Piętno Genevieve. Pod osłoną milczenia - Rutka Monika - ebook

Piętno Genevieve. Pod osłoną milczenia ebook

Rutka Monika

0,0
54,90 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

CZY MOŻNA ZAUFAĆ KOMUKOLWIEK, JEŚLI NIE UFA SIĘ NAWET OSOBIE, KTÓRĄ WIDZI SIĘ W LUSTRZE?

Wizyta Alexandry i następujący po niej poranek są niczym huragan, który zmiata wszystko, co spotyka na swojej drodze. Nastolatkowie z siłowni czują się zdradzeni, June odwraca się od Grace, a Damien znika. Mimo to Grace nie zamierza uciekać - postanawia zmierzyć się z konsekwencjami swoich decyzji.

Brytyjskie gazety ani myślą odpuścić gorący temat, jakim stali się przemierzający edynburskie ulice Damien i tajemnicza nieznajoma. Każdego dnia pojawiają się nowe kompromitujące nagłówki, które odzierają Grace z godności. Dziennikarze nie mają litości dla dziewczyny. Wdeptują ją w ziemię.

W dodatku Grace dowiaduje się, że jej oprawca jest bliżej, niż myślała, a ludzie, których miała za sojuszników, mogą wcale nie stać po jej stronie. Dziewczyna już nie wie, co jest prawdą, a co kłamstwem. Zaczyna wszystko kwestionować. A gdy się wydaje, że gorzej być nie może, dzieje się coś, co burzy obraz kobiety, jaką Grace przez lata starała się być. Nagle się okazuje, że pod maską zobojętnienia, niekiedy wściekłości, wciąż kryje się trzynastolatka, która przeraźliwie boi się ciemności i tego, co ona niesie.

To nie jest historia o wojowniczej dziewczynie, która dzielnie wszystko znosi. To brutalna prawda o byciu człowiekiem.

TOM II SERII POZORÓW

Książka dla czytelników powyżej osiemnastego roku życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
PDF

Liczba stron: 498

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Monika Rutka

Piętno Genevieve

Pod osłoną milczenia

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.

Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.

Niniejszy utwór jest fikcją literacką. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci — żyjących obecnie lub w przeszłości — oraz do rzeczywistych zdarzeń losowych, miejsc czy przedsięwzięć jest czysto przypadkowe.

Opieka redakcyjna: Barbara Lepionka

Redakcja: Anna Skóra

Korekta: Anna Smutkiewicz

Projekt okładki: Justyna Knapik

Zdjęcie na okładce wykorzystano za zgodą Shutterstock.

HELION S.A.

ul. Kościuszki 1c, 44-100 GLIWICE

tel. 32 230 98 63

e-mail: [email protected]

WWW: beya.pl

Drogi Czytelniku!

Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adres

beya.pl/user/opinie/ciege2_ebook

Możesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.

ISBN: 978-83-289-3607-2

Copyright © Monika Rutka 2026

Kup w wersji papierowejPoleć książkę na Facebook.comOceń książkę
Księgarnia internetowaLubię to! » Nasza społeczność

INNE KSIĄŻKI AUTORKI

The Wave

Trylogia Nadziei

Przystań lepszego jutra (tom I)

Miasto pogrzebanych nadziei (tom II)

Dom złamanych obietnic (tom III)

Trylogia The Chain

Spark (tom I)

Flame (tom II)

Ashes (tom III)

Igniter (dodatek)

Seria Pozorów

Cień Genevieve. Wpłaszczu kłamstw (tom I)

Piętno Genevieve. Pod osłoną milczenia (tom II)

tom III

tom IV

Dla mnie (aco, po tych 10 książkach zasłużyłam)

OSTRZEŻENIE

Drogie Czytelniczki, drodzy Czytelnicy!

W trosce o Was informujemy, że w książce występują takie wątki jak: przemoc seksualna, problemy psychiczne, agresja, pozbawienie życia oraz przyjmowanie substancji odurzających. Mogą one być nieodpowiednie dla osób wrażliwych bądź tych, które przeżyły traumę. Zalecamy ostrożność przy lekturze. Pamiętajcie – jeśli zmagacie się z problemami, trudnym czasem, smutkiem, porozmawiajcie o tym z kimś bliskim lub zgłoście się po pomoc do specjalistów. Pomocą służy także Niebieska Linia, numer telefonu: 800-12-00-02. Dbajcie o siebie i swoje zdrowie psychiczne!

Prolog

Edynburg, rok 2016

Grace

Otwieram oczy, gdy samochód się zatrzymuje. Wyjmuję z kieszeni dziesięć funtów, które od kilku minut przekładam między palcami, podaję je kierowcy, po czym opuszczam taksówkę i bez wahania ruszam w kierunku kamienicy. Klucze wbijają mi się w skórę dłoni. Jestem pewna, że zostawią na niej czerwone ślady, ale zamiast bólu doznaję ulgi. Odkąd się obudziłam, tkwię w poczuciu derealizacji albo nawet depersonalizacji. Świat wydaje się nierzeczywisty, emocje stłumione, dźwięki i kolory sztuczne, a ja jestem tylko poruszającą się pustą skorupą.

Wchodzę do środka. Lampy automatycznie zapalają się nad moją głową, kiedy przemierzam korytarz. Nogi unoszą się mechanicznie, jakby mięśnie pamiętały kąt, pod jakim powinny zgiąć się kolana, aby dotrzeć na drugie piętro. Choć chodzę tą klatką schodową każdego dnia i znam ją na pamięć, wydaje się dziwnie obca. Inna.

Nie czuję w swoim wnętrzu żadnej zmiany, gdy staję przed drzwiami z przyklejonymi do nich srebrnymi cyframi. Moje ręce nie drżą, oddech nie przyspiesza, a serce nie uderza w klatkę piersiową ani trochę mocniej.

Jestem skałą.

Przekręcam klucz w zamku, naciskam klamkę i pcham skrzydło. Wiele białych piór wciąż zaściela podłogę. Książki, które wczoraj spadły z regału po tym, jak w niego uderzyłam, są ułożone w pokaźny stos. Nie wiem, kto za tym stoi, wczoraj nawet nie zwróciłam uwagi, że zostały sprzątnięte.

Chwilę nasłuchuję, czy w środku aby na pewno nikogo nie ma. Stawiam krok, później następny i jeszcze jeden. Zaglądam do sypialni, łazienki, kuchni.

Pusto.

Pomieszczeniem, które zostawiam na koniec, jest salon. Staję w przejściu, przejeżdżam wzrokiem po meblach, ścianach, schodzę niżej, aż natrafiam na dywan pokryty moją krwią. Wpatruję się w niego tępo i znów czuję się niczym obserwator świata, jednak tym razem patrzę na coś, co już się wydarzyło.

Rozdział 1. Vanderbilt

Londyn, rok 2009

Genevieve

Obserwuję mijany las, oświetlony jedynie blaskiem księżyca, starając się pozostać w bezruchu. Oddech mam miarowy, lecz utrzymanie go w takim rytmie kosztuje mnie wiele energii. Skubię palcami udo z nadzieją, że dzięki temu choć trochę się uspokoję.

Nic bardziej mylnego.

Drzewa znikają, zamiast nich widzę lampy solarne ustawione w idealnie odmierzonych odległościach. Samochód wjeżdża powoli na niewielkie rondo, w końcu całkowicie się zatrzymuje i silnik gaśnie. Mimo to – nie ruszam się. Cierpliwie czekam na Benjamina, którego zadaniem jest otwieranie mi drzwi. Normalnie, gdyby mamy tu nie było, wyszłabym sama, ale zawsze, kiedy robię to w jej obecności, prawi mi kazania. Uważa, że powinnam pozwalać traktować się jak królowa nawet naszemu szoferowi, ponieważ jedno odstąpienie od zasady doprowadzi do przesunięcia kolejnych granic, a na to jako kobiety nie możemy sobie pozwolić. Inaczej mężczyźni zrobią z nami, co tylko będą chcieli, i przestaną nas szanować.

Benjamin pomaga wysiąść mojej matce, a następnie mnie. Dziękuję mu mrugnięciem, by „niepotrzebną uprzejmością” nie narazić się na ewentualne morały, których w tej kwestii również wysłuchałam już wiele.

Wygładzam dłonią łososiową sukienkę, zadzieram podbródek i nakładam na twarz jeden z wyćwiczonych uprzejmych, lecz wyważonych uśmiechów. Kątem oka widzę, że mama poprawia właśnie etolę, chłodnym spojrzeniem omiatając subtelnie okolicę. Gdy na mnie patrzy, dodaje do tego sztuczne uniesienie kącików ust.

– Gotowa? – pyta.

Odpowiadam skinieniem głowy.

Matka rusza w stronę głównego wejścia. Ubrani w eleganckie fraki konsjerże witają nas nazbyt wylewnie, jakby stanęła przed nimi co najmniej królowa Elżbieta. Nie mogę więc nic poradzić na to, że zaczynam się zastanawiać, ile można zarobić na takim przedstawieniu.

Światła żyrandoli niemiłosiernie rażą mnie w oczy. Potrzebuję chwili, by przyzwyczaić się do panującej w holu jasności. Gdy to następuje, korzystam z nieuwagi Alexandry i pozwalam sobie na szybkie, ostentacyjne rozejrzenie się po pomieszczeniu i głośne westchnienie.

– Czy naprawdę za każdym razem muszę przypominać ci o fryzjerze? – rzuca mama, nie obdarzywszy mnie spojrzeniem. – Znów widać twój odrost.

Odruchowo patrzę w lewo, gdzie znajduje się olbrzymie lustro w złotej ramie. Faktycznie, u nasady włosów można zauważyć ich naturalny, brązowy kolor. Farbuję je od dwóch lat. Matka uważa, że jasne włosy dodają mi dostojeństwa, szczególnie na scenie. Mnie się jednak wydaje, że powód jest zgoła inny.

– Przepraszam – odpowiadam automatycznie. – Jutro się tym zajmę.

Moje słowa pozostają bez odpowiedzi.

To kolejny bankiet, na którym musiałam się zjawić tylko po to, żeby ładnie wyglądać. Robię tu za ozdobę i okaz, niczym rzeźba w muzeum. Matka pokazuje mnie ludziom, mówi z dumą o moich osiągnięciach, po czym zapomina, że istnieję.

W towarzystwie jestem powodem jej chluby, w domu zaś zbędnym balastem.

– Alexandra.

W naszym kierunku zmierza wysoki szatyn. Jego dominującą aurę wyczuwam już z daleka. Mama nieco się rozluźnia, jednak swą postawą jasno pokazuje, że mimo wszystko to ona chce mieć tu władzę.

– Charles. – Nadstawia policzek, który ten całuje. – Jak się masz?

– Teraz znakomicie. – Jego wzrok pada na mnie. – Witaj, Genevieve. – Ledwie wyczuwalnie muska wargami moją dłoń.

– Dzień dobry, panie Vanderbilt.

Mężczyzna prostuje się i raczy nas filuternym uśmiechem.

– Wyglądacie olśniewająco.

– Nawet komplement w twoich ustach brzmi jak manipulacja – mówi obojętnie mama. – Gratuluję talentu.

Vanderbilt się śmieje. Nie jest urażony, to po prostu widać. Tylko mojej matce pozwala na kąśliwe uwagi, bo gdy wypowiada je ktoś inny, nawet bliskie mu osoby – w tym także żona – jest dla nich bezczelny i chamski.

– Harrisona nie będzie?

– Nie. – Mama wysuwa ku niemu rękę. – Bądź dżentelmenem i zaprowadź nas do stolika.

Pan Vanderbilt nie waha się nawet przez chwilę. Bierze pod ramię mnie oraz matkę, po czym idziemy przez długi korytarz do głównej sali. Po drodze oboje witają mijanych ludzi, ja za to robię wszystko, by pozostać niezauważoną, co w ich obecności nie jest takie łatwe.

Gdy Alexandra Herrera i Charles Vanderbilt pojawiają się gdzieś publicznie, spojrzenia wszystkich kierują się właśnie na nich. Budzą respekt, ale też postrach. Dorastali razem, mają podobny sposób myślenia, a nawet charakter. Pomimo tego, że pochodzą z zamożnych rodzin, które od wielu pokoleń budowały swoje imperia, nie osiedli na laurach. Ciężko pracowali, żeby zdobyć uznanie w świecie biznesu. Niejednokrotnie udowodnili, że są odpowiednimi osobami na odpowiednich stanowiskach. Mają nawet szacunek swoich przeciwników, a to bardzo dużo o nich mówi.

Przy naszym stoliku siedzi już żona pana Vanderbilta, Eleanor. Jego dzieci nigdzie nie dostrzegam, ale nie mam wątpliwości, że się tu pojawią. Przy talerzyku obok mojego znajduje się karteczka z imieniem Jamesa. To nie przypadek, że posadzono go właśnie w tym miejscu.

– Genevieve, kochanie. – Eleanor wita się ze mną całusem. – Dostałaś ostatnio ode mnie kwiaty?

– Dzień dobry. Tak, były przepiękne. Dziękuję. – Uśmiecham się do niej uprzejmie.

Eleanor jest jedną z niewielu osób w tym towarzystwie, które darzę szczerą sympatią.

– Przyznam, że poleciała mi łezka, gdy na ciebie patrzyłam. – Ściska moje dłonie. – Mistrzowsko przekazujesz emocje w tańcu. Widać, że balet to całe twoje życie. Nie zmarnuj talentu. Pracuj ciężko i dbaj o wrażliwość, którą w sobie nosisz, a osiągniesz niebywały sukces. Zresztą nie tylko ja tak uważam. – Patrzy ponad moim ramieniem. – Ach, o wilku mowa.

Nie muszę się odwracać, żeby wiedzieć, kto jest za mną. Wypuszczam drżący oddech, po czym przybieram pewny siebie wyraz twarzy i staję bokiem do zbliżających się dzieci państwa Vanderbiltów.

Tristan, dwa lata starszy ode mnie, najmłodszy z całej trójki, z wyższością, wręcz pogardą, rozgląda się po pomieszczeniu. Najpewniej usłyszę za moment jakiś przytyk na temat swojego ubioru bądź uczesania. Upokarzanie ludzi wydaje się ulubionym hobby tego chłopaka.

Idąca po jego lewej Veronica to zupełne przeciwieństwo brata. Mimo że dzieli nas sześć lat, odnalazłyśmy wspólny język. Nie nazwałabym jej koleżanką, lecz bez wątpienia nie jest moim wrogiem. Imponuje mi swoją bezpośredniością. Sprzeciwia się wszystkim wartościom wyznawanym przez rodzinę. Zupełnie do nich nie pasuje, jakby była niewłaściwym elementem układanki. Niejednokrotnie słyszałam z ust pana Vanderbilta, że Veronica jest nieudanym eksperymentem i jeśli ktoś kiedyś pociągnie ich na dno, będzie to właśnie ona.

Robię, co w mojej mocy, żeby jak najbardziej odwlec moment, w którym spojrzę na Jamesa, a gdy to się dzieje, okazuje się, że on już na mnie patrzy. Chociaż z wyrazu twarzy tego chłopaka niewiele można wyczytać, jego zielone oczy błyszczą dobrze mi znaną drwiną.

– Byle przetrwać ten cyrk, nie? – szepcze do mnie Veronica, kiedy się witamy.

Odpowiadam jej lekkim uśmiechem. Dobrze wiedzieć, że nie tylko ja nie miałam ochoty tu przychodzić. I nie chodzi o cel tego balu, bo ten jest bardzo szlachetny. Uważam, że trzeba wspierać młodych sportowców wywodzących się ze środowisk, które nie dają szans na rozwój. Rzecz w tym, że takie przyjęcia wiążą się z tańcami. A gdy są tańce, jest również dotyk.

Nienawidzę dotyku.

– Jesteś chora, ptaszynko?

Spoglądam niepewnie na Tristana. Tak jak podejrzewałam, te słowa skierowane są do mnie.

– Proszę? – Mój głos delikatnie się załamuje. Zawsze tak się dzieje, gdy z nim rozmawiam.

– Wyglądasz, jakby cię głodzili w domu. – Szatyn wkłada ręce do kieszeni garniturowych spodni. – Widziałaś się ostatnio w lustrze?

– Ona na pewno. Za to w twoim przypadku można mieć wątpliwości – ripostuje Veronica. – Zamknij się, usiądź i spróbuj chociaż przez kilka godzin sprawiać pozory ogarniętego. Inaczej nie licz na moją pobłażliwość.

Tristan mruży oczy, jego siostra również. Wygląda to tak, jakby rozmawiali bez słów. Chłopak nagle kiwa nieznacznie głową, po czym siada.

– Nie słuchaj tego idioty. – Veronica macha zdawkowo ręką. – Wyglądasz ślicznie.

Z trudem przełykam ślinę.

Na znajdującej się nieopodal scenie staje młoda kobieta. Prosi o zajęcie miejsc, co robię natychmiast. Skupiam się na prowadzącej, byle tylko nie patrzeć na Jamesa. Odkąd dziadek powiedział mi o swoich zamiarach i o tym, że nie mam w tej kwestii nic do powiedzenia, czuję niewyobrażalny stres, wręcz przerażenie. To sprawia, że do moich oczu napływają łzy. Szybko je odganiam.

– Z ogromną radością i wzruszeniem witam państwa na naszej wyjątkowej gali dobroczynnej, która jest okazją nie tylko do wspólnego świętowania, ale przede wszystkim do czynienia dobra. Zebraliśmy się tutaj, by wesprzeć młodych, utalentowanych i zdeterminowanych ludzi, którym los nie dał łatwego startu. Sportowców, którzy mimo przeciwności każdego dnia walczą na macie, na boisku, lecz jednocześnie o swoją przyszłość – mówi do mikrofonu prowadząca.

Po niezwykle długim przywitaniu następują przemówienia organizatorów oraz ambasadorów. Kilka minut przy mikrofonie dostają również młodzi sportowcy. Mówią o swoich marzeniach i ograniczonych zasobach na rozwój. Boli mnie serce, gdy słyszę prześmiewcze komentarze Tristana. Nie znoszę tych jego szyderstw. Uważa się za lepszego tylko dlatego, że miał więcej szczęścia od innych, a przecież mógł być na miejscu jednego z tych chłopaków.

Po części oficjalnej scenę zajmują tancerze oraz muzycy – podopieczni organizacji, która również ich wspiera. Niespełna godzinę później podają kolację, po niej odbywają się licytacje, aż docieramy do znienawidzonej przeze mnie części wieczoru. Wstaję, by jak najprędzej ukryć się w łazience, gdy nagle dostrzegam wysuniętą ku mnie pomarszczoną dłoń.

Podnoszę niepewnie wzrok na stojącego przede mną starszego mężczyznę. Żółć podchodzi mi do gardła.

– Jeden taniec – mówi pan Linton. Jest przyjacielem rodziny. Odkąd pochował żonę, nie kryje się już z fascynacją, jaką darzy młode dziewczyny.

Dziewczyny.

Nie kobiety.

Szukam spojrzeniem matki, która niemo nakazuje mi przyjąć zaproszenie. Robię to z wahaniem. Każdy mięsień w moim ciele się napina, kiedy pan Linton prowadzi mnie za rękę na środek parkietu. Ledwie odnajdujemy miejsce w tłumie, a on przyciąga mnie do siebie, tak że nasze klatki piersiowe się ze sobą stykają.

Mój oddech momentalnie robi się ciężki i niemiarowy.

– Wyglądasz oszałamiająco, Genevieve.

– Dziękuję – mamroczę, skupiając spojrzenie na jego fraku.

– Dawno cię nie widziałem. Wydoroślałaś.

Spoczywająca w dole moich pleców dłoń pana Lintona powoli, wręcz boleśnie, zjeżdża niżej… niżej… niżej… aż dociera do pośladków. Mężczyzna ściska je delikatnie i jeszcze mocniej mnie do siebie przysuwa. Zamykam powieki, by powstrzymać łzy.

– Ach, Genevieve – szepcze mi wprost do ucha. – Gdybyś tylko była trochę starsza… – Jego ręka wraca na moje plecy. – Pokazałbym ci, czym jest prawdziwa przyjemność.

Uciekam myślami daleko stąd.

Wyobrażam sobie, że jestem na polanie. Takiej zielonej, porośniętej pięknymi, kolorowymi kwiatami. Wokół są drzewa oraz krzewy, dzięki czemu nikt mnie tu nie widzi. Leżę beztrosko na miękkiej trawie, delektuję się śpiewem ptaków, owady łaskoczą moją skórę, słońce ją ogrzewa.

Jestem szczęśliwa. Bezpieczna.

Jestem szczęśliwa, ponieważ jestem bezpieczna.

– Odbijany. – Do moich uszu dociera znajomy głos.

Otwieram oczy, gdy nagle przestaję czuć na sobie rozgrzane ręce pana Lintona. Mężczyzna wycofuje się i prędko zostaje zasłonięty przez ubranego w czerń chłopaka, który porywa mnie w objęcia. On jednak robi to subtelniej, z większym wyczuciem. Dłonie nowego partnera są lodowate, jakby dopiero co wyjął je z wypełnionego lodem pojemnika.

– Zamierzasz już do końca życia unikać mojego spojrzenia?

Wpatruję się w klatkę piersiową Jamesa, zbieram się w sobie, aż w końcu podnoszę na niego wzrok.

– Tak lepiej. – Unosi nieznacznie kąciki ust. – Nie ukrywaj się. Nie przede mną.

– N-nie robię tego.

– Oczywiście, że nie – mówi ciszej.

A mój strach powraca. Rozlewa się po klatce piersiowej niczym wrzątek.

Pewność, a zarazem łagodność, z jaką James mnie trzyma, są przytłaczające. Kręci mi się w głowie, kiedy wirujemy pośród morza tańczących par. Choć wcześniej nie miałam odwagi, by na niego spojrzeć, teraz nie potrafię oderwać od niego oczu. Tak się dzieje za każdym razem, gdy na niego patrzę.

– Nie tykam dzieci.

Mrugam pospiesznie, lekko zagubiona. Chłopak ewidentnie to widzi. Okręca mnie i znów do siebie przyciąga.

– Zdaję sobie sprawę, że nasze obecne położenie może być dla ciebie niekomfortowe, ale wiedz, że nie przekroczę żadnej granicy – mówi z powagą. – Nie bez twojej zgody.

– Och…

James unosi brew, cień uśmiechu znów majaczy mu na ustach.

– Och? – Zjeżdża spojrzeniem na mój biust, który bez wątpienia pokrył się już czerwienią. – Czyżbym cię zawstydził? – pyta z nutą drwiny. – A może czujesz zawód?

Nie odpowiadam. Nie wiem, co miałabym powiedzieć.

Dorastanie w otoczeniu, w którym cyfry na koncie układają się w sumy, o jakich większość ludzi może tylko śnić, jest zarówno dobrodziejstwem, jak i przekleństwem. Wydawałoby się, że posiadając tak wiele, można wieść spokojne życie, spełniać marzenia.

Nic bardziej mylnego.

Herrerowie od dekad pomnażają majątek, umacniając swoją pozycję oraz markę w świecie, a jednocześnie z pokolenia na pokolenie przekazują silne wartości i wizje. Od dziecka wpajano mi, że muszę zdobyć elitarne wykształcenie, by w przyszłości właściwie zarządzać firmą, a także nie odstawać od towarzystwa, w którym przyszło mi się obracać.

Moja matka nie zaakceptowała wybranych przeze mnie znajomych – jej zdaniem powinnam zadawać się z rówieśnikami o takim samym statusie społecznym. Zerwałam więc z nimi wszystkie kontakty, zanim ona w jakiś sposób pozbyłaby się tych ludzi z mojego życia. Wiem, że byłaby do tego zdolna.

Muszę mieć najwyższe stopnie, uważać na każdy swój ruch i słowo, ponieważ reputacja to świętość, a jeśli się do czegoś biorę – mam być w tym najlepsza. W naszym domu wyznaje się zasadę, że wygranym jest tylko pierwszy. Każdy kolejny to przegrany. Właśnie dlatego w kwestii baletu, którego naukę wręcz wybłagałam, matka wywiera na mnie tak dużą presję.

W świecie Herrerów nie ma mowy o swobodzie, własnym zdaniu czy wyborach. O wszystkim decydują Harrison i Alexandra. Matka mówi mi, jak mam wyglądać, jak się wyrażać, z kim rozmawiać, kogo ignorować, gdzie być, co robić, podczas gdy dziadek zarządza moją przyszłością, jakby była okazją biznesową do wykorzystania, o czym niedawno dobitnie się przekonałam.

Podczas jednej z kolacji, na którą zaprosili nas Vanderbiltowie, zostałam poinformowana, że za kilka lat stanę u boku starszego syna Charlesa, Jamesa, przed ołtarzem. Nie pozwolono mi zabrać głosu, choć w tamtej chwili i tak brakowało mi słów. Byłam zszokowana. Nikt mnie o tym wcześniej nie uprzedził, nie przygotował do tego, o nic nie zapytał.

Zdaniem Harrisona połączenie naszych rodzin nie tylko umocni pozycję Herrerów w świecie, ale też zabezpieczy nasz majątek. Nie zawahał się w towarzystwie Vanderbiltów przypomnieć o nieudanym małżeństwie mamy ani wytknąć, jak fatalnie jej wybór męża mógł się skończyć dla firmy. Dziadek uważa, że mój ojciec prawie ją zniszczył. Nie chce popełnić tego samego błędu drugi raz, dlatego zadecydował oddać moją rękę synowi człowieka, któremu bezgranicznie ufa. Mówi, że to transakcja, która wszystkim się opłaci. Przypuszczam, że gdybym była pełnoletnia, już nosiłabym na palcu obrączkę. Na samą myśl o tym chce mi się wymiotować. Czuję złość na przemian ze strachem.

Nie chcę wychodzić za Jamesa. Nie chcę żyć pod dyktando matki ani dziadka. Nie chcę być dotykana przez kolejnego mężczyznę. Chcę tańczyć. Chcę się uczyć. Chcę decydować o sobie.

– Jeszcze nieraz życie zmusi cię do zrobienia rzeczy sprzecznych z twoimi przekonaniami, planami czy marzeniami. Sprawi, że będziesz musiała zacisnąć zęby, aby przetrwać – mówi James wprost do mojego ucha, jakby czytał mi w myślach. – Wiesz, co wtedy trzeba zrobić?

Znów na niego patrzę. Nie odzywam się, ale daję do zrozumienia, że chcę odpowiedzi.

Dostaję ją chwilę później.

– Trzeba żyć dalej, Genevieve. – Porusza pewniej naszymi ciałami. – Bez sentymentów.

Zarówno Tristan, jak i Veronica są dla mnie otwartymi księgami. Nietrudno zgadnąć, co dzieje się w ich umysłach, poza tym bardzo chętnie wygłaszają swoje opinie, nawet gdy nikt o to nie prosi. W przypadku Jamesa jest inaczej. Znam go od zawsze, a jednak wciąż go nie rozgryzłam. Potrafi być bezwzględny, zrównać człowieka z ziemią, ale też miewa ludzkie odruchy, które zupełnie nie pasują do wizerunku, jaki kreuje na co dzień. W towarzystwie nie szczędzi mi prześmiewczych spojrzeń, za to gdy jesteśmy sami, jak teraz, dostrzegam przedzierającą się przez fasadę obojętności delikatność.

Ale to nic nie zmienia.

Przeraża mnie wizja przyszłości, jaką stworzyli dla mnie Alexandra i Harrison. Przeraża mnie rzeczywistość, w której miałabym się budzić u boku cztery lata starszego ode mnie Jamesa. Nie chcę tego i naprawdę mam nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie.

Że to tylko puste słowa.

Rozdział 2. List od wielbiciela

Londyn, rok 2010

Genevieve

Wrzawa ogarnia salę. Owacje i gwizdy atakują mnie z każdej strony, sprawiają, że moje serce bije mocniej. Kurtyna się unosi. Łabędzie ustawione w dwóch rzędach po dwóch stronach sceny stoją w piątej pozycji i synchronicznie wykonują port de bras. Gdy wracają do pozycji wyjściowej, wybiegam zza kulis z ramionami płynnie wyrzuconymi w tył w geście imitującym ruch skrzydeł, po czym wraz z trzema baletnicami wykonujemy równocześnie taki sam głęboki ukłon.

Kolejne łabędzie wybiegają na scenę, po nich Rotbart, a na końcu Odetta z księciem Zygfrydem. Brawa przybierają na sile, ludzie wstają z foteli, by wyrazić emocje, które dusili w sobie przez cały spektakl.

Przymykam powieki, napawając się tą chwilą. Karmię się ado­racją publiczności, wyobrażając sobie, że przyszła tu dla mnie. Nie powstrzymuję uśmiechu, który wręcz wpycha mi się na usta, gdy ten piękny obraz pojawia się w mojej głowie.

Wcielająca się w Odettę oraz Odylię Cecil kłania się kilka razy, wyraźnie cieszy się tym momentem. Wygląda pięknie i skłamałabym, mówiąc, że coś było nie tak. Zatańczyła znakomicie. Naprawdę wiele bym oddała, by któregoś dnia być jak ona.

Kurtyna opada, światła gasną, wkrótce potem znów się zapalają, jednak tym razem są żółte, bardzo subtelne. Oklaski wciąż są tak samo burzliwe jak minutę czy dwie temu, za to na scenie rozpętuje się istny chaos. Tancerki otaczają Cecil, gratulują jej świetnego występu, Rafael wcielający się w rolę księcia Zygfryda chwyta ją w ramiona i kilkukrotnie okręca się wokół własnej osi. Atmosfera jest iście elektryzująca.

– Oto ona. Księżniczka tej sceny! – Donośny głos Sebastiana, reżysera i choreografa, wybrzmiewa pośród okrzyków, rozmów i oklasków. Mężczyzna podchodzi do Cecil, chwyta ją za policzki, a następnie zostawia na każdym z nich po całusie. – Byłaś fenomenalna. Zawładnęłaś deskami tego teatru, moja Ètoile.

Obserwuję z boku uśmiechniętą od ucha do ucha dziewczynę, nie potrafiąc zapanować nad zazdrością, która cichutko zasiadła w ciemnym, ledwie widocznym zakamarku mojego serca. Wiem, że mam jeszcze czas, że jestem młoda i jeśli będę ciężko pracować, któregoś dnia może stanę na miejscu Cecil. Mimo to nie umiem sobie poradzić z ogarniającym mnie smutkiem, ale też uczuciem beznadziei. Próbowałam je zwalczyć jeszcze długo po tym, jak Sebastian obwieścił, kto otrzymał główne role, ale one wciąż wracają. Niezmiennie dają o sobie znać, przypominają o wyrazie twarzy matki, kiedy usłyszała tę nowinę. Była zawiedziona.

Wycofuję się za kulisy, po czym zmierzam do garderoby. Nietrudno mi pozostać tu niezauważoną. Jestem cieniem pośród innych baletnic. Zaakceptowałam już fakt, że one mnie nie widzą, ale to nie znaczy, że zgadzam się zatrzymać na tym, co już osiągnęłam.

Chcę więcej.

Pragnę tego całą sobą. Aż do bólu.

Gdy przekraczam próg garderoby, zdejmuję paczkę oraz pointy i zajmuję miejsce przy jednej z toaletek, gdzie wcześniej zostawiłam swoje kosmetyki. Biorę się do zmywania makijażu, z całych sił próbując zignorować pulsowanie głowy. Pozbywam się piór, wsuwek, rozpuszczam włosy. Są sztywne od lakieru, dlatego przejeżdżam po nich palcami i zbieram w luźny kucyk. Czuję niewyobrażalną ulgę.

– Genevieve?

Patrzę w prawo, na stojącą w wejściu Laurę, która pracuje w teatrze. W rękach trzyma bukiet róż oraz jakąś kopertkę, uśmiecha się do mnie ciepło.

– Jakiś starszy facet kazał ci przekazać ten list oraz kwiaty. Powiedział, że jest twoim wielkim fanem i wierzy, że któregoś dnia zobaczy cię w roli Odetty. – Odkłada wszystko na stolik obok mojej toaletki.

Przyjemne ciepło ekscytacji rozlewa się po moim wnętrzu.

– Naprawdę? Dziękuję bardzo – odpowiadam cicho, niepewna, czy Laura w ogóle to usłyszy w panującym tu gwarze.

Nim dziewczyna wychodzi z pomieszczenia, puszcza do mnie oko, więc uznaję, że usłyszała. Niespełna pół godziny później jestem już ubrana w spódniczkę, sweter i wygodne buty. Starałam się zrobić to jak najszybciej, bo z każdą minutą byłam coraz ciekawsza listu.

Nigdy wcześniej nie otrzymałam takiego prezentu. Mam niewielu fanów, a gdy już decydują się czymś mnie obdarować, stawiają właśnie na kwiaty. Nigdy nie przelewają swoich myśli na papier, dlatego tak bardzo cieszę się na to, co przeczytam.

Z nikim się nie żegnam. Mijam na backstage’u kilka osób zajmujących się przedstawieniem i zmierzam do wyjścia. Chłodny wiatr atakuje mnie z każdej strony, kiedy przez boczne drzwi wychodzę z teatru. Przemierzam wąską, oświetloną jedynie słabą jarzeniówką uliczkę, docieram na główną drogę i odszukuję w tłumie wciąż wychodzących z budynku osób Benjamina. Stoi nieopodal, rozglądając się wokół. Kiedy mnie zauważa, kąciki jego ust unoszą się wysoko.

– Jak przedstawienie? – Odbiera ode mnie torbę i otwiera tylne drzwi.

– W porządku. – Odwzajemniam jego mały, uprzejmy gest. – Bardzo emocjonujące.

Kładę bukiet na fotelu obok, po czym zapinam pasy. Gdy tylko Benjamin odjeżdża spod teatru, wyjmuję z kieszeni płaszcza kopertę i niecierpliwie ją rozrywam. Serce uderza mi w piersi równie mocno, jak w momencie zakończenia przedstawienia.

Mój pierwszy list od fana.

Coś niesamowitego.

Rozkładam papier i czytam.

Najdroższa Genevieve,

po spektaklu Śpiącej Królewny Twoja urocza osóbka utknęła wmojej głowie na długie godziny imimo upływu miesięcy wciąż wniej jest, dlatego zdecydowałem, że napiszę list idam wreszcie upust drzemiącym we mnie uczuciom, które rozbudziłaś swoimi finezyjnymi ruchami, piękną buzią, ale przede wszystkim otaczającą Cię aurą.

Masz wsobie coś, co mnie oczarowało. Nie potrafię znaleźć słów, które odpowiednio wyrażą to, jak na mnie działasz, ale wmoich oczach również jesteś jedną zwróżek. Przysięgam, że nigdy wcześniej nie poczułem tak silnych emocji, patrząc na baletnicę niebędącą główną postacią wsztuce. Prawdę powiedziawszy, nigdy nie poświęcałem tłu aż tak dużo uwagi. Jesteś jedyną, która potrafiła odciągnąć mój wzrok od głównej roli. Oczarowałaś mnie, Genevieve.

Nie hamuję uśmiechu. Pozwalam sobie na chwilę zanurzenia się w adoracji płynącej z tego listu. Spoglądam za okno, na znikające szybko budynki, a następnie wracam do kartki w swoich rękach.

Odkąd ostatni raz widziałem Twoją piękną buzię, minęło już kilka miesięcy, ale wspomnienia Twojego cudownego ciała oraz tej niewinnej twarzy wciąż są wyraźne. To one sprawiają, że staję się niecierpliwy. To dzięki nim zasypiam spełniony. To Twoje imię wypowiadam, gdy owo spełnienie osiągam.

Czasem wyobrażam sobie, że jesteś moja, Genevieve. Że ta niewinność, którą pokazujesz światu, należy tylko do mnie. Zamykam oczy iwidzę, jak zmęczona po kolejnym wyśmienitym występie wracasz do naszego domu, po czym wtulasz się wmoje ramiona. Coraz częściej łapię się także na myśli, że nie chcę już patrzeć, jak grasz kogoś innego. Chcę Ciebie, Genevieve. Chcę Ciebie taką, jaka jesteś, gdy nikt nie patrzy. Twoje spojrzenie sprawia, że chcę zabrać Cię daleko stąd, ukryć izatrzymać czas, zanim dorośniesz. Zanim zamienisz się wkogoś innego.

Niekiedy myślę, że to, co do Ciebie czuję, jest jak sekret, októrym nikt nie powinien wiedzieć. Ale ja go wsobie pielęgnuję – inawet jeśli nigdy nie będzie dane nam się spotkać twarzą wtwarz, poradzę sobie. Bo ilekroć zamykam oczy, wszystko staje się prawdziwe. Wtedy jesteś tu, obok mnie, aja wiem, że mogę zrobić ztym obrazem, co tylko zechcę.

Myślę oTobie każdego dnia. Każdej nocy.

Wielbię Cię.

Zmiłością

William

Patrzę tępo w kartkę, nie potrafiąc wykonać żadnego ruchu. Zdrętwiały mi ręce, a nogi stały się tak ciężkie, jakby przywiązano do nich kilkunastofuntowe kamienie. Jestem pewna, że nie oddycham. Że nawet moje serce przestało bić.

– Panienko? – Znajomy, lecz stłumiony głos wyrywa mnie z letargu.

Spostrzegam, że list w moich dłoniach drży.

Nie jest mi zimno. Chyba. Nie mam pewności. Może jednak zamarzam? Tak. Na pewno Benjamin otworzył okno. Podnoszę wzrok. Nie. Okna są zamknięte. Dlaczego więc mi zimno? I dlaczego czuję jednocześnie spływający po policzkach pot? Przykładam do nich palce. Nie. To nie pot. To łzy. Bardzo dużo łez.

– Panienko Genevieve. – Dociera do mnie nieco donośniejszy głos Benjamina.

Nasze spojrzenia spotykają się w lusterku wstecznym. W oczach szofera widzę strach. Nie rozumiem dlaczego. Coś się stało?

– Tak?

To na pewno mój głos? Zdaje się inny od tego, którym mówię na co dzień.

– Wszystko w porządku? – pyta Benjamin.

Czy wszystko w porządku? Nie wiem. Przeczytałam właśnie list od swojego pierwszego fana. Napisał, jak cudowna jestem. Zauważył mnie. I wyznał, że fantazjuje o mnie przed snem.

Czy wszystko w porządku?

– Tak – odpowiadam. Robię to bezbarwnie. Nisko. Inaczej.

Teraz już nie tylko dłonie mi drżą, ale też ramiona, nogi i szczęka.

– Mógłbyś zwiększyć moc ogrzewania? – zwracam się do mężczyzny. – Strasznie tu zimno.

Benjamin znów spogląda w lusterko, ja też to robię.

– Oczywiście, panienko.

Przysuwam kolana do klatki piersiowej, po czym oplatam je rękami. Pas uwiera mnie w brzuch, jednak nie mam siły już się ruszyć. Nie chcę tego robić. Odchylam głowę do tyłu i przymykam powieki. Liczę do dziesięciu, próbuję przenieść się myślami w inne miejsce, ale mi się nie udaje.

Paraliżujący strach rozlewa się po moim wnętrzu. Dociera w każdy zakątek serca i oblewa go swoim mrokiem. Łzy, nad którymi nie potrafię zapanować, spływają po mojej twarzy, przez szyję, pod sweter.

Jestem zmęczona.

Tak bardzo zmęczona byciem kobietą.

Rozdział 3. Waluta transakcji

Londyn, rok 2011

Genevieve

Ludzie często mylą cierpienie z niesprawiedliwością. Przypisują je boskości bądź losowi, rzadko widząc w nim to, czym jest naprawdę.

Wystarczy zajrzeć w głąb siebie, by pojąć, że ból to narzędzie przemiany w naszych rękach. Uderzamy w bryłę, chcąc z niej coś wydobyć – nie ją zniszczyć. Zdzieramy nadmiar, który przyległ przez cudze oczekiwania, niekiedy strach. Odsłaniamy twarz ukrytą pod warstwami. Rzeźbimy duszę.

Cierpienie testuje nasze granice. Uczy, czym jest prawdziwa siła. Nie ta głośna, widziana przez wszystkich, tylko ta cicha, ukazująca się wtedy, gdy jesteś wycieńczona, nie masz już czym płakać, ale wstajesz, mimo że nikt nie patrzy i nie musisz nikomu nic udowadniać.

Ból nie jest karą, ale dłutem, które kształtuje człowieka.

Przynajmniej tego mnie nauczono.

Wpatruję się w zielone oczy stojącej naprzeciwko mnie dziewczyny. Choć stopy bolą ją niemiłosiernie, układa nogi w czwartej pozycji, ramiona w pierwszej i płynnie przechodzi do piruetów. Obraca się wokół własnej osi cztery razy, a gdy znów zatrzymuje się w czwartej pozycji, niezmiennie wpatrzona w swoje odbicie, dostrzega, że ręka nad jej głową drży.

– To za mało.

Wzdrygam się przerażona. Patrzę za siebie, w kierunku drzwi, gdzie oparty o framugę stoi Sebastian. Mężczyzna wpatruje się we mnie intensywnie. Krzyżuje ramiona na wysokości piersi, przez co materiał białej koszuli, którą ma na sobie, mocno napina się na jego ciele. Usta reżysera układają się w subtelny uśmiech.

– Technicznie jesteś bezbłędna, od lat widzę twoją obsesję na punkcie perfekcji. – Odpycha się od ościeżnicy i rusza w moim kierunku. Zatrzymuje się dopiero, gdy dzieli nas nie więcej niż pięć stóp. Chowa ręce w kieszeniach spodni, po czym mówi: – Ale nie dam ci głównej roli.

Serce ściska mi się na te słowa. Z trudem przełykam ślinę i robię, co w mojej mocy, by się nie rozpłakać.

– Nie dam ci jej, bo nie umiesz się zatracić. – Lustruje mnie od stóp aż po sam czubek głowy. – Odwróć się, Genevieve.

Wykonuję jego polecenie. Spojrzenia moje i Sebastiana natychmiast spotykają się w odbiciu lustra. Nie dotyka mnie, ale ja widzę, że tego pragnie. Zbyt dobrze znam ten wzrok. Czułam go na sobie wiele razy podczas prób, w garderobie, na wspólnych wyjściach. Jest bardzo podobny do tych, które posyłają mi inni mężczyźni.

Podobny, ale nie taki sam, ponieważ w oczach Sebastiana Halla jest coś więcej niż pożądanie. To mieszanka żądzy oraz adoracji. Ten mężczyzna marzy o tym, by mnie posiąść, i ta świadomość sprawia, że chce mi się wymiotować.

Czuję palce Sebastiana na swoim ramieniu. Z wyraźną fascynacją obserwuje, jak w miejscach, w których mnie dotyka, powstaje gęsia skórka. Podoba mu się reakcja mojego ciała, choć nie mam nad nią żadnej kontroli. To się po prostu dzieje.

– Popatrz tylko na siebie – mówi cicho tuż przy moim uchu. – Jesteś taka niewinna i czysta. Wystarczy, że skierujesz spojrzenie na jakiegoś mężczyznę, a on już pada przed tobą na kolana. Masz w sobie coś, czego nigdy nie potrafiłem pojąć, ale jest to na tyle magnetyczne, że działasz na wszystkich tak… – przenosi dłoń na moje biodro – intensywnie. Skusiłbym się nawet na stwierdzenie: niebezpiecznie.

Stoję sparaliżowana. Nie umiem się ruszyć, choć moje nogi rwą się do ucieczki. Serce wali tak mocno, że nie zdziwiłabym się, gdyby nawet Sebastian słyszał jego łomot.

– Rzecz w tym – kontynuuje mężczyzna – że to urok Genevieve Herrery, a nie kobiety, którą pragniesz się stać. Carmen jest silna, dumna i zmysłowa. Swoim tańcem ukazuje nie tylko piękno, ale też wolność… prowokację, bunt. Ta kobieta nie marzy o księciu z bajki ani nie klęka przed żadnym mężczyzną. Ona jest silniejsza niż społeczne konwenanse. – Przysuwa się bliżej mnie. – Carmen to ballada o wolności, która przeraża, gdy nie da się jej ujarzmić, a ty wolna nie jesteś… ponieważ tej wolności się boisz.

Ciepło jego ciała parzy moje plecy. Róż wypływa na klatkę piersiową, zdradzając, jak wiele emocji kotłuje się w moim wnętrzu.

– Jeśli chcesz być Carmen, musisz zapomnieć o Genevieve. – Sunie dłonią w górę. – Oddaj się szaleństwu, bądź uwodzicielska.

Słowa Sebastiana osiadają w mojej głowie na wiele godzin. Myślę o nich, gdy nie mówiąc już nic więcej, opuszcza salę treningową, kiedy wracam do domu, zanurzam się w wannie wypełnionej wodą i wkładam kolejną sukienkę, której nigdy wcześniej nie widziałam na oczy.

Jest biała. Mama uważa, że jasne kolory właściwie podkreślają moją delikatną urodę, a ten konkretny dopieszcza obraz cnotliwej dziewczyny, którą wszyscy we mnie widzą.

Czy faktycznie nią jestem?

Z pomocą Kimberly, naszej gosposi i najbliższej mi tu osoby, układam włosy, po czym nakładam subtelny makijaż. Wyglądam schludnie. Sukienka sięga łydek, moje piersi są zakryte, a ramiona chowają się pod zwiewnym materiałem. Wszystko, co zwykle prowokuje, jest niewidoczne.

Schodzę na parter, gdzie zastaję mamę. Czuję na sobie jej oceniający wzrok, ale nie słyszę żadnego komentarza. To oznacza, że nie ma zastrzeżeń.

– Znów opuściłaś się w nauce – mówi, kiedy odjeżdżamy spod domu. Spogląda za okno limuzyny, nie na mnie.

Poprawiam się na fotelu, który nagle przestał już być tak wygodny. Kątem oka widzę, że Benjamin co jakiś czas zerka w lusterko, jak to ma w zwyczaju, gdy matka zaczyna prawić mi kazania. Czasem potrafi być bezwzględna, wtedy szofer staje się moim pocieszycielem. Nie odzywa się, ja też tego nie robię. Zwykle po prostu siedzimy razem w ciszy, a gdy zdarza mi się zareagować na jej słowa nazbyt emocjonalnie, oferuje chusteczkę albo czekoladki, które ze sobą wozi. To bardzo miłe z jego strony.

– Więc? – W głosie matki wybrzmiewa irytacja. – Nic mi na to nie odpowiesz?

– Przepraszam.

Nie wiem, co innego mogłabym w tej sytuacji powiedzieć.

Nastaje chwila ciszy.

– Co teraz wystawiacie?

Jej pytanie mnie zdumiewa, ale staram się tego nie okazać.

– Carmen.

– Hall wybrał już obsadę?

– Jeszcze nie.

Mama kiwa głową. Patrzy przed siebie, na leżące na udach splecione dłonie, po czym znów przenosi uwagę za szybę.

– Te wygłupy mają za duży wpływ na twoją edukację. Tak nie może być.

Po moim ciele momentalnie rozlewa się nieprzyjemne ciepło. Milczę, choć na usta ciśnie mi się bardzo wiele słów. Staram się zachować spokój i poczekać, aż dokończy myśl – znam ją na tyle, by wiedzieć, że nie powiedziała jeszcze wszystkiego.

– Tańczysz od lat, a wciąż nic nie osiągnęłaś, co oznacza, że nie bierzesz tego na poważnie. Gdyby było inaczej, twoje imię widniałoby już na plakatach. Przypuszczam, że w przypadku Carmen nic się nie zmieni. Właśnie dlatego będzie to twój ostatni raz na scenie, Genevieve – mówi chłodno. – O ile w ogóle dostaniesz jakąś rolę.

Odnoszę wrażenie, jakby ktoś właśnie wepchnął mnie do studni bez dna. Spadam w zawrotnym tempie, wołam o pomoc, ale nikt nie odpowiada. Próbuję się zatrzymać, lecz w zasięgu ręki nie mam nic, czego mogłabym się złapać. Światełko na górze jest coraz mniejsze, a ja wciąż nie uderzam w dno. Tylko spadam… i spadam… i spadam.

To niemożliwe. Nie zrobi tego – wmawiam sobie, choć wiem, że jedynie karmię się złudną nadzieją. Mama jest zdolna do takiego kroku. Niejednokrotnie udowodniła mi swoją bezwzględność. Zabrała wszystko, na czym kiedykolwiek mi zależało.

Wszystko poza baletem. Tą częścią życia, która jest moją jedyną ucieczką. Azylem. Sposobem na radzenie sobie z bólem codzienności.

A teraz nawet to chce mi odebrać.

Zaciskam wargi, szczypię skórę na nadgarstku, usiłując się nie rozpłakać. Nie dam jej tej satysfakcji, a przede wszystkim kolejnego powodu do wygłoszenia krzywdzących słów o tym, jaka jestem słaba.

Przez całą drogę do posiadłości Vanderbiltów nie wydaję z siebie żadnego dźwięku. Mimo że w moim sercu i umyśle panuje chaos, na zewnątrz jestem skałą. Nie muszę patrzeć w lusterko, aby to wiedzieć. Wyćwiczyłam tę pozę do perfekcji. Umiem udawać niewzruszoną, niezainteresowaną, nijaką – choć w przypadku tego ostatniego nie jestem pewna, czy to tylko pozory, czy taka właśnie się stałam.

Gdy docieramy na miejsce, moje myśli krążą jedynie wokół słów matki. Wszystkie ruchy, uśmiechy i uściski wykonuję automatycznie. Pani Vanderbilt coś do mnie mówi, a ja tylko kiwam głową, ponieważ nic nie rozumiem.

Mama odbierze mi balet. Mama odbierze mi balet. Mama odbierze mi balet.

– Kochanie.

Wzdrygam się, kiedy niespodziewanie czuję na plecach dotyk dużej, zimnej dłoni. Zadzieram lekko głowę i od razu spotykam spojrzenie Harrisona, zwanego moim dziadkiem.

Potężna gula wyrasta w moim gardle, gdy uzmysławiam sobie, że to on mnie dotyka. Nie miałam pojęcia, że też tu będzie.

– Wszystko w porządku? – pyta, pocierając moją skórę przez materiał sukienki.

Mechanicznie odpowiadam skinieniem.

Daję subtelny krok w przód, by uwolnić się od jego dotyku, a później następny. Idę za rozpogodzoną panią Vanderbilt do olbrzymiej jadalni i zajmuję wyznaczone przez nią miejsce obok Jamesa. Nie widzę nigdzie Veroniki ani Tristana. To nie wróży nic dobrego.

Kolacja mija w typowej dla takich okoliczności atmosferze – Harrison dyskutuje z panem Vanderbiltem o interesach i polityce, mama daje się pochłonąć rozmowie z Eleanor, natomiast ja z Jamesem przysłuchujemy się temu.

– Wystarczy włożyć skrojony na miarę garnitur, użyć kilku bardziej wyszukanych słów, by ukryć przed światem to, jakim prymitywem jesteś w rzeczywistości. – Chłopak mruży nieznacznie oczy, wpatrując się w swojego ojca. – Wiesz, dlaczego to widzimy? – Patrzy na mnie z ukosa.

– Ponieważ jesteśmy najbliżej?

Kąciki jego ust nieznacznie się unoszą.

– Ponieważ nie jesteśmy tacy jak oni.

James nie odzywa się często, ale gdy już to robi, sprawia, że myślę o jego słowach godzinami. Po tym, co właśnie powiedział, zapewne też tak będzie. Ten chłopak nadal jest dla mnie chodzącą zagadką. Z jednej strony potrafi postawić się ojcu, zrobił to już nie raz, a z drugiej podporządkowuje się mu i zgadza na przyszłość, jaką pan Vanderbilt mu zaplanował. Nie rozumiem dlaczego.

Mimowolnie zerkam na mamę – i okazuje się, że ona także na mnie patrzy. Spostrzegłam, że ostatnimi czasy coraz częściej odczuwam złość, gdy po raz kolejny ktoś próbuje mi coś narzucić. Nie ma już smutku, który zwykle towarzyszył mi w takich chwilach, ale czysty gniew.

Wściekłość.

– Porozmawiajmy może o powodzie naszego spotkania. – Charles Vanderbilt z firmowym uśmiechem na ustach spogląda to na mnie, to na Jamesa. – Ustaliliśmy z Harrisonem datę waszego ślubu.

Tężeję. Mama wierci się na krześle, natomiast Eleanor krztusi się winem. Ta reakcja jasno pokazuje, że kobieta nie miała pojęcia o decyzji, która zapadła w związku z naszą przyszłością. O Alexandrze nie mogę tego powiedzieć.

– Na kiedy?

Głuchą, dłużącą się ciszę przerywa James. Wydaje się zupełnie niewzruszony tą rewelacją.

Wzrok Harrisona przenosi się z mojej matki na mnie.

– Na szesnasty czerwca przyszłego roku – odpowiada.

Szesnasty czerwca.

Szesnasty czerwca.

Za jedenaście miesięcy skończę osiemnaście lat i zostanę mężatką. Żoną człowieka, którego praktycznie nie znam, wiem tylko, jak się nazywa.

Spoglądam znów na mamę, gdy nagle uderza we mnie druzgocąca prawda.

Tutaj nie chodzi o moje złe stopnie. Alexandra chce mnie odciągnąć od baletu z powodu zamążpójścia. Już wcześniej słyszałam z ust Harrisona, że po ślubie nie będzie mowy, bym mogła tańczyć na scenie. Wtedy nie brałam tego do siebie, byłam młodsza, wiedziałam, że mam czas i jeszcze wiele może się zmienić. Teraz mama zaczęła wprowadzać w życie jego postanowienie.

Już nigdy więcej nie wejdę na scenę.

Nigdy więcej nie zatańczę.

Panika ogarnia moje ciało. Czuję pod powiekami piekące łzy. Oddech staje się cięższy.

Zrywam się na nogi i wychodzę z jadalni. Nikt mnie nie zatrzymuje, nie mówi słowa, gdy przemierzam długi hol, po czym wychodzę do ogrodu. Chłodny wiatr natychmiast daje ulgę rozgrzanemu od emocji wnętrzu. Zaciskam wargi, żeby się nie rozpłakać. Wciskam paznokcie w dłoń, byle tylko nie zacząć krzyczeć. Zadzieram głowę, robię głęboki wdech, wydech, przymykam powieki i wyobrażam sobie, że wcale mnie tu nie ma. Że jestem daleko stąd, w miejscu, o którym nikt nie ma pojęcia.

Moje mięśnie się napinają, kiedy słyszę za plecami dźwięk otwieranych drzwi.

Ktoś podchodzi tak cicho, że nie potrafię ocenić po krokach, kim jest, lecz się domyślam. Gdy do moich nozdrzy dociera znajomy zapach tabaki i wanilii, nie mam już wątpliwości. Na myśl, że wkrótce będę go czuła każdego dnia, dopadają mnie mdłości.

Bardzo wcześnie pojęłam, że moja matka mnie nie kocha, ale nie sądziłam, że pała do mnie aż taką nienawiścią. Długo starałam się wypierać to stwierdzenie z głowy, lecz dzisiaj, po wszystkim, co usłyszałam, nie umiem myśleć inaczej. Dla niej jestem walutą transakcji, a cisza, jaka nastała po słowach Harrisona, tylko to potwierdziła. Gdyby się z nimi nie zgadzała – zareagowałaby w jakiś sposób, powiedziała coś, tymczasem Alexandra zawsze stoi po stronie swojego ojca. Jest tak samo okrutna i bezduszna co on. Tak samo przebiegła i zakłamana. Tak samo…

– Nigdy nie widziałam twojej sypialni – mówię, wpatrując się w przepięknie oświetloną fontannę. Dźwięk tryskającej z niej wody działa na mnie uspokajająco. Chciałabym się w niej zanurzyć i zniknąć. Chociaż na chwilę.

Spoglądam na Jamesa, gdy nie otrzymuję od niego odpowiedzi. Jego zielone oczy wwiercają się w moje, a ja po raz pierwszy widzę w nich coś innego poza kpiną, mianowicie – ciekawość. Nic dziwnego. Zwykle staram się ograniczać nasze rozmowy do koniecznego minimum, nie mówiąc o unikaniu w nich jakiejkolwiek prywatności.

Chłopak staje bokiem do mnie.

– Zatem chodźmy. – Unosi rękę, pokazując, bym szła przed nim.

Wracamy do środka. W jadalni znów trwają dyskusje na tematy polityczne, jakby sytuacja sprzed chwili w ogóle nie miała miejsca. Tak jest zawsze. Niezręczne momenty są zamiatane pod dywan i nigdy się do nich nie wraca – przynajmniej nie publicznie. Wiem bowiem, że w drodze do domu czeka mnie reprymenda na temat mojego niestosownego zachowania.

Wchodzimy po długich, krętych, marmurowych schodach na piętro, gdzie znajduje się ogromny korytarz z zaledwie kilkorgiem białych drzwi. James prowadzi mnie do ostatnich po prawej stronie.

Stukot moich obcasów zostaje wytłumiony przez wykładzinę. Mimo że w pomieszczeniu jest ciemno, bo jedynym źródłem światła są lampy na zewnątrz, nietrudno zauważyć, że dominują tu jasne kolory. Z jakiegoś powodu nie spodziewałam się tego. Sądziłam raczej, że pokój Jamesa będzie mroczny, przytłaczający, tymczasem już od pierwszej chwili czuję się tu… dobrze.

Wchodzę w głąb sypialni, rozglądając się wokół. Z każdą sekundą serce uderza mi coraz mocniej, ręce zaczynają drżeć. Złość na Alexandrę, Harrisona i Charlesa odchodzi w niepamięć, jej miejsce zastępuje strach.

Kiedyś dziadek powiedział mi, że jeśli nauczę się właściwie wykorzystywać swoje atuty, mogą się one stać moją bronią; sposobem na osiąganie celów. Kiedy usłyszałam te słowa z jego ust, pojęłam, jak wiele w nich sensu, a przede wszystkim prawdy. Już wcześniej wielokrotnie, zupełnie nieświadomie i niezamierzenie, otrzymywałam to, czego chciałam, tylko dzięki swojej urodzie. Często bywałam uprzywilejowana nie dzięki nazwisku, ale ładnej buzi. Co prawda przysporzyło mi to więcej problemów, niż dało korzyści, lecz może gdybym wcieliła tę radę w życie, gdybym zacisnęła zęby i nareszcie zawalczyła o siebie – łatwiej byłoby mi znieść rzeczywistość?

Nie wyobrażam sobie zrezygnowania z baletu. Nie chcę tego. Tylko tam, na deskach teatru, ból fizyczny uśmierza ten, który czuję w sercu. Tylko tam dostaję namiastkę wolności.

Przejeżdżam palcami po ramie łóżka, gdy pokój rozbłyskuje delikatnym światłem lampki nocnej. Zaciekawienie w oczach Jamesa jest jeszcze bardziej widoczne, niemal namacalne.

Przełykam niepewność.

– Często tu przyjeżdżasz? – pytam i znów omiatam wzrokiem sypialnię, byle tylko na niego nie patrzeć.

– Raz na kilka tygodni. – Tym razem odpowiedź przychodzi natychmiast. – Większość czasu spędzam w swoim mieszkaniu w Londynie.

Na komodzie nieopodal stoją ramki ze zdjęciami oraz perfumy, regały są po brzegi wypełnione książkami, jest tu czysto, minimalistycznie, po prostu schludnie. Gołym okiem widać, że ten pokój jest niezamieszkiwany, chociaż dostrzegam rzeczy mogące świadczyć o czymś zupełnie innym.

– O co chodzi, Genevieve?

Patrzę na Jamesa, a serce podchodzi mi do gardła. Każdy cal mojego ciała wiotczeje pod jego przenikliwym spojrzeniem – i bynajmniej nie jest to nic przyjemnego, raczej przerażającego, ponieważ stoi przede mną człowiek, który może być dla mnie przepustką do wolności. Albo raczej iluzji. Nieważne. Nie chodzi o nazewnictwo, lecz uczucia pojawiające się wraz z wizją tego, co może się wydarzyć później, a one bez wątpienia są warte obnażenia się. Upodlenia. Bo tylko tym jest oddanie swojej niewinności komuś, kto pomimo majestatycznej urody budzi obrzydzenie. Wolę jednak wybrać mniejsze zło, zanim stanę twarzą w twarz z diabłem. Wolę zrobić to właściwie. Przynajmniej względnie. Z kimś, kto nie naruszył tak wielu moich granic jak inni mężczyźni.

Podchodzę powoli do Jamesa. Nawet na sekundę nie spuszcza ze mnie wzroku. Odrywa się od ściany i prostuje, gdy staję naprzeciwko niego. Błądzi spojrzeniem po mojej twarzy i mogłabym przysiąc, że przez ułamek sekundy widziałam w nim zagubienie. Wydaje mi się, że już wie, co zamierzam zrobić, ale się nie rusza. Czeka na mój ruch.

Więc go wykonuję.

Drżącą dłonią dotykam policzka Jamesa, na co chłopak się spina. Jego wzrok jest coraz bardziej rozbiegany, oddech robi się płytki. Widzę, jak jego grdyka się porusza, kiedy palcami muskam kącik jego warg. Przysięgam, że nawet przed spektaklami nie czułam takiego stresu jak teraz. Odnoszę wrażenie, że wszystko nagle otoczyła mgła, że to nie ja steruję własnymi ruchami. Nie chcę tego, ale jednocześnie nie umiem się powstrzymać. Mój zdesperowany umysł podjął decyzję za mnie, a ciało wykonuje tylko jego polecenia.

– Nie jestem już dzieckiem. – Ledwie poznaję swój głos, gdy nareszcie się odzywam.

– Masz rację – mówi James, patrząc mi prosto w oczy. – Nie jesteś.

„Jeśli chcesz być Carmen, musisz zapomnieć o Genevieve. Oddaj się szaleństwu, bądź uwodzicielska” – powiedział Sebastian, dotykając mnie niestosownie. „Urody ci nie brak, jednak to nie wystarczy. Chociaż jeśli nauczysz się właściwie wykorzystywać swoje atuty, z czasem mogą się stać twoją bronią” – powiedział Harrison, robiąc dokładnie to samo.

Moje powieki leniwie opadają i się unoszą. Przesuwam rękę na kark Jamesa, staję na palcach, a następnie łączę nasze usta w pocałunku. Chłopak oddaje go natychmiast. Jego dłonie momentalnie lądują na moich biodrach, mocno je przysuwają do swoich. Czuję, jak bardzo tego chce. Właśnie dlatego przełykam strach, ale też wstyd.

Chwytam poły koszuli Jamesa, daję krok w tył i niemo proszę go, by szedł moim śladem. Gdy docieramy do łóżka, opadam na materac, pociągając chłopaka za sobą. Całujemy się coraz zachłanniej, nawet nie sądziłam, że tak potrafię. Nigdy wcześniej tego nie robiłam. Nie w ten sposób.

Zwykle moje pocałunki były kradzione i agresywne. W przypadku Jamesa są pożądliwe, elektryzujące. Gdybym teraz stała, z pewnością bym upadła. Nie spodziewałam się tego.

Czas zmienił swój bieg. Odnoszę wrażenie, że mija wieczność, zanim otrząsam się z dziwnego stanu, w którym utknęłam, i nareszcie sięgam do klamry paska.

To właśnie wtedy James się ode mnie odsuwa.

Ramiona chłopaka unoszą się i opadają w zawrotnym tempie, kiedy zamglonym wzrokiem spogląda na mnie z góry. Nigdy wcześniej nie widziałam go w takim stanie. Nie stracił całkowicie panowania nad sobą, jego dominacja wciąż jest wyczuwalna, wręcz przytłaczająca, a jednak coś się w nim zmieniło. Nie umiem jeszcze powiedzieć, co konkretnie.

– O co chodzi, Genevieve? – powtarza, jednak nie tak pewnie jak przed paroma minutami.

Im dłużej na niego patrzę, tym więcej czuję w sobie siły. Nie mam pełnej kontroli nad sytuacją, ale jedną ręką trzymam już ster. To takie nowe. Tak dobre i ciekawe, że chcę spróbować więcej i nic na to nie mogę poradzić.

Dlatego biorę wszystko.

– Ta chwila jest czymś nieuniknionym. – Rozpinam pasek, nie oderwawszy spojrzenia od jego oczu. – Chcę tego. Właśnie teraz.

Odwaga, która nagle zasiadła w moim wnętrzu, pcha mnie naprzód. Nie zastanawiam się, gdzie jest jej źródło, za to James wręcz przeciwnie. Oszołomienie w jego oczach to najwyraźniejsza emocja, jaką kiedykolwiek u niego widziałam. Poza nią jest też pożądanie, niewyobrażalne pragnienie. Teraz różnica czterech lat nie jest już tak odczuwalna. Teraz może mnie posiąść bez wyrzutów sumienia, o ile w ogóle je ma.

Brak reakcji Jamesa jeszcze bardziej mnie napędza.

Osiągnę swój cel. Dostanę rolę Carmen. Nie przestanę tańczyć. Nie wycofam się.

– To nic zobowiązującego – mówię, rozpinając guziki jego koszuli.

– Kim jesteś i co zrobiłaś z Genevieve? – pyta zaintrygowany.

Zasycha mi w gardle, gdy nareszcie widzę w pełnej okazałości klatkę piersiową Jamesa. Czy jego ciało ma jakiekolwiek niedoskonałości? Czy to w ogóle sprawiedliwe, aby ktoś tak okrutny był jednocześnie tak piękny? Mimo że nigdy nie doświadczyłam jego chamstwa na własnej skórze, wielokrotnie byłam świadkiem, z jaką pogardą, niekiedy bezwzględnością, traktuje innych. Nie mówi dużo, ale gdy już się odzywa, potrafi doprowadzić człowieka do łez. Jest niczym wilk w owczej skórze.

Znów dotykam jego twarzy, wyznaczam paznokciem szlak od jego szczęki przez szyję, tors, coraz niżej… niżej…

Wracam spojrzeniem od tasiemki bokserek do oczu chłopaka.

– Genevieve tu nie ma – odpowiadam, zanim chwytam go za kark i znów łączę nasze usta w pocałunku; zanim oddaję mu siebie, by osiągnąć swój cel.

Tak bardzo brzydzę się przebiegłością własnej matki, a wygląda na to, że niewiele się od niej różnię. Potrafię zrobić naprawdę wiele, by zdobyć to, czego chcę.

W końcu jestem tylko walutą transakcji.

Poprawiam węzeł płaszcza, wsłuchując się w krzątaninę po drugiej stronie drzwi. Zerkam jeszcze raz przez ramię, by się upewnić, że w okolicy nikogo nie ma. Tak samo jak chwilę wcześniej nie dostrzegam żywej duszy, a w domach naprzeciwko nie palą się żadne światła. Lampy uliczne oraz unoszący się w powietrzu zapach petrichoru powodują, że czuję się, jakbym była ostatnim człowiekiem na ziemi.

To uczucie zostaje ze mną tylko kilka sekund, ponieważ wkrótce słyszę zgrzyt zamka i drzwi otwierają się na oścież.

– Genevieve? – Mężczyzna nie kryje zaskoczenia na mój widok.

Wciskam dłonie w kieszenie czarnego płaszcza.

– Mogę wejść?

Sebastian kiwa nieznacznie głową, po czym przesuwa się na bok, gestem ręki zapraszając mnie do środka. Podążam za nim do salonu, gdzie w kominku dopala się drewno. Nigdy wcześniej nie byłam w jego domu, ale już widzę, że jest dokładnie taki, jak go sobie wyobrażałam – elegancki, z nutą luksusu.

Nagle mój wzrok pada na ścianę naprzeciw okna. Wstrzymuję oddech, gdy dostrzegam na niej kobiety. Kilkanaście nagich kobiet zamkniętych w obrazach.

– Niesamowite, jak olbrzymie wrażenie wywierają na ludziach akty – mówi Sebastian. – Przecież to nic nowego, nic odkrywczego. Mamy Narodziny Wenus, Kuszenie Adama, Trzy Gracje i wiele innych. Nagość w sztuce ukazuje to, co uniwersalne oraz prawdziwe. To nie uprzedmiotawianie, tylko uwznioślanie, wydobywanie tego, co niewidzialne. To nie wstyd, tylko odwaga, bo pokazuje piękno bez filtrów czy kłamstw. A jednak wciąż wzbudza kontrowersje.

Nie uważam, by w jego słowach nie było prawdy, a mimo to patrzenie na te obrazy budzi we mnie bardzo dziwne, niezrozumiałe emocje. Te malowidła zdecydowanie różnią się od wspomnianych przez niego dzieł. Są bardziej… zmysłowe. Intymne. Niektóre także frywolne.

Czując, jak ciepło rozlewa się po mojej klatce piersiowej, spoglądam w końcu na mężczyznę. Jest znacznie bliżej niż jeszcze kilka sekund wcześniej.

Sebastiana Halla znam, odkąd skończyłam czternaście lat. Bardzo szybko stał się jedną z moich ulubionych osób w świecie baletu – dobry obserwator, zawsze z żartem w kieszeni i przede wszystkim surowy, ale sprawiedliwy. Tak przynajmniej sądziłam do niedawna, gdy zauważyłam, że względem mnie jest wyjątkowo nieustępliwy. Jego zdaniem nie zasługuję na główną rolę, lecz to nieprawda. Wiem, że jestem znakomita. On też to wie. Rzecz w tym, że nigdy nie chodziło o moje umiejętności taneczne ani aktorskie.

– Nie zostanę Carmen, prawda? – pytam wprost. – Nie, jeśli nie oddam się szaleństwu, nie będę uwodzicielska, jeśli… jeśli nie uwiodę ciebie. Mylę się?

Cisza po moich słowach jest jak tysiące ostrzy wymierzonych w moją klatkę piersiową. Żar bólu rozlewa się po niej, sprawiając, że oddycham ciężej. Od dawna mam świadomość, że Sebastian mnie pożąda, ale doświadczenie tej prawdy to zupełnie co innego.

To dlatego blokuje mnie w balecie.

– Nie masz pojęcia, jak długo czekałem na ten moment. – Daje krok, a ja robię, co w mojej mocy, by się nie wycofać. – Czułem, że w końcu tu przyjdziesz. Nie wiedziałem tylko kiedy. Genevieve… – Zaczesuje kosmyk moich włosów za ucho. – Genevieve, Genevieve. Moja słodka Genevieve. – Wzdycha. – Anioł z diabłem w oczach. Zakazany owoc. Kusicielka.

Przełykam gulę w gardle. Odpycham strach na bok. Myślę tylko o swoim celu. O słowach matki. Harrisona. Zaszłam już daleko. Dzieli mnie jeden grzech od zwycięstwa. Nie mogę się wycofać. Nie mogę utknąć u boku Jamesa i tylko ładnie wyglądać. Nie chcę tego.

Rozplątuję węzeł płaszcza, ukazując sięgającą przed kolano sukienkę. Tyle wystarczy, by rozpalić Sebastiana; zobaczyć zwierzęcy głód w jego oczach.

Moje ciało jest orężem. Walutą. Drogą do zwycięstwa. Niczym więcej – powtarzam w myślach jak mantrę.

Mężczyzna próbuje jeszcze bardziej się do mnie zbliżyć, jednak powstrzymuję go gestem. Na jego twarzy maluje się pytanie. Biorę głęboki oddech, zadzieram lekko podbródek i zbieram w sobie całą energię, po czym mówię pewnie:

– Zostanę Carmen.

Jego oczy rozbłyskują czystą ekscytacją. Niemal euforią.

– Już nią jesteś. – Wygląda jak zaklęty, gdy na mnie patrzy. – Genevieve tu nie ma, ona odeszła. Została tylko Carmen. Pokaż mi ją.

Zdejmuję płaszcz, buty, z każdą kolejną warstwą coraz bardziej odzierając się z godności.

Bo przecież moje ciało jest orężem. Walutą. Drogą do zwycięstwa. Niczym więcej.

Rozdział 4. Naparstnica

Windsor, rok 2012

Genevieve

Ciemne chmury płyną leniwie po niebie, zwiastują kolejną ulewę. Latarnie oświetlają już ogród, nadając okolicy osobliwy, niebywale mroczny klimat. Zauważyłam, że im jestem starsza, tym bardziej lubię taką pogodę. Deszcz niesie ze sobą oczyszczenie. Zmywa bród, który osiadł na drzewach i kwiatach. A nawet jeśli tego nie robi, lubię tak myśleć. Dzięki temu, ilekroć wychodzę na zewnątrz, czuję, jakby spływały ze mnie wszystkie złe rzeczy, jakich się dopuściłam. Ta ulga jest chwilowa, ale wystarczająca.

Później, gdy mrok znów spowija moją duszę, wkładam pointy i wiruję, aż ból rozrywa mnie od środka. Balet jest dla mnie terapią, jedyną drogą ucieczki z piekła, do którego bilet sama sobie kupiłam.

Ciche pukanie do drzwi sprawia, że się wzdrygam. Patrzę przez ramię w tamtym kierunku, daję przyzwolenie na wejście i cierpliwie czekam, aż osoba po drugiej stronie naciśnie klamkę. Kątem oka widzę, że zegar wskazuje dziewiątą trzydzieści.

Skrzydło powoli się uchyla, a ja prawie zachłystuję się powietrzem, kiedy dostrzegam Alexandrę.

Mogłabym zliczyć na palcach jednej ręki, ile razy tu była – i nigdy nie skończyło się to dobrze.

Matka wchodzi do środka. Jedynie czarny garnitur wskazuje na to, że dziś po południu pochowała swojego ojca. Makijaż oraz włosy jak zawsze ma nienaganne, a w oczach nie da się dostrzec ani odrobiny smutku po stracie drugiego rodzica.

Nic w nich nie widać.

Są puste.

– Ślubu nie będzie.

Zastygam w bezruchu. Wpatruję się w nią, niepewna, czy się nie przesłyszałam. A może źle ją rozumiem?

Odwracam się do niej całym ciałem.

– Zmieniliście datę?

Z ust Alexandry ulatuje rozdrażnione westchnienie.

– Odwołaliśmy. Nie wyjdziesz za Jamesa.

Cisza, która zapada w sypialni, jest głośniejsza niż kiedykolwiek. W mojej głowie pojawiają się dziesiątki pytań, ale ponieważ wiem, że nigdy nie dostanę na nie odpowiedzi – nie wypowiadam ich na głos. Poza jednym, kluczowym.

– Dlaczego?

– Czy nie tego właśnie chciałaś?

Milczę. Nie odzywam się, bo to nie jest konieczne. Alexandra wie, że nigdy nie chciałam wyjść za Jamesa; że zawsze widziałam to tylko jako przymus. Skąd jednak w niej ta nagła zmiana? Przecież popierała ten pomysł, w ubiegłym roku próbowała odciągnąć mnie od baletu, żebym skupiła się na edukacji i nadchodzącym ślubie.

Czyżby naprawdę zgodziła się na to wszystko tylko ze względu na dziadka? Ponieważ on miał taką wizję, a nie ona? Bardzo chciałabym w to wierzyć, bo to by znaczyło, że chociaż w małym stopniu zależy jej na moim szczęściu.

Alexandra zaczyna się wycofywać, jednak nim wychodzi, jeszcze raz obrzuca mnie beznamiętnym spojrzeniem.

– Sekcja zwłok wykazała, że zanim spadł ze schodów, miał atak serca – mówi. – Badał się regularnie. Nigdy nie miał żadnych problemów ze zdrowiem, tym bardziej z sercem. Dziwne. Nie sądzisz?

– Bardzo.

Matka lustruje mnie ostentacyjnie od stóp do głów, po czym nareszcie opuszcza mój pokój.

Wypuszczam wstrzymywane nieświadomie powietrze. Część napięcia, które pojawiło się wraz z jej słowami, momentalnie ze mnie schodzi. Odwracam się w kierunku ogrodu i patrzę na rzędy kwiatów. Nawet teraz, w ciemności, widzę je wyraźnie. Patrzyłam na nie tak wiele razy, że znam je na pamięć. Jedne są szczególne. Ich purpurowe, rurkowate, wydłużone dzwonki zwisają z łodyżek. Wyglądają przepięknie, bardzo niewinnie. Jakby w ogóle nie były trucizną, która może doprowadzić do zaburzeń rytmu serca.

Rozdział 5. Odbicie Genevieve

Londyn, rok 2013

Genevieve

Żegnam się z Benjaminem, po czym idę do głównego wejścia do studia. Nim udaje mi się chwycić za klamkę, drzwi się otwierają. Niewysoki mężczyzna, który zamierzał właśnie wyjść z budynku, przepuszcza mnie, za co dziękuję mu skinieniem głowy. Przemierzam długi, pomalowany ciemnoszarą farbą korytarz, aż docieram do ostatnich drzwi po lewej. Rzucam w powietrze dwa słowa przywitania, zdejmuję płaszcz, torbę kładę przy swojej toaletce, po czym zajmuję krzesło.

Gdy patrzę na swoje odbicie, uświadamiam sobie, jak strasznie wyglądam. Oczy mam podkrążone po kolejnej nocy z koszmarami, białka przekrwione, usta wysuszone, a twarz bladą. Powinnam doprowadzić się do porządku, zanim tu przyjechałam, jednak po raz kolejny w ciągu kilku miesięcy nie usłyszałam budzika. Znów prawie spóźniłam się na trening.

– Podobno jest z Paryża – mówi Samantha, poprawiając włosy. – Ma tu dzisiaj przyjść.

– Czyżby nowa maskotka Sebastiana? – śmieje się Eva. Jej spojrzenie krzyżuje się z moim w lustrze. – Uważaj, Genevieve.

– Dlaczego miałabym? – Wyjmuję z kosmetyczki korektor.

– Och, daruj sobie. – Dziewczyna przewraca oczami. – Wszyscy widzimy, co się dzieje. Zawsze byłaś pomijana i nagle Hall zrobił z ciebie swoją muzę. Przyznaj… – Obraca się na fotelu. – Obciągnęłaś mu?

– Nie musiałam. Nie jestem tobą – odpowiadam gładko.

Jedna baletnica zaczyna kaszleć, druga parska, inne patrzą na mnie z czymś na pograniczu złości i rozbawienia bądź próbują udawać niewzruszone.

Decydując się na układ z Sebastianem, wiedziałam, że narażam się na spekulacje i docinki. Wcześniej byłam niewidzialna, a wraz z obsadzeniem mnie w głównej roli Carmen znalazłam się w centrum uwagi. Niektórzy dopiero wtedy zauważyli, że tańczą z dziewczyną o imieniu Genevieve, choć wielokrotnie staliśmy obok siebie na scenie. Zastanawiam się, czy to ja byłam tak przezroczysta, czy oni zapatrzeni w siebie.

Gdy znów patrzę w lustrze na Evę, nie ma już na twarzy zarozumiałego uśmiechu. Zamiast tego kręci lekko głową, mrużąc oczy.

– Ty pieprzona…

– A tutaj możesz się przygotować. – Głos Niny, baletmistrzyni, wybrzmiewa w korytarzu. Po chwili kobieta wchodzi do garderoby, prowadząc jakąś dziewczynę.

Zamieram.

Nieznajoma uśmiecha się nieśmiało, rozgląda się po pomieszczeniu. Kiedy natrafia spojrzeniem na mnie, mina jej rzednie. Nie, nie rzednie. Zamienia się w czysty szok. Jestem pewna, że w tym momencie wyglądam bardzo podobnie.

– Niesamowite, prawda? – stwierdza Nina z nutą ekscytacji. – Gdy w pierwszej chwili ją zobaczyłam, myślałam, że to ty, Genevieve.

Nic dziwnego.

Stojąca przede mną dziewczyna wygląda prawie jak ja. Nasze rysy są niemal identyczne i nie muszę nawet stawać obok niej przed lustrem, by się w tej kwestii upewnić. To po prostu widać gołym okiem. Mamy tak samo pełne usta z wydatnym łukiem kupidyna, delikatnie zadarte nosy i mocne kości policzkowe. Różnią nas tylko karnacja, oczy oraz włosy. Jej skóra jest niemal porcelanowa, a ja jestem opalona; moje oczy są zielone, a tej dziewczyny rażąco niebieskie. No i bez wątpienia jest naturalną blondynką, nie tak jak ja.

Czuję się, jakbym patrzyła na taką wersję siebie, o jakiej Alexandra zawsze marzyła.

– Poznajcie Georgiannę Reuben. – Nina uśmiecha się do niej ciepło. – Możesz usiąść tutaj, obok Samanthy. Przygotuj się, rozgrzej i za niecałą godzinkę zaczniemy trening – mówi, po czym znika.

Niepewność Georgianny jest widoczna nawet w jej sposobie poruszania się. Dziewczyna zajmuje ostatnie wolne lustro, wyjmuje z torebki kilka kosmetyków, a następnie poprawia makijaż. W pomieszczeniu znów słychać rozmowy, jednak nie da się nie zauważyć ukradkowych spojrzeń rzucanych raz po raz to na mnie, to na nią. Gdy baletnice zaczynają wychodzić z garderoby, idę ich śladem. To właśnie wtedy Eva chwyta mój łokieć i szepcze wprost do ucha:

– Nie dość, że nowa maskotka, to jeszcze twoja kopia. Czyżbyś przestała mu wystarczać?

Wyrywam się z jej uścisku, po czym ruszam na salę treningową. Tam biorę matę, rozkładam ją przy ścianie i rozpoczynam rozgrzewkę. Tak bardzo się na niej skupiam, że nawet nie zauważam, gdy obok mnie pojawia się Georgianna. Dziewczyna rozciąga mięśnie, co chwila zerkając w moją stronę. Kiedy w końcu daję jej jasno do zrozumienia, że to widzę, na policzki dziewczyny wypływa delikatny róż.

Kolejna różnica.

– Wybacz – rzuca zawstydzona. – To raczej niecodzienny widok.