Dobry doktor z Warszawy - Elizabeth Gifford - ebook + audiobook + książka

Dobry doktor z Warszawy ebook i audiobook

Gifford Elizabeth

4,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Zakochani w sobie studenci Zofia i Misza uciekają z okupowanej Warszawy do Lwowa. Gdy sytuacja zmusza ich do powrotu, trafiają do warszawskiego getta, gdzie pomagają mentorowi Miszy, doktorowi Januszowi Korczakowi, w opiece nad dziećmi w prowadzonym przez niego sierocińcu. Korczak nawet w getcie nieustępliwie broni praw dzieci, stając się symbolem nadziei dla tysięcy ludzi żyjących za murami.

Warunki w getcie stają się coraz trudniejsze, Misza i Zofia muszą się rozstać i samotnie szukać ratunku. Czy kiedyś się odnajdą?

Doktor Korczak, który do końca heroicznie próbuje chronić dzieci przed niewyobrażalnym złem, podejmuje decyzję o towarzyszeniu swoim małym wychowankom do ostatnich chwil.

Przejmująca opowieść oparta na faktach z życia doktora Janusza Korczaka oraz prawdziwej historii jego młodych współpracowników Miszy i Zofii

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 329

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 20 min

Lektor: Artur Bocheński

Oceny
4,9 (34 oceny)
31
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
patrycjastezycka

Nie oderwiesz się od lektury

prawdziwe zdarzenia, kawałek okrutnej historii na przykładzie wybranych bohaterów getta warszawskiego. piękna poruszająca, skłania do refleksji, strach myśleć że to się wydarzyło naprawdę. poruszany szacunek dorosłego do dziecka i szanowanie uczuć względem dzieci w każdych tzn w skrajnych warunkach... zachować normalność...? czy ktoś tak dziś potrafi a działo się już lata temu i jak widać miało efekty. zapominamy że z dziećmi moża rozmawiać inaczej niż tylko rozkazami.
00
szczepanson

Nie oderwiesz się od lektury

To działo się naprawdę powiadam Wam
00
biblioteka_lubniany_op

Nie oderwiesz się od lektury

ta książka powinna być obowiązkowa lekturą dla młodzieży szkoły średniej! Przepięknie opisane getto, którego historia łapie za serce ❤️
00
edyta19701970

Nie oderwiesz się od lektury

"Dobry doktor z Warszawy" to niesamowita, choć tragiczna historia o miłości, oddaniu i walce o lepsze jutro w czasach pełnych okrucieństwa. To poruszająca historia o człowieczeństwie, miłości, okrucieństwie. O piekle, które może zgotować jeden człowiek, drugiemu. I o nadziei, która umiera ostatnia.
00

Popularność




Roz­dział 1

War­szawa, 17 stycz­nia 1945 roku

Dwie godziny przed świ­tem Misza stał na brzegu Wisły, patrząc przez zamar­z­niętą rzekę w kie­runku War­szawy. Trzy­mał foto­gra­fię Zofii – w sam raz wiel­ko­ści jego dłoni. Przed kil­koma laty wyciął ze zdję­cia jej syl­wetkę, żeby wyda­wała się praw­dziw­sza. Z dwiema dziur­kami na wyso­ko­ści ramion, pozo­sta­łymi po tym, jak przy­pi­nał ją nad łóż­kiem w roz­ma­itych kosza­rach, była dla niego tym, czym święta ikona dla wyznawcy. Poważne, zalęk­nione oczy Zofii spo­glą­dały na niego w przy­tłu­mio­nym świe­tle. Znał na pamięć całą foto­gra­fię: jasne włosy zacze­sane do tyłu, wyostrzone, piękne rysy. Minęły ponad dwa lata, odkąd ostatni raz trzy­mał w dło­niach cie­płą twarz Zofii, cało­wał jej usta albo wdy­chał lekki zapach mig­da­łów spo­wi­ja­jący jej skórę. W sma­ga­ją­cych go zim­nych, nie­ustę­pli­wych pory­wach wia­tru czuł fizyczny ból spo­wo­do­wany jej nie­obec­no­ścią. Pod­niósł koł­nierz i wsu­nął zdję­cie z powro­tem do płó­cien­nego port­fela. Zaczął zabi­jać ręce, żeby odzy­skać czu­cie.

– Masz, Misza, napij się.

Parę metrów dalej, na brzegu, widział syl­wetki rosyj­skich straż­ni­ków w gru­bych zimo­wych szy­ne­lach. Jedli z meta­lo­wych puszek, a gdy roz­ma­wiali i śmiali się gło­śno, w powie­trze wzbi­jały się kłęby pary. Jeden z nich podał mu butelkę. Misza pod­szedł i gol­nął łyk. Odgłosy strza­łów umil­kły, ale zza rzeki wciąż napły­wał swąd dymu. Rosja­nom dopi­sy­wały humory. Śmie­jąc się swo­bod­nie, zga­dy­wali, kto zatań­czy wie­czo­rem z grubą Iriną.

Puco­ło­wata Irina wypeł­niała mun­dur masyw­nym cia­łem oraz obfi­tym biu­stem. Uśmiech­nęła się do nich w gęst­nie­ją­cym mroku i nabrała na łyżkę duszo­nej fasoli.

– Nawet się nie faty­guj­cie, żeby mnie pro­sić – par­sk­nęła i zarzu­ciła płaszcz na ramię. – Na śnia­da­nie bym was zja­dła. Ale gdyby który się odwa­żył, to może Miszy bym nie odmó­wiła.

Popa­trzyła na niego z łap­czy­wym bły­skiem w oku. Misza przy­wykł do tego, że kobiety zacho­wy­wały się przy nim oso­bli­wie. Miał ciemne, bursz­ty­nowe oczy z zie­lo­nymi plam­kami, śliczne jak u dziew­czyny – przy­naj­mniej tak kie­dyś powie­działa mu Zofia. Był wysoki, miał sub­telne rysy, a pol­ski mun­dur i cha­rak­te­ry­styczne dla niego wyso­kie buty oraz bry­czesy nada­wały Miszy sta­ro­świecki, nie­mal ary­sto­kra­tyczny sznyt. Jed­no­cze­śnie bez­po­średni i wesoły Misza potra­fił zjed­nać sobie pra­wie wszyst­kich. Mimo że był Pola­kiem – a do tego Żydem – Rosja­nie łatwo uznali go za swo­jego.

Misza pochy­lił głowę, a Irina zanio­sła się grom­kim śmie­chem. Spo­ty­kać się z Iriną to jak igrać z ogniem. Krą­żyła plotka, że jej ostatni zalot­nik zgi­nął, i to nie od nie­miec­kiej kuli, ale pod­czas kłótni od strzału z pisto­letu zazdro­snej kobiety.

– Jeśli znaj­dzie­cie tam jesz­cze jakichś kole­gów Hitlera, pozdrów­cie ich ode mnie tym. – Irina ude­rzyła w kaburę z bro­nią.

Wszy­scy kle­pali Miszę po ple­cach wiel­ko­dusz­nie i ser­decz­nie. Wyzwo­li­ciele War­szawy.

Misza nale­żał do grupy zwia­dow­czej Pierw­szej Armii Woj­ska Pol­skiego pod sowiec­kim dowódz­twem, więc zawsze wyprze­dzał woj­sko prze­miesz­cza­jące się na wro­gim tery­to­rium. Szu­kał bez­piecz­nych tras dla czoł­gów, z napię­ciem wypa­tru­jąc nie­miec­kich maru­de­rów. Dzi­siaj jego nie­wielka jed­nostka jako pierw­sza wkro­czy do War­szawy. Ponad dwa lata od chwili, kiedy ostat­nio był w mie­ście.

Na skraju ośnie­żo­nej rzeki cze­kały w sze­regu cztery jeepy. Spo­mię­dzy rzed­ną­cych chmur wyglą­dały czerń i frag­ment opa­li­zu­ją­cego księ­życa. Fra­nek, kie­rowca i samo­zwań­czy prze­wod­nik oraz doradca Miszy, sie­dział za kie­row­nicą pierw­szego samo­chodu. Klapki bara­niej uszanki miał opusz­czone na uszy.

– Pospiesz się, chło­pie, bo zamar­z­niemy na śmierć! – ryk­nął. – Chcemy prze­pra­wić się przez rzekę, nim zrobi się jasno.

War­szawę wciąż spo­wi­jała noc, ale za ich ple­cami jaśniała już bla­do­czer­wona smuga świa­tła. Zgod­nie z roz­ka­zem mieli nadać przez radio komu­ni­kat o sytu­acji, zanim pol­ska pie­chota zacznie o świ­cie for­so­wać rzekę.

Misza wgra­mo­lił się obok Franka i zatrza­snął drzwi, ale zimny wiatr i tak wdzie­rał się przez szpary, a jeep aż się trząsł od podmu­chów. Misza wyjął pisto­let z kabury. Rzeka przed nimi lśniła bielą niczym długa, kręta wstęga śniegu, znacz­nie jaśniej­sza niż wyściółka z chmur nad ich gło­wami.

Powie­trze wydy­chane przez Franka wzbi­jało się kłę­bami pary. Męż­czy­zna gwał­tow­nie pole­ciał naprzód, gdy koła grzmot­nęły o pokrytą śnie­giem taflę lodu na rzece. Misza poczuł ner­wowe naprę­że­nie mię­śni, ale gruby, kil­ku­ty­go­dniowy lód wytrzy­mał. Cztery czarne pojazdy śli­zgały się i pod­ska­ki­wały na wybo­istej powierzchni, jadąc pomału, bez świa­teł, z cicho pra­cu­ją­cymi sil­ni­kami. Kon­tury spa­lo­nych woj­sko­wych cię­ża­ró­wek, zamar­z­nię­tych tru­cheł koni oraz innych pozo­sta­ło­ści zła­god­niały w śniegu i w wid­mo­wym świe­tle rzu­cały dłu­gie cie­nie. Na prawo od nich znisz­czone filary mostu Ponia­tow­skiego wyła­niały się z lodu niczym pijane postaci.

– Wie­rzyć się nie chce – rzekł Misza. – Oto my jako pierwsi wyzwa­lamy War­szawę. Wra­camy do domu.

– Wyzwa­lamy na ruską modłę? Sie­dzimy przez pół roku na prze­ciw­le­głym brzegu rzeki i opo­wia­damy, że cze­kamy na posiłki, aż Wehr­macht zmie­cie pol­ski ruch oporu. A potem, gdy Niemcy się zwiną, wkra­czamy do mia­sta, otwie­ra­jąc wolne pole do radziec­kiej oku­pa­cji.

– Bra­cia się nie odzy­wali?

Fra­nek pokrę­cił głową.

– Przy­kro mi, Fra­nek – powie­dział Misza.

Kie­rowca usły­szał od wywia­dow­ców, że jeden z jego braci poległ pod­czas powsta­nia war­szaw­skiego. Drugi ponoć zgi­nął w samo­wol­nej akcji pol­skich żoł­nie­rzy, któ­rzy kilka tygo­dni po przy­by­ciu nad Wisłę pró­bo­wali sfor­so­wać rzekę i udzie­lić pomocy oblę­żo­nej War­sza­wie. Zostali odparci i ponie­śli ogromne straty. Pod lodem kryły się setki ciał żoł­nie­rzy Pierw­szej Armii Woj­ska Pol­skiego. Wście­kli Rosja­nie odpra­wili pol­skiego gene­rała i zastą­pili go kimś bar­dziej posłusz­nym.

Jeep z łomo­tem wpadł w głę­boką kole­inę w lodzie i Misza wolną ręką zła­pał się deski roz­dziel­czej. Ciemne pojazdy za nimi przy­ha­mo­wały. Fra­nek zakrę­cił kie­row­nicą, odzy­skał pano­wa­nie nad samo­cho­dem i ostroż­nie obje­chał wybo­isty odci­nek. Misza obej­rzał się za sie­bie. Pozo­stali jechali ich śla­dem. Odkleił dłoń od zim­nego metalu i potarł prze­mar­z­nięte policzki. Odsło­nięta skóra pierz­chła. Misza nad­sta­wiał uszu na wystrzał z dru­giego brzegu.

Poko­nali już ponad połowę trasy po lodzie. Gdy Misza przez wiele lat prze­kra­czał Wisłę, wra­ca­jąc do domu w War­sza­wie, wydłu­żona syl­wetka mia­sta roz­cią­ga­jąca się mię­dzy nie­bem a roz­le­głą rzeką, z ele­ganc­kimi wie­życz­kami, wie­żami kościo­łów i masyw­nym gma­chem zamku, wyda­wała mu się oczy­wi­stym ele­men­tem pej­zażu.

To wszystko znik­nęło. Usta­wiw­szy lor­netkę na zbli­ża­jący się brzeg oraz usy­tu­owany po pra­wej przy­czó­łek, prze­cze­sy­wał teraz wzro­kiem pustą prze­strzeń z widocz­nymi w bla­dym świe­tle wyszczer­bio­nymi kiku­tami. Ku brud­nemu niebu wzno­sił się powoli dym. Misza prze­su­nął lor­netkę w stronę czoła strza­ska­nego mostu.

– Fra­nek, stój! Stój! Tam widzę war­tow­nika.

Fra­nek zaha­mo­wał ostro. Misza usły­szał, jak jadący za nimi jeep zatrzy­muje się z chrzę­stem opon.

Misza podał Fran­kowi lor­netkę i poka­zał nie­miecką czer­wono-białą budkę war­tow­ni­czą maja­czącą na brzegu.

– Jeśli wystrzeli, nie ma się gdzie scho­wać.

– Nie rusza się. Pew­nie nas nie zauwa­żył. – Fra­nek otwo­rzył klapę okienną, odbez­pie­czył broń, wymie­rzył i strze­lił. Odgłos strzału roz­niósł się po rów­ni­nie.

– Psia­krew. Chy­bi­łem. – Fra­nek prze­ła­do­wał pospiesz­nie, cze­ka­jąc, aż war­tow­nik odpo­wie ogniem. Szybko strze­lił jesz­cze raz. Straż­nik drgnął, z miej­sca, gdzie tra­fił pocisk, bry­znęła tkanka, ale męż­czy­zna na­dal sztywno opie­rał się o drew­nianą skrzynkę.

Misza ponow­nie pod­niósł lor­netkę do oczu.

– Ma śnieg na ramio­nach.

– Boże drogi, zamarzł na sta­no­wi­sku.

Fra­nek ostroż­nie pod­je­chał do brzegu i zatrzy­mał się przy war­towni. Na nie­bie wzbie­rała jasność, a śnieg odbi­jał nie­sa­mo­wite świa­tło na posza­rzałą twarz zmar­łego. Jego hełm oraz weł­niany płaszcz pokry­wał szron. W budce drugi żan­darm z kara­bi­nem prze­wie­szo­nym z przodu opie­rał się o ścianę jak prze­wró­cony krę­giel.

– War­szawy strzegą nie­bosz­czyki – stwier­dził Fra­nek.

Nie­wielka kolumna jeepów jechała dalej po nasy­pie wzdłuż roz­trza­ska­nego filaru. Na górze Fra­nek zga­sił sil­nik.

Przed nimi w zim­nym świe­tle roz­cią­gał się kra­jo­braz, któ­rego nie spo­sób opi­sać sło­wami. Jak okiem się­gnąć pod sinym nie­bem cią­gnęły się kilo­me­try ośnie­żo­nych ruin i gruzu. Ani jeden budy­nek nie ostał się bez szwanku. Kominy ster­czały jak poła­mane drzewa. Tu i ówdzie na tle błysz­czą­cego śniegu czer­niły się postrzę­pione resztki murów z wyrwami w miej­scu okien. Nasłu­chi­wali z napię­ciem trza­sku broni obser­wu­ją­cego ich samot­nego strzelca, ale nic takiego nie nastą­piło. Pano­wała głę­boka cisza. Nawet powie­trze zda­wało się zasty­głe i zamarłe.

– Któ­rędy? – zapy­tał Fra­nek.

Misza pokrę­cił głową.

– Przed nami jest to, co zostało z Alei Jero­zo­lim­skich.

Ruszyli pomału wąskim szla­kiem mię­dzy zwa­łami cegieł i gruzu. Jedno z kół szarp­nęło na rumo­wi­sku. Oka­załe sklepy i biura dziel­nicy han­dlo­wej znik­nęły, a ich miej­sce zajęły zglisz­cza i lawiny cegieł i pyłu. Gru­zo­wi­sko roz­ja­śniały zaspy śniegu, poczer­niałe szczątki murów ster­czały wśród nich jak mogiły na zimo­wym cmen­ta­rzu. Ni­gdzie żywego ducha. Jakby tysiąc lat minęło, odkąd wśród czer­wo­nych tram­wa­jów i lśnią­cych samo­cho­dów aleję prze­mie­rzała ele­gancka klien­tela skle­pów oraz przed­się­biorcy.

Na rogu Alei Jero­zo­lim­skich przy­sta­nęli i spoj­rzeli w głąb głów­nej arte­rii. Ulica Mar­szał­kow­ska pre­zen­to­wała rów­nie nie­koń­czącą się per­spek­tywę budyn­ków roz­trza­ska­nych w sterty gruzu. Resztki zabu­do­wań były czarne i uszko­dzone przez ogień. Fra­nek znów wyłą­czył sil­nik auta. Misza stę­żał, lecz nie padł żaden strzał. Snaj­pe­rzy nie cza­ili się w ukry­ciu. W nie­sa­mo­wi­tej ciszy męż­czy­zna czuł, że cierp­nie mu skóra na ple­cach. W powie­trzu wez­brał ata­wi­styczny lęk. W przed­świ­cie zimo­wego poranka nad mia­stem wisiało widmo. Jedy­nie zmarli powinni prze­by­wać w zaświa­tach.

– Ktoś tu musi prze­cież być – ode­zwał się Misza. Jego słowa zabrzmiały jak bła­ga­nie. Koce i medy­ka­menty, które wieźli na pace dla cywi­lów, zaczy­nały zakra­wać na ponury żart.

Chwila napię­cia, gdy samo­chód nie odpa­lił na mro­zie. Fra­nek dwa lub trzy razy pocią­gnął dźwi­gnię ssa­nia i sil­nik zawył i zazgrzy­tał.

– Nie za mocno, bo go zale­jesz – ostrzegł Misza. Sam się zdzi­wił, jak nie­spo­koj­nie brzmi ton jego głosu. Sil­nik naresz­cie zasko­czył i ruszyli przed sie­bie po wybo­istej ulicy Mar­szał­kow­skiej.

Tra­fili na odci­nek oczysz­czony z gruzu, gdzie kamie­nice doznały mniej­szych znisz­czeń. W oddali widzieli pra­wie nie­na­ru­szone zabu­do­wa­nia. Dobiegł ich cha­rak­te­ry­styczny war­kot odjeż­dża­ją­cej cię­ża­rówki.

– W tych budyn­kach przed nami Niemcy pew­nie mają koszary – stwier­dził Fra­nek.

– Chyba się wyco­fują. Lepiej dalej idźmy pie­szo.

Misza ostroż­nie otwo­rzył drzwi jeepa i wysiadł na prze­ni­kliwy ziąb, dając znak Fran­kowi oraz trzem innym żoł­nie­rzom, by poszli w jego ślady. Prze­śli­zgnęli się sku­leni wzdłuż ściany budynku miesz­kal­nego i prze­mknęli kolejno przez skrzy­żo­wa­nie. Kiedy ostatni dobiegł na drugą stronę, roz­legł się świst kuli, a męż­czy­zna zgiął się wpół. Kuś­ty­kał dalej, trzy­ma­jąc się za udo, na któ­rym rosła ciemna plama. Misza prze­biegł wzro­kiem prze­ciw­le­gły dom. Snaj­per na dachu. Kolejna wymiana ognia i strze­lec spadł. Z ulicy przed nimi dobie­gły ich krzyki Niem­ców i ryk odjeż­dża­ją­cej cię­ża­rówki. War­kot sil­nika odda­lił się i znów zapa­no­wała cisza.

– Inte­re­suje ich tylko odwrót – stwier­dził Fra­nek.

Gdy Misza łączył się przez radio z kwa­terą główną, pozo­stali gasili pra­gnie­nie, a ranny został opa­trzony.

– Pie­chota pokona rzekę za dwie godziny – rzu­cił Misza do cze­ka­ją­cych. – Mamy kon­ty­nu­ować pełne roze­zna­nie, ale nie podej­mo­wać walki, chyba że nie uda się tego unik­nąć. Podzie­limy się na dwie grupy.

Nie było spo­sobu, by spraw­dzić, czy wyco­fu­jący się żoł­nie­rze zami­no­wali roz­cią­ga­jące się przed nimi ulice, mimo to Misza, Fra­nek i dwóch radio­te­le­gra­fi­stów ruszyli na pół­noc. Czer­wo­nawy świt roz­le­wał się na skraju bia­łego nieba jak krew prze­sią­ka­jąca opa­tru­nek, uka­zu­jąc coraz wyraź­niej szcze­góły zde­wa­sto­wa­nego kra­jo­brazu: zagon drew­nia­nych krzyży posta­wio­nych wśród ruin kościoła bez dachu, żela­zną ramę łóżka wyła­nia­jącą się spod śniegu, prze­wró­cony dzie­cięcy wózek.

Szli dalej Sena­tor­ską w stronę placu Teatral­nego, licząc, że zoba­czą War­szawę, jaką znali. Ale ota­czały ich tylko gruzy. Opera znik­nęła, po ratu­szu nie został nawet ślad. Mio­dowa, plac Zam­kowy – kolejne ruiny. Kolumna Zyg­munta roz­bita na kawałki, a król, sym­bo­liczny obrońca War­szawy, leżał z twa­rzą w bło­cie i śniegu. Rynek Sta­rego Mia­sta zamie­nił się w zglisz­cza. W mato­wym świe­tle kikuty budyn­ków ster­czały jak nagrobki.

Skie­ro­wali się Długą na zachód, mija­jąc spu­sto­szony Ogród Kra­siń­skich. Nie ucho­wało się ani jedno drzewo. Kiedy zbli­żali się do terenu wygro­dzo­nego na getto, serce Miszy zabiło szyb­ciej. Nie­spo­dzie­wa­nie ciąg uszko­dzo­nych przez bomby kamie­nic się urwał. Mur getta znik­nął, podob­nie jak zabu­do­wa­nia, które nie­gdyś opa­sy­wał. Onie­miały Misza wysiadł z auta. Przed nim cią­gnęły się kilo­me­try pustej prze­strzeni, pła­ski obszar pokryty śnie­giem i szro­nem. Roze­brano wszystko do ostat­niej cegły i deski, a teren zrów­nano. Po get­cie nie zostało nic oprócz kościoła, który kil­ka­set metrów dalej wyła­niał się samot­nie z morza bieli i mrozu. Trzy lata temu Misza miesz­kał tu wraz z pół milio­nem innych Żydów, tło­cząc się w nie­usta­ją­cym zgiełku tak wielu gło­sów. Teraz sły­szał jedy­nie wiatr hula­jący bez prze­szkód po pła­skim tere­nie. Misza wyszedł nieco naprzód. Sta­nął samot­nie w świe­tli­stej pustce, czu­jąc, jak ziąb prze­nika jego buty i ręka­wice. Na śniegu widać było tylko jego ślady.

Wró­cił do samo­chodu, prze­mar­z­nięty do szpiku kości.

– Myślisz, że zdą­żymy pod­je­chać na Kroch­malną? – zapy­tał kie­rowcę, gdy wsiadł do auta. – Jeśli nie chcesz ryzy­ko­wać…

Fra­nek ski­nął głową i jeep ruszył. Nie­gdy­siej­sza ulica Leszno przy­po­mi­nała teraz upiorny szlak wio­dący przez pust­ko­wie.

Wjazd na Kroch­malną blo­ko­wały masywne odłamy znisz­czo­nych murów. Misza wysiadł z jeepa i zaczął wdra­py­wać się po gru­zach w kie­runku miej­sca, gdzie led­wie trzy lata temu miesz­kał i pra­co­wał jako nauczy­ciel. Jakimś cudem przy Kroch­mal­nej ostało się kilka budyn­ków. A oto i on. Sie­ro­ci­niec. Na­dal tam stał. Sypial­nie stra­ciły w wybu­chu okna, dach runął, na ele­wa­cji od frontu widać było ślady szrap­nela, ale gmach oca­lał. Pano­wała cisza, a Misza poczuł ucisk w sercu. Nie sły­chać było pokrzy­ki­wań ani śmie­chu dzieci bawią­cych się na podwórku przed domem.

Dobiegł go chrzęst czy­ichś kro­ków na gru­zach. Fra­nek sta­nął przy nim i pod­niósł wzrok na oka­le­czony gmach.

– Ponoć dok­to­rowi Kor­cza­kowi i dzie­ciom udało się uciec. Podobno miesz­kają gdzieś na Wscho­dzie.

– Tak – powie­dział Misza. – Też tak sły­sza­łem.

Wpa­try­wał się w puste fra­mugi okienne. Z bólem w piersi wró­cił myślami do chwili, gdy ostatni raz widział dok­tora i dzieci oraz Dom przy Sien­nej w obrę­bie murów getta. Cały dzień spę­dził w pracy poza gra­ni­cami dziel­nicy – na roz­kaz Niem­ców sprzą­tał roz­bite szkło w kosza­rach na Pra­dze pod okiem znu­dzo­nego straż­nika nie­dbale trzy­ma­ją­cego kara­bin.

Kiedy tam­tego dnia póź­nym popo­łu­dniem wró­cił do sie­ro­cińca, dzieci już nie było. Na sto­łach stały kubki z nie­do­pi­tym zim­nym mle­kiem i leżał nie­do­je­dzony chleb, krze­sła były pood­su­wane albo poprzew­ra­cane. Sza­brow­nicy prze­trzą­snęli już budy­nek – poroz­ry­wali poduszki i wyrzu­cili oso­bi­ste pamiątki dzieci z sza­fek w nie­wiel­kiej sali balo­wej w gma­chu Towa­rzy­stwa Wza­jem­nej Pomocy Pra­cow­ni­ków Han­dlo­wych i Prze­my­sło­wych, który przez ostat­nie pół­tora roku peł­nił funk­cję zatło­czo­nej sypialni, sali lek­cyj­nej i jadalni dla dwu­stu dzieci.

Przed wojną cha­dzał z Zofią przez War­szawę w stronę placu Grzy­bow­skiego, roz­śmie­sza­jąc ją opo­wie­ściami o wycho­wan­kach Domu, dzie­ciach nie­sfor­nych, mądrych, peł­nych życia.

Teraz łzy pły­nęły mu ciur­kiem po twa­rzy, bo je zabrali, bo nie było go przy nich i nie mógł ich ura­to­wać. Stał w zim­nym wie­trze dącym wśród zwa­łów cegieł ulicy Kroch­mal­nej. Ból wytra­wił jego twarz niczym woda mor­ska dry­fu­jący kawa­łek drewna, odarł ją do kości.

Roz­dział 2

War­szawa, maj 1937 roku

Kor­czak wciąż nie może odża­ło­wać swo­jej audy­cji radio­wej. W całej Pol­sce miliony ludzi co tydzień włą­czały radio­od­bior­niki, by posłu­chać, jak mówi o zro­zu­mie­niu i sza­cunku wobec dzieci. Obec­nie wygląda jed­nak na to, że Żyd nie może się wypo­wia­dać na ante­nie pol­skiego radia. Umowę zerwano. Kimże jest, jeśli nie Pola­kiem? Myśli i marzy po pol­sku, a ulice War­szawy zna jak wła­sną kie­szeń. Zaiste, tru­ci­zna nazi­stow­skiego obłędu roz­prze­strze­nia się po Euro­pie.

Przy­naj­mniej na­dal wolno mu pro­wa­dzić wykłady. Dzięki nim może wpły­nąć na nowe poko­le­nie nauczy­cieli, któ­rzy pew­nego dnia będą się opie­ko­wać pol­skimi dziećmi.

Kor­czak ma na sobie twe­edowy gar­ni­tur z zegar­kiem w kie­szeni kami­zelki oraz muszkę. Zwal­nia, żeby chłop­czyk, który mu towa­rzy­szy, mógł dotrzy­mać mu kroku przy wcho­dze­niu po scho­dach. Gład­kie powierzch­nie szpi­talne odbi­jają echem kroki oraz odle­gły odgłos zamy­ka­nych drzwi.

– Dzień dobry, panie dok­to­rze – rzuca prze­cho­dząca obok nich pie­lę­gniarka, zer­ka­jąc na chu­dego urwisa, który trzyma Kor­czaka za rękę. Widać, że ma ochotę zapy­tać, co on tu dziś robi – odszedł prze­cież lata temu, żeby zająć się domem peł­nym sie­rot. Ojciec-kawa­ler, który ma pod opieką setkę dzie­ciarni.

Przed drzwiami gabi­netu rent­ge­now­skiego Kor­czak przy­klęka, by pomó­wić z Szy­mon­kiem.

– Wej­dziemy do środka, będzie tam dużo ludzi, a wtedy popro­szę cię, żebyś sta­nął za taką spe­cjalną maszyną. Gotów?

Szy­mo­nek kiwa głową. Jego wiel­kie oczy spo­glą­dają z powagą.

– Bo dzięki temu doro­śli lepiej zro­zu­mieją dzieci.

– Masz mnó­stwo odwagi, przy­ja­cielu.

Kor­czak wstaje i otwiera drzwi. Na­dal jest roz­gnie­wany i wstrzą­śnięty, bo wczo­raj się dowie­dział, że jedna z jego nauczy­cie­lek z sie­ro­cińca na Kroch­mal­nej zacią­gnęła chłopca na dół do piw­nicy i zosta­wiła go tam po ciemku.

– A co mia­łam robić, panie dok­to­rze? – zapy­tała nauczy­cielka, być może licząc na zro­zu­mie­nie. – Jaku­bek mnie nie słu­chał. Tak się zde­ner­wo­wa­łam, że aż się na niego zamach­nę­łam, ale on tylko krzyk­nął: „Uderz mnie, a pan dok­tor każe cię wyrzu­cić”. Nie jestem z tego dumna, ale krew mnie zalała i zacią­gnę­łam go do piw­nicy. Potem sie­dział już cicho.

– Zosta­wiła pani dziecko samo w ciem­no­ściach? – Kor­czak przy­mknął oczy i ści­szył głos nie­mal do szeptu. – A skąd pani wie, czy nie cier­piał i dla­tego źle się zacho­wy­wał? Pani jest doro­sła. Miała pani szansę dowie­dzieć się, o co cho­dziło, i pouczyć go, że nie musi wyła­do­wy­wać zło­ści na innych. Ale nie, co pani posta­no­wiła zro­bić? Do piw­nicy, w ciem­ność!

Kor­czak musiał wów­czas odda­lić się w pośpie­chu, bo był bli­ski łez.

Kilka dni póź­niej dowie­dział się, dla­czego Jaku­bek spra­wiał pro­blemy. W sobotę poszedł odwie­dzić uko­chaną bab­cię i oka­zało się, że bab­cia zmarła.

Pomiesz­cze­nie wypeł­niają roz­ga­dani stu­denci. Wszy­scy są zdzi­wieni, że kazano im opu­ścić dotych­cza­sową salę wykła­dową w Insty­tu­cie Peda­go­giki i przejść do szpi­tal­nego labo­ra­to­rium. Kiedy dok­tor Kor­czak wcho­dzi do środka, zapada pełne wycze­ki­wa­nia mil­cze­nie. Na wykła­dach Kor­czaka nikt nie drze­mie.

On jed­nak całą uwagę sku­pia na dziecku. Roz­ma­wia z Szy­mon­kiem przy­ci­szo­nym gło­sem, pro­wa­dząc go za kwa­dra­tową szybę. Okna są zasło­nięte, a chuda klatka pier­siowa chłop­czyka jaśnieje w przy­ćmio­nym świe­tle. Szy­mo­nek nie spusz­cza oczu z dok­tora, który roz­po­czyna wykład.

– Spę­dza­cie więc z dziećmi calutki dzień. Rozu­miem. Nie­kiedy nie jest łatwo. W nie­które dni czu­je­cie się wyczer­pani. Nie dacie rady wię­cej wytrzy­mać. Macie ochotę je skrzy­czeć, może nawet czu­je­cie pokusę, by pod­nieść na nie rękę.

Dok­tor Kor­czak włą­cza znaj­du­jącą się za dziec­kiem lampę rent­ge­now­ską. Szklany ekran roz­ja­śnia nie­ziem­ska poświata uka­zu­jąca por­tret nakre­ślony ciemną kre­ską – żebra małego dziecka. W środku widać zarys serca, które bije szybko i pod­ska­kuje jak prze­stra­szony pta­szek.

– Popa­trz­cie uważ­nie. Tak zacho­wuje się serce dziecka, kiedy się na nie krzy­czy albo pod­nosi rękę. Tak reaguje serce, kiedy dziecko się boi. Przyj­rzyj­cie się uważ­nie i zapa­mię­taj­cie.

Kor­czak gasi lampę, otula chłopca mary­narką i bie­rze go na ręce.

– To wszystko.

Kor­czak wycho­dzi z dziec­kiem, a osłu­piała sala wybu­cha nagle gwa­rem gło­sów.

Naj­wyż­szy spo­śród zgro­ma­dzo­nych, chło­pak o smu­kłej, wyspor­to­wa­nej syl­wetce i z rzed­ną­cymi wło­sami nad sze­ro­kim, rozum­nym czo­łem, pakuje zeszyty w pośpie­chu. Misza myśli sobie, że wie­czo­rem napi­sze list do ojca i wytłu­ma­czy mu, dla­czego nie będzie szu­kać pracy jako inży­nier, mimo że zdo­był tytuł. Zamiast tego podej­mie wie­czo­rowe stu­dia nauczy­ciel­skie i na­dal będzie pra­co­wać w sie­ro­cińcu Kor­czaka jako led­wie opła­cany bur­si­sta. Ojciec się wściek­nie. Sam jest nauczy­cie­lem, więc wie, że na edu­ka­cji nie spo­sób się doro­bić, trudno nawet zna­leźć pracę. Odpo­wie­dzial­no­ścią za tę kata­strofę obar­czy Kor­czaka, i słusz­nie.

Jeśli kto chce zmie­nić świat, musi zmie­nić metody wycho­waw­cze.

Kiedy Misza prze­cho­dzi przez salę, z płó­cien­nej torby wypada mu pióro. Przy­klęka po nie, a pod­no­sząc oczy, dostrzega dziew­czynę, która wciąż sie­dzi na krze­śle i zato­piona w myślach roz­waża wykład. Widzi zacze­sane do tyłu blond włosy, owalną twarz, jasne, błę­kitne oczy, wydatne usta i białą bluzkę z zaokrą­glo­nym koł­nie­rzy­kiem. Ot, zwy­kła dziew­czyna.

Ale on nie może ruszyć się z miej­sca ani odwró­cić wzroku. W głębi piersi Miszy roz­brzmiewa cha­rak­te­ry­styczny brzęk kamer­tonu, nie­od­party, czy­sty dźwięk, do któ­rego będą się odtąd stroić wszyst­kie inne. Ta dziew­czyna. Ogrom­nie chciałby z nią poroz­ma­wiać, usiąść przy niej, wziąć ją za rękę.

Ale co też cho­dzi mu po gło­wie? Nie­ba­wem zaczyna dyżur w Domu. Poza tym trzeba spoj­rzeć praw­dzie w oczy: jesz­cze bar­dzo długo będzie za biedny na miłość. Powi­nien być silny. Musi napi­sać ten list.

Zarzuca torbę na ramię i wycho­dzi.

Ale dziew­czyna nie daje mu spo­koju. W ciągu kolej­nych kilku dni Misza wraca myślami do tej chwili, gdy spo­glą­dał na jasną, otwartą twarz i czuł prze­możną chęć, by poroz­ma­wiać z nie­zna­jomą.

Posta­na­wia więc, że zrobi to na następ­nym wykła­dzie. Znaj­dzie jakiś spo­sób, by zamie­nić z nią słowo.

Ota­cza ją jed­nak wia­nu­szek przy­ja­ciół. Chło­pak w gar­ni­tu­rze w prą­żek i z napo­ma­do­wa­nymi wło­sami woła:

– Zosia!

A więc tak się nazywa. Misza chwyta jej imię niczym skarb.

Obser­wuje przy­mi­la­ją­cego się chło­paka, zauważa, jak ten śmieje się spe­szony czymś, co powie­działa. Czy ona uśmie­cha się do niego, bo też go lubi? Czy po pro­stu z grzecz­no­ści? Misza czuje, że ser­decz­nie typka nie znosi.

Następ­nym razem. Podej­dzie do niej i zagai roz­mowę. Z Zosią.

Następ­nego razu jed­nak nie ma. Wykłady Kor­czaka odwo­łano. Powodu nie podano, ale wszy­scy go znają. Tylko praw­dzi­wym Pola­kom można powie­rzać kształ­ce­nie pol­skich umy­słów.

Misza nie ma już po co cho­dzić na uni­wer­sy­tet. Uczy się w szkole wie­czo­ro­wej, by zdo­być upraw­nie­nia nauczy­ciela. Przy­szedł na wykład w insty­tu­cie tylko dla­tego, że Kor­czak go zapro­sił.

Tak będzie lepiej, prze­ko­nuje sam sie­bie. Toż to nie­do­rzeczne – zako­chać się w nie­zna­jo­mej. I z całą pew­no­ścią nie pozwoli sobie na to, by wró­cić do insty­tutu i ster­czeć pod bramą, na wypa­dek gdyby aku­rat się stam­tąd wyło­niła.

Czeka, aż zauro­cze­nie znik­nie – jak u dziecka zdarte kolano, które z cza­sem samo się goi. Ona jed­nak ata­kuje go znie­nacka, gdy w chłodny wie­czór Misza prze­cho­dzi przez Ogród Saski. Ata­kuje, gdy on stoi przy oknie i spo­gląda na podwórko, gdzie jeden z chłop­ców gra na har­mo­nijce Mia­steczko Bełz. Obraz jej twa­rzy powraca do niego niczym tęsk­nota za domem.

Misza liczy, że gdzieś na nią wpad­nie. Ma wra­że­nie, jakby było im to pisane, więc się wyda­rzy. Mie­siące jed­nak mijają, lato przy­cho­dzi i prze­mija. W powie­trzu czuć nie­ocze­ki­wany ziąb.

Już pra­wie jesień, a on wciąż jej nie zoba­czył.

Roz­dział 3

War­szawa, wrze­sień 1937 roku

Zofia odbiera legi­ty­ma­cję od uni­wer­sy­tec­kiego pra­cow­nika. Nad jej foto­gra­fią wid­nieje pro­sto­kątna pie­czątka.

– Co to jest?

Urzęd­nik wzru­sza ramio­nami.

– W tym seme­strze Żydzi sie­dzą tylko w wyzna­czo­nych ław­kach. Na kory­ta­rzu wisi infor­ma­cja.

Stu­denci, tło­cząc się wokół gabloty, czy­tają ogło­sze­nia. Sto­jąca wśród nich Róża marsz­czy nos z nie­sma­kiem. Odwraca się, kiedy pod­cho­dzi do niej Zofia.

– Rzecz jasna będą twier­dzić, że to dla naszego bez­pie­czeń­stwa – aby zapo­biec takim sytu­acjom jak ta z tym bied­nym medy­kiem, któ­remu w zeszłym seme­strze poka­le­czyli twarz.

Róża bie­rze Zofię pod ramię i idą na wykład.

– Nie poznaję już Pol­ski. Samo dosta­nie się tutaj było trudne, a teraz jesz­cze to. Cza­sem sobie myślę, że nasza Tosia ma rację. Trzeba się zapi­sać do któ­rejś z orga­ni­za­cji mło­dzie­żo­wych i po cichu szy­ko­wać do wyjazdu do Pale­styny.

Zofia patrzy na nią ze zgrozą.

– Jak możesz tak mówić? W życiu. Jeste­śmy Polkami. Pol­ska to nasz dom. Im bar­dziej nam wszystko utrud­niają, tym więk­szą deter­mi­na­cją musimy się wyka­zać. A gada­nie o segre­ga­cji pod­czas wykła­dów to same bzdury. W Pol­sce ni­gdy nie myślano w kate­go­riach getta i moim zda­niem ni­gdy do tego nie doj­dzie.

Palący gniew nie opusz­cza Zofii, lecz mimo to gdy wcho­dzą na salę, dziew­czyna czuje lekki nie­po­kój. Część amfi­te­atral­nie uło­żo­nych ław po lewej jest pustych – poroz­kła­dano tam jedy­nie kartki papieru. Dziew­częta dołą­czają do stu­den­tów sto­ją­cych z tyłu, któ­rzy roz­pra­wiają z obu­rze­niem.

Gdy do audy­to­rium wcho­dzi pro­fe­sor Kotar­biń­ski, zapada cisza. Pro­fe­sor prze­cho­dzi wzdłuż ław i zaj­muje miej­sce na kate­drze. Ma pra­wie metr osiem­dzie­siąt wzro­stu i woj­skowy wąs nawo­sko­wany w dwa szpice. Uwaga zgro­ma­dzo­nych sku­pia się na nim, pod­czas gdy on sam w mil­cze­niu mie­rzy wzro­kiem puste ławki. Kotar­biń­ski zde­cy­do­wa­nym ruchem pod­nosi krze­sło i z drew­nia­nym łosko­tem odsta­wia je na bok.

– Dopóki uni­wer­sy­tet nie zdo­bę­dzie się na sto­sow­niej­szą orga­ni­za­cję miejsc sie­dzą­cych, dopóty ja rezy­gnuję z prawa do sie­dze­nia.

Kil­koro nie­ży­dow­skich stu­den­tów z szu­ra­niem ławek powta­rza gest pro­wa­dzą­cego. Zofia czuje ucisk w gar­dle. Nie są pozba­wione przy­ja­ciół.

Kiedy po wykła­dzie scho­dzi w kie­runku kate­dry, by podzię­ko­wać Kotar­biń­skiemu, na­dal czuje pie­kące policzki. Doprawdy, cała ta sprawa jest wprost żenu­jąca.

– Źle się dzieje, ale nie możesz pozwo­lić, by cię zastra­szyli i stąd prze­gnali. Obie­caj mi, że ukoń­czysz stu­dia.

– Nic mnie nie powstrzyma, panie pro­fe­so­rze.

* * *

Naprze­ciwko głów­nej bramy wisi trans­pa­rent zro­biony byle jak przez stu­den­tów w bia­łych czap­kach i z zie­lo­nymi wstą­żecz­kami w kla­pach mary­na­rek. Przez mate­riał trans­pa­rentu prze­siąka czarny atra­ment, więc treść jest czy­telna nawet na rewer­sie: żądają usu­nię­cia Żydów z uni­wer­sy­tetu.

Dziew­czyny spo­glą­dają po sobie. Nie mają wyboru – muszą przejść pod obraź­li­wym hasłem. Róża popra­wia tyrol­ski kape­lu­sik na świeżo ondu­lo­wa­nych czar­nych wło­sach i znów chwy­tają się pod ramię.

– No to idziemy – mówi Zofia.

– Słowo daję, ojciec bez trudu mógłby wyku­pić połowę tego kramu – mru­czy Róża pod nosem, kiedy prze­cho­dzą pod trans­pa­ren­tem.

Gdy cze­kają na tram­waj, Zofia czuje się bez­silna. Doskwiera jej zwy­kły brak sym­pa­tii – to, że stała się nie­lu­bianą kole­żanką, któ­rej wszy­scy w kla­sie uni­kają. Jest to dzie­cinne i bar­dzo bole­sne.

– Nie myślmy o tym wszyst­kim – pro­po­nuje Róża, gdy wsia­dają do czer­wo­nego tram­waju. – Wpad­nij do mnie wie­czo­rem. Zro­bimy sobie małą zabawę. Puścimy płyty. Potań­czymy. A może by tak uśmiech? Ktoś tak śliczny jak ty, Zosiu, ni­gdy nie ma powodu spusz­czać nosa na kwintę.

Tram­wa­jem jadą na plac Grzy­bow­ski, gdzie ści­skają się na poże­gna­nie. Zofia całe życie mieszka w tej oko­licy. Czuje, jak się odpręża, prze­dzie­ra­jąc się przez zna­jomy gwar piąt­ko­wego targu. Na Twar­dej skręca w podwó­rze swo­jej kamie­nicy. Kobiety ścią­gają pra­nie z drew­nia­nych susza­rek i plot­kują. Uliczny gra­jek gra na har­mo­nii Mia­steczko Bełz i wodzi wzro­kiem po oknach w nadziei, że ktoś syp­nie mu gro­szem. Dzieci grają w klasy – tak samo jak kie­dyś i jak zawsze grać będą w przy­szło­ści.

Zofia otwiera drzwi do miesz­ka­nia i wdy­cha kojący zapach ksią­żek ojca oraz kwia­tów matki na bal­ko­nie. Coś się jed­nak święci. W kuchni mama już ubrana w far­tuch mie­sza w sto­ją­cym na piecu garnku. W kącie na desz­czułce, która przy­krywa ema­lio­waną mied­nicę, pię­trzą się naczy­nia oraz miski z warzy­wami. Kry­styna z filu­terną miną obiera gro­szek do dursz­laka.

– Co to jest? Co się stało?

– Pyta, co się stało – mówi mama. – A niby czemu coś się miało stać?

– Sabina – wypala Kry­styna. Czter­na­sto­let­nia sio­stra nie potrafi docho­wać tajem­nicy.

– Naprawdę? Lutek coś mówił?

– Dowiemy się od Sabiny – odpo­wiada mama. – Tak czy owak, oboje będą u nas na kola­cji, więc nie­ba­wem też się dowiesz. I patrz, która już godzina. Ani się obej­rzymy, a zapad­nie zmrok. Kry­siu, ty nakry­jesz do stołu, tylko weź naj­lep­szy obrus. A ty, Zosiu, zajdź do Judel, kup butelkę dobrego wina i inne rze­czy. Zro­bi­łam ci listę.

Zofia bie­rze listę i idzie na targ. Sześć brzo­skwiń i pęczek pie­truszki. Kobiety w dłu­gich spód­ni­cach i z chu­s­tami na gło­wach stoją za koszami baj­gli i becz­kami śle­dzi. Dziew­czyna w ele­ganc­kiej sukience z wiskozy sie­dzi przy kra­mie, na któ­rym pię­trzą się zwoje mate­ria­łów. Zofia z zamknię­tymi oczyma mogłaby się zorien­to­wać, gdzie się znaj­duje, po samej mie­szance woni sma­żo­nej cebuli i cytryn, świe­żego chleba i kapu­sty, smol­nych sosno­wych desek pra­żą­cych się w słońcu.

Mija nasto­lat­ków z dziew­czę­cymi lokami, ubra­nych w krót­kie palta z gabar­dyny, któ­rzy wysy­pują się z jesziwy; mija ludzi wbie­ga­ją­cych po stop­niach kościoła z dwiema kwa­dra­to­wymi wie­żami, któ­rzy spie­szą przy­jąć wie­czorną komu­nię. Potem do sklepu Sosno­wi­czów, który pro­wa­dzi matka jej kole­żanki ze szkoły. Goście sie­dzą przy sto­łach i jedzą jej słynną kieł­basę z kapu­stą. Widząc Zofię, pani Sosno­wi­czowa woła ją na przód kolejki i dorzuca jej do koszyka w pre­zen­cie dodat­kową por­cję woło­wej kieł­basy.

– Ponoć Sabina ma dobre wie­ści – rzuca szep­tem i wraca do klien­tów.

W winiarni Horo­wi­czów Judel z otwar­tymi ramio­nami wycho­dzi jej na spo­tka­nie aż do drzwi.

– Ślub w rodzi­nie – chwała Temu, któ­rego Imie­nia nie wypo­wiemy. Na wyjąt­kową oka­zję ludzie zawsze chcą cze­goś wyjąt­ko­wego – i po wyjąt­ko­wej cenie. – Judel poka­zuje Zofii butelkę, którą już wybrała, i bie­rze w zamian kilka monet.

– Obym dożyła takiego szczę­ścia dla moich córek – dodaje z wes­tchnie­niem.

W pie­karni Zofia kupuje war­kocz słod­kiej chałki. Roz­gląda się po zatło­czo­nym zakła­dzie, peł­nym okry­tych sza­lami kobiet, które przy­nio­sły gary z czu­len­tem, by upiekł się przez noc w piecu chle­bo­wym, i zasta­na­wia się, co zoba­czy­liby jej kole­dzy ze stu­diów. W dzie­ciń­stwie, kiedy dora­stała, mówiąc po pol­sku i cho­dząc do pol­skiej szkoły, żydo­stwo jawiło jej się jako coś w rodzaju rodzin­nej oso­bli­wo­ści, jak na przy­kład rude włosy albo eks­cen­tryczna ciotka. Teraz jed­nak, kiedy tak trudno zna­leźć pracę, kiedy skrajna pra­wica zyskuje na zna­cze­niu, czę­sto ranią i złosz­czą ją pewne arty­kuły pra­sowe czy zdaw­kowe komen­ta­rze z ust ludzi, któ­rych uważa za przy­ja­ciół. Naprawdę sądzą, że pra­wie połowa War­szawy powinna się spa­ko­wać i wyje­chać na Mada­ga­skar czy gdzieś indziej? Jej dom jest i zawsze będzie w War­sza­wie.

Gdy Zofia wraca do domu, na stole stoi już ser­wis na wyjąt­kowe oka­zje, przy­go­to­wano też świece, które oświe­tlą sza­ba­sowy posi­łek. Kry­styna wło­żyła naj­lep­szą sukienkę.

– Pani Sosno­wi­czowa z deli­ka­te­sów mówi, że Sabina jest zarę­czona. – Zofia uważ­nie wykłada owoce na talerz. – Mamo, dla­czego ona się dowie­działa przede mną?

– Wie, to wie. Ludzie lubią wie­dzieć. A Judel dobrze ci poli­czyła za wino? Ach tak. Zna­la­zła dla Sabiny coś dobrego.

– Wie­rzyć się nie chce. Sabina wycho­dzi za mąż.

– Cóż, Zosiu, w wieku dwu­dzie­stu trzech lat można już myśleć o zarę­czy­nach. Albo nawet dwu­dzie­stu. – Mama robi zna­czącą pauzę.

– Nie, mamo, nikogo nie ukry­wam. Zresztą nawet gdy­bym ukry­wała, i tak Judel czy tam ktoś inny dowie­działby się o tym przede mną. Poza tym, mamo, nie zamie­rzam wyjść za mąż. Nie mam na to czasu.

Mama kiwa głową wyro­zu­miale.

Drzwi się otwie­rają i do środka wcho­dzą Sabina i Lutek. Zaraz za nimi kro­czy ojciec w dłu­gim pal­cie z kara­ku­ło­wym koł­nie­rzem.

– Patrz, matko, kogo spo­tka­łem na ulicy! – woła ojciec. – Wyglą­dają, jakby przy­dał im się porządny posi­łek, więc przy­pro­wa­dzi­łem ich ze sobą. Nie ugo­to­wa­łaś czego przy­pad­kiem?

Mama się śmieje i wska­zuje kre­dens zasta­wiony zim­nym mię­si­wem, pła­tami dor­sza i piklami. Sabina wszyst­kich całuje. Przez ramię dopa­so­wa­nej gar­sonki prze­rzu­ciła lśnią­cego lisa. Odpina maleńki bere­cik z nie­ska­zi­tel­nej, pola­kie­ro­wa­nej fry­zury.

Kry­styna bie­rze do rąk etolę z lisa i gła­dzi z cichym wes­tchnie­niem.

– Ty to masz szczę­ście, Sabina, że możesz sobie kupo­wać takie śliczne ubra­nia, w dodatku ze zniżką.

– Jeśli się pra­cuje jako modelka w naj­lep­szym domu mody, trzeba wyglą­dać, jakby się wła­śnie wysia­dło z pociągu pro­sto z Paryża – mówi mama z dumą. W powszech­nej opi­nii Sabina to rodzinna pięk­ność. Ma deli­katną jasną cerę, ogromne ciemne oczy i jedwa­bi­ste czarne włosy. Kry­styna i Zofia to blon­dynki po mat­czy­nej stro­nie rodziny, a w dzie­ciń­stwie doka­zy­wały razem hała­śli­wie niczym dwa krzep­kie szcze­niaczki. Tym­cza­sem Sabina obser­wo­wała ich harce sze­roko otwar­tymi oczyma w czy­stej sukience i z nie­na­ru­szoną wielką kokardą we wło­sach.

Mama odbiera etolę od Kry­styny i odwie­sza ją sta­ran­nie w kory­ta­rzu.

– Jeśli chcesz, możesz ją sobie kie­dyś poży­czyć – pro­po­nuje Sabina, widząc posmut­niałą minę Kry­styny.

– Naprawdę? Jesteś taka kochana. Ale to chyba dro­gie?

Sabina wzru­sza ramio­nami.

– Nie dbam o to.

– Skoro już wszyst­kie moje dziew­częta są na miej­scu, możemy zapa­lić świece – oznaj­mia mama gło­sem czu­łym i peł­nym szczę­ścia.

Wszy­scy zbie­rają się wokół niej, a ona odpala zapałkę i ostroż­nie przy­kłada pło­mień do każ­dego z kno­tów. Rękoma zata­cza kółeczka nad świe­cami, roz­nie­ca­jąc zapach wosku i pło­mie­nia, a potem zakrywa oczy, by się pomo­dlić. Kiedy je odsła­nia, widać w nich łzy.

– Moje dziew­częta – odzywa się. – Dora­stają.

Gdy zapada zmrok, w oknach od podwó­rza zapa­lają się świa­tła piąt­ko­wej kola­cji. Z zewnątrz napływa ury­wek pie­śni śpie­wa­nej głę­bo­kim męskim gło­sem, do któ­rego przy­łą­czają się głosy dzieci. Sza­lom alej­chem, pokój z wami. Zofia także zaczyna nucić, a pozo­stali zgro­ma­dzeni przy stole dołą­czają i wspól­nie śpie­wają kilka tra­dy­cyj­nych wer­sów.

Nie są zbyt reli­gijną rodziną, ale dla mamy piąt­kowy posi­łek to świę­tość. Gdy patrzy na swoje dziew­częta zgro­ma­dzone wokół niej, jej twarz pro­mie­nieje. Prze­ni­kliwy zapach licz­nych ksią­żek usta­wio­nych wzdłuż ścian i cytry­nowa woń mat­czy­nych kwia­tów na bal­ko­nie mie­szają się z droż­dżo­wym aro­ma­tem chałki oraz głę­boką nutą wina.

Czy to czło­wieka zmie­nia, kiedy jest się tak kocha­nym, kiedy się kocha? – zasta­na­wia się Zofia. Przy­gląda się twa­rzy sio­stry, szuka wska­zó­wek i w świe­tle świec odkrywa w jej oczach żal. Sabina czę­sto wpraw­dzie bywa nie­śmiała i nieco ner­wowa, ale tym razem cho­dzi o coś wię­cej. Zofia już ma się pochy­lić i zapy­tać Sabinę szep­tem, co się dzieje, ale Kry­styna koniecz­nie musi zadać pyta­nie.

– A jaką będziesz miała sukienkę, Sabino? Ależ będzie wspa­niale, madame Four­nier pomoże ci wybrać coś z salonu. Wyobraź to sobie.

– Och. Cóż, bo widzi­cie… – Sabina urywa. Spusz­cza głowę. Na jej policz­kach poja­wiają się rumieńce.

Lutek ją obej­muje.

– Nie chcie­li­śmy dziś o tym mówić, ale… – odzywa się przy­ci­szo­nym gło­sem.

Sabina pod­nosi nie­śmiałe oczy z wyra­zem zasko­cze­nia i wstydu.

– Madame Four­nier mnie zwol­niła.

– Zwol­niła cię, Sabinko? A niby czemu? Prze­cież nie mogła się cie­bie nachwa­lić. Jesteś jej naj­lep­szą modelką.

– Wygląda na to, że moja apa­ry­cja nie pasuje jed­nak do Maison Française. Mówili, że wyglą­dam jak Fran­cuzka, ale teraz oka­zuje się, że jestem zbyt żydow­ska.

– Toż to nie­do­rzeczne – rzuca zapal­czy­wie mama. – Co też oni opo­wia­dają?

– Sabina i tak miała wkrótce odejść z pracy – zauważa Lutek. – Ojciec będzie zachwy­cony, jeśli zacznie z nami pra­co­wać w biu­rze dru­karni.

Sabina uśmie­cha się do niego z wdzięcz­no­ścią, ale przez cały wie­czór na jej twa­rzy maluje się łagodny smu­tek.

Po kola­cji rodzina wyj­muje karty i zaczyna długą grę w bezika, a Zofia wymyka się do miesz­ka­nia Róży po prze­ciw­nej stro­nie ulicy.

– W końcu przy­szłaś – mówi Róża i wyzwala Zofię z rąk swo­jej matki, która wita wszyst­kich w przed­po­koju, nad­sta­wia­jąc ucha na rodzinne nowiny i rado­śnie bły­ska­jąc licz­nymi pier­ścion­kami z bry­lan­tami. Ni­gdy ich nie zdej­muje, nawet gdy waży mięso w rodzin­nej masarni.

– Wejdź. Chcia­ła­bym, żebyś kogoś poznała. Wyobraź sobie, że pra­cuje z twoim ulu­bio­nym wykła­dowcą, dok­to­rem Kor­cza­kiem.

Zofia jęczy. Odkąd Róża się zarę­czyła, zabrała się za szu­ka­nie ide­al­nego kan­dy­data na męża rów­nież dla niej.

– Pro­szę cię, Różo, prze­stań już. Z poprzed­nim chło­pa­kiem kaza­łaś mi roz­ma­wiać godzi­nami.

Obszerny salon wypeł­niają wystawne meble w stylu bie­der­me­ier, a w wol­nych prze­strze­niach mię­dzy nimi tło­czą się zapro­szeni przy­ja­ciele. Otwarte drzwi bal­ko­nowe wpusz­czają cie­płe nocne powie­trze. Z gra­mo­fonu pły­nie tango Za rok, prze­bój tego lata.

– Oto i on – mówi Róża.

Przy oknie, góru­jąc wzro­stem nad zgro­ma­dzo­nymi, stoi młody męż­czy­zna o wyjąt­kowo ujmu­ją­cym uśmie­chu. Zofia widzi kształtną głowę, lekko sko­śne wschod­nie oczy. I jaki wysoki. Doprawdy, pan Żyrafa, myśli sobie i ma oso­bliwe wra­że­nie, że wszystko jest tak, jak być powinno.

Misza zbiera się do wyj­ścia, kiedy widzi, że Róża zmie­rza ku niemu przez pokój. Za nią idzie dziew­czyna w let­niej sukience.

Odrywa się od fra­mugi okna z zasko­cze­niem. Blond włosy odsła­nia­jące sze­ro­kie czoło, te same pełne usta i opa­lona skóra kon­tra­stu­jąca z bielą sukienki. To ona.

I na pewno się zasta­na­wia, dla­czego on szcze­rzy się jak cym­bał, gdy podaje mu rękę.

– Róża mówiła, że pra­cu­jesz z Kor­cza­kiem – zagaja dziew­czyna.

– Tak, to prawda. Stu­diuję i poma­gam w sie­ro­cińcu. Ow­szem.

Ple­cie trzy po trzy, bo nie może się sku­pić, czu­jąc w dłoni jej miękki dotyk. Ale ona patrzy na niego pyta­jąco, otwar­cie. Zasłu­guje na sen­sowną roz­mowę.

– Więc ty także szko­lisz się na nauczy­cielkę? – Misza zdo­bywa się na pyta­nie.

– Ojej. Róża ci mówiła czy aż tak to po mnie widać?

– Nie, nie. Widzia­łem cię wcze­śniej – na wykła­dzie Kor­czaka w gabi­ne­cie rent­ge­now­skim.

– Mały chło­piec i jego bijące serce! To było nie­zwy­kłe, prawda? Wię­cej niż wykład, bo cał­ko­wita zmiana per­spek­tywy. Ale gdy­byś tam był, na pewno bym cię zapa­mię­tała.

Podoba mu się to.

– Nie mia­ła­byś powodu mnie pamię­tać. Nie roz­ma­wia­li­śmy. A wykłady odwo­łano tak nagle.

Zofia marsz­czy czoło.

– Okropne, prawda? Dok­tor musiał się bar­dzo zde­ner­wo­wać.

– Tak, ale naj­bar­dziej zasmu­ciło go to, że utra­cił pol­ski sie­ro­ci­niec, który zało­żył. Zarząd go zwol­nił. Nie wolno mu już widy­wać dzieci, któ­rymi opie­ko­wał się przez lata. A to prze­cież połowa jego rodziny.

– Szo­ku­jące.

Oczy Zofii jaśnieją. Sięga mu ledwo do ramie­nia, ale on czuje, że jest mu równa, pełna ener­gii, ema­nuje siłą, z którą trzeba się liczyć. Jed­no­cze­śnie dziew­czyna ma w sobie coś z tan­cerki – posturę, swo­bodę, wdzięk i świa­do­mość wła­snego ciała. I te oczy. Czy taki odcień błę­kitu, przej­rzy­sty i kla­rowny, ma swoją nazwę? Zofia mie­rzy go tymi oczyma.

– Zazdrosz­czę ci, że pra­cu­jesz u boku Kor­czaka i uczysz się jego metod pracy z dziećmi z pierw­szej ręki. Na pewno wspa­niale jest z nim współ­pra­co­wać.

– Szcze­rze powiem, że na początku można się w tym nieco pogu­bić.

– W jakim sen­sie?

– Wiesz, on nie naucza kon­kret­nej metody. Uważa, że każde dziecko należy poznać indy­wi­du­al­nie. A potem na tej pod­sta­wie domy­ślić się, czego ono potrze­buje.

– Ale prze­cież wszyst­kie dzieci potrze­bują jasnych zasad, prawda? I skąd nauczy­ciel ma wie­dzieć, czy postę­puje słusz­nie? Dla­czego się uśmie­chasz?

– Podoba mi się twój zapał. Naprawdę.

Zofia zżyma się lekko.

– Mówi­łeś o Kor­czaku. Nie daje żad­nych wska­zó­wek?

– Na swój spo­sób daje. Co wie­czór spo­ty­kamy się albo z nim, albo z panią Stefą, naczelną wycho­waw­czy­nią, i roz­ma­wiamy o dzie­ciach. Poza tym co tydzień wygła­sza coś w rodzaju poga­danki dla wszyst­kich nauczy­cieli, cho­ciaż jeśli się nie jest przy­zwy­cza­jo­nym, można pomy­śleć, że za bar­dzo się roz­wo­dzi, dow­cip­kuje.

– Dow­cip­kuje?

– Czę­sto kiedy zgrywa wariata, ma do prze­ka­za­nia naj­po­waż­niej­sze sprawy. Lubi zmu­szać do myśle­nia. Wyznaje zasadę, że nie spo­sób dowie­dzieć się cze­goś o dziecku, czy­ta­jąc książkę albo słu­cha­jąc jakie­goś pro­fe­sora. Jeśli cho­dzi o opiekę, trzeba zna­leźć wła­sny spo­sób, pozna­jąc każde dziecko z osobna. W pla­cówce Kor­czaka na początku bywa trudno, ale dzieci z jego Domu należą do naj­szczę­śliw­szych, jakie znam, nawet te naj­trud­niej­sze, które zabiera z ulicy.

– Czyli Kor­czak to znany pisarz, który nie każe swoim uczniom czy­tać ksią­żek? A co myślisz o nowej książce Pia­geta?

– Jesz­cze nie czy­ta­łem.

– Jesz­cze nie czy­tał. Ależ musisz. Może ci poży­czę? Miesz­kam nie­da­leko. Mogę pod­sko­czyć po nią póź­niej.

– Chęt­nie.

W któ­rymś momen­cie muzyka cich­nie. Pod­no­szą wzrok i uświa­da­miają sobie, że pokój opu­sto­szał, a oni na­dal stoją tak bli­sko sie­bie jak wcze­śniej.

– Przejść się po tę książkę?

Idą ramię w ramię w świe­tle latarni, w mil­cze­niu, jak dwoje ludzi, któ­rzy doszli do jakie­goś poro­zu­mie­nia. On czeka w bra­mie wio­dą­cej na jej podwó­rze, pod­czas gdy ona wbiega na górę. Pod jej nie­obec­ność w noc­nym powie­trzu sły­chać owady. W ciem­nej klatce scho­do­wej miga jej biała sukienka i dziew­czyna już jest z powro­tem, nieco zady­szana. Podaje mu książkę. Jest nowa, pach­nie farbą dru­kar­ską. Misza przej­muje ciężki tom i przy­ci­ska do piersi. Ale nie, ona musi wziąć ją z powro­tem i poka­zać mu frag­menty, które on koniecz­nie powi­nien prze­czy­tać.

Nie spie­szy się jej. On spo­gląda na wąski pase­czek jasnej skóry w jej prze­działku, bez­bronny i odsło­nięty, i chciałby chro­nić ją przed chłod­nym powie­trzem, przed całym świa­tem. Latar­nia oświe­tla deli­katny puszek na jej policzku. Czy gdyby przy­ło­żył do niego wargi, przy­po­mi­nałby w dotyku meszek brzo­skwini na chłod­nej skórce?

Ale prze­cież by ją obra­ził, ona led­wie go zna.

– Zasta­na­wiam się – zagaja. – Może mia­ła­byś ochotę ponow­nie się spo­tkać? – Wstrzy­muje oddech.

– Chęt­nie.

Misza czuje, że uśmie­cha się pro­mien­nie. Ni­gdy wcze­śniej nie był taki szczę­śliwy.

– Może we wto­rek? Powiedzmy o dzie­wią­tej trzy­dzie­ści?

– Dobrze. Mogę we wto­rek. – Ona też się uśmie­cha.

Spo­tkają się we wto­rek o dzie­wią­tej trzy­dzie­ści na placu Zam­ko­wym pod kolumną Zyg­munta. W miej­scu spo­tkań zako­cha­nych.

Roz­dział 4

War­szawa, wrze­sień 1937 roku

Misza sie­dzi przy biurku w nie­wiel­kim kan­torku mię­dzy sypial­niami chłop­ców i dziew­czy­nek. Przez otwarte drzwi i okno może mieć na wszystko oko. Lubi sie­dzieć przy świe­tle lampy w tym kok­pi­cie, pilo­tu­jąc dzieci przez spo­kojny sen. Zazwy­czaj spę­dza godziny nocne na nauce, ale dzi­siaj słowa umy­kają mu z głowy.

Jutro rano na placu Zam­ko­wym.

Wcho­dzi Kor­czak. Wciąż ma na sobie palto i kape­lusz z sze­ro­kim ron­dem, pach­nie chłod­nym powie­trzem i dymem z pociągu oraz papie­ro­sami, które uwiel­bia.

– Chcia­łem zoba­czyć, czy się poło­żyli. – Sze­lest papieru. Po dro­dze wstą­pił do turec­kiej pie­karni, by kupić swoje ulu­bione cia­steczka z rodzyn­kami. Czę­stuje nimi Miszę. Dwóch chłop­ców się pod­nosi i z zain­te­re­so­wa­niem patrzy na nich przez szybę. Kor­czak przy­wo­łuje ich gestem i dzieli się z nimi zdo­by­czą, a potem odsyła do sypialni – wyróż­nio­nych i uszczę­śli­wio­nych ciast­kami.

– Miał pan poga­dankę z któ­rąś z grup mło­dzie­żo­wych? – pyta Misza.

– W żydow­skiej świe­tlicy w nie­wiel­kim mie­ście Oświę­cim. Bar­dzo wielu mło­dych ludzi pra­gnie wyje­chać wkrótce do Pale­styny, ale to draż­liwa kwe­stia.

Dok­tor siada i zdej­muje kape­lusz, ściąga muchę i polu­zo­wuje koł­nie­rzyk.

Przez chwilę mie­rzy Miszę kpią­cym spoj­rze­niem.

– A ty, przy­ja­cielu? Rozu­miem, że jest bar­dzo piękna.

– Ktoś powie­dział panu o Zofii?

Kor­czak śmieje się pod nosem.

– Drogi Miszo, twoją twarz da się czy­tać jak nagłó­wek w gaze­cie. „Męż­czy­zna nie­bez­piecz­nie zako­chany”.

– To pań­ska wiel­bi­cielka, dok­to­rze. Chce być nauczy­cielką.

– Jest też bar­dzo ładna.

Misza się rumieni.

– Tak, rozu­miem. Moja dia­gnoza – przy­pa­dek bez­na­dziejny.

– Nie­stety sta­dium zaawan­so­wane. Ma pan dla mnie jakąś radę?

– Ja? Stary kawa­ler? Ni­gdy nie udzie­lam rad. Mogę ci tylko powie­dzieć, że piękne życie to zawsze życie trudne. Wszy­scy musimy zna­leźć wła­sną drogę. Odra­dzam kro­cze­nie moją ścieżką. Ona była pisana tylko mnie.

Kor­czak wstaje i współ­czu­jąco kle­pie Miszę po ramie­niu.

Misza patrzy, jak zamy­kają się za nim drzwi. Dok­tor pój­dzie teraz do swo­jego nie­wiel­kiego poko­iku na stry­chu, obok aro­ma­tycz­nego składu z jabł­kami. Wąskie łóżko przy­kryte woj­sko­wym kocem, stare biurko po ojcu pełne nota­tek do następ­nej książki. Okno wyku­szowe wycho­dzące na podwó­rze, gdzie rano powi­tają go jaskółki, gdy będzie im sypał okruszki. Misza zaczął już myśleć, że pój­dzie w ślady Kor­czaka i poświęci życie dzie­ciom.

Teraz patrzy, jak stop­niowo wstaje świt. W końcu przy­szła pora zga­sić lampkę nocną. Naresz­cie.

Misza przy­cho­dzi przed cza­sem. Siada u stóp kolumny Zyg­munta i pod­piera się na łok­ciach. War­szawa ni­gdy nie wyglą­dała pięk­niej. Zamek Kró­lew­ski z czer­wo­nej cegły, zwień­czony pokry­tym patyną dachem, czy­ste, błę­kitne niebo, potężny gmach kościoła św. Anny strze­gący drogi do mostu. Misza sie­dzi zwró­cony przo­dem ku roz­le­głemu Kra­kow­skiemu Przed­mie­ściu. Przy­pusz­cza, że ona przyj­dzie stam­tąd. Tram­waje i ele­ganc­kie austiny okrą­żają plac, a konie i dorożki prze­ci­nają go niczym na para­dzie.

Wyj­muje z kie­szeni zega­rek. Zofia spóź­nia się troszkę, ale nie szko­dzi. Ojciec dał mu ten zega­rek w dniu, gdy Misza wyjeż­dżał z Piń­ska, by poko­naw­szy pra­wie czte­ry­sta kilo­me­trów z Pole­sia, pod­jąć eks­cy­tu­jące stu­dia w War­sza­wie. Prze­su­wa­jąc mię­dzy pal­cami dewizkę, Misza ma wra­że­nie, że znów czuje zapach piń­skich bagnisk. Pew­nego dnia zabie­rze tam Zofię, popłyną razem łódką po nie­koń­czą­cych się jezio­rach, w któ­rych odbija się niebo, gdzie biało-czarne bociany wzbi­jają się do lotu z szu­wa­rów, a kościelne wieże Piń­ska wzno­szą się jak statki na morzu.

Ponow­nie otwiera zega­rek. Zofia zde­cy­do­wa­nie się spóź­nia. Na pewno ma dobry powód, zaraz wbie­gnie po scho­dach. Nie masz poję­cia, co się stało.

Co dwa­dzie­ścia minut zerka na zega­rek, wypa­truje Zofii wśród tłu­mów od strony bul­wa­rów, kilka razy się myli. Mija godzina, pół­to­rej, a on wciąż czeka. Chwila, gdy Zofia będzie szła do niego przez plac, odmieni jego życie.

Kiedy war­szaw­skie dzwony zaczy­nają wybi­jać jede­na­stą, pod­nosi się otę­piały. Nogi mu zdrę­twiały od dłu­go­trwa­łego sie­dze­nia. Mruga, by przy­zwy­czaić się do tego nie­spo­dzie­wa­nego faktu. Nie ma jej. Naprawdę nie przyj­dzie.

Na pewno w Domu będzie wia­do­mość z wyja­śnie­niem. Spie­szy z powro­tem na Kroch­malną.

Nie ma wia­do­mo­ści.

W ciągu kolej­nych kilku dni korci go, by do niej zadzwo­nić, ale dżen­tel­men musi się pogo­dzić z mil­czącą odmową. Nie będzie się jej naprzy­krzał.

Mimo to codzien­nie pyta w stró­żówce o wia­do­mość, aż w końcu Zalew­ski mówi:

– Niech pan posłu­cha, panie Miszo, jeśli coś będzie, to pana powia­do­mię. Poza tym widzę, jak wszyst­kie dziew­częta tutaj robią do pana maślane oczy. Niech­że się pan nad nimi zli­tuje i zaprosi któ­rąś na randkę.

Ale dla niego ist­nieje tylko Zofia. Ten tydzień potwier­dza dia­gnozę. Zofia albo nikt.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki