Do trzech razy miłość! - Krystyna Mirek - ebook + audiobook + książka

Do trzech razy miłość! ebook i audiobook

Krystyna Mirek

4,7
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.

12 osób interesuje się tą książką

Opis

Miłość potrafi zaskoczyć zwłaszcza wtedy, gdy najmniej się jej spodziewasz.

W małej miejscowości Bobrówka plotki szybko się rozchodzą, wszyscy wszystko o sobie wiedzą, śledzą swoje kroki. A mimo to trzy kobiety mieszkające w jednym domu skutecznie skrywają uczucia. I mają ku temu ważne powody. Jedna tajemnica goni drugą.

Klara – młoda studentka z głową pełną marzeń, Ania – ceniona nauczycielka i Łucja, która zawsze twardo stąpa po ziemi. Każda z nich spotkała kogoś, kto poruszył jej świat. Chłopak o mrocznej przeszłości, nieznajomy z aplikacji randkowej oraz nowy w okolicy wdowiec. Kim są naprawdę i jakie mają zamiary? Każdy z nich może być szansą… albo rozczarowaniem. Czy warto zaryzykować?

Zanurz się w opowieści o miłości, która nie zna wieku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 261

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 5 min

Lektor: Łukasz Bogdan

Oceny
4,7 (13 ocen)
11
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MalgorzataGallas

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca historia.
00
Scarlet4321

Nie oderwiesz się od lektury

Autorka ma fajne pióro, historie są ciekawe i wzajemnie połączone. Bardzo mi się podobały.
00
lawedowepole

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zwykle świetna ksiazka pani Krystyny , moze będą dalsze losy bohaterow ?
00
fiolka88

Dobrze spędzony czas

W małej miejscowości Bobrówka nieopodal pięknych Tatr mieszkają razem trzy pokolenia kobiet. Babcia, matka i studentka. Każda z nich ma różne doświadczenia, najmłodsza, Klara pdopiero wkracza w świat miłości, jej mama Ania,ma za sobą związek, w którym została zdradzona, a najstarsza pożegnała swojego męża już jakiś czas temu. Teraz los stawia przed nimi trzech mężczyzn. Tylko czy każda odnajdzie miłość i czy na nią już nie jest zbyt późno...bo co ludzie powiedzą? Tajemnice zawładnęły ich domem i wszystkie próbują swojego szczęścia w miłości. Miłość, ach miłość. Każda inna, młodzieńcza, pierwsza, jedyna na zawsze, dojrzała i ta mimo opinii innych. Autorka jak zwykle tworzy historie, które pisze samo życie. Także i tutaj możecie liczyć na naturalność i rzeczywistość przedstawionych sytuacji. Jest intrygująco, czasem można się wkurzyć na pewnych bohaterów. Emocji nie braknie i nie każdemu akurat w tym momencie dana jest miłość. Niektórzy mogą się zawieść. W powieści przewija się pytanie...
00
krysfil62

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ładna . Polecam 😘
00



Prolog

Cisza. Tylko cisza. Maks zupeł­nie ina­czej wyobra­żał sobie wypa­dek moto­cy­klowy. Sądził, że takiemu wyda­rze­niu towa­rzy­szą gło­śny huk, łomot, a potem nastę­puje wiel­kie zamie­sza­nie. Zewsząd bie­gną ludzie. Sły­chać wycie syren poli­cyj­nych oraz kare­tek pogo­to­wia.

Tym­cza­sem wokół zapa­dła głu­cha cisza. Był w szoku. Ślizg moto­cy­kla wyrzu­cił go mocno w powie­trze. Ude­rzył tępo o zie­mię całym cia­łem. Okropne doświad­cze­nie, które zapewne zapa­mięta do końca życia. Cud, że nic mu się nie stało. Tak przy­naj­mniej sądził. Był cały, przy­tomny, choć poru­szyć się nie potra­fił. Nie myślał o tym. Co innego bolało bar­dziej. Nikt na niego nie pocze­kał, kole­dzy nawet się nie zatrzy­mali. Nie spraw­dzili, co się stało. Czy prze­żył.

Liczył się tylko wynik. Wygrana.

Poczuł gorzki smak w ustach. Też chciał zwy­cię­żyć, był od tego uczu­cia uza­leż­niony, wiele razy ryzy­ko­wał z tego powodu zdro­wie, a nawet życie. A im czę­ściej się uda­wało, tym moc­niej wie­rzył, że jest nie­znisz­czalny, na spe­cjal­nych pra­wach. Inni odpa­dają, ale on zawsze osiąga cel.

A teraz leżał w rowie i nie mógł się poru­szyć. Ale naj­gor­szy ze wszyst­kiego był obez­wład­nia­jący strach. Zanim Maks wypadł z drogi, w coś ude­rzył. I miał okropne, prze­ra­ża­jące do szpiku kości wra­że­nie, że był to czło­wiek.

***

Oddy­chaj, po pro­stu oddy­chaj. – Te słowa Wik­tor powta­rzał w myślach od kilku tygo­dni. Taki miał teraz cel w życiu. Prze­trwać kolejne pięć minut, potem kwa­drans. Faj­nie, kiedy uzbie­rała się z tego godzina.

– Zmie­nisz śro­do­wi­sko, oto­cze­nie, poznasz nowych ludzi, będzie lepiej – powie­dział mu sąsiad.

Nie przy­jaź­nili się bli­sko, ale nie­szczę­ście zbliża. Sąsiad naprawdę współ­czuł Wik­to­rowi. Tyle że jego rada, choć wyda­wała się słuszna, nie przy­nio­sła spo­dzie­wa­nego rezul­tatu.

Tyle ludz­kiej życz­li­wo­ści poszło na marne. Kuzyn oddał mu do zamiesz­ka­nia dom, choć nosił się z myślą o jego sprze­daży. Brat pomógł się prze­pro­wa­dzić, sio­stra zro­biła zapasy sło­ików i mro­żo­nek na wiele tygo­dni. Każdy chciał pomóc.

Tylko że Wik­tor nie był w sta­nie jeść. Słynne leczo sio­stry stało w lodówce nie­tknięte. Nawet pró­bo­wał. Ale nic nie prze­cho­dziło mu przez gar­dło. Wszystko wywo­ły­wało wspo­mnie­nia, choć w tym domu ni­gdy wcze­śniej nawet nie posta­wił stopy. Jed­nak zwy­kły talerz na stole, wie­czorna her­bata, śnia­da­nie, wyrzu­ca­nie śmieci, nie wspo­mi­na­jąc już o zaku­pach, spa­ce­rach, pra­niu czy kła­dze­niu się wie­czo­rem spać, wywo­ły­wało ból.

I jak się oka­zało, nic nie miało zna­cze­nia: łóżko, świeża pościel, widok z okna. Wyrzu­cił wszyst­kie per­fumy z daw­nych cza­sów, kupił nowe koszule. Głu­pota. Musiałby sobie mózg ampu­to­wać. A naj­le­piej od razu z ser­cem w pakie­cie. Ale cze­goś takiego nie robią nawet naj­lep­sze ame­ry­kań­skie kli­niki, a co dopiero pol­ski NFZ.

Pozo­stało tylko zabi­jać czas. Ponoć naj­cen­niej­szy mają­tek. A on dusił go, ugnia­tał i marzył, by było go jak naj­mniej. Sporo czy­tał, spa­ce­ro­wał. Malo­wał – to go uspo­ka­jało. Obrazy, gra­fiki, minia­tury, a nawet zakładki do ksią­żek. Dziś jed­nak wylał pojem­nik z farbą na płótno, a potem cisnął nim o ścianę, roz­bry­zgu­jąc na bia­łej powierzchni spore plamy.

Było mu wszystko jedno. Miał dość.

***

– Co ty sobie wyobra­żasz! – Szef wydaw­nic­twa wrzesz­czał do słu­chawki. – Że jesteś jakimś pie­przo­nym Gri­sha­mem! Wiesz, ile on ksią­żek w roku pisze?

– Skoro klniesz w ofi­cjal­nej służ­bo­wej roz­mo­wie, to domy­ślam się, że sporo… – Andrzej pró­bo­wał mówić z lek­ko­ścią, ale to nie poma­gało. Sprawy zaszły za daleko i zda­wał sobie z tego sprawę. Jedną nogą już był w świe­cie ludzi bez pracy. Z nie­opła­co­nymi rachun­kami, bez dachu nad głową i per­spek­tyw.

– Masz się wywią­zać z umowy albo musisz oddać zaliczkę!

Andrzej wes­tchnął ciężko.

Sporo się pisze w lite­ra­tu­rze na temat weny. Zwłasz­cza roman­tycy wypo­wia­dali się czę­sto o tym magicz­nym zja­wi­sku, które spra­wia, że twórcy dzia­łają w natchnie­niu, dopiesz­cza­jąc z lek­ko­ścią swoje wiel­kie dzieła. Andrzej uwa­żał, że w tych wszyst­kich opra­co­wa­niach, wywia­dach czy nawet pra­cach dok­tor­skich sta­now­czo za mało miej­sca poświęca się na zagad­nie­nie wpływu zaliczki na wenę. Zwłasz­cza takiej zaliczki, którą się już dawno temu wydało. Ale w jego przy­padku nie zadzia­łało nawet to.

– Dobrze, już dobrze – pró­bo­wał łago­dzić. – Nie złość się tak bar­dzo. Prze­cież wiesz, że jak mówię, że coś będzie, to… wiem, co mówię – zawa­hał się. – Po pro­stu będzie…

Dwa powtó­rze­nia w jed­nym zda­niu i żad­nej kre­atyw­no­ści – pomy­ślał samo­kry­tycz­nie. – Wstyd jak na pisa­rza. Ale takie wła­śnie miał teraz moż­li­wo­ści. Od tygo­dni nie napi­sał żad­nego sen­sow­nego aka­pitu. Wydawca już trzy razy prze­ło­żył mu ter­min. Czwarta prośba wpra­wiła szefa w praw­dziwą wście­kłość.

– Będzie, obie­cuję – zakoń­czył Andrzej trze­cim powtó­rze­niem. Roz­łą­czył się.

Szef wydaw­nic­twa puścił go nie dla­tego, że uwie­rzył, ale chyba po pro­stu ręce mu już opa­dły. Obaj wie­dzieli, że dal­sza dys­ku­sja i tak niczego nie zmieni. Książka musi się poja­wić i tyle, w prze­ciw­nym razie obaj będą mieli poważne kło­poty.

Andrzej po raz pierw­szy poczuł praw­dziwy strach. Wie­dział, że każ­dego dnia wysy­ła­nych jest kil­ka­set nowych pro­po­zy­cji wydaw­ni­czych. Na jego miej­sce cze­kało wiele osób. Marze­nie o pisa­niu jest nie­zwy­kle popu­larne. A on bar­dzo chciał na­dal to robić. Kochał swoją pracę, niczego innego tak dobrze nie potra­fił robić. Tyle tylko, że po wyda­niu ośmiu świet­nie przy­ję­tych powie­ści nagle nie mógł ruszyć z miej­sca. Jakby mu ktoś ode­brał wszyst­kie moce.

Za to kon­ku­ren­cja zasu­wała tego lata. Pre­miera za pre­mierą. Jeden suk­ces gonił drugi. To aż go kłuło w oczy. Ale nie mógł się powstrzy­mać przed nie­koń­czą­cym się prze­glą­da­niem wia­do­mo­ści. Popu­larni pisa­rze dzia­łali w mediach spo­łecz­no­ścio­wych pręż­nie. Mieli takie świetne życie. Podró­żo­wali, speł­niali się w szczę­śli­wych związ­kach, dbali o swoje piękne domy, ćwi­czyli na siłow­niach jak zacza­ro­wani i jesz­cze mieli czas czy­tać, odpo­czy­wać, a przede wszyst­kim pisać.

Na czas, dobrze, dużo…

Szcze­rze powie­dziaw­szy, szlag go od tego tra­fiał. Na tym tle jego życie wyglą­dało wyjąt­kowo szaro. Zwy­kłe miesz­ka­nie, samot­ność, Andrzej nie miał nawet kota, któ­rego uro­cze zdję­cie mógłby od czasu do czasu wrzu­cić do sieci. Zgro­ma­dził na kon­cie tro­chę oszczęd­no­ści, z któ­rymi nie bar­dzo wie­dział, co zro­bić. Albo bra­ko­wało czasu, albo samemu mu się nie chciało. Tylko że nikogo jego prze­my­śle­nia nie inte­re­so­wały. Cze­kali na tekst, a tego jed­nego nie miał.

Nagle wpadł na pewien pomysł. Zła­pał za ple­cak i natych­miast przy­stą­pił do jego reali­za­cji.

Rozdział 1

Dom pach­niał cia­stem, choć pie­kar­nik był już od dawna wyłą­czony. Łucja sie­działa przy kuchen­nym stole. Mie­szała her­batę, któ­rej nie miała zamiaru pić.

Słońce wpa­dało przez firanki, świa­tło kła­dło się na bla­cie, na któ­rym leżała książka otwarta na stro­nie dwu­dzie­stej czwar­tej. Kie­dyś Łucja potra­fiła prze­czy­tać całą powieść w dwa wie­czory. Teraz wpa­try­wała się w ten sam aka­pit trzy razy i nie rozu­miała ani słowa.

– Bab­ciu?! – zawo­łała z góry Klara. – Zosta­wi­łam ci mój sza­lik na wie­szaku. Jak­byś szła do biblio­teki, to weź, dobrze? Jest dosyć zimno, choć dopiero wrze­sień. Ale dziś to bar­dziej listo­pad.

– Dobrze, dziecko – odpo­wie­działa pospiesz­nie Łucja. – Ale nie wiem, czy pójdę.

Kłam­stwo. Oczy­wi­ście, że pój­dzie. O ósmej trzy­dzie­ści, jak co wto­rek. Tak się składa, że wła­śnie wtedy przy­cho­dził pan Wik­tor. Co za zor­ga­ni­zo­wany czło­wiek! Ona miała stałą godzinę, bo uczest­ni­czyła w wolon­ta­ria­cie, ale on tylko wymie­niał książki. Mógł się poja­wić w biblio­tece o dowol­nej porze. A jed­nak zawsze przy­cho­dził wła­śnie wtedy.

Łucja wes­tchnęła i spoj­rzała w okno. W ogro­dzie prze­kwi­tały ostat­nie róże. Jesień skra­dała się powoli, ale sku­tecz­nie – jak zawsze. Słońce świe­ciło cał­kiem mocno i z tej per­spek­tywy można się było nabrać, że wciąż jest cie­pło i przy­jem­nie. Wystar­czyło jed­nak tylko wyjść na zewnątrz, by się prze­ko­nać, że to tylko ułuda. Tro­chę jak w życiu.

Czuła to w kościach – nie tylko zmianę pogody. Coś się z nią działo. Głu­pie drże­nie serca na widok star­szego pana w gra­fi­to­wym płasz­czu i z gazetą pod pachą. Uśmiech, który zosta­wał w niej na długo po tym, jak już wró­ciła do domu. I to dziwne cie­pło, kiedy ich dło­nie przy­pad­kiem się dotknęły przy stole z nowo­ściami.

– Prze­stań, Łucja – powie­działa do sie­bie pół­gło­sem. – Co to za fana­be­rie. Masz sześć­dzie­siąt pięć lat i bar­dzo czujne sąsiadki.

Wie­działa, że świat idzie do przodu, wiele się zmie­nia, ale nie w Bobrówce, małej miej­sco­wo­ści, którą ludzie mijali w dro­dze do Zako­pa­nego. Nikt tu się nie zatrzy­my­wał. Chyba tylko czas.

Wciąż liczyły się pozory i opi­nia, a ludzie umieli dopiec temu, kto się wychy­lał. Łucja miała córkę nauczy­cielkę. Ania i tak swoje prze­szła, kiedy roz­wio­dła się z mężem, który ją zdra­dził. Nie wyba­czyła, nie dała dru­giej szansy, jak wielu radziło. I słusz­nie. Damian zdra­dził po niej jesz­cze kolejne trzy swoje part­nerki. Pra­co­wał teraz jako pomoc­nik mura­rza, ledwo wią­żąc koniec z koń­cem, bo innego zatrud­nie­nia nie udało mu się zna­leźć, choć kie­dyś był nie­złym ope­ra­to­rem maszyn. Ale lek­kie życie, kobiety i długi zapro­wa­dziły go w bar­dzo nie­fajny punkt życia.

Ania uchro­niła przed takim losem sie­bie i córkę. Radziła sobie bez niego lepiej. Łucja ją podzi­wiała i nie miała zamiaru wpro­wa­dzać zamętu w jej poukła­dane życie. Romans po sześć­dzie­siątce?! Takie rze­czy nie w Bobrówce. Na pewno poja­wi­łyby się plotki, głu­pie ludz­kie gada­nie. Zbu­rzy­łoby to z tru­dem budo­wany spo­kój tego domu. A córka prze­cież też cią­gle była sama i nie narze­kała, nie szu­kała przy­gód. Dbała o rodzinę, pra­co­wała, sta­rała się na każ­dym kroku. Nale­żało choćby z sza­cunku dla niej trzy­mać jakieś stan­dardy.

Mimo tych wszyst­kich słusz­nych wnio­sków Łucja poszła do łazienki i się­gnęła po odro­binę różu, po czym poło­żyła go na policzki. Sym­bo­licz­nie, by nie wyglą­dać aż tak blado. Z lustra spoj­rzały na nią nie­bie­skie oczy, cha­rak­te­ry­styczne dla ludzi w tych oko­li­cach. Może dla­tego ten kolor był tu tak czę­sty, że wycho­wy­wali się z racji wyso­ko­ści geo­gra­ficz­nej tro­chę bli­żej błę­kitu nieba? Znała swoje tęczówki całe życie, ale dziś wyda­wały się jakby młod­sze.

Z kuchni dobiegł stuk fili­żanki. To jej córka Ania jak co dzień szy­ko­wała się do pracy. Wrze­sień to dla nauczy­cieli huk roboty. Wnuczka Klara też zaraz wyj­dzie na przed­po­łu­dniową zmianę. Dziś zaczy­nała wcze­śnie. Dzielna dziew­czyna. Stu­dio­wała dzien­nie psy­cho­lo­gię i dora­biała w księ­garni. Począt­kowo Łucja bar­dzo się cie­szyła. W tym domu wszy­scy kochali książki, a praca w miej­scu, gdzie się je sprze­daje, wyda­wała się speł­nio­nym marze­niem. Ale Klara była nowa, zatrud­niona na czas okre­ślony i dele­go­wana do naj­gor­szych zadań. Nosiła cięż­kie pudła z książ­kami, ukła­dała towar, sprzą­tała, obsłu­gi­wała klien­tów, myła szybę wysta­wową i jesz­cze opie­ko­wała się kru­chą psy­chiką wła­ści­cielki, która do pracy przy­cho­dziła chyba głów­nie po to, by trzem zatrud­nio­nym kobie­tom zwie­rzać się ze swo­ich nie­koń­czą­cych się pro­ble­mów mał­żeń­skich, a na wszystko, co szło nie po jej myśli, reago­wała histe­rią, awan­turą albo pła­czem.

Klara jed­nak dawała radę i Łucja była z niej bar­dzo dumna. Nale­żało trzy­mać w życiu pewne stan­dardy także dla niej. Dawać dobry przy­kład. W końcu Klara też była sama. Nie ganiała za chło­pa­kami, nie spo­ty­kała z byle kim. Cze­kała na kogoś odpo­wied­niego i Łucja nie miała wąt­pli­wo­ści, że to będzie świetny chło­pak.

– Pa, bab­ciu! – usły­szała jej woła­nie.

– Dobrego dnia! Cześć, mamo! – dołą­czyła się Ania.

Obie wyszły jed­no­cze­śnie. Anna pod­rzu­cała córkę do księ­garni, a potem jechała do pracy. Nad­kła­dała ponad dwa­dzie­ścia kilo­me­trów, ale chciała pomóc dziecku. Kochały się i wspie­rały. W tym domu nikt nie myślał tylko o sobie.

I tak powinno pozo­stać – pod­jęła mocne posta­no­wie­nie Łucja.

Została sama, jak co dzień. Cze­kały na nią te same co zawsze obo­wiązki. Dom, ogród, zakupy, goto­wa­nie. Kie­dyś marzyła, że na eme­ry­tu­rze zacznie podró­żo­wać, będzie wkła­dać poma­rań­czowe i żółte sukienki. Leżeć w ogro­dzie na hamaku, czy­tać książki do późna. Ale cią­gle nie było na to czasu, choć prze­stała pra­co­wać już pięć lat temu.

Lubiła jed­nak te domowe zaję­cia. Kochała ogród, opie­ko­wa­nie się córką i wnuczką. Dobre to były dziew­czyny. Naprawdę dobre. W świe­cie, w któ­rym ludzie mają ogromne pro­blemy z dziećmi, ona doświad­czała miło­ści, tro­ski oraz tak bar­dzo cen­nej w dzi­siej­szych cza­sach wdzięcz­no­ści.

Tyle że dziś to nie wystar­czało. Nawet nie miała pomy­słu, co na obiad, choć zwy­kle pla­no­wała z tygo­dnio­wym wyprze­dze­niem. Znowu wczo­raj­szy maka­ron? Ugo­to­wała wielki gar, jakby się do tego wszyst­kiego przy­go­to­wy­wała. A prze­cież tak nie było.

– Jesz­cze wcze­śnie – uspo­ko­iła się. – Dopiero po siód­mej, cały dzień do dys­po­zy­cji. Ze wszyst­kim zdążę.

Wyszła z kuchni. Dom był skon­stru­owany w daw­nym stylu, kiedy budo­wało się z myślą o wielu poko­le­niach miesz­ka­ją­cych pod jed­nym dachem. Na samym dole, daw­niej nazy­wało się to sute­ryna, miesz­kała ona. Na pół­pię­trze, w daw­nej mał­żeń­skiej sypialni – Ania, tuż obok znaj­do­wał się wspólny salon i pokój gościnny, a pod­da­sze zaj­mo­wała naj­młod­sza Klara.

Korze­nie, pień i pełna mło­dych liści gałąź. Tak to było sym­bo­licz­nie uło­żone. Miało swoje plusy. Każda z nich cie­szyła się swoją prze­strze­nią i żyły zgod­nie.

Łucja prze­szła do przed­po­koju. Zawią­zała sza­lik wnuczki wokół szyi i wsu­nęła do torebki książkę, którą miała oddać, choć jesz­cze jej w cało­ści nie prze­czy­tała. Może Wik­tor zapyta, czy jej się podo­bało. A wtedy mogłaby coś odpo­wie­dzieć i już dalej poto­czy­łoby się samo. Tak dobrze się z nim roz­ma­wiało.

Mimo woli znowu się roz­ma­rzyła, a policzki jej się zaró­żo­wiły. Nie­po­trzeb­nie uży­wała kosme­ty­ków.

Kobieto! – pró­bo­wała się uspo­koić. – Nie bra­kuje ci towa­rzy­stwa. Masz z kim miesz­kać, jeść posiłki, oglą­dać wie­czo­rami filmy… A jeśli nawet obie dziew­czyny są aku­rat zajęte, zawsze możesz zapro­sić sąsiadkę.

Tu się zatrzy­mała. Tro­chę ją jed­nak ponio­sło. Sąsiadka to w tej oko­licy było trudne słowo. Miesz­ka­jące nie­da­leko kobiety nie­spe­cjal­nie rozu­miały Łucję. Aż ją zmro­ziło na myśl, że mia­łaby się któ­rej­kol­wiek z nich zwie­rzyć. Miesz­kały tu w zna­czą­cej więk­szo­ści twarde, zapra­wione w życio­wych bojach smo­czyce, opo­nen­tów w jakiej­kol­wiek dys­ku­sji gotowe pożreć jed­nym kłap­nię­ciem wiel­kich zębów.

A pan Wik­tor, kul­tu­ralny, szar­mancki wdo­wiec, cie­szył się w oko­licy spo­rym zain­te­re­so­wa­niem. Smo­czyce też miały go na oku. Zauwa­żyły go natych­miast, jak tylko się wpro­wa­dził, co nie było tu spe­cjal­nie trud­nym zada­niem, bo nowych miesz­kań­ców nie poja­wiało się wielu. Smo­czyce for­so­wały wpraw­dzie ofi­cjalną wer­sję, że eme­ry­tura to nie czas na głu­poty, a romanse są dobre wyłącz­nie w fil­mach, ale skry­cie wzdy­chały do niego nawet te – a może zwłasz­cza te – które wciąż miały mężów. Łucja sporo ryzy­ko­wała, pozwa­la­jąc sobie na te krót­kie roz­mowy w biblio­tece. Wie­ści roz­cho­dziły się tutaj szybko. Bobrówka już dawno powinna się zna­leźć w ency­klo­pe­diach jako inno­wa­tor i twórca nowych tech­no­lo­gii, bo długo przed tym, zanim wyna­le­ziono świa­tło­wód, tu już plotki roz­no­siły się z pręd­ko­ścią świa­tła.

Łucja wło­żyła płaszcz, lekko trzę­są­cymi się dłońmi zapięła guziki. Ruszyła w stronę drzwi, zosta­wia­jąc za sobą zapach jabłek, cyna­monu i wąt­pli­wo­ści, o któ­rych nie powie­działa nikomu. Jesz­cze.

Rozdział 2

Ania zawsze mówiła sobie, że nie potrze­buje niczego poza spo­ko­jem. O poranku her­bata z cytryną, po połu­dniu popra­wia­nie wypra­co­wań i szu­ka­nie mate­ria­łów na kolejne lek­cje, a wie­czo­rem książka. Życie w porządku alfa­be­tycz­nym. Wszystko na swoim miej­scu. W każ­dej wol­nej chwili jej mama i córka. Ich pro­blemy, cho­roby, rado­ści i plany.

Kie­dyś myślała, że gdy mała Klara pod­ro­śnie, ona znaj­dzie czas i napi­sze praw­dziwą powieść. Teraz, gdy fak­tycz­nie ten czas nad­szedł, nie miała poję­cia, od czego mogłaby zacząć. Porzu­ciła ten pomysł. To tylko głu­pie mrzonki wielu huma­ni­stów, któ­rzy kie­dyś, stu­diu­jąc stare księgi, sądzili, że odmie­nią los lite­ra­tury. A teraz, po latach, po pro­stu popra­wiali nie­koń­czące się błędy orto­gra­ficzne, czy­tali wciąż te same roz­prawki i cze­kali na dłu­gie week­endy, by zła­pać odro­binę odde­chu. Rachunki się prze­cież same nie zapłacą. Nie było to jed­nak wcale takie złe. Przy­naj­mniej spo­kojne i bez­pieczne.

Lepiej się nie wychy­lać – to było życiowe motto Ani Dęb­skiej.

Raz posłu­chała głosu serca. Wyszła za mąż z wiel­kiej miło­ści. Do dziś pamię­tała, jak w kościele krę­ciło jej się w gło­wie. Nie ze stresu ani zmę­cze­nia, tylko z powodu tego wszech­ogar­nia­ją­cego, osza­ła­mia­ją­cego uczu­cia. Jakże ona go kochała. Błąd! Zapła­ciła już za niego swoją cenę i nie zamie­rzała powta­rzać.

Z sza­cunku dla córki, by dać jej dobry przy­kład, pro­wa­dziła teraz życie poukła­dane i nie ma co ukry­wać – dobre. Jej fajne, grzeczne dziecko było tego dowo­dem. Ania za nic by nie zary­zy­ko­wała tym sta­nem. Dla dobra Klary wszystko. Bab­cia Łucja też potrze­bo­wała poczu­cia bez­pie­czeń­stwa i świa­do­mo­ści, że jest w rodzi­nie ktoś, na kim wszy­scy mogą się oprzeć. Nie był to, jak w wielu rodzi­nach, męż­czy­zna i ojciec, tylko dzielna kobieta, która sobie pora­dziła.

Jed­nak, gdy kom­pu­ter wyga­szał ekran po ostat­niej lek­cji, Ania zwy­kle zosta­wała w sali sama. Wtedy nastę­po­wał krótki moment, kiedy robiło jej się przy­kro. Nawet jeśli ucznio­wie bar­dzo lubią jakie­goś nauczy­ciela, to w więk­szo­ści przy­pad­ków po dzwonku pędzą co sił na zewnątrz. Do domów, tele­fo­nów, przy­ja­ciół, swo­ich spraw. Nauczy­ciele też wycho­dzą.

Ona zosta­wała jesz­cze chwilę. Już nie musiała się tak spie­szyć. Jej dziecko uro­sło. Dziś Klara, mimo że zaczęła pracę wcze­śnie, miała zostać w księ­garni do późna. Brała nad­go­dziny, bo gdy w paź­dzier­niku zaczną się zaję­cia, będzie musiała się sku­pić na nauce. Bab­cia Łucja też sporo ostat­nio wycho­dziła. Zaan­ga­żo­wała się w wolon­ta­riat i cią­gle miała jakieś ter­miny, spo­tka­nia, zebra­nia. Ania się cie­szyła, że jej mama ma swoje sprawy. Ale przy­tulny dom, w któ­rym od tylu lat żyły sobie we trzy, nagle zro­bił się duży i pusty.

Dawne mał­żeń­skie łóżko spra­wiało wra­że­nie więk­szego niż zwy­kle. Koł­dra zro­biła się ogromna, pustka pod nią bar­dziej przy­tła­cza­jąca. Nie zmie­niało to jed­nak faktu, że dom poło­żony na zbo­czu góry wciąż był jej ulu­bio­nym miej­scem na ziemi. Wes­tchnęła i wró­ciła do rze­czy­wi­sto­ści. Pozbie­rała swoje rze­czy i spa­ko­wała się. Dziś skoń­czyła bar­dzo szybko. Siódma i ósma klasa poje­chały na wycieczkę i odpa­dła jej więk­szość lek­cji.

Prze­mknęła dys­kret­nie kory­ta­rzem, wsia­dła do auta i poje­chała pro­sto do domu. Nie chciała się teraz plą­tać po skle­pach, choć parę rze­czy by się przy­dało. Ryzy­kow­nie było jed­nak rzu­cać się o tej porze ludziom w oczy. Znowu by się zaczęła dys­ku­sja, jak to nauczy­ciele mają dobrze i biorą pie­nią­dze za nic.

Zapar­ko­wała samo­chód na podwórku i weszła do środka. Z kuchni docho­dził jesz­cze zapach szar­lotki, którą mama upie­kła dziś o świ­cie, żeby było na tak zwane potem. Ania nie była głodna, ale odła­mała sobie kawa­łek cia­sta. Deli­katne, kru­che, pach­niało domem. Miło­ścią. I prze­szło­ścią…

Ostat­nio coraz czę­ściej wra­cały do niej wspo­mnie­nia, choć wyda­wało jej się, że na dobre zamknęła tam­ten etap.

Damian, jej były mąż, uwiel­biał szar­lotki teścio­wej. Jak on pięk­nie umiał się wtedy cie­szyć, dzię­ko­wać, pra­wić kom­ple­menty. Wszy­scy znaj­do­wali się pod jego uro­kiem. A teraz? Tydzień temu minęła go przez przy­pa­dek na ulicy. Nie poznała w pierw­szej chwili, tak schudł, zanie­dbał się i posta­rzał. On też jej nie zauwa­żył. Zamy­ślony, zmę­czony szedł pro­sto przed sie­bie. Ale tego dnia, gdy się dowie­działa o zdra­dzie i jego okrop­nych dłu­gach, wciąż jesz­cze był atrak­cyj­nym, faj­nym męż­czy­zną. Zła­mał jej serce, ale i tak długo za nim tęsk­niła. Za tym, któ­remu ślu­bo­wała wspólne życie i który nagle w ciągu lat znik­nął. Ten obcy czło­wiek na ulicy nie miał z tam­tym nic wspól­nego. To nie­wia­ry­godne, jak ludzie potra­fią się zmie­nić.

Weszła do salonu. Z kub­kiem w dło­niach usia­dła na kana­pie i się­gnęła po tele­fon. Ekran roz­świe­tlił się zna­jo­mym powia­do­mie­niem. Przy­szła wia­do­mość od Ceza­rego, męż­czy­zny z por­talu czy­tel­ni­czego. Pisał do niej sta­now­czo za czę­sto. Ich wymiana zdań zaczęła się zupeł­nie przy­pad­kowo. Jakiś komen­tarz pod zdję­ciem książki, potem pole­ce­nie innego tytułu. Reflek­sje o fabule powie­ści prze­ro­dziły się w codzienne wia­do­mo­ści, krót­kie jak oddech, ale coraz waż­niej­sze.

Wczo­raj wspo­mnia­łaś, że oglą­dasz stare filmy. Lubisz te, gdzie wszystko dobrze się koń­czy?

Anna uśmiech­nęła się, zanim zdą­żyła się powstrzy­mać. Nie powinna się anga­żo­wać. To miało być tylko kilka roz­mów o lite­ra­tu­rze. Począt­kowo nawet nie znała jego imie­nia. On jej także. A jed­nak roz­ma­wiało się z nim lepiej niż z kim­kol­wiek innym od lat.

Lubię takie zakoń­cze­nia – przy­znała. – Ale chyba nie do końca w nie wie­rzę – odpi­sała i zanim zdą­żyła pomy­śleć, wysłała wia­do­mość.

Spoj­rzała na ekran. Sekundy mijały. Kropki ozna­cza­jące pisa­nie zawi­sły w powie­trzu, po czym… znik­nęły.

Zadrżała.

– Idiotka! – szep­nęła do sie­bie i odło­żyła tele­fon na stół.

Już samo pisa­nie z nie­zna­jo­mym nie było odpo­wie­dzialne. Wszę­dzie teraz pełno oszu­stów. Czyż nie tłu­ma­czyła tego Kla­rze wie­lo­krot­nie? W sieci trzeba zacho­wać szcze­gólną ostroż­ność. Każdy może sobie zało­żyć fał­szywe konto. Poda­wać się za miło­śnika ksią­żek, gdy w rze­czy­wi­sto­ści jest nacią­ga­czem i oszu­stem poszu­ku­ją­cym tęsk­nią­cych za uczu­ciem kobiet.

To takie upo­ka­rza­jące nabrać się na fał­szywe kom­ple­menty, pozo­ro­wane pokre­wień­stwo dusz. Jej kole­żanka z pracy, Zuza, dała się wcią­gnąć w romans z inter­netu. Naj­pierw wyglą­dało to jak miłość życia. A na koniec oka­zało się paskud­nym zauro­cze­niem, które skoń­czyło się stratą wszyst­kich oszczęd­no­ści i wsty­dem na całą oko­licę, kiedy męż­czy­zna nie poja­wił się na ślu­bie. Uro­czy­sto­ści, którą sam orga­ni­zo­wał i – jak się potem oka­zało – nie opła­cił.

Coś nie­by­wa­łego, jakie to okropne prze­ży­cie. W kościele cze­kali wszy­scy. Anna też, wystro­jona, ucze­sana z mamą i córką po obu bokach. Ści­skały kwiaty w dło­niach, orga­ni­sta grał. A pana mło­dego nie było, nie było i nie było…

Ania nasłu­chała się aż do gra­nic wytrzy­ma­ło­ści komen­ta­rzy kole­ża­nek, rodzi­ców, dyrek­cji szkoły czy sąsia­dek na temat tego, jak można było być tak naiw­nym. Można. Czło­wiek chce wie­rzyć w ludzi, potrze­buje bli­sko­ści, a Zuza stra­ciła męża w wypadku samo­cho­do­wym i była sama już pięć lat. Tęsk­niła za miło­ścią, to w końcu nie prze­stęp­stwo, a jed­nak ponio­sła o wiele surow­szą karę niż nie­je­den kry­mi­na­li­sta.

Hej! – napi­sała do niej Ania. – Jak się dzi­siaj trzy­masz?

Była jedną z nie­wielu osób, które wciąż się z nią przy­jaź­niły i szcze­rze jej współ­czuły. Uwa­żała, że ta dziew­czyna powinna gdzieś wyje­chać, zmie­nić oto­cze­nie. Małe miej­sco­wo­ści mają swój nie­od­party urok. Ale jeśli ludzie się na kogoś, jak to się mówi, uwe­zmą, to życie staje się trudne. A po takiej trau­mie i bez tego ciężko się pod­nieść.

Dobrze, dzię­kuję – odpi­sała od razu Zuza. – W week­end jadę z mamą do War­szawy. Odwie­dzimy kuzyna. Myślę, że będzie faj­nie i tro­chę się roze­rwę.

Ania jesz­cze chwilę trzy­mała w dłoni tele­fon. Oszu­ki­wała samą sie­bie, że czeka na dal­szą wypo­wiedź kole­żanki, choć było jasne, że teraz to ona powinna coś do niej napi­sać. Cezary wciąż mil­czał. Zaczęła się mimo­wol­nie zasta­na­wiać, czy nie pal­nęła cze­goś bez sensu. A potem sama się za to zga­niła. Miała do poczu­cia winy zawsze krótką drogę. Bar­dzo chciała z tym skoń­czyć.

Odpi­sała Zuzi, że się cie­szy z jej pla­nów, a potem odło­żyła tele­fon. Nie zamie­rzała jak głu­pia wpa­try­wać się w ekran i cze­kać. Nie bra­ko­wało jej prze­cież zajęć. Otwo­rzyła lap­topa i zalo­go­wała się elek­tro­nicz­nego dzien­nika, żeby pierw­sza­kom wpi­sać oceny z ostat­niej kart­kówki. Dobrze wyszło. Niech się dzie­ciaki na wycieczce ucie­szą z faj­nych ocen. Takie czasy, że można to spraw­dzić z dowol­nego miej­sca, nie trzeba jak daw­niej cze­kać na wywia­dówkę czy lek­cję.

Ania wes­tchnęła.

Cisza w domu zda­wała się inten­syw­niej­sza niż zwy­kle. Sły­chać było tylko kli­ka­nie w kla­wi­sze. Tak miało to wyglą­dać pew­nie aż do obiadu, któ­rego, nawia­sem mówiąc, nikt nie przy­go­to­wał. Mama znowu poszła do biblio­teki i trudno było prze­wi­dzieć, kiedy wróci. Cho­dziła tam ostat­nio czę­ściej niż zwy­kle. Zawsze z tym samym deli­kat­nym uśmie­chem i sta­ran­nie popra­wio­nym koł­nie­rzy­kiem.

– No pro­szę – mruk­nęła Anna. – Jesień życia, ale jed­nak sporo się dzieje.

Dobrze, że cho­ciaż u niej – pomy­ślała naj­pierw, ale zaraz potem się zanie­po­ko­iła. Już od dłuż­szego czasu odno­siła wra­że­nie, że mama coś ukrywa. Jakąś ważną sprawę. A nie miały prze­cież przed sobą tajem­nic. Zwłasz­cza w istot­nych kwe­stiach. Gdyby coś waż­nego się działo, podzie­li­łaby się tym.

A może jest chora? – wystra­szyła się nagle.

– Ale nie – odpo­wie­działa sobie szybko. – Tu nie da się nic ukryć. Uczyła dzieci wszyst­kich pra­cow­ni­ków miej­sco­wego ośrodka zdro­wia. Od sprzą­ta­czek po leka­rzy. Z wie­loma była zaprzy­jaź­niona. Ktoś by jej doniósł, gdyby poja­wiły się nie­po­ko­jące wie­ści.

Nie mogła jed­nak dłu­żej igno­ro­wać faktu, że mama się coraz czę­ściej wymyka z domu. Dziw­nie uśmie­cha, nagle milk­nie i się zamy­śla. Długo patrzy przez okno. I od trzech dni w domu jest ten sam obiad. Spa­ghetti z wiel­kiego gara.

Może się zako­chała?

Nie! Co za głupi pomysł! – Ania porzu­ciła ten tok rozu­mo­wa­nia. To było do mamy kom­plet­nie nie­po­dobne. Jak to się mówi, cał­ko­wity brak praw­do­po­do­bień­stwa psy­cho­lo­gicz­nego. Dla babci Łucji naj­waż­niej­sze były dom i rodzina.

Tele­fon znów zawi­bro­wał. Anna pode­rwała się szyb­ciej, niżby chciała.

Może warto spró­bo­wać uwie­rzyć w dobre zakoń­cze­nia – napi­sał Cezary. – Cho­ciaż tro­chę. A jeśli zechcesz, mogę obej­rzeć z Tobą jeden z takich fil­mów. W realu, nie online.

Zamarła. Czy­tała tę wia­do­mość cztery razy. Serce zabiło jej szyb­ciej – po raz pierw­szy od bar­dzo dawna. Nikt jej nie pod­ry­wał od nie­pa­mięt­nych cza­sów. Tutejsi miesz­kańcy nawet żar­to­wać się nie ośmie­lali. Ania miała opi­nię nauczy­cielki świet­nie przy­go­to­wu­ją­cej do egza­minu, ale jed­no­cze­śnie wzbu­dza­ją­cej respekt. Nikt jej ni­gdy na kawę nie zapro­sił. Wyjeż­dżała rzadko, nie miała czasu. Jedyne jej okno na świat to inter­net. I w ten spo­sób Cezary się do niego dostał. Jak kie­dyś dzia­dek do jej babci, tylko że ich okno było drew­niane, a to współ­cze­sne znaj­do­wało się na ekra­nie lap­topa.

Pro­po­zy­cja bez wąt­pie­nia śmiała – pomy­ślała. – Nawet bez­czelna, zwa­żyw­szy na fakt, że zupeł­nie się nie znali. I ten pod­ryw też w dość sła­bym stylu.

Dla­czego jej się więc spodo­bał? Czemu uśmiech­nęła się do sie­bie? Cią­gle trzy­mała w dło­niach tele­fon?

Nie odpi­sała. Wstała, popra­wiła włosy i spoj­rzała w lustro. Choć dostrze­gła zmarszczki, któ­rych wcze­śniej nie było, zoba­czyła też coś innego. Iskrę w oczach.

Głu­potą jest uma­wiać się z czło­wie­kiem pozna­nym przez inter­net, czyli tak naprawdę cał­ko­wi­cie nie­zna­nym – pomy­ślała. – Ale ucie­szyć się, że ktoś jej zapro­po­no­wał spo­tka­nie, co to szko­dziło? Roz­ja­śniało mono­tonne popo­łu­dnie. Przy­po­mi­nało o tym, że kie­dyś była rado­sną dziew­czyną, a potem kobietą, która ufała ludziom i nawet miała jakieś marze­nia. Więk­sze i pięk­niej­sze niż dobrze zdane testy klas ósmych.

Bar­dzo potrze­bo­wała jakiejś zmiany, bo ostat­nio coraz trud­niej wsta­wało jej się z łóżka. Nie rozu­miała, skąd wziął się ten kry­zys. Nic złego się prze­cież nie wyda­rzyło. A miała wra­że­nie, jakby nagle stra­ciła cały roz­pęd.

Posta­no­wiła, że być może umówi się na to oglą­da­nie filmu. Ale gdzieś daleko od domu i w bez­piecz­nym miej­scu. Naj­le­piej w kinie. Naj­więk­szym, jakie można zna­leźć. Żeby można się było zato­pić w tłu­mie.

Rozdział 3

Klara wró­ciła z pracy o wiele wcze­śniej, niż pla­no­wała. Nie było ruchu i sze­fowa, pod­mi­no­wana z powodu niskiego utargu, kazała jej jechać do domu. Dodała przy tym kilka kąśli­wych uwag na temat koniecz­no­ści pła­ce­nia pen­sji pra­cow­ni­kom, kiedy ledwo się wiąże koniec z koń­cem. A prze­cież nor­mal­nie mieli spory utarg i nie z winy Klary dziś sprze­daż szła tak słabo. Bywają w han­dlu i takie dni.

Klara wie­działa, że musi zacho­wać spo­kój. Nie odzy­wać się, nie dys­ku­to­wać. Ale cza­sem to takie trudne. Tyle słów cisnęło się na usta. Roz­sąd­nych argu­men­tów, oczy­wi­stych fak­tów. Uczyła się na stu­diach o tok­sycz­nych ludziach, wie­działa, że roz­mowa z nimi to duże wyzwa­nie, nie­kiedy nie­moż­liwe do zre­ali­zo­wa­nia. Oni nie sły­szą, choć mówi się gło­śno, nie rozu­mieją, nawet jeśli bar­dzo dokład­nie się tłu­ma­czy i pró­buje poro­zu­mieć w ich ojczy­stym języku, nie przyj­mują żad­nych infor­ma­cji, choćby oczy­wi­stych. Nic nie pomaga.

Wró­ciła do domu zmę­czona, mimo że pra­co­wała kró­cej niż zwy­kle. Wyczer­pa­nie emo­cjo­nalne czę­sto daje bar­dziej w kość niż zmę­cze­nie fizyczne. A ona od wielu dni męczyła się z sze­fową, w kółko myślała i nie mogła zna­leźć roz­wią­za­nia. Praca była nie­zła, ale warunki momen­tami naprawdę trudne. Jedna osoba, na doda­tek wła­ści­cielka, nisz­czyła atmos­ferę w swo­jej wła­snej fir­mie.

Ale Klara miała wię­cej powo­dów do inten­syw­nego roz­wa­ża­nia. Nie doty­czyło to tylko spraw zawo­do­wych, lecz przede wszyst­kim odpo­wie­dzi na jedno klu­czowe pyta­nie doty­czące sfery pry­wat­nej. A dokład­nie spraw ser­co­wych.

Dotarła do domu auto­bu­sem i cicho weszła do środka. Prze­mknęła przez kory­tarz, a potem szybko zamknęła za sobą drzwi pokoju. Chciała teraz zostać sama. Pró­bo­wała odpo­cząć, może coś poczy­tać, jed­nak słabo jej szło.

Prze­wró­ciła kartkę i po raz trzeci wró­ciła do tego samego zda­nia: Miłość potrafi roz­bić w czło­wieku spo­kój...

Pomy­ślała, że to prawda. Bo odkąd poznała Maksa, w jej życiu nie było już ani jed­nej spo­koj­nej chwili. Wszystko się poru­szyło. A nie­spo­dzie­wane zda­rze­nia nastę­po­wały jedno po dru­gim.

Oparła głowę o ramę okna i spoj­rzała na ogród. Bab­cia wła­śnie wycho­dziła z domu. Kolejny raz dzi­siaj. Jak zawsze ład­nie ucze­sana, z torebką prze­wie­szoną przez ramię, w dłu­gim płasz­czu. Klara przy­glą­dała się jej chwilę, zasko­czona, że dziś wyglą­dała ina­czej. Lżej? Mło­dziej? Jakby nio­sła w sobie nie­wi­doczną tajem­nicę.

O! To zde­cy­do­wa­nie umiała roz­po­znać. Sama prze­cież miała tak samo.

– Coś tu się dzieje – mruk­nęła do sie­bie i uśmiech­nęła się lekko.

Już od pew­nego czasu obser­wo­wała, że bab­cia zacho­wuje się nie­ty­powo. Jakby ją spo­tkało coś wyjąt­kowo dobrego. Tylko dla­czego się tym nie dzieli? Miały dobry kon­takt, sporo ze sobą roz­ma­wiały, zwie­rzały się z każ­dej tro­ski, ale przede wszyst­kim bie­gły do sie­bie, gdy poja­wiały się jakie­kol­wiek rado­ści. Kibi­co­wały sobie nawza­jem.

A teraz? Od kilku tygo­dni nie było ani jed­nego wie­czoru z dobrą her­batą i cią­gną­cymi się przez dłu­gie godziny roz­mo­wami. Niby bra­ko­wało czasu. Ale prze­cież bywały gor­sze okresy, bar­dziej zapra­co­wane i te wspólne chwile zawsze uda­wało się wykroić.

Klara wes­tchnęła. Ona rów­nież uni­kała ostat­nio takich spo­tkań. Celowo nie wcho­dziła do kuchni ani salonu, gdy mama lub bab­cia tam były. Bała się, że powie kilka słów za dużo. A obie naj­bliż­sze jej kobiety, które prze­cież znały ją dosko­nale, coś wyczują.

Nie mogły się o niczym dowie­dzieć. To jedno było pewne. W oce­anie wąt­pli­wo­ści ten fakt pły­wał jak mała czarna, dobrze widoczna łódka na wiel­kich prze­stwo­rzach. Oprócz tego Klara miała tylko milion pytań.

Spoj­rzała na tele­fon. Wia­do­mość od Maksa przy­szła godzinę temu.

Koniec zmiany o 19:00. Gdy­byś miała ochotę, to mam pizzę, tę, którą naj­bar­dziej lubisz. Sam pie­kłem. No dobra – pra­wie sam

Czy miała ochotę? Oczy­wi­ście. Jed­nak nie odpo­wie­działa. Jesz­cze nie. Bo jak niby mia­łaby to wytłu­ma­czyć mamie? „Wycho­dzę wie­czo­rem do chło­paka, który potrafi pokroić pizzę szyb­ciej niż kto­kol­wiek, kogo znam, i patrzy na mnie tak, jakby odkrył wszyst­kie moje sekrety”. Ale ma też mocne tatu­aże, dość mroczny wygląd i nie chce opo­wia­dać o swo­jej prze­szło­ści. Przy­je­chał z daleka, nikt go nie zna. Pra­cuje w piz­ze­rii i nie wia­domo, dla­czego wła­ści­ciel go zatrud­nił, bo wyraź­nie nie było mię­dzy nimi che­mii, a teraz w waka­cje nie bra­ko­wało miej­sco­wych chło­pa­ków chęt­nych, by sobie doro­bić. Poza tym Maks nie miał stu­diów, choć był od niej star­szy, tyle wie­działa. A wykształ­ce­nie dla jej rodziny sta­no­wiło ważne kry­te­rium. Miała nadzieję, że zdał cho­ciaż maturę, ale nie pew­ność, ponie­waż Maks wypo­wia­dał się w tej kwe­stii, podob­nie jak w wielu innych, dość wymi­ja­jąco.

Zde­cy­do­wa­nie nie mogła o tym nikomu powie­dzieć. Zwłasz­cza mamie.

Ale może wcale nie cho­dziło o mamę ani bab­cię? Może sama bała się, że Maks znik­nie tak szybko, jak się poja­wił? Ewi­dent­nie coś ukry­wał, nie trzeba wybit­nego detek­tywa, by to zauwa­żyć. Tak zwane czer­wone flagi łopo­tały wokół niego z każ­dej strony. Miał taki cha­rak­te­ry­styczny cień w oczach – jakby nosił w sobie histo­rię, któ­rej nie chciał zdra­dzić.

A Klara, mimo wszyst­kich ksią­żek, które pochło­nęła w ciągu swo­jego życia, nie wie­działa, jak to odczy­tać. Wie­działa tylko tyle, że mocno ją pocią­gał. Umiał słu­chać jak nikt inny. Miał oczy w kolo­rze jej ulu­bio­nego zie­lo­nego swe­tra, a ona cią­gle chciała być obok niego.

Wes­tchnęła i wyjęła z szu­flady swój stary zeszyt. Ten, w któ­rym kie­dyś pisała pamięt­nik, potem prze­pis na szar­lotkę babci, a na koniec notatki z psy­cho­lo­gii. Te naj­lep­sze, które uwa­żała za tak cenne, by zacho­wać je na długo.

Teraz napi­sała tylko jedno zda­nie:

Kiedy nie mówimy o uczu­ciach, one i tak wciąż rosną. Tyle że w ukry­ciu. Stają się wtedy jesz­cze sil­niej­sze.

Zamknęła zeszyt i się­gnęła po tele­fon.

Pizza, którą naj­bar­dziej lubię, to brzmi nie­bez­piecz­nie dobrze – napi­sała. – O 19:10 będę.

Wysłała wia­do­mość i natych­miast zakryła twarz poduszką. Już żało­wała tej spon­ta­nicz­nej decy­zji. Mama wiele razy jej tłu­ma­czyła, jak zwod­ni­cza może być pierw­sza miłość. Trzeba zwra­cać uwagę na tak wiele szcze­gó­łów. Poda­wała przy­kład ojca.

Rze­czy­wi­ście był to czło­wiek trudny. Klara nawet sobie nie wyobra­żała, jak można być z kimś takim w związku. To codzienny kosz­mar, który może znisz­czyć wszystko. Ale ponoć w mło­do­ści tata był fajny, przy­stojny i nawet miły. W to ostat­nie szcze­gól­nie trudno jej było uwie­rzyć. Ona nie miała żad­nych dobrych wspo­mnień z nim zwią­za­nych.

W każ­dym razie pakiet prze­stróg zaszcze­piono w niej już w dzie­ciń­stwie. Wie­działa, że to tylko z tro­ski, po pro­stu mama i bab­cia marzą dla niej o kimś bez­piecz­nym. Na przy­kład jakimś sym­pa­tycz­nym blon­dy­nie, naj­le­piej miej­sco­wym, żeby dobrze znały jego rodzinę. Mógłby to być wzo­rowy uczeń z pod­sta­wówki, czy­ta­jący książki. Miło­śnik przy­rody, ogar­nięty prze­wod­ni­czący samo­rządu. Naj­le­piej, żeby pił her­batę z mamą i bab­cią, gadał godzi­nami i nie miał nic do ukry­cia. Randki oczy­wi­ście w domu. Zresztą, tak jest prze­cież prak­tycz­nie. I tak nie było tutaj dokąd pójść.

W Bobrówce funk­cjo­no­wały tylko piz­ze­ria, spory dom weselny, do któ­rego zjeż­dżali głów­nie goście z Kra­kowa, i lodziar­nia. Gdzie tu się uma­wiać? Do spa­ce­ro­wa­nia słu­żył mały skwer nie­da­leko szkoły, na któ­rym każdą nową miej­scową parę czuj­nej obser­wa­cji pod­da­wały młode mamy z wóz­kami i eme­rytki, co to ceny na para­go­nie nie odczy­tają, bo wzrok już niby nie ten, co daw­niej, ale ukryte zamiary chło­paka natych­miast.

Zawsze też mają zda­nie, kto do kogo pasuje lub nie. Dzielą się nim na prawo i lewo. Jeśli ktoś zauważy, że córka sza­no­wa­nej polo­nistki spo­tyka się z tym Mak­sem, nowym, podej­rza­nym pra­cow­ni­kiem piz­ze­rii, wybuch­nie straszna afera. I tak już sporo o nim gadano. Głów­nie źle. Nie tak ubrany, ucze­sany, z tatu­ażami i mało roz­mowny.

Jeśli Klara zacznie się z nim poka­zy­wać, nikt nie sta­nie w jej obro­nie. Kole­żanki babci posi­nieją z obu­rze­nia, mama wpad­nie w panikę razem z wszyst­kimi swo­imi rówie­śnicz­kami, bo będzie się o nią bać. Nawet jej przy­ja­ciółka by nie zro­zu­miała. Zja­dły kie­dyś razem pizzę i Maks bar­dzo jej się nie spodo­bał.

Klara czuła, że nie powinna dzi­siaj tam iść. Maks z pew­no­ścią miał więk­sze doświad­cze­nie w związ­kach. Widziała to na każ­dym kroku. Był śmiały. A ich począt­kowo krót­kie roz­mowy prze­dłu­żały się ostat­nio i nabie­rały cie­plej­szych tonów. Niczego się jed­nak bliż­szego o nim nie dowie­działa. Sprawa nie była łatwa, nale­żało zacho­wać trzeźwy umysł. Stu­dia psy­cho­lo­giczne teo­re­tycz­nie dawały ku temu pewne narzę­dzia, ale kiedy Maks wcho­dził do jakie­goś pomiesz­cze­nia i sta­wał bli­sko niej, nagle cała wie­dza wyla­ty­wała jej z głowy. A to zja­wi­sko nie zostało opi­sane w żad­nym z pod­ręcz­ni­ków.

Nie miała poję­cia, co robić.

Usły­szała kroki mamy, która szła do kuchni. Poza tym w domu pano­wała cisza. Ale aż w niej huczało od nie­wy­po­wie­dzia­nych sekre­tów wszyst­kich trzech zamiesz­ku­ją­cych go kobiet.

Rozdział 4

Można mówić różne rze­czy o star­szym poko­le­niu. Nie­któ­rzy je kry­ty­kują, inni podzi­wiają. Ale jedno było pewne – jeśli ktoś miał cha­rak­terną bab­cię, to prę­dzej czy póź­niej poczuł jej wpływ.

Maks przez długi czas sądził, że idzie tylko do przodu. Kie­ruje się wła­snymi poglą­dami, jest nowo­cze­sny, nie­za­leżny, wręcz odporny na sen­ty­menty. Ale kiedy dopadł go naj­głęb­szy kry­zys w życiu, ten praw­dziwy, nagle przy­po­mniał sobie obra­zek z dzie­ciń­stwa.

Bab­cia i jej kalen­darz. Cze­kała na dziadka, który pra­co­wał daleko, w kopalni. Przy­jeż­dżał do domu cza­sem raz na tydzień, bywało, że raz na dwa. Na ścia­nie w jej kuchni wisiał duży papie­rowy kalen­darz, a ona zazna­czała w nim dni, które już minęły. Pamię­tał ten gest – codzienny, powta­rzalny, spo­kojny. Zazna­cze­nie jed­nego dnia mniej w ocze­ki­wa­niu na kogoś naj­waż­niej­szego na świe­cie.

W piz­ze­rii też był kalen­darz. Tyle że zatłusz­czony, spo­nie­wie­rany przez opary wiecz­nie uno­szą­cego się oleju. A sama piz­ze­ria… No cóż! Sprze­da­wano wszystko. Kebab, frytki, ham­bur­gery, sma­żone w panierce skrzy­dełka. Pizza była tylko jed­nym z wielu dań. Dla­czego nazwano to piz­ze­rią? Maks nie wie­dział. Może brzmiało bar­dziej zachę­ca­jąco?

W każ­dym razie wła­ści­ciel nie miał za grosz talentu do biz­nesu. Maks z tru­dem zno­sił fakt, że musi go słu­chać. Nie podo­bało mu się tutaj abso­lut­nie nic. Za to lista rze­czy, które go wner­wiały, była tak długa, że gdyby ją wydru­ko­wać, mogłaby pokryć trasę z Kra­kowa do Zako­pa­nego i z powro­tem. W ciągu tych dwóch tygo­dni, które tu spę­dził, miał tylko dwa przy­jemne momenty w ciągu dnia.

Pierw­szy – kiedy zamy­kał lokal i mógł wresz­cie się stąd wyrwać. Drugi – gdy cien­kim ołów­kiem odzna­czał na sta­rym kalen­da­rzu kolejny dzień. Nie patrzył, ile jesz­cze zostało. Spo­glą­dał tylko w górę, jak dużo minęło. Czter­na­ście dni.

Był z sie­bie dumny.

Wytrzy­ma­łem – pomy­ślał któ­re­goś wie­czora, koń­cząc pracę. A był pewien, że spa­kuje się po pierw­szym i uciek­nie bez względu na kon­se­kwen­cje.

Jedyne, co go wtedy powstrzy­mało, to wyobra­że­nie twa­rzy ojca. Sta­now­czej jak ni­gdy dotąd. Może drwią­cej. Kto wie… Zalała go fala zło­ści wobec taty. Ale to uczu­cie szybko do niego wra­cało. Pomno­żone. Bo był wście­kły rów­nież na sie­bie. Bez względu na to, jakim dup­kiem był jego ojciec, Maks pono­sił teraz kon­se­kwen­cje wła­snych czy­nów i decy­zji.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki