49,90 zł
KAŻDA ŚCIEŻKA, KTÓRĄ OBIERAMY, PROWADZI NAS TAM, GDZIE POWINNIŚMY BYĆ, NAWET JEŚLI NIE OD RAZU WSZYSTKO ROZUMIEMY
Ludziom się wydaje, że po każdej burzy wychodzi słońce i kiedy ucichną grzmoty, wszystko będzie dobrze. Nic bardziej mylnego. Wichura, pioruny i deszcze przynoszą przecież szkody, które można ocenić dopiero wtedy, kiedy żywioł się uspokoi. Wówczas widać, co przetrwało, a czego nie da się już uratować.
W przypadku Haydena straty są ogromne. Gdy kolejny członek rodziny oddaje mu część siebie, chłopak wpada w ciemną dziurę bez dna. Przepełniony poczuciem winy i złością, dopuszcza się słów, które wystawiają na próbę jego relacje z przyjaciółmi, przede wszystkim z Jane. Dziewczyna w milczeniu znosi bezwzględność Haydena w trudnym dla niego czasie, obdarza go miłością, kawałek po kawałku, zapominając o swoich potrzebach. I zamiast rozkwitać u jego boku - więdnie.
Henderson wie, że Jane z niego nie zrezygnuje, jeśli on tego nie przerwie. Dręczony wyrzutami sumienia, robi rzecz, która w tamtym momencie wydaje mu się jedynym słusznym rozwiązaniem. I nikt nawet nie próbuje go powstrzymać.
Kontynuacja Przystani lepszego jutra i Miasta pogrzebanych nadziei
Książka dla czytelników powyżej piętnastego roku życia.Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 382
Monika Rutka
Dom złamanych obietnic
Najdrożsi Czytelnicy!
Żegnałam się z Wami w Mieście pogrzebanych nadziei, wiem, ale Hayden Henderson tak bardzo chciał dodać kilka(dziesiąt tysięcy) słów od siebie, że nie dawał mi spać po nocach, więc oto jestem.
Kończąc drugą część dylogii, a teraz już Trylogii Nadziei, czułam, że ta historia jest niekompletna, że jeszcze nie wszystko zostało powiedziane. Długo się wahałam, czy napisać tę książkę, ale serce podpowiadało mi, że dzięki temu nareszcie odnajdę spokój, którego nie zaznałam w pełni po zakończeniu MPN. Teraz, gdy od postawienia ostatniej kropki w Domu złamanych obietnic minęło już trochę czasu, mogę powiedzieć, że tak się właśnie stało – jestem spełniona.
Dziękuję, że obdarowaliście tę trylogię tak wielką miłością. Dla wielu z Was jest ona równie wyjątkowa i ważna, co dla mnie, i ta świadomość napełnia moje serce nieopisaną radością. Każda książka, którą piszę, pomaga mi odkryć coś nowego o sobie. Tym razem też tak jest.
Dom złamanych obietnic to zbiór przemyśleń na temat mojej przyszłości. Kiedyś bardzo się o nią bałam, ten strach wciąż we mnie jest i czasami o sobie przypomina, ale pisząc tę historię, zrozumiałam, że to normalne. Że nie muszę od razu znać wszystkich odpowiedzi. Że najważniejsze to po prostu iść naprzód, bo właśnie wtedy, w najmniej oczekiwanym momencie, je odnajdę. Mam nadzieję, że i Wy – jeśli czujecie się zagubieni bądź macie wrażenie, że stoicie w miejscu – wyciągniecie z tej lektury coś pozytywnego.
Życzę wam udanej, ostatniej już, podróży do Formby!
Monia
W trosce o Was informujemy, że w książce pojawiają się takie wątki, jak: problemy rodzinne, uzależnienia, niecenzuralne słownictwo, które mogą być nieodpowiednie dla osób wrażliwych bądź tych, które przeżyły traumę. Zalecamy ostrożność przy lekturze.
Pamiętajcie – jeśli zmagacie się z problemami, trudnym czasem, smutkiem, porozmawiajcie o tym z kimś bliskim lub zgłoście się po pomoc do specjalistów.
Dla tych, którzy jeszcze nie wiedzą,
dokąd zmierzają ani kim tak naprawdę są.
Dla nas.
Myślałam, że nie ma wżyciu nic gorszego od utraty osoby, której oddało się swoje serce.Miałam rację.
Nie dlatego, że nie potrafiłam bez niego funkcjonować.Ale dlatego, że gdy zapadła cisza, gdy nikogo nie było już wokół, dotarło do mnie, że zostałam zniczym. Oddałam mu każdy kawałek siebie, asobie nie zachowałam nawet okruchów.
Otworzyłam okno, bo chciałam nacieszyć się słońcem, zaczerpnąć świeżego powietrza.Nie spodziewałam się huraganu. Nie wiedziałam, że przyjdzie tak nagle iże nie będę potrafiła nad nim zapanować.Że narobi tyle szkód.
Teraz, kiedy siedzę sama pośród zgliszczy, nie mam pojęcia, od czego zacząć sprzątanie.Nie wiem nawet, kim jestem.Iznów się boję.
Tylko że teraz nie boję się życia bez niego.
Boję się życia po nim.
Boję się, że już nigdy nie odnajdę siebie.
Zdejmuję z wieszaka marynarkę, narzucam ją sobie na ramiona, a następnie chwytam krawat i jeszcze raz odtwarzam w głowie słowa Mai: skrzyżować, przeciągnąć, znów skrzyżować, znów przeciągnąć szerszy koniec z powrotem na wierzch…
– Co za gówno.
W pomieszczeniu rozlega się znajomy śmiech.
Podnoszę wzrok na lustro. W odbiciu widzę opierającego się o framugę Jaydena. Na twarzy ma wymalowaną typową dla siebie kpinę.
– Męczę się z tym głupim sznurem od dziesięciu minut – mówię wściekły.
Brat kręci głową rozbawiony, podchodzi do mnie, a następnie chwyta materiał i wykonuje kilka sprawnych ruchów. Cały czas spogląda mi pobłażliwie w oczy.
– No i po co te nerwy?
Czerwony krawat opada na moją klatkę piersiową.
– Dzięki – mamroczę, kiedy się ode mnie odsuwa. – Wyglądam jak debil.
– Nie spinaj się tak, młody. – Jay czochra mi włosy. – Pójdziemy tam na dwie godziny, uśmiechniemy się ładnie do zdjęcia, a później się stamtąd zwiniemy.
– Obiecujesz?
Jayden unosi brew.
– Czy kiedykolwiek cię okłamałem?
– Nie.
– No właśnie.
– Ej, ćwoki! Jesteście gotowi? – rzuca wesoło Maya, kiedy wchodzi do mojego pokoju. – No proszę, potrafisz czasem wyglądać jak człowiek.
– Ja chociaż czasem. Ty za to zawsze…
– Hayden. – W głosie brata wybrzmiewa ostrzeżenie.
Zaciskam zęby. Maya robi minę w stylu „no i co teraz, młotku?”. Ostatnio strasznie działa mi na nerwy. Najchętniej wytargałbym ją stąd za włosy, ale wtedy poskarżyłaby się ojcu i ten znowu zrobiłby mi kazanie, może nawet dostałbym kolejny szlaban, a tego nie chcę. Mam po dziurki w nosie siedzenia w domu. Nawet granie na komputerze zaczęło mnie nudzić.
– Chodźmy, bo tata już się niecierpliwi. – Jayden poprawia mi jeszcze krawat, kładzie dłonie na moich ramionach i odwraca mnie w kierunku drzwi.
Niechętnie idę na korytarz.
Nie znoszę tych wszystkich przyjęć, na które rodzice każą mi chodzić. Ludzie tam są fałszywie mili, żeby utrzymać korzyści płynące z różnych znajomości. To nie moje słowa, tylko Luke’a. Podsłuchał kiedyś rozmowę naszych ojców. Podobno pan Wellington powiedział, że nie jest w stanie znosić tych idiotycznych imprez bez alkoholu, na co mój tata odpowiedział, że woli to niż spotkania z teściową.
– Jayden – odzywa się Maya, schodząc za nim po schodach.
– Tak?
– Wiesz może, czy Johnsonowie pojawią się na tej aukcji?
– Nie mam pojęcia, ale nie będzie mi przykro, jeśli ich tam nie zobaczę. – Spogląda na nią, gdy staje na parterze. – Dlaczego pytasz?
– Pewnie dlatego, że ostatnio na szkolnej dyskotece obściskiwała się z Charlesem Johnsonem.
Oczy Mai robią się wielkie jak jednofuntówki, za to brwi Jaydena wystrzeliwują w górę tak wysoko, że na jego czole pojawia się chyba ze sto zmarszczek.
– To nieprawda – mówi Maya.
Jest przerażona.
I zła.
Mam przerąbane.
– Nieprawda – powtarza powoli Jay, po czym patrzy na mnie. – Hayden.
Przeskakuję wzrokiem z jednego na drugie, czując suchość w ustach. Wiem, że mój brat nie da za wygraną i będzie stał nade mną tak długo, aż wyśpiewam wszystko. Jest jak ojciec. Obaj mają swoje sztuczki. Czarują ludzi, żeby wyciągać z nich informacje. Normalnie pewnie bym się opierał, ale wczoraj Maya znowu naskarżyła tacie, że ją uderzyłem. Ta małpa wyłączyła mi telewizor, gdy grałem na konsoli. Niech ma za swoje.
– Słyszałem jej rozmowę ze Stacy. Powiedziała, że całowali się… z języczkiem. – Krzywię się na samo wyobrażenie tego, co robili.
Obrzydliwe.
– Ty mały, parszywy…
Daję krok w tył, kiedy siostra rusza w moją stronę. Jayden szybko łapie ją za ramiona.
– Poważnie, Maya? – pyta z wyrzutem. – Ze wszystkich chłopaków w tym mieście musiałaś uczepić się akurat jego?
– Nie uczepiłam się go!
– Więc to on uczepił się ciebie?
– To nie… – Bierze głęboki oddech. – To nie tak. Po prostu się pocałowaliśmy. Nic wielkiego.
Jayden przygląda się jej chwilę.
– Zaczął cię ignorować, prawda?
Maya nie odpowiada. Jej warga delikatnie drży, jakby dziewczyna miała się rozpłakać.
– O, jesteście już.
Patrzę w lewo, skąd dobiega głos taty – idzie w naszą stronę. Kątem oka widzę, że siostra przeciera policzki. Przełykam mocno ślinę, bo nagle czuję, jakby jakiś kamień utknął mi w krtani.
– Pięknie wyglądacie, dzieciaki. – Kiedy ojciec zerka na Mayę, jego uśmiech przygasa. – Wszystko w porządku, kochanie?
– Tak, tak…
– Rzęsa wpadła jej pod powiekę – mówi prędko Jayden i się do niej zbliża. – Daj, sprawdzę, czy wciąż tam jest.
– Uważaj na makijaż.
– Wiem – mamrocze, udając, że czegoś tam szuka. – Tato.
– No?
– Mogę jechać na aukcję swoim samochodem? Nic tam nie ma, chyba już wyleciało – zwraca się do Mai, a potem znów do ojca: – Zabrałbym później Haydena na plażę. Lucy i Luke’a też mogę zgarnąć. Nie widzę sensu, żeby mieli siedzieć tam do późna. Te imprezy są nudne.
– Pewnie. – Ojciec poprawia kołnierz swojej koszuli. – Pogadasz o tym z Natalie i Anną czy ja mam to zrobić?
– Porozmawiam z nimi.
– Świetnie. Lilian!
Jak na zawołanie matka pojawia się u szczytu schodów.
– Idę, idę.
Wargi taty lekko się rozchylają, kiedy na nią spogląda. On zawsze tak ma, gdy widzi mamę. Wciąż jej powtarza, że jest przepiękna, i czasem całuje ją w usta. Nie rozumiem, dlaczego ludzie ciągle to robią. Moim zdaniem to ohydne, bo wtedy czuć ślinę drugiej osoby. Chyba. Nie jestem pewien. Nigdy tego nie robiłem.
– Cudownie wyglądasz.
– Dziękuję. – Mama mierzy wzrokiem każde z nas. – Myślę, że możemy się zbierać.
Na szczęście nie muszę błagać rodziców, abym mógł jechać z Jaydenem. Zgadzają się od razu. Zajmuję miejsce z tyłu, a Maya z przodu. Wyjeżdżamy spod domu w ciszy, nawet radio nie gra.
– Ktoś taki jak Charles Johnson nie jest materiałem na chłopaka. – Jay zerka przelotnie na siostrę. – Nie znoszę gnoja, ale moje słowa nie mają nic wspólnego z naszymi osobistymi zatargami. Byłem z nim na wielu imprezach i widziałem, jak traktuje dziewczyny. – Zdejmuje rękę ze skrzyni biegów, po czym ściska dłoń Mai. – Jesteś śliczna, zabawna, a przede wszystkim inteligentna. Zasługujesz na kogoś lepszego.
Kąciki ust siostry unoszą się nieznacznie.
– Hayden. – Głos Jaya znów rozbrzmiewa w samochodzie.
– No? – Udaję, że w ogóle nie byłem zainteresowany tym, co mówił.
– Na przyszłość… – Nasze spojrzenia spotykają się w lusterku. – Choćby nie wiem jak bardzo Maya cię wkurzyła, chroń ją, jasne? Nigdy nie wkopuj. Jesteśmy rodzeństwem. Koniec końców mamy tylko siebie.
Myślę chwilę nad jego słowami.
– W sensie: chodzi ci o to, że się wygadałem?
– Dokładnie tak.
– Czyli co? Tobie też mam nic nie powtarzać?
– Aż tak bardzo się nie zapędzaj – mówi rozbawiony. – Mam na myśli to, żebyś nigdy nie wynosił sekretów poza mury naszego domu. Niektórzy ludzie mogą wykorzystać twoje słowa przeciwko tobie. Dlatego tak ważne jest, aby nie mówić im zbyt wiele. Wtedy nie mają czym atakować.
Wiercę się na siedzeniu.
– No dobra.
Przez resztę drogi do Manchesteru Maya ma znacznie lepszy humor. Chyba nie jest na mnie zła, bo kiedy Jayden włącza radio i zaczynamy śpiewać, czasem z szerokim uśmiechem odwraca się w moją stronę, udając, że jej ręka to mikrofon.
– Jesteśmy na miejscu. – Jay skręca w prawo, na parking. – Byle przetrwać te parę godzin. – Patrzy na Mayę. – Jedziesz później z nami na plażę?
– Chyba zostanę z rodzicami. – Widząc uniesione brwi brata, przewraca oczami. – Wyluzuj, to nie ma nic wspólnego z Charlesem. Po prostu chcę pobyć z Denise. Dawno się nie widziałyśmy.
Od razu czuję, że robi mi się cieplej.
Jayden spogląda na nią pobłażliwie.
– Jak uważasz – odpowiada, gdy gasi silnik. – Ale proszę, bądź ostrożna.
– Będę. Obiecuję.
Wysiadam z samochodu zaraz za rodzeństwem. Moje dłonie są już spocone ze stresu. Wycieram je w spodnie i potrząsam nimi.
– A tobie co? – śmieje się Jay.
Zwolnił, żebym nie szedł sam z tyłu. Maya za to wystrzeliła do przodu. Pewnie żeby poszukać Denise.
– Coś mi się przykleiło do ręki – wyrzucam z siebie pierwsze kłamstwo, jakie wpadło mi do głowy.
– Ach, tak. – Kiedy Jayden używa tego zwrotu, oznacza to, że nie uwierzył w nic, co powiedziałem. Mimo to nie próbuje wyciągnąć ze mnie prawdy, tylko pyta: – Ej, młody, może spytasz Briana, George’a i Patricka, czy rodzice przywieźliby ich na plażę? Zrobiłbym wam maraton Gwiezdnych wojen. Co ty na to? Jesteś zainteresowany?
– Ty tak poważnie?
– No jasne.
Jayden nie jest taki jak starsi bracia moich kolegów. Oni wyrzucają ich z pokoju albo ciągle na nich krzyczą, za to Jay gra ze mną na konsoli albo w piłkę, no i zabiera mnie czasem na spotkania ze swoimi kumplami. Dał mi nawet raz zapalić papierosa.
Gdy wchodzimy do budynku, który z zewnątrz przypomina mały zamek, wita się z nami kilka osób. Mój brat coś im odpowiada, a ja tylko idę obok niego. Czuję, jak kładzie dłoń na moim ramieniu i lekko je pociera. Robi to, bo wie, że bardzo stresują mnie takie sytuacje. Nie lubię być w centrum uwagi, a na przyjęciach z rodzicami zawsze tak jest. Ludzie, których nie znam, podchodzą i mówią mi po imieniu. Czasami panowie klepią mnie po plecach, a panie całują w policzek. Nienawidzę tego.
Przechodzimy do ogromnej sali pełnej stolików z kwiatami. Są na nich numerki i nazwiska. Jay przystaje, po czym się rozgląda.
– Tam. – Wskazuje brodą na prawo.
Kilka osób nas zatrzymuje, ale nie na długo, bo mój brat sprawnie je zbywa. Kiedy nareszcie widzę rodziców, prawie oddycham z ulgą.
Prawie, bo dostrzegam Mayę, a obok niej…
– Denise. Cześć.
Obserwuję, jak Jayden podchodzi do przyjaciółki Mai, a następnie ją tuli. Dziewczyna uśmiecha się do niego tak ładnie, że znów robi mi się ciepło i moje dłonie oblewa pot. Szybko je wycieram.
– Pięknie wyglądasz – komplementuje mój brat.
– Dziękuję. – Policzki jej czerwienieją. – Ty też nie najgorzej.
Ma na sobie różową sukienkę w jakieś małe białe kwiatki. Wczepiła też kilka takich samych w swoje brązowe włosy. Bardzo do niej pasują.
Włosy.
I kwiatki.
– No ale ty, Hayden, przeszedłeś samego siebie.
Mrugam pospiesznie, kiedy słyszę, jak Denise wypowiada moje imię. Przez moment myślę, że może mi się to przyśniło, ale wszyscy patrzą na mnie tak, jakby czekali na moją reakcję, więc chyba jednak wydarzyło się to naprawdę.
Sztywnieję, gdy dziewczyna podchodzi bliżej i się nachyla, tak że teraz nasze oczy są na tej samej wysokości. Używa ładnych perfum. Takich słodkich.
– Liczę na wspólny taniec – wyznaje znacznie ciszej, wciąż na mnie patrząc.
Odpowiadam skinieniem. Nie umiem nic powiedzieć. Chyba straciłem głos.
Lubię Denise. Jest dla każdego miła i czasem, kiedy odwiedza Mayę, gra ze mną na konsoli. Ale chociaż już nieraz spędzałem z nią czas, wciąż stresuję się w jej obecności. Przeraża mnie myśl, że mógłbym powiedzieć przy niej coś głupiego.
– Chodź. – Wskazuje głową w kierunku stolików.
Podchodzę na nogach tak miękkich, jakby były z waty, i siadam obok Jaydena.
– Przede wszystkim zależy mi na Oksfordzie i Cambridge – mówi mój brat. – Harvard czy Stanford to raczej marzenie niż cel.
– Chcesz studiować prawo na Harvardzie? – dziwi się siedzący naprzeciwko facet, mniej więcej w wieku taty. – Nie sądzisz, że mogłoby się to okazać kłopotliwe, gdybyś wrócił do Wielkiej Brytanii, żeby je praktykować?
– Myślałem raczej o medycynie, nie o prawie.
– Naprawdę? W takim razie jestem zaskoczony, pozytywnie. Masz bardzo ambitnego syna, Anthony – zwraca się do ojca. – Zawsze mierzyłeś wysoko. Cudownie widzieć, że przelałeś te aspiracje na swoje dzieci.
Szukam wzrokiem Luke’a albo Lucy, ale nigdzie ich nie widzę. Za dużo tu ludzi.
– Na pewno zarówno ja, jak i Lilian mieliśmy na to jakiś wpływ – odpowiada tata – ale koniec końców uważam, iż sami ukształtowali się w ten sposób. My jedynie pokazaliśmy im różne ścieżki.
– I daliście możliwości – dopowiada Jayden. – Nie każdy ma tyle szczęścia co my.
– To prawda. – Nieznajomy pan wydaje się zamyślony. – Mądre słowa. Znam wielu młodzieńców pochodzących z zamożnych i wpływowych rodzin, którzy nie wykorzystują dobrodziejstw płynących ze swoich koneksji czy majątku, podczas gdy marzeniem niektórych jest chociażby podstawowe wykształcenie. – Nagle jego spojrzenie pada na mnie. – A ty, chłopcze?
– Ja? – Marszczę brwi.
– Myślałeś już o tym, kim chciałbyś być, gdy dorośniesz?
Zerkam niepewnie na Jaydena. Skinieniem zachęca, żebym mówił.
– Ja… – Zastanawiam się chwilę. – Chciałbym być jak mój brat.
Z ust Denise i Mai wychodzi takie „ooo”, jakbym był dzieckiem, ale przecież nie jestem. Mam już prawie trzynaście lat.
Starszy pan przeskakuje wzrokiem między mną a Jayem.
– Jesteście niesamowitą rodziną – stwierdza.
Nagle robi się ciszej, a światła gasną. Rozglądam się po sali, aż dostrzegam stojącego na podeście mężczyznę. Przedstawia się jako Mike. Mówi do mikrofonu, że miło mu powitać wszystkich na balu charytatywnym, z którego zebrane pieniądze zostaną przekazane fundacji wspierającej samotne matki. Przestaję go słuchać, kiedy kilka stolików dalej dostrzegam Lucy. Ona też mnie zauważa. Szturcha siedzącego obok Luke’a i oboje do mnie machają.
Szkoda, że są tak daleko. Nudzę się.
Po Mike’u na scenę wchodzi jeszcze kilka osób, ale nie skupiam się na nich, tylko na Denise. Czasami zerka na Jaydena, a wtedy kąciki jej ust lekko się unoszą. Wydaje mi się, że go lubi. Ale nie tak jak lubię Lucy, tylko jak lubię ją. A ją lubię tak… bardziej.
Licytacje trwają bardzo długo. Sprzedawane są obrazy, biżuteria i jakieś stare rzeczy z czasów wojny. Tacie udaje się kupić porcelanową zastawę, która spodobała się mamie. Dała mu za to całusa.
Czemu ludzie ciągle się całują?
Kiedy słyszę słowa prowadzącego, że to ostatnia rzecz, momentalnie się ożywiam. Jayden oczywiście to zauważa. Puszcza do mnie oko i mówi bezgłośnie: „W końcu”.
Kilka minut później w sali znów robi się jasno. Niektórzy od razu zaczynają głośno mówić lub wstawać. Chcę powiedzieć rodzicom, że idę do przyjaciół, ale zanim się odzywam, oni są już przy mnie.
– Cześć. – Lucy uśmiecha się szeroko, po czym macha do pozostałych przy stoliku. – Dzień dobry! Cześć!
– Prawie zasnąłem – marudzi Luke, ziewając.
Staję obok niego, kiedy Lucy mnie wymija. Obaj przyglądamy się jej, gdy podchodzi do każdego i pomimo wcześniejszego przywitania jeszcze się do nich tuli albo ściska im ręce.
– Skąd ona ma w sobie ciągle tyle energii? – Luke wypowiada na głos moje myśli.
Nie znam nikogo takiego jak Lucy. Ona ciągle coś mówi i nie umie usiedzieć w miejscu. W dodatku jest odważna. Na przykład teraz zagaduje tamtego faceta, który pytał mnie o przyszłość. Nie znała go wcześniej, jestem tego pewien, ale kompletnie tego nie widać. Gdybym jej nie znał, stwierdziłbym nawet, że to jakiś jej krewny, tak swobodnie rozmawiają.
– Chcesz później jechać ze mną i Jaydenem na plażę? – pytam Luke’a.
– Mhm. – Milknie. – Do babci Wandy wprowadziła się dziewczyna.
Patrzę na niego zdziwiony.
– Co?
– Ma na imię Jane. Jest rok młodsza ode mnie.
Rozumiem jeszcze mniej niż na początku.
– Ale czemu się wprowadziła?
– Bo zmarła jej mama. Tata też, ale kilka lat wcześniej. No i babcia ją zaadoptowała, żeby nie wylądowała w domu dziecka – wyjaśnia. – Ej, patrz! Tam jest stół z żarciem.
Luke zrywa się z miejsca i idzie w tamtym kierunku. Ruszam za nim, a niedługo potem dołącza do nas Lucy.
Zapinam koszulę, cztery górne guziki pozostawiam rozpięte. Wsuwam biały materiał do garniturowych spodni, a gdy upewniam się, że wyglądam schludnie, narzucam na ramiona marynarkę. Mój telefon wibruje po raz trzeci w ciągu ostatnich dwudziestu minut, na co wzdycham zirytowany. Już mam odrzucić kolejne połączenie, kiedy na ekranie dostrzegam imię Mai i informację o oczekującej wideorozmowie. Naciskam zieloną ikonkę.
– Uważaj, bo zacznę myśleć, że się stęskniłaś – drwię.
Siostra przewraca ostentacyjnie oczami, jednak nie umyka mi lekki uśmiech, który wkradł się na jej usta.
– Ktoś musi nad tobą czuwać, zważywszy na twoją tendencję do zmieniania zdania – odpowiada takim samym tonem, marszcząc brwi. – Wybierasz się gdzieś?
– A co? Mam szlaban, mamo?
– Dokąd idziesz?
W zasadzie mógłbym się rozłączyć, bo nie mam obowiązku, a przede wszystkim ochoty z niczego się jej tłumaczyć, ale biorąc pod uwagę obecny stan mojej siostry, chyba nie najlepiej bym na tym wyszedł. Ostatnio jest jeszcze bardziej drażliwa i wybuchowa. Nie zdziwię się, jeśli niedługo zobaczę u Jamesa pierwsze siwe włosy. Ciąża Mai odbija się na całej rodzinie, ale to on dotychczas musiał znosić jej humorki. Teraz ten ciężar spadł na ojca, a wkrótce obarczy nim także mnie.
– Do restauracji – mówię zwięźle.
– Na randkę?
– Na spotkanie towarzyskie – poprawiam ją. – Postanowiliśmy uczcić koniec semestru.
– Rozumiem. – Nie odrywa ode mnie wzroku, chyba nawet nie mruga. – Ona też tam będzie?
– Kto? Victoria?
– No, a kto inny?
Powstrzymuję śmiech.
– Będzie.
– Aha.
Cisza, która między nami zapada, jest bardzo wymowna.
Stwierdzenie, że Maya nie znosi moich znajomych – no, może poza Ethanem – mógłbym nazwać niedopowiedzeniem roku. Nie ukrywam, trochę mnie to zaskoczyło, bo nigdy wcześniej nie widziałem u niej aż takiej niechęci do kogokolwiek, ale w pewnym sensie ją rozumiem. To specyficzni ludzie.
– Cieszę się, że wracasz do domu.
– To jednostronne uczucie. – Rozglądam się po sypialni, a gdy wracam spojrzeniem na ekran, twarz Mai wyraża zdziwienie pomieszane ze złością. – Wybacz, ale perspektywa spędzenia nadchodzących tygodni z kimś tak niestabilnym emocjonalnie nie napawa mnie radością.
– Oby wody mi odeszły, kiedy będziesz w pobliżu.
– Co? – Przysuwam telefon do twarzy. – Mówiłaś coś?
– Życzę ci, żebyś musiał trzymać mnie za rękę i patrzeć na to, jak cierpię.
– Halo? Maya? Nie słyszę cię.
– Spadaj.
Szczerzę się do niej.
– Swoją drogą, nie powinnaś już spać? Która u was jest godzina? Trzecia?
– Za chwilę czwarta. – Poprawia się na kanapie. – Próbowałam, ale Charlotte ma trochę inne plany na tę noc. – Spuszcza wzrok, najpewniej na swój brzuch, bo kąciki jej ust nieznacznie się unoszą.
Znajduję coś fascynującego w obserwowaniu Mai w takim stanie. Co prawda jest teraz większą furiatką niż zazwyczaj, ale jednocześnie można dostrzec, że w końcu dojrzała. Nadal ma w sobie tę pozytywną głupotę, ale nie można zaprzeczyć, że nieco spoważniała i zaczęła inaczej patrzeć na niektóre aspekty życia, na przykład życie w rodzinie. Już gdy informowała mnie o ciąży, widziałem w niej coś innego. Radość tak wielką, że i ja ją poczułem. To było… miłe. Takie pierwotne. Znajome.
W górnej części wyświetlacza po raz trzeci dzisiejszego popołudnia pojawia się imię Victorii. Wzdycham sfrustrowany.
– Muszę lecieć. Odezwę się jutro przed wylotem, dobrze?
– Jasne. – Po jej minie widzę, że chce powiedzieć coś jeszcze. – Hayden…
Zbyt dobrze ją znam.
– Tak?
Siostra zaciska wargi. Wygląda, jakby biła się z myślami.
– Przyleć – prosi znacznie ciszej. – Naprawdę cię potrzebuję.
– Wiem. – Staram się brzmieć niewzruszenie. – Zadzwonię jutro. Trzymaj się.
– Kocham cię.
Naciskam czerwoną ikonkę. Gdy tylko twarz Mai znika z ekranu, odbieram kolejne połączenie.
– Nie przyszło ci do głowy, że mogę być zajęty? – rzucam na wstępie.
– Ktoś tu wstał lewą nogą – kpi Victoria. – Dzwonię, żeby ci powiedzieć, że jestem już gotowa i możesz po mnie przyjechać.
Zamykam oczy, ściskam telefon, liczę do pięciu, ale nic z tego nie pomaga zapanować nad narastającą we mnie irytacją.
– Właśnie się zbieram, więc będę za niecałe pół godziny – mówię beznamiętnie mimo buzujących we mnie emocji. – Coś jeszcze?
Chociaż nie widzę Victorii, po prostu wiem, że się uśmiecha, a jej ton tylko to potwierdza.
– Nie. W takim razie czekam.
Natychmiast się rozłączam i wsuwam telefon do kieszeni. Przeczesuję ręką włosy, omiatam wzrokiem pokój, a kiedy jestem pewien, że mam ze sobą portfel oraz klucze, wychodzę na korytarz.
– Ethan! – krzyczę w głąb mieszkania.
– Idę!
Nasłuchując krzątaniny w jego sypialni, zdejmuję marynarkę. Zmieniam zdanie. Jest na nią zdecydowanie za ciepło.
Drzwi, naprzeciwko których stoję, otwierają się, gdy rzucam ubranie na fotel.
– Boże, ale mi się nie chce tam iść – marudzi Ethan. – Żałuję, że się na to zgodziłem.
Puszczam jego słowa mimo uszu. Wychodzimy z mieszkania, po czym zbiegamy schodami do podziemnego parkingu.
– Pewnie już nie możesz się doczekać powrotu do domu, co?
– Mhm.
– No, powiem ci, że zarażasz entuzjazmem – śmieje się. – W czym rzecz? Nie chcesz tam lecieć?
– Chcę – kłamię. Albo nie. Sam już nie wiem. – Po prostu też nie mam ochoty dziś wychodzić. Motywuje mnie tylko to, że gdybyśmy teraz odmówili, Victoria by tu przyjechała.
Odbezpieczam pilotem zamki w samochodzie, zajmuję miejsce kierowcy, a Ethan siada na fotelu pasażera.
– Dałeś jej swoją bluzę, wypsikaną twoimi perfumami, żeby mogła ją nosić, gdy za tobą zatęskni?
Choć próbuję, nie potrafię zapanować nad uśmiechem, który wręcz wpycha mi się na usta. To nie tak, że wyśmiewam uczucia Victorii, ale chyba każdy już zauważył, że nader otwarcie okazuje swoje zainteresowanie mną.
Wyjeżdżając z parkingu, opuszczam szyby. O tej porze ulice Stanfordu pełne są studentów, bary również. Jedni świętują koniec roku akademickiego, podczas gdy dla innych jest to zwykła sobota i kilka dni oddechu przed rozpoczęciem kwartału letniego. W ubiegłym roku byłem w tej drugiej grupie, ponieważ postanowiłem zaliczyć dodatkowe kursy. Teraz, nawet jeśli nie wracałbym do domu, nie popełniłbym tego błędu. Mimo że wiele się wtedy nauczyłem, powoli zaczynam odczuwać skutki braku dłuższej przerwy od uczelni.
– Jak nazywa się lekarstwo dla tura? – pyta nagle Ethan.
O nie.
– Lektura! A jaki jest ulubiony instrument lekarzy?
Zerkam na niego kątem oka i widzę, że czeka na moją reakcję.
– Nie mam pojęcia.
– Organy wewnętrzne! – Wierci się na fotelu. – Dobra, teraz słuchaj tego. To już ostatni, obiecuję. Jakie ryby lubią lekarze?
Wzruszam ramionami, bo naprawdę nie znam odpowiedzi.
– Duże sumy.
Otwieram usta, aby coś powiedzieć, jednak równie szybko je zamykam. W końcu nie wytrzymuję i parskam śmiechem.
– Chryste, jakie to suche. – Kręcę rozbawiony głową.
– Do usług. – Szczerzy się do mnie.
Gdybym miał spośród poznanych tutaj osób wskazać jedną, której byłbym w stanie powierzyć jakiś sekret, z pewnością postawiłbym na Ethana. Na pierwszym roku mieszkaliśmy razem w domu studenckim. Obaj wybraliśmy taką opcję zakwaterowania z tego samego powodu – żeby mieć więcej swobody. Szybko jednak pojęliśmy, że odbywające się tam co kilka dni imprezy to nie do końca nasz klimat, dlatego na drugim roku wynająłem mieszkanie poza kampusem i zabrałem go ze sobą. Choć znamy się dwa lata, niewiele o sobie nawzajem wiemy, jednak żadnemu z nas to nie przeszkadza.
Kiedy dojeżdżamy pod akademik, Victoria czeka już na zewnątrz. Ethan oczywiście nie pozostawia tego bez komentarza – kpi, że pewnie nie mogła się doczekać spotkania ze mną.
– Cześć, Hayden – wita się dziewczyna, zajmując tylny fotel.
– Cześć.
– Ciebie też miło widzieć, kwiatuszku – odzywa się Ethan z sarkazmem.
W lusterku widzę zdegustowaną minę Victorii. Tych dwoje toleruje się tylko z mojego powodu i nie wywnioskowałem tego na podstawie obserwacji – to ich własne słowa. Spośród niewielkiej grupy moich stanfordzkich znajomych jedynie oni pałają do siebie tak otwartą niechęcią. Victoria uważa Ethana za „pozbawionego ogłady, kompletnie niepasującego do jej towarzystwa degenerata”, natomiast on widzi w niej „rozpieszczoną i niewdzięczną dziewuchę, niepotrafiącą przyjmować odmowy ani krytyki”.
– Co ty masz z tym otwieraniem okien? – pyta Victoria, gdy znów włączam się do ruchu.
– Może po prostu nie chcemy udusić się tymi twoimi cukierkowymi perfumami? – rzuca Ethan.
– Mógłbyś, proszę, je zamknąć? – Nasze spojrzenia krzyżują się w lusterku. – Moja fryzura się zepsuje – wyjaśnia.
Bez słowa wciskam odpowiedni przycisk.
– Ja pierdolę… – wzdycha Ethan.
Do restauracji, w której umówiliśmy się z resztą znajomych, docieramy kwadrans później. W tym czasie niewiele rozmawiamy, ponieważ dla świętego spokoju całej naszej trójki podkręciłem lecącą z radia muzykę.
– O której masz jutro lot? – zagaduje Victoria, gdy przepuszczam ją w drzwiach do lokalu.
– Po południu, przed szóstą.
Nagle dziewczyna przystaje, więc i ja to robię.
– Czyli naprawdę nie będziemy się widzieli przez ponad dwa miesiące – mówi, odwracając się do mnie.
– Na to wygląda.
Kąciki ust Victorii unoszą się z przymusem, nieszczerze.
– Liczę, że przywieziesz mi jakąś pamiątkę.
– A co byś chciała dostać?
– Zaskocz mnie. – Splata ręce pod piersiami. – Najważniejsze, żeby nie był to jakiś głupi magnes, kartka czy zawieszka. Nie znoszę takich rzeczy.
– Zapamiętam.
Przechodzimy do głównej części restauracji. Odszukuję wzrokiem znajomych, a następnie niemo pokazuję dziewczynie, aby szła przede mną.
– Hayden Henderson.
Patrzę w prawo na zmierzającego ku mnie mężczyznę. Kątem oka widzę, że Victoria jest już przy stoliku.
– Profesor Bareford. – Ściskam jego dłoń, gdy do mnie podchodzi. – Nadal tutaj?
– Mam do zamknięcia jeszcze kilka spraw na uczelni, w przyszłym tygodniu lecę do Nowego Jorku. Zapowiadają się produktywne wakacje – mówi pogodnie, jak to ma w zwyczaju. – Przepraszam, że przeszkodziłem, ale chciałem ci tylko powiedzieć, że zacząłem czytać szkic twojej publikacji naukowej i muszę przyznać, iż jestem pod wrażeniem. Moją szczególną uwagę przykuł nacisk na personalizację terapii immunosupresyjnej. No i oczywiście belatacept.
– Coraz więcej badań potwierdza jego skuteczność. Sam również nie mam zastrzeżeń. Sądzę, że warto się temu przyjrzeć.
– Oczywiście, jak najbardziej się z tobą zgadzam. Odezwę się do ciebie, gdy zapoznam się z całością. Tymczasem spędź dobrze wakacje, odpocznij i nabierz sił na nadchodzący rok. Czeka nas dużo pracy. – Klepie mnie po plecach. – Dbaj o siebie w tej Anglii.
– Będę. Do widzenia, profesorze.
Mężczyzna posyła mi jeszcze uśmiech, po czym zmierza w stronę wyjścia. Dopiero teraz zauważam, że czeka tam na niego kilku innych wykładowców, których kojarzę z widzenia.
Podchodzę do stolika, przy którym siedzą Victoria, Ethan, Matteo oraz Caleb.
– Przyznaj – zaczyna Matteo, jego włoski akcent wybrzmiewa dziś bardziej niż zwykle – co zrobiłeś, żeby wkupić się w łaski Bareforda?
– Do nas nawet nie podszedł, a siedzieliśmy za nim – śmieje się Caleb.
– Mam swoje sposoby.
– Chcesz nam o czymś powiedzieć? – Ethan porusza brwiami.
Kładę dłoń na jego ramieniu, ściskam je i patrzę mu prosto w oczy.
– W zasadzie to tak, ale nie wiem, czy jesteś gotowy, by udźwignąć tę prawdę. – Silę się na powagę. – Myślisz, że dlaczego wziąłem akurat ciebie pod swój dach? Z dobroci serca?
Rozbawienie powoli znika z twarzy Ethana, a zastępuje je strach.
– Jaki ty jesteś głupi – parskam.
– Boże. – Chłopak wzdycha z ulgą, kładąc dłoń na klatce piersiowej. – Niby człowiek wiedział, ale i tak się zestresował. Znaczy… wiesz, żeby nie było… to nie tak, że jesteś brzydki czy coś. W zasadzie to niezły z ciebie towar, ale… Nie. – Wzdryga się. – Ta rozmowa zaszła za daleko. Koniec. Nie było tematu.
Wszyscy przy stoliku zaczynają się śmiać, nawet Victoria, choć w jej spojrzeniu więcej jest pobłażliwości niż rozbawienia z powodu mojego żartu.
– W takim razie przestań zadawać pytania, na które nie chcesz znać odpowiedzi – mówię prosto.
– Dobra już, dobra, panie piękny. – Poprawia się na krześle. – Zakończmy temat ładnej buźki Hendersona i porozmawiajmy o poważnych sprawach.
– Na przykład? – Matteo unosi brew.
– No, nie wiem, a po co tu przyszliśmy? – Ethan bierze menu. – Jestem głodny, okej? A gdy jestem głodny, robię się nieznośny.
– To akurat nie zależy od twojego pełnego brzucha – mamrocze Victoria.
Chłopak zastyga w bezruchu.
– Hayden – mówi powoli. – Jeśli twoja psiapsióła nie zamknie zaraz jadaczki, przysięgam, że zamówię czerwone wino i przypadkowo wyleję je na jej sukienkę. Tak tylko ostrzegam, bo możesz dostać rykoszetem.
– Spróbuj, a się nie wypłacisz.
– Tatuś na pewno kupi ci nową kieckę, nie martw się.
– Nie zmienia to faktu, że twojego nie stać nawet na…
– Victoria. – Gromię ją wzrokiem.
Dziewczyna patrzy wściekle na Ethana, podczas gdy on przegląda kartę. Jego mina nic nie wyraża, za to zdradza go noga, którą nerwowo porusza pod stolikiem.
– Dzień dobry, czy mogę przyjąć państwa zamówienie? – Ciszę między nami przerywa kelner.
– Jeszcze pięć minut, dobrze? – zwracam się do niego, na co odpowiada skinieniem.
Wszyscy skupiamy się na wyborze jedzenia. Nie umykają mi jednak poirytowane spojrzenia Matteo i Caleba. Poznałem ich na tyle, by wiedzieć, że powodem ich złości nie są ostre słowa Victorii, tylko szopka, którą tych dwoje za każdym razem odstawia.
– Wiecie co? Pieprzyć to. – Ethan wstaje. – I tak nie chciałem tu być.
Nim którekolwiek z nas zdążyło coś powiedzieć, chłopak wychodzi. Lustruję reakcje znajomych, jednak nie wydają się tym zbytnio przejęci.
– Pójdę z nim pogadać. – Gdy się podnoszę, dłoń Victorii ląduje na mojej.
– Daj spokój, Hayden. Przejdzie mu. Jak zawsze.
Wpatruję się w nią intensywnie z nadzieją, że zrozumie, jak beznadziejnie postąpiła, ale chyba nie dostrzega swojej winy. Wyswobadzam rękę i opuszczam restaurację. Ethan z papierosem między wargami stoi nieopodal wejścia.
– Nie wrócę tam – mówi, nawet na mnie nie zerknąwszy.
– W porządku, ja też. – Wciskam dłonie do kieszeni spodni, gdy do niego podchodzę.
Spogląda na mnie bez wyrazu.
– Nie musisz tego robić.
– Wiem.
Kiedy staję obok niego, proponuje mi papierosa, ale odmawiam.
– Fascynuje mnie to. – Lekko się rozpogadza. – Tyle pokus wokół, a ty cały czas trzymasz się swoich zasad. Chciałbym mieć w sobie tyle silnej woli.
– Wszystko zależy od podejścia.
– Nieee – mówi zamyślony. – Po prostu nie wierzę, że ktoś może ot tak nie sięgać po używki, nawet na domówce. W tym musi być jakieś drugie dno.
– Jeśli z takim myśleniem będzie ci się lepiej spało… – śmieję się.
Wyjazd poza granice Wielkiej Brytanii dał mi możliwość stworzenia nowej rzeczywistości na własnych zasadach. Tutaj ja decyduję o tym, jak wiele ludzie o mnie wiedzą. W zasadzie znają jedynie moje imię i nazwisko, ale nie mają pojęcia, kim jestem.
– Co powiesz na kolejny sezon Sherlocka? – rzucam, przyglądając się banerowi zawieszonemu po drugiej stronie ulicy.
– Brzmi jak nieprzespana noc.
– Ano.
– Co mi tam, wchodzę w to. – Ethan gasi papierosa. – Ale pewnie powinniśmy się z nimi pożegnać, nie? – Widząc moją minę, wzdycha. – Dobra, chodźmy.
Zwycięski uśmiech Victorii, którym raczy nas już na wejściu, znika, gdy tylko podchodzimy do stolika. Nie próbuje się wykłócać ani nie prosi, byśmy zostali, jednak jasno wyraża niezadowolenie przewróceniem oczami oraz prychnięciem.
– Jeśli chcesz, mogę cię później odebrać i odstawić do akademika – proponuję dziewczynie.
– Nie, dzięki. Poradzę sobie – odpowiada drętwo.
Matteo przeskakuje spojrzeniem między nami.
– Dobrze, że już wakacje – odzywa się Caleb. – Odpoczniemy, przemyślimy sobie niektóre sprawy…
Gdy siedzę na kanapie w salonie, wgapiony w ekran telewizora, jego słowa wkradają mi się do głowy. Zegar wskazuje, że za dwanaście minut zacznie się nowy dzień. Kolejny pozornie zwyczajny dzień.
Nie dla mnie.
Miesiącami uciekałem od własnych myśli. Od świtu do zmroku siedziałem na uczelni, by tylko nie wracać pamięcią do wszystkiego, co zostawiłem za oceanem, ale teraz już nie będzie odwrotu.
Jutro po raz pierwszy od dwudziestu trzech miesięcy będę w miejscu, w którym wywołałem huragan, ale nigdy po nim tak naprawdę nie posprzątałem.
Oparty o ścianę, bawię się telefonem. Wokół panuje gwar, ludzie biegają z walizkami, wydzierają się albo tak jak ja – stoją i czekają, aż bagaże wyjadą na taśmę.
To był męczący lot, zdecydowanie odzwyczaiłem się od podróżowania. W ciągu tych dziesięciu godzin praktycznie nie zmrużyłem oka, tylko czuwałem, a po przesiadce w Dublinie myślałem, że zwrócę wszystko, co zjadłem w samolocie. Mój żołądek ewidentnie zbuntował się przeciwko powrotowi do domu.
Czując dziwny stres, przyglądam się twarzom, które mijają mnie w pośpiechu. To jak mieszanka ekscytacji i przerażenia, bo ja naprawdę tu stoję. Już nie mogę sprzedać Mai taniej wymówki typu „jestem obładowany nauką” albo „profesor zaproponował mi kursy letnie, mogą mi przynieść fantastyczne korzyści oraz znajomości na przyszłość”. Nie ma odwrotu.
Taśma zaczyna się poruszać, a niedługo potem wyjeżdżają pierwsze walizki. Moja pojawia się niemal na końcu. Z nogami ciężkimi, jakby przywiązano mi do nich kamienie, przemierzam korytarze lotniska. Wychodzę ze strefy przylotów i lustruję wzrokiem stojących przede mną ludzi. Niektórzy mają w rękach kartki z imionami, inni trzymają już w ramionach swoich bliskich. Mechanicznie daję krok w tył, kiedy nagle przebiega obok mnie jakieś dziecko. Moje spojrzenie odruchowo pada na prawo.
I wtedy go dostrzegam.
Stoi przy automacie z napojami. Nie uśmiecha się, ale po szybko poruszającej się klatce piersiowej chłopaka widać, że targa nim wiele emocji. Obaj ruszamy ku sobie prawie w tym samym czasie. Zbijamy piątkę i zamykamy się nawzajem w objęciach.
Nie przypominam sobie, abyśmy kiedykolwiek robili to tak długo. Nawet gdy wyjeżdżałem.
– Dobrze cię widzieć, bracie – mówi Patrick, zanim się od siebie odsuwamy.
– Ciebie też. – Coś nieprzyjemnego osadza się na mojej krtani, dlatego chrząkam. – Dzięki, że po mnie przyjechałeś.
– Nie ma sprawy. Ojciec nadal nie wie, że wróciłeś?
– Nie. Powiedziałem tylko tobie i Mai.
– Chryste – śmieje się, ruszając w kierunku wyjścia. – Lucy mnie zabije. Ściągnąłem wszystkich na plażę na piątek wieczór. Było ciężko, ostatnio to praktycznie niewykonalne, ale się udało.
– Dorosłość dała się we znaki, co?
– A żebyś wiedział.
Chłodny wiatr owiewa moje ciało, gdy opuszczamy budynek lotniska. Ciemnoszare chmury wiszą nad Manchesterem, jednak według prognozy pogody nie powinno padać. Ponieważ jest tłoczno, idę za Patrickiem i dopiero na parkingu zrównuję z nim krok.
– Na żywo robi jeszcze większe wrażenie – przyznaję szczerze, kiedy docieramy do jego samochodu.
Doyle z trudem hamuje się przed uniesieniem kącików ust. To po prostu widać.
Mówił mi o tym volkswagenie już dobre siedem lat temu. Zawsze powtarzał, że to będzie pierwsze auto, jakie kupi, gdy zacznie zarabiać. Po miesiącach oszczędzania dotrzymał danego sobie słowa.
Zajmuję miejsce pasażera po lewej stronie i od razu dopada mnie myśl, jak dziwnie jest tu siedzieć bez kierownicy. Przez ostatnie lata jeździłem po przeciwnej stronie ulicy niż w Wielkiej Brytanii, więc ciekaw jestem, czy powrót do starych zasad ruchu drogowego okaże się dla mnie kłopotliwy. Wątpię, aby takie rzeczy się zapominało, ale możliwe, że będę potrzebował chwili, by się przestawić.
– Jak ci się mieszka w Manchesterze? Zmieniło się coś w tej kwestii? – pytam, zapinając pas.
Patrick wycofuje, po czym włącza się do ruchu. Na szczęście przed nami nie ma wielu samochodów, wyjazd z parkingu powinien pójść gładko.
– Niezbyt. To znaczy, wiesz, przyzwyczaiłem się już do tego zgiełku, ale nadal nie czuję się tu jak w domu. Kiedy tylko nadarza się okazja, wracam do Formby. Ostatnio pojąłem, że najzwyczajniej w świecie lubię spokojne, małomiasteczkowe życie. Tutaj, w Manchesterze, ono pędzi. Sam dojazd na uczelnię i powrót zajmują mi łącznie ponad dwie godziny. – Zmienia bieg i przeczesuje ręką włosy. – A ty? Odnalazłeś się w Ameryce?
– Tak, pewnie – odpowiadam machinalnie.
Szybkim spojrzeniem Doyle jasno daje mi do zrozumienia, że zabrzmiałem mało przekonująco, ale nie dbam o to.
– Co u reszty? Luke utrzymał miejsce w Loughborough?
Zapada cisza.
– Powiedział ci? – W głosie Patricka wybrzmiewa niepewność wymieszana z zaskoczeniem.
– Oczywiście.
To prawda, jednak nie do końca. Luke nie oznajmił mi wprost, że ma kłopoty na uczelni, tylko wygadał się zupełnym przypadkiem podczas słowotoku, w który wpadł, a ja to wyłapałem i zacząłem dociekać.
– Utrzymał, utrzymał. – Patrick wypuszcza ze świstem powietrze. – Dostał jeszcze jedną szansę.
Kilka miesięcy temu Luke został zawieszony z powodu „nieuczestniczenia w zajęciach” – tak mi powiedział. Uciekał wzrokiem w bok, gdy wyjaśniał, że „opuścił tylko kilka wykładów, ale władze uczelni od razu zrobiły z tego wielką aferę”, a to oznacza, że kłamał i o czymś mi nie mówił. Przecież nie zawiesza się studentów z takiego powodu.
Chociaż już wtedy wiedziałem, że nie jest ze mną szczery, nie dociekałem. Byłbym hipokrytą, gdybym to robił – w końcu sam łgałem wszystkim prosto w oczy. Niejednokrotnie. Liczyłem, że w końcu Luke rozwinie ten temat, ale to nigdy się nie wydarzyło. Może tutaj dowiem się więcej.
– Tyle dobrego. – Stukam palcami o udo. – A co u Lucy i Briana?
Kolejne pytanie też sprawia, że samochód wypełnia milczenie. Patrick patrzy tępo w przednią szybę, a jego grdyka mocno się porusza. Minęło tyle czasu, a on wciąż reaguje w ten sam sposób, kiedy dopada go stres.
– Trochę się pozmieniało, gdy cię nie było, Hayden – mówi przygaszony.
Moje mięśnie mimowolnie się napinają.
– Co masz na myśli?
Czy Brian i Lucy się rozstali? Rozmawiałem z Coleman kilka tygodni temu, odniosłem wtedy wrażenie, że między nimi wszystko jest w porządku.
– Mówię ogólnie. To… był ciężki rok. Dla każdego z nas. – Patrick wierci się na fotelu. – Ale nie ja powinienem ci o tym opowiedzieć.
Spoglądam za okno, na mijane budynki. Podświadomość tworzy już najróżniejsze scenariusze tego, co na mnie czeka, gdy przyjadę do Formby. W zasadzie zaczęła to robić w chwili, gdy wszedłem na pokład samolotu. Dlatego nie mogłem spać – bo się zastanawiałem i odtwarzałem w myślach przeszłość. Jak nigdy wcześniej.
Kiedy byłem w Stanfordzie, ilekroć wkradały mi się do głowy te konkretne miejsca czy twarze, robiłem, co mogłem, aby je stamtąd wypędzić. Wiedziałem, że jeśli dopuszczę do siebie wspomnienia, dam się im pochłonąć, a wtedy spakuję walizkę i wrócę do domu.
– Rozumiem – odpowiadam w końcu. – No to mów, co z tą Amelią.
– Aurelią. – Doyle momentalnie się rozpogadza.
– Właśnie. – Pstrykam palcami, udając, że nie spostrzegłem, jak diametralnie zmienił się jego nastrój na wzmiankę o dziewczynie. – Więc? Zaprosiłeś ją wreszcie na randkę?
– Oszalałeś?
– Dlaczego niby?
– To nie moja liga.
– Tak ci powiedziała?
– Tak uważam.
Unoszę brwi. Doyle przewraca oczami, gdy widzi moją reakcję.
– Nie rozumiesz.
– Więc mi wyjaśnij.
Z Patrickiem od zawsze łączy mnie szczególna więź. Wiem, że mogę powierzyć mu wszystkie swoje tajemnice i zabrałby je ze sobą do grobu. To nie tak, że nie ufam Brianowi, Luke’owi czy Lucy. Minęło tyle czasu, każde z nas poszło w swoją stronę i nie wiem, jak to wygląda z ich perspektywy, ale dla mnie wciąż są jedynymi przyjaciółmi, jakich kiedykolwiek miałem. Rzecz w tym, że oni, w porównaniu z Doyle’em, bardziej emocjonalnie podchodzą do niektórych sytuacji bądź informacji, podczas kiedy Patrick przyjmuje wszystko na chłodno. To nas do siebie zbliżyło.
– Chodzi o to, że Aurelia jest ambitna, inteligentna, piękna, jej rodzice są biznesmenami, a ja to… – Wzrusza ramionami. – Ja.
Mrużę oczy.
– Nadal nie rozumiem – przyznaję szczerze. – Studiujesz psychologię, też masz ambicje, jesteś inteligentny, no i brzydkim raczej bym cię nie nazwał. – Uśmiecham się, Patrick również. – Przypuszczam więc, że najbardziej chodzi ci o tę ostatnią kwestię?
Mina Doyle’a mówi sama za siebie.
– To najgłupsza z możliwych wymówek, poważnie. Jeśli ta dziewczyna jest normalna, a raczej nie oglądałbyś się za nią, gdyby taka nie była, nie uzna tego za powód, żeby się z tobą nie spotykać, bo to żadna przeszkoda.
Chłopak patrzy na mnie, na drogę, znów na mnie i parska śmiechem.
– Co? Powiedziałem coś zabawnego?
– Nie – mówi rozbawiony. – Nie, oczywiście, że nie. Po prostu… nieważne. Zapomnij. To nic takiego. Coś sobie przypomniałem i tyle.
Nie ciągnę Patricka za język, zamiast tego dopytuję o samochód. Staram się odepchnąć od siebie myśli o celu naszej podróży, co w towarzystwie Doyle’a okazuje się niezwykle proste. Nie powinienem być tym zdziwiony, a jednak przyjemnie nareszcie rozmawiać z kimś, kto w miarę cię zna i przede wszystkim rozumie. Nie miałem pojęcia, jak bardzo mi tego brakowało.
Zagłębiamy się w temat motoryzacji do tego stopnia, że nawet nie spostrzegam, kiedy mija godzina, a my wjeżdżamy na tak znajome i jednocześnie obce tereny. Nie umiem stwierdzić, co czuję, gdy w oddali dostrzegam tablicę z nazwą Formby, ale milknę. Wpatruję się w napis, nie potrafiąc wypowiedzieć słowa.
Z każdą kolejną przejechaną milą zabudowa gęstnieje, mijamy coraz więcej ludzi i chociaż na pierwszy rzut oka niewiele się tu zmieniło, nic nie wydaje się takie samo.
– Mógłbyś zatrzymać się przy tamtej kwiaciarni? – Wskazuję lokal po lewej, gdy stajemy na światłach.
Zerkam na niego, kiedy nie odpowiada.
– Co?
– Po co chcesz tam iść? – pyta dziwnie, jakby podejrzliwie.
– Żeby kupić kwiaty dla Mai? – odpowiadam podobnym tonem.
– Och. – Zdaje się szczerze zdziwiony i trochę zakłopotany. – Jasne, pewnie. Chyba że wolisz pojechać do innej. Podwiozę cię, nie ma problemu.
Przyglądam mu się uważnie.
– Ta będzie w porządku.
Odpuszcza, za to ja śledzę mowę jego ciała. Co rusz przejeżdża ręką po włosach, przełyka ślinę, spogląda na mnie, a w dodatku na jego policzkach pojawiły się wypieki.
Doyle jest fatalnym kłamcą. Nie potrafi też odwieść człowieka od czegoś tak, by ta osoba nie nabrała co do jego działań wątpliwości. Jak teraz.
– Zaczekam na ciebie… tutaj.
– Zaraz wrócę. – Posyłam mu ostatnie spojrzenie, po czym wychodzę z samochodu.
Kojarzę tę kwiaciarnię, ale zdecydowanie nie tak ją zapamiętałem. Wcześniej była raczej niepozorna, teraz natomiast ma nowy szyld, a z zewnątrz ściany budynku porasta bluszcz oraz jakieś pnącze z fioletowymi kwiatami. Przed samym wejściem znajduje się kilka doniczek z roślinami, jednak moją uwagę przykuwa tablica kredowa, na której jest napisane:
Zacznij od tego, co znasz, apotem wymyśl to na nowo. Sztuka to magia, bez dwóch zdań, ale źródłem wszystkich dzieł sztuki, nawet tych najbardziej dziwacznych, jest szara codzienność. Nie dziw się, gdy zobaczysz, że niesamowite kwiaty rosną na zwykłej ziemi[*].
Gdy przekraczam próg lokalu, nad moją głową rozbrzmiewa dzwonek i od razu dociera do mnie cała masa najróżniejszych zapachów. Wnętrze jest urządzone w starym, wiktoriańskim stylu. Dużo tu drewna, fioletu, żółci oraz złotych dodatków.
– Ach, dzień dobry!
Rozglądam się po pomieszczeniu, aż dostrzegam dość niską starszą kobietę. Może mieć sześćdziesiąt lat albo nawet więcej.
– Dzień dobry. – Uśmiecham się uprzejmie. – Potrzebuję bukietu, obojętnie z jakich kwiatów, może być jeden z tych gotowych.
– Jasna sprawa. – Kobieta podchodzi do wazonów, w których znajduje się kilka kompozycji. – Na jaką okazję potrzebujesz tych kwiatów, chłopcze?
– To dla siostry, bez okazji, długo się nie widzieliśmy.
– Jak długo?
– Sześć miesięcy, tak około.
– Czyli bukiet tęsknoty… – mówi bardziej do siebie. – No dobrze. Co zatem powiesz na te polne kwiaty? Pogoda dzisiaj nieciekawa, ale zapowiadają słoneczne dni. Poza tym mamy przecież lato, a spotkania z najbliższymi zwykle kojarzą się z czymś radosnym. Chociaż nie wszystkie. Ja z moim bratem nie rozmawiam od roku, bo to straszny sknera, który w dodatku kocha plotki. – Wyjmuje wiązankę. – Czy spotkanie z siostrą to dla ciebie powód do radości?
Mrugam pospiesznie, zaskoczony jej bezpośrednim pytaniem.
– Tak, oczywiście.
Teraz już rozumiem, czemu Patrick próbował odciągnąć mnie od tego miejsca.
– Cudownie! – Kobieta idzie z bukietem do lady. – Zawinąć ci go w papier?
– Poproszę.
Obserwuję, jak sprawnie wysuwa spod blatu białą folię florystyczną – chyba tak to się nazywa – i bierze się do pracy.
– Jesteś tu pierwszy raz? – zagaduje, ucinając różową wstążkę.
– Zgadza się.
– Tak myślałam. – Lustruje mnie od stóp aż po sam czubek głowy. – Zapamiętałabym taką ładną buźkę.
Zaciskam wargi, żeby się nie roześmiać.
– No. – Kobieta robi kokardę i podaje mi bukiet. – Proszę bardzo.
– Ile płacę?
– Dwadzieścia pięć funtów.
Wyjmuję z kieszeni portfel i podaję kobiecie wyliczoną kwotę. Ta uśmiecha się do mnie promiennie, co sprawia, że nie potrafię tego nie odwzajemnić.
– Rodzina jest najważniejsza. – Stuka coś na kasie fiskalnej, po czym podaje mi paragon. – Kochajcie się, szanujcie i nie plotkujcie o sobie nawzajem.
– Zapamiętam. Dziękuję bardzo.
– Cała przyjemność po mojej stronie. Zapraszam ponownie.
Żegnam się z kobietą i wychodzę na zewnątrz. Patrick stoi przy aucie z papierosem między wargami.
– Wystarczyło uprzedzić – śmieję się.
Chłopak unosi brew, wypuszczając dym.
– Mówię o tej kwiaciarce, której buzia się nie zamyka.
– Masz na myśli Margo.
– Margo? – powtarzam rozbawiony.
– Pójdziesz tam jeszcze ze dwa razy i będziesz jej synkiem. Zobaczysz. – Gasi papierosa, wraca do auta, a ja zaraz po nim. – Ta kobieta jest niereformowalna.
– Ma talent – stwierdzam, przyglądając się bukietowi.
Patrick zerka na niego, po czym wraca spojrzeniem na drogę.
– Oj, ma, ma.
Im dalej jedziemy, tym więcej widzę nowych restauracji oraz sklepów. Wiele się tu zmieniło. Wydaje mi się nawet, że Formby odżyło, chociaż może to być jedynie takie wrażenie po długiej nieobecności.
Mijamy miejsca, w których niegdyś byliśmy stałymi bywalcami, a do mojej głowy wpadają przypadkowe wspomnienia z nimi związane. Spodziewałem się, że opuszczę kiedyś to miasto, lecz wyjazdu na drugi koniec świata, w dodatku zupełnie samotnego, nigdy nie brałem nawet pod uwagę.
– Dziwnie, co? – Patrick wyrywa mnie z zadumy.
– Mhm.
W rzeczywistości wcale nie jest dziwnie, tylko przyjemnie. Ku własnemu zaskoczeniu znajduję coś kojącego w tych znajomych barach, ruchu lewostronnym, a nawet lesie, przez który przejeżdżałem tysiące razy.
– No to tak oficjalnie… – mówi Doyle. – Witaj w domu, bracie.
Wraz z tymi słowami otaczające nas drzewa ustępują polom i nareszcie go dostrzegam.
Stoi na samym środku pustkowia, otoczony przez zieleń, z rozciągającym się na lewo morzem. Kiedyś nienawidziłem w nim przebywać. Przypominał mi, jak wiele miałem, ale też straciłem, jednak będąc daleko, zatęskniłem za wnętrzami wyglądającymi jak wyjęte prosto z filmu Dorian Gray[**]. Bo chociaż ściany tego budynku są przesiąknięte złem – to wciąż mój dom. Potrzebowałem czasu, by docenić jego wartość.
Przejeżdżamy przez olbrzymią bramę. Pierwsze, co zauważam, to kwiaty. Ogromne krzewy róż.
Od razu widać, że mamy tu nie ma. Ona nie znosi róż.
Koła powoli toczą się przez podwórze, aż docieramy pod główne wejście i Patrick wciska hamulec. Wpatruję się chwilę w budynek, po czym odpinam pas.
– Wchodzisz? – pytam, wysiadając z samochodu.
– Nie, nie. Spędź czas z rodziną. – Doyle do mnie dołącza. – Ale jeśli będziesz chciał się spotkać przed piątkiem, to daj mi znać. Po trzeciej jestem wolny.
– Wakacyjna praca? – Wyjmuję z bagażnika walizkę.
– Taa, słodka dorosłość. – Jego głos jest przesiąknięty sarkazmem.
– Tylko mi nie mów, że zrobiłeś sobie wolne z mojego powodu.
– Aż tak bardzo to cię nie lubię, bez przesady – śmieje się. – A tak poważnie, akurat dziś nie musiałem przychodzić.
– No dobra. W takim razie będziemy w kontakcie. – Zbijam z nim piątkę.
– Jasne, trzymaj się, bracie.