Diablica - Leo Belmont - ebook

Diablica ebook

Leo Belmont

4,0

Opis

Powieść, która powstała na orginalnym podłożu, nie goni za efaktami mającymi na celu jedynie sensację i rozrywkę czytelnika. Jest ona rozwiązaniem misternie trudnej zagadki psychologicznej.

"Zatrzymała się na środku sali. Z jej białych ramion, niby z marmuru toczonych, opadła tunika grecka. Obnażyły się okrągłe piersi, wznoszące się szybko upojeniem tanecznym. Oczy jej, podniesione w górę, biegły w jakowąś dal niezmierną. Nie widziała zachwyconych oczu dokoła. Nie słyszała szmeru podziwu. Goniła jeszcze słuchem dźwięki klawiszy, po których biegły wprawne ręce Andrzeja... Naraz stała się rzecz dziwna. Ukląkł przed nią z modlitewnie złożonymi rękoma młody malarz. Rumieniec gorący wybił mu na twarz. Jakby w ekstazie wołał:

- Nigdy piekniejsze stopy nie dotykały ziemi! Jesteś wcieleniem wszystkich marzeń poetów. Za twój jeden uśmiech człowiek na śmierć się waży. Twój taniec jest mową. Opowiada o czarach, których nie wyda słowo, ani pędzel. Szczęśliwym jest ten, który widzi cię w tańcu...

Słowa płynęły z jego ust, jak hymn modlitewny. Splatały się w harmonię dźwięków, w improwizację duszy szcytnej, poruszonej do głębi..."

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 437

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Leo Belmont

Diablica

SAGA Egmont

Diablica

Copyright © 1902, 2018 Leo Belmont i SAGA

Wszystkie prawa zastrzeżone

ISBN: 9788711676813

1. Wydanie w formie e-booka, 2018

Format: EPUB 2.0

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą SAGA oraz autora.

SAGA Books, spółka wydawnictwa Egmont

Przedmowa autora

Powieść „Diablica” nie jest zwykłym romansem kryminalnym, goniącym za efektami, mającymi na celu jedynie sensację i rozrywkę czytelnika.

Jest ona rozwiązaniem niezmiernie trudnej zagadki psychologicznej, rozwiązaniem, roszczącym prawo do ścisłości niemal matematycznej.

Nader oryginalnym jest podłoże, na którym powstała.

W roku 1913 bawiłem przez tydzień u znajomego w pewnym sanatorium dla nerwowo chorych pod Wiedniem. Po obiedzie spędzałem parę godzin w kółku ludzi, należących przeważnie do sfer artystycznych, na wielkiej oszklonej werandzie, na której przy czarnej kawie prowadziliśmy rozmowy o zagadkach duszy ludzkiej. Rej wodził w rozmowie młody powieściopisarz S., któremu już wówczas wróżono wielką sławę w świecie literackim na mocy kilku romansów, które sprawiły silne wrażenie w szerokich kołach czytelników. Uderzał on nas wszystkich niezwykłą intuicją, umiejętnością określania po krótkim wejrzeniu charakteru człowieka, a nawet odgadnięciem przedziwnym jego losów. Wyglądało to na jakiś dar nadnaturalny, któremu mimo woli oddawaliśmy głęboki hołd.

Z oszklonej werandy widywaliśmy nieraz nowo przybyłego do sanatorium chorego, który unikał towarzystwa, chmurny chodził po ścieżkach parku, czasami gestykulował mocno, mrucząc coś do siebie, to znowu zatrzymywał się przy fontannie i stał długo nieruchomy w zamyśleniu, wreszcie przysiadał na ławeczce, wyciągał wielki zwój papierów z kieszeni i coś notował z nerwowym pośpiechem.

— Zgadnij pan, kto to jest? — zapytał ktoś powieściopisarza S.

— Jest to człowiek, który podjął zadanie nad siły — odpowiedział S. po krótkim namyśle. Człowiek, który stracił cały świat z oczu, pogrążywszy się w dążeniu do jednego celu. Prokurator albo sędzia śledczy, lub też urzędnik policji kryminalnej. Jest bliski pomieszania zmysłów … Mózg jego nie wytrzyma naporu myśli. Widzę śmierć na jego twarzy …

Obecny przy tym lekarz odezwał się z uśmiechem:

— Co do diagnozy przyznać muszę, że odgadłeś pan zadziwiająco trafnie. Chory jest w istocie detektywem. Nazywa się Fryderyk Gerold. Z wyjaśnień, których udzielił mi skąpo, wiem tylko tyle, że powierzono mu zbadanie pewnej tajemniczej zbrodni — niezmiernie oryginalnej — i że na tym tle zachwianą została jego równowaga duchowa. Stał się monomanem. I tu jeszcze pracuje wciąż nad tą sprawą, którą władze śledcze, jako nierozwikłaną, odłożyły do archiwów. Ale co do prognozy, sądzę, że omyliłeś się pan.

Bo młodzieniec ten ma krzepki organizm. Jestem pewny, że po kilkumiesięcznym wypoczynku powróci zupełnie do zdrowia i będzie mógł na nowo jąć się pracy …

Wszelako nazajutrz nie zauważyliśmy chorego na ławeczce u fontanny, gdzie zwykł przesiadywać. Sądziliśmy, że zaniechał wyjątkowo przechadzki w parku o stałej godzinie. Wtem zjawił się lekarz. Był blady i wzruszony. Podszedł wprost do S. Głos mu drżał, gdy rzekł:

— Jestem zdumiony. Zgadłeś pan … pobiłeś moją wiedzę lekarską swoją intuicją … Fryderyk Gerold dziś w nocy zmarł nagle … Wylew krwi do mózgu … Fatalny rezultat natężonego myślenia …

Zapanowała głucha cisza.

Tegoż wieczoru doktor przyniósł nam wielki zwój rękopisów, noszących tytuł: „Protokóły Fryderyka Gerolda w sprawie zabójstwa Jerzego Winharda”.

Odczytywaliśmy je w kółku naszym przez całą noc. Byliśmy porwani tymi notatkami. Nie zdarzyło się nam czytać nic równie ciekawego z dziedziny psychologii kryminalnej. Chodziło o najniezwyklejszą w świecie sprawę. Rozumieliśmy, czemu mózg Fryderyka Gerolda, śledzącego ją i z obowiązku i z zamiłowania, ugiął się pod jej ciężarem. Rozprawialiśmy o tej sprawie aż do świtu.

Zdania podzieliły się mocno. Niektórzy twierdzili, że cała ta sprawa była fantazją szaleńca. Jej źródło, jej perypetie wydawały się niemożliwością. Inni rzucali domysł, że detektyw po prostu tworzył powieść, z którą nie potrafił się uporać. Starał się zawikłać swoją fantastyczną sprawę w ten sposób, że ani on sam, ani tym bardziej nikt inny, nie był w stanie logicznie powiązać dziwacznych wypadków i zagadek, dla których nie istniało sensowne rozwiązanie.

To ostatnie zdanie podzielał nawet przenikliwy S. I ostatecznie na tym poglądzie zatrzymało się nasze towarzystwo. Wszelako protokóły Gerolda uderzyły mocno moją wyobraźnię i obudziły we mnie ambitną myśl, z którą nie zdradziłem się przed obecnymi w obawie, że będę wyśmiany — iż ta na pozór nonsensowna sprawa, w której było tyle przedziwnie subtelnych rysów psychologicznych, tyle niezmiernie ciekawych scen, po głębszym przemyśleniu daje się rozwiązać w zgodzie z logiką.

Poprosiłem lekarza, aby pozwolił mi przepisać protokóły Gerolda. Po powrocie do domu sporządziłem przekład ich z oryginału niemieckiego, opracowałem treściwie w stylu literackim, układając tym sposobem „Prolog” — do którego stworzyłem w charakterze rozwiązania powieść „Diablicę”.

Czytelnicy mojego romansu mają tedy prawo osobiście doszukiwać się innych rozwiązań dla zagadkowej sprawy, której rozwiązanie stargało siły nieszczęśliwego Fryderyka Gerolda, i ocenić, czy to rozwiązanie, które stworzyła moja wyobraźnia, odpowiada bardziej wszystkim wymogom tego nad wyraz trudnego zadania, niż ich możliwe domysły w poszukiwaniu istotnego winowajcy zbrodni, spełnionej w Pąrk-Hotelu.

Ponieważ pracowałem nad tym zadaniem sumiennie i w porywie szczerego natchnienia, mam prawo zastosować do mego utworu sąd własny: „se non e vero e ben trovato”, — a jeżeli jest to zarozumiałość, powiem: „feci quod potui; faciant meliora potentes”a

Leo Belmont

Prolog

O szczęście kobiety

Rozdział I

Najoryginalniejsza sprawa

W biurze prywatnego detektywa Fryderyka Gerolda zjawił się pewnego dnia niezwykły gość.

Gerołd, młodzieniec lat 24, który wypróbował już wiele zawodów, bez większego zresztą powodzenia, a mocno wierzył w swój dowcip, spryt i zdolność obserwacji, sądził, że natrafił wreszcie na zawód właściwy, na drogę do sławy i fortuny, ofiarując publiczności usługi swego biura, noszącego szumne miano „Błyskawica”.

Zdawało się, że właśnie tego klienta oczekiwał. Przynajmniej tak osądził, przypatrując się wedle swego zwyczaju przez okienko gabinetu znajdującemu się w poczekalni gościowi, który przerzucał machinalnie dzienniki, ale widocznie ich nie czytał, tonąc w głębokim zamyśleniu.

Obcy musiałby wydać się ciekawym człowiekiem nawet mniej skłonnemu do badań obserwatorowi, niźli był nim Gerold. Był wysokiego wzrostu, mógł liczyć lat pięćdziesiąt. Wchodząc do salonu, pochylił się mocno, jakby starość lub choroba osłabiły jego organizm. Ale teraz, gdy siedział, przewracając niedbale dzienniki, oczy pod ściągniętymi brwiami utkwiwszy w próżnię, nie sprawiał wrażenia słabości. W śmiałej wyobraźni Fryderyka Gerolda kształtował się na jego widok obraz drapieżnego zwierza, gotowego do skoku. Najmocniej uderzało widza jego czoło — potężne, wydatne, panujące nad całym wyrazem twarzy. Była to niewątpliwie postać myśliciela. „Profesor matematyki” — zadecydował Gerold, przeczuwając, że p. Jerzy Winhard (takie było nazwisko gościa, wylitografowane na bilecie wizytowym), zjawił się doń w jakiejś sensacyjnej sprawie.

Wyszedł doń, i zawarł z nim osobistą znajomość. O tej pierwszej rozmowie z Winhardem opowiadał Gerold później nieraz, barwiąc opowieść różnymi fantastycznymi szczegółami. Ale co do jednego punktu nie dopuszczał wątpliwości.

Twierdził, że od pierwszej chwili, gdy padło na człowieka spojrzenie nieznajomego, zatracało się pod nim własną wolę. „Można było jeszcze myśleć, miało się jeszcze własny rozum, ale czynić musiało się to, czego on żądał” — tak usprawiedliwiał później swoją rolę w całej tej sprawie.

Nadaremnie po pierwszym przedstawieniu, kryjąc się w cieniu, podczas gdy na gościa padało światło lampki elektrycznej (było to umyślne umiejscowienie klientów) starał się Gerold badać twarz nieznajomego podczas rozmowy. Ostro wyciągnięta twarz z głęboko osadzonymi oczyma nie zdradzała uczuć Winharda. Zdawało się, że nie wyraża ona ani bólu, ani przestrachu, ani niepokoju wewnętrznego. Gerold w gościu swoim stwierdził jedynie godną podziwu zdolność panowania nad sobą.

— Potrzebuję pana — rzekł Winhard. — Musisz pan w najbliższym czasie całkowicie oddać się na moje usługi. Czy masz pan czas wolny?

Chcąc podrożyć się nieco, Gerold powoływał się na trudność zastąpienia swojej osoby w biurze, po czym wymienił znaczniejszą sumę za każdy dzień swoich usług, niepokojąc się, że może przeholował. Ale gość niedbale machnął ręką:

— Dobrze, zapłacę panu za tydzień z góry.

A kiedy Winhard kładł przed nim stumarkowe bilety, detektyw upewnił się, że nadszedł epokowy wypadek w jego życiu. Nieznajomy przystąpił do wyłożenia treści swojej sprawy:

— Obowiązkiem pańskim będzie tylko uporżądkować poszlaki, których panu dostarczę … Potrafisz to pan?

Z całym zapałem zarozumienia młodości Gerold jął rozwodzić się nad swymi talentami.

— O, nie znajdziesz pan w tej mierze nikogo bardziej powołanego ode mnie. Przyswoiłem sobie wszelkie wiadomości i talenty, jakich wymaga mój zawód. Chwytam nąjdrobniejsze szczegóły zbrodni na miejscu i wysnuwam z nich najlogiczniejsze wnioski. Posiadam dar charakteryzacji, zmieniający mnie do niepoznania. Mogę panu przedstawić moje fotografie, jako ulicznego handlarza, praczki, kominiarza, angielskiego lorda itd. Prócz tego znam sport — zajmowałem się atletyką — walką francuską, dżu-dżitsu — potrafię sobie dać radę z mocnym napastnikiem. Jeżeli chodzi o przytomność umysłu, orientuję się niezwykle szybko. Na koniec wiem o tym, że mój zawód wymaga w dzisiejszych warunkach pomocy nauki — i studiowałem wiele … To chyba wystarczy? …

Winhard uśmiechnął się:

— Mieszkam na pierwszym piętrze w Park-Hotelu. Zajmiesz pan pokój obok mnie i będziesz grał rolę mego służącego …

— Ucharakteryzuję się wybornie …

— O! to jest zgoła zbyteczne — odparł gość, obrzuciwszy spojrzeniem detektywa i powściągając ironiczny uśmiech. Proszę, działaj pan bez igraszek. Nie czyń nic ponad potrzebę. Sprawa jest poważna. I bez maski ujdziesz pan za służącego.

Obracając w ręku banknoty, Gerold przełknął gorzką pigułkę. Zrzekając się z konieczności miłej dlań charakteryzacji, chciał przynajmniej rozważyć z mocodawcą swoim teorię przyszłego śledztwa; jął tedy rozwodzić się nad jej potrzebą i wyliczać różne rodzaje przestępstw, które odkrywa się tym lub owym systemem. Ale gość przerwał mu wyniośle potok wymowy i jednym ze swoich zwykłych spojrzeń zmusił go do milczenia:

— Nie potrzebujesz pan nic odkrywać! Słyszałeś pan już — poszlaki ja sam panu dostarczę. A teorie możesz budować do woli i … zachowywać dla siebie. Nie przyszedłem tu, aby prowadzić z panem pouczające rozmowy. Zapakuj pan niezbędne rzeczy i … udaj się za mną.

— Ależ wyjaśnienia … — jąkał detektyw, który czuł się w tej chwili bardzo nieszczęśliwym i gdyby nie nęciło go wysokie honorarium, byłby zrzekł się sprawy, którą dawano mu z takim lekceważeniem jego systemu i zdolności.

— Wyjaśnienia?! Ach, te otrzymasz pan aż do zbytku. Wszakże angażuję pana po to, żebyś otrzymał wyjaśnienia.

Młody detektyw odetchnął z ulgą. Jego dziwaczny gość ostatecznie godził się przerwać ten stan naprężonej ciekawości. Aby nie ominąć pomyślnej sposobności, Gerold szybko sięgnął po blok i ołówek.

— Kiedy i gdzie dokonana została ta ohydna zbrodnia? Kto padł jej ofiarą?

Winhard spoglądał chłodno na podnieconego śledczą gorączką młodzieńca i odparł sucho:

— Ta ohydna zbrodnia jeszcze nie została dokonana.

A widząc rozczarowanie Gerolda, dodał:

— Ale nie lękaj się pan… ona będzie dokonana. Dziś, jutro, albo któregoś z dni następnych … O! to będzie sprawa bardzo zajmująca dla pana …

Gerold teraz patrzył na gościa tak, jakby wątpił o zdrowiu jego zmysłów.

— Ależ czemu nie zapobiec zbrodni, skoro wiadomo z góry?!… — wykrzyknął.

— Dowiesz się pan o wszystkim we właściwym czasie — odparł tamten …

— Lecz jaka zbrodnia? …

— Mord!

— U licha! Któż jest, tj. kto będzie zamordowany?

— Ja! — odparł spokojnie Winhard. — Czy jest pan gotów? I powstał…

To wszystko wyglądało na żart. Ale człowiek który powoływał Gerolda, z góry opłacając jego śledczą misję, nie wyglądał na takiego, który lubi żartować. Jego ton, cała postawa świadczyły o niezłomnej powadze.

Detektyw w 10 minut był gotów. Z ręcznym sakwojażem znalazł się przy wyjściu i w ślad za swoim dziwacznym klientem szedł ku swemu przeznaczeniu …

Wchodził w okres najbardziej wstrząsających i najciekawszych wrażeń swego życia.

Rozdział II

Na miejscu przyszłej zbrodni

W charakterze służącego przyszedł Gerold do hotelu, w którym Winhard na pierwszym piętrze zajmował trzy wielkie pokoje z oknami, wychodzącymi na park.

Tuż obok znajdował się mały pokoik dla prywatnego lokaja — przyszłe mieszkanie Gerolda.

Młody detektyw, wysiadając z powozu i idąc śladem swego rzekomego pana, nie tracił ani chwili czasu; starał się być czujnym obserwatorem i z każdego szczegółu wyprowadzał wnioski.

Z pełnego powagi respektu, z jakim milcząca służba hotelowa powitała Winharda, wniósł o wielkim jego bogactwie. Położenie hotelu i jego renoma świadczyły o tym również. Był to hotel, w którym bogacze stołeczni zwykli byli odpoczywać po kilka tygodni, korzystając z ciszy ustronia, nie zrzekając się przyjemności komfortu i bliskości miejsca swoich interesów i napawając się powietrzem wielkiego cienistego parku. Był to raczej azyl dla bardzo zamożnych, niż hotel dla przyjezdnych z daleka.

O tym wiedział zresztą już dawniej. Ale co go zwłaszcza uderzyło, to spotkanie na samym wstępie do hotelu z p. Eugeniuszem Altritterem — na pozór drobiazg, ale taki, który wyrył się w obserwacyjnej pamięci detektywa, jako rzecz, mogąca mieć znaczenie w przyszłości.

Oto na schodach pierwszego piętra stał jakiś człowiek źle ubrany, odbijający od kosztownego urządzenia hotelu zaniedbanym strojem i zakurzonym kapeluszem. Wsparty o balustradę spoglądał w dół na halę, w której siedzieli eleganccy panowie w cylindrach i snuli się cichymi krokami zwinni lokaje. Gerold ocenił ze sposobu zachowania się tego człowieka, że był on tu gościem; jako dostawca hotelu, zjawiłby się z pewnością tylnymi schodami.

Jego blada, źle ogolona, pomarszczona i chuda twarz wyryła się w pamięci detektywa. Jego niewypowiedzianie obojętne, znużone, wpółprzykryte powiekami oczy leniwie zwróciły się na wchodzących — ociężale podniosła się ręka do kapelusza i głucho zagrzmiał głos:

— Dobry wieczór, panie Winhard!

— Dobry wieczór, Altritter!

Fryderyk Gerold zauważył sobie: Park-Hotel przyjmuje gościa podejrzanego charakteru i pan Winhard znajduje się z nim w stosunkach.

Z danej mu przez Winharda godziny do zainstalowania się Gerold potrafił dobrze skorzystać.

Udał się do portiera, aby wziąć odeń, jakoby na zlecenie swego pana, listę hotelowych gości.

Z tą zdobyczą powracał do siebie powoli; powoli, bowiem nie zamierzał dosięgnąć zaraz swego pokoju. Jakkolwiek rozkład komnat hotelowych był jasny i główne schody znajdowały się tuż przed nim — udało mu się jednak zabłądzić. Szedł przez korytarz, który ciągnął się od przedsionka, minął drzwi czytelni i palarni i spodziewał się znaleźć tu boczne schody na pierwsze piętro.

Ale miast oczekiwanych schodów natrafił tu na wielkie szklane drzwi, na których był napis: Sala koncertowa. Drzwi te były zamknięte.

Młody detektyw powrócił rad ze siebie, iż zbadał, o ile to było możliwym, rozkład hotelu, nie zwracając niczyjej uwagi. Zaciekawiło go mocno, czy przez salę koncertową nie prowadzą drugie schody na pierwsze piętro. Byłby poprosił portiera o plan hotelu, ale nie miał po temu przyzwoistego pretekstu.

Wszedłszy na pierwsze piętro, ciągnął dalej badania. Skonstatował, że szeroki, gruby dywan, zaściełający korytarz, na który wychodził szereg pokojów, niemal tłumił kroki i że elastyczna tkanina zaledwie na krótko zachowywała odcisk obcasów.

Korytarz miał kształt kwadratu, obiegającego cały gmach. Szereg pokojów od strony wewnętrznej kwadratu widocznie posiadał okna, wychodzące na wielki dziedziniec. Gerold przypomniał sobie, że z westibulu wchodziło się do wielkiej kwadratowej sali jadalnej, nakrytej szklanym dachem.

W kątach korytarza znajdowało się kilkoro drzwi zamkniętych. Gerold przypuszczał, że niektóre z nich muszą prowadzić ku wyjściom z hotelu. Badacz miejsca jeszcze niedokonanej zbrodni na razie zadowolił się tymi rezultatami. Wróciwszy do swego pokoju, jął studiować listę gości. Uderzył go brak nazwisk kobiecych. Oprócz jakiejś włoskiej hrabiny, zajmującej pokój na pierwszym piętrze wraz z pokojówką, nie było innej damy. Gerold mógł być dumny z siebie. Ustalił dwie ważne rzeczy — po pierwsze: obecność tego dziwnego gościa, Altrittera, którego zajęcie lista określała małomówiącym „komiwojażer”, po wtóre: ów brak gości płci żeńskiej, przeczący zasadom statystyki, wskazujący, że Park-Hotel rządził się osobliwymi zasadami.

Chodząc tam i na powrót do pokoju, Gerold zgodnie ze swoim usposobieniem tworzył już całą teorię. Odgadywał, że w hotelu zgromadzili się ludzie, mający związek z polityką.

Potwierdzała to obecność na liście nazwisk cudzoziemskich. To tłumaczyło i dostęp ludzi niższej sfery w rodzaju Altrittera.

— Tak jest — mówił do siebie Gerold — teraz rozumiem wszystko. Jerzy Winhard jest prześladowany przez swoich przeciwników politycznych. Stara się zgromadzić poszlaki zamierzonego nań zamachu, aby skompromitować partię przeciwną.

Przejmował go podziw dla człowieka, który nie starał się przeszkodzić samemu morderstwu, gotów był oddać własne życie, chciał jeno napiętnować po śmierci swojej mordercę — dla celów wyższych!

W tym stanie podnieconego nastroju stanął przed Winhardem.

Ten zagłębiony był w pisaniu przy wielkim biurku. Gdy wszedł Gerold, odłożył pióro:

— Jesteś pan gotów?

— Gotów!

W tonie, jakim Gerold wyrzekł to słowo, czuć było, że jest dumny z siebie, że pragnie się wypowiedzieć.

Tym razem spojrzenie Winharda było jakoś miększe. Widocznym było, że chce dać możność Geroldowi wyjaśnienia wszystkiego, co miał na sercu. Detektyw skwapliwie pochwycił sposobność i rozgadał się:

— Uczyniłem spostrzeżenia, które są nićmi do kłębka pańskiej tajemnicy … Wiem, że to jest tajemnicą nie tylko pańską, lecz i osób trzecich. Wiem, że z dobrej woli zdecydowałeś się pan zlekceważyć niebezpieczeństwo, które wisi nad panem, ale uważam za swój obowiązek rozciągnąć czujność …

Winhard mierzył Gerolda uważnym spojrzeniem, jakby mówiącym: „Może nie doceniłem pańskich zdolności” — i zarumieniony rozradowaniem Gerold jął rozwijać swoją teorię:

— O ile wiem procent dam w hotelach pierwszorzędnych w Europie dochodzi trzydziestu; czasem tę cyfrę przekracza. W „Park-Hotelu” jest tylko jedna dama! Ten fakt nie uszedł mojej uwagi — mówi on bardzo wiele. A potem … ów jegomość, który spotkał pana na schodach! Wyznaję, iż w pierwszej chwili sądziłem, że w pańskiej przeszłości są jakieś punkty ciemne — że ten człowiek zna pańskie tajemnice — że szantażuje pana … Ale starczyło krótkie zastanowienie, abym zrzekł się tej myśli. Gdyby ów jegomość wycisnął od pana pieniądze, niewątpliwie byłby lepiej ubrany …

…„Ale zdarzają się inne wypadki; kiedy ludzie różnych pozycji socjalnych schodzą się ze sobą … kiedy książę idzie ręka w rękę z człowiekiem z nizin… Tak jest! wspólność idei, celu, ideału zgładza różnice … Panie Winhard! czy pragniesz, abym ci rzekł coś bliższego o idei, która … panuje nad tobą, która jednym tajnym łańcuchem wiąże gości Park-Hotelu? … Czy chcesz?” …

Już Gerold błyskawicznym wspomnieniem ogarniał wszystkie znane mu partie, które gotowe były do spisku — Karlistów, Orleanistów itp. Ale Winhard odrzucił mu krótko: „Nie, nie chcę!”

Z twarzy jego zniknął wyraz uwagi. Nerwowo bawił się piórem.

— Ale dlaczego?!

— Bo pan nudzisz mnie nieskończenie swoimi teoriami i hipotezami. Byłbym panu wdzięczny, gdybyś raczył zamilknąć i przede wszystkim ściśle wysłuchać moich informacji.

Gerold skurczył się zawstydzony. Miał znowu przed sobą to wejrzenie, które nakazywało mu, jedno — posłuszeństwo.

Rozdział III

Śledztwo przed zbrodnią

Ciężkimi krokami szedł Winhard ku drzwiom.

Detektyw stąpał za nim.

— Spójrz pan! on wejdzie tędy.

Gerold milcząco oglądał boczne drzwi do gabinetu …

— Przyjrzyj się pan dobrze tej klamce.

Gerold nachylił się i przez kilka sekund badał mosiężną klamkę.

— Klamka pokryta jest cienką warstwą tłuszczu — skonstatował.

— Tak. Celem tej substancji jest zachowanie odcisku palców przestępcy. Pojmuje pan?

— Tak jest.

— Są to jedyne drzwi nie zamknięte na moje własne zamki i klucze. Rozumiesz pan?

Gerold kiwnął głową.

— Jaką drogę obierze człowiek, który wejdzie przez te drzwi? — egzaminował Winhard.

Detektyw rozglądał się. Nie czynił najmniejszego wysiłku, aby uchylić się od tego egzaminu. Od chwili, gdy Jerzy Winhard rzekł mu: „ten człowiek wejdzie przez te drzwi” — detektyw nie miał najmniejszej wątpliwości, że tak właśnie się stanie.

— A o której godzinie to zajdzie? — spytał.

— To będzie rankiem. Ale ja będę spał wówczas ledwo od godziny.

— Obierze zatem tę drogę— rzekł Gerold mimo woli przyciszonym głosem. I szedł powoli od drzwi bocznych ku wielkiemu stołowi w środku pokoju w kierunku wejścia do sypialni. Musiał po drodze w pewnym miejscu odsunąć krzesło, stojące przy stole, aby dogodnie przesunąć się pomiędzy krzesłem i ścianą.

— Czy odsunie on na bok krzesło? — spytał Winhard, który z dziwacznym ukontentowaniem śledził każdy ruch detektywa.

Gerold przekładał sobie:

— Jeżeli zobaczy to krzesło, postara się przejść pomiędzy nim a ścianą, nie poruszając go — zadecydował.

Będzie bowiem unikał wszelkiego szumu. A o tej godzinie będzie dosyć jasno, aby mógł dojrzeć krzesło, jeżeli ono dokładnie na tym miejscu stać będzie znowu.

— Tu wszystko stoi zawsze na tym samym miejscu. Postaw pan krzesło na dawne miejsce i przejdź teraz.

Gerold usłuchał. Nie mógł przecisnąć się przez wąskie miejsce, nie ocierając się o tył krzesełka. Ach! — wykrzyknął zdumiony — tu są pułapki! …

— Tak! rozumiesz pan?

Winhard stał przy nim i pokazywał mu w miejscach, gdzie się otarł, na ścianie i na poręczy krzesła drobne płatki wełny i nitki z jego odzienia.

I z coraz rosnącym podziwem dla Winharda szepnął Gerold:

— Rozumiem! To będą poszlaki!

— Unikaj pan wstąpienia na ten kwadrat posadzki — rzekł Winhard. Pod nim znajduje się elektryczne urządzenie, które wstrzymało bieg ściennego zegara.

Gerold rzucił okiem na zegar, który, poruszony ręką gospodarza, znowu wprawiony został w ruch.

Zatem z góry było tu przygotowane narzędzie dla określenia sekundy, kiedy tajemniczy „on” przejdzie tędy.

Przejdzie — po co?

Gerold widział w wyobraźni tajemniczą postać, która, zbliżając się do drzwi sypialni, musowo stąpała na zdradziecki kwadrat, notujący godzinę zbrodni — wdzierała się dalej z morderczym narzędziem w dłoni.

Mimo woli krzyknął — tak wyraźnie ujrzał błysk noża. Przetarł ręką oczy. Nie! to nie była fantazja. Na stoliczku przy łóżku w istocie leżał błyszczący sztylet, zaostrzony z obu stron.

Winhard pochylił się nad nim:

— Musisz pan nerwy bardziej trzymać na wodzy … tak to jest nóż.

Coś skłoniło detektywa, że przeniósł oczy z noża na gardło mówiącego. Ale pod wpływem spokoju tamtego opanował Gerold dreszcz słabości. I już mocnym krokiem dostąpił do nocnego stolika — szedł po miękkim białym dywanie, tłumiącym kroki — i wziął nóż. I tu na rękojeści była warstwa tłuszczu, zachowująca odciski palców.

— Ostrożnie, ten nóż jest niebezpieczniejszy, niż pan sądzisz — uprzedził Winhard.

Gerold szybko odłożył nóż. Teraz przykląkł, aby zbadać dywan, na którym odbiły się precyzyjnie wszystkie jego kroki, gdy wszedł do sypialni.

— Ten dywan jest preparowany — wyjaśnił Winhard — za pomocą materii kleistej. Włos jego przyciśnięty nie prostuje się sam. Ale przyprowadzę go zaraz chemicznie do stanu dawnej elastyczności.

Uważny Gerold spostrzegł teraz, że jedno miejsce tuż przy samym łóżku było pokryte warstwą grafitu. Człowiek, nachylający się nad śpiącym, z trudnością mógł uniknąć wstąpienia na zdradziecki grafit. Gerold troskliwie zebrał odrobinę grafitu na kartkę notatnika i schował do kieszeni. Nie stawiał w tej sprawie pytań — sam starał się odgadywać mądre pułapki Winharda.

Mierzył teraz odległość pomiędzy drzwiami i łóżkiem, między łóżkiem i oknem — badał, jak daleko sięgnąć można okiem od drzwi lub okna w głąb sypialni. Wyjrzał też z jej okien do parku, gdzie wśród kwadratów strzyżonych drzew wiły się wąskie ścieżki. Z zapałem zapisywał krótko w notatniku rezultaty swoich spostrzeżeń.

A tak mocno uległ wpływowi Winharda, że ten olbrzymi absurd — prowadzenie śledztwa w sprawie morderstwa w obecności człowieka, który sam przeznaczał siebie na przyszłą ofiarę, nie dochodził wcale do jego świadomości.

— Przedwstępne badania skończyłem — rzekł do Winharda.

— Doskonale! Znasz pan przygotowania na przyjęcie moich gości. Niebawem poznasz ich samych.

— Kiedy?

— Dziś, jutro, najbliższych dni. Nie mogę jednak panu wprost ich przedstawić. Ważne powody nie pozwalają mi tego uczynić. Zresztą nie kieruję moich podejrzeń przeciw nikomu wprost. Rozumiesz pan? — nie oskarżam nikogo! … Ale jestem w stosunkach z wielu osobami. Widuję je i rozmawiam z nimi w tym pokoju, lub odwiedzam je gdzie indziej. Pańskim zadaniem będzie znajdować się w pobliżu mnie tutaj — i obserwować. Nic więcej! …

Po chwili milczenia Winhard rzekł:

— Jeżeli poweźmiesz pan przeciw komuś podejrzenie — będzie to pańską rzeczą. Jeżeli z uwagi na swoje przyszłe zadanie zechcesz dowiedzieć się czegoś o moich znajomych, dam ci środki po temu. Bacz pan — pokój, w którym przyjmuję gości, jest środkowy. Sypialnię zwiedziłeś pan. Na lewo jest pokój, który sąsiaduje z pańskim, mającym osobne wejście z korytarza. W tym pokoju godnym uwagi jest tylko jedno urządzenie — które pozwoli panu niepostrzeżenie obserwować wszystko, co zachodzić będzie w moim gabinecie. Będziesz pan tam przebywał w ciągu dnia. Obowiązki swoje obejmiesz za godzinę. Pański dzień roboczy kończyć się będzie o dziesiątej wieczór. Po tej godzinie nie masz pan prawa czynić tu żadnych spostrzeżeń!

Audiencja była skończona.

Gerold polecił numerowemu, aby mu przyniósł obiad do pokoju. Ale zaledwo dotknął jadła, pogrążony w zadumie. Zagadkowość jego zadania dopiero teraz rzuciła mu się w oczy. Odkąd nie był w bezpośrednim zetknięciu z Winhardem, rzeczy przyjmowały dlań inny pozór. Szalona idea, że człowiek z całą powagą kładzie narzędzie śmierci w ręce swego mordercy — przestawała być zrozumiałą.

Wszystko, co przed chwilą w suchym głosie Winharda było prostym i jasnym, stawało się teraz fantastycznym i nieprawdopodobnym.

Czy w ogóle jest możliwym, iżby ktoś godził się na to, aby go zamordowano?

Zdarzają się samobójcy — ale oni sami kierują narzędziem śmierci, nie ufają obcej ręce.

Na próżno Gerold starał się osobiście wmyśleć w stan duszy Winharda. A jeżeli to nie jest możliwością? … Czym w takim razie miało być jego zadanie? Wszakże wówczas wszystkie przygotowania ku pojmaniu zabójcy były tylko komedią. Jakiż cel mogła mieć komedia — i jak daleko zamierzał poprowadzić ją ów człowiek, który miał spojrzenie zbyt jasne, przenikliwe, poważne, aby go można było posądzać o skłonność do żartu, lub o szaleństwo?! Zadanie zdało się wariackie — ale mocodawca bynajmniej nie sprawił wrażenia wariata! …

Przez całą godzinę wolną, której udzielił mu Winhard, ważył Gerold wszelkie możliwości. Mózg jego pracował usilnie, męczeńsko. Aż wreszcie po godzinie Gerold doszedł do wniosku, który zdawał mu się jedynie pewnym i rozwiązującym zagadkę:

— Ten człowiek jest szwindlerem na tle ubezpieczenia na życie!

Rozdział IV

Wzrok chciwca

Przychodzę dziś nieco za wcześnie. Prawdopodobnie będę dla pana niemiłym gościem.

Tak mówił do Winharda człowiek, którego nieporządny ubiór tyle dał do myślenia Geroldowi.

Był to ów Eugeniusz Altritter, który poprzedniego dnia powitał go na schodach. Teraz stał na wprost siedzącego przy biurku Winharda, nerwowo uderzając po poręczy krzesła.

Ze swego posterunku obserwacyjnego Gerold zauważył mocniej, niż wczoraj, zuchwały wyraz tej twarzy, zdradzającej znużenie oraz zaniedbanie w całej postaci.

— Nie! mile mi pana powitać — odparł Winhard, witając gościa niedbałym kiwnięciem głowy i nie przerywając sobie zajęcia, które polegało na porządkowaniu tysiącmarkowych asygnat, które wyjmował z kieszeni i układał w paczki na biurku.

— Zaraz zakończę swoje rachunki — dodał. Wziął karteczkę i zapisał liczbę po przeliczeniu banknotów. Było tu 18 sztuk tysiącmarkowych.

Trudno odmalować spojrzenie gościa, utkwione w pieniądze. Była to chciwość pochłaniająca, biorąca zdobycz oczyma w posiadanie. Z wolna pochylał się ku piszącemu.

— Zaraz służę panu … To mój tygodniowy bilans. Wiesz pan, że lubię mieć sprawy w porządku.

— Przyzwyczajenie wcale nielogiczne na świecie, z którego porządków tak mało rozumiemy — odparł Altritter. Ruchy i sposób mówienia zdradzały, że zwykł obracać się w dobrym towarzystwie.

Z uśmiechem iście obłąkanym jął zbliżać się ku Winhardowi. Ten, odrywając się od rachunków, zakrzyknął nań nagle, jakby nawołując go do opamiętania się:

— Panie Altritter!

Gość nie zawstydził się bynajmniej, iż tamten pochwycił go na pożądliwym spojrzeniu. Mówił powoli, namiętnie, z gorzkim naciskiem, do słuchającego go z uwagą gospodarza:

— To, co leży tu — jest wiele … bardzo wiele. Pan masz zbyt mało fantazji, aby to sobie wyobrazić. Nazywasz liczbę i sądzisz, żeś wszystko wyraził. Ale co znaczy ta cyfra w przyjemnościach, w mocy — z tego nie zdajesz sobie sprawy. A przecież z każdą nową rozrywką, z każdym odkryciem, które wzbogaca życie — rośnie wartość tego pieniądza. Jest on wart więcej, odkąd wynaleziono samochód; urósł, odkąd potrafimy używać elektryczności. A nikt nie wyciąga stąd konsekwencji …

Winhard przesunął ręką po brzegach paczek banknotów, aż zaszeleściły ostro, i wpijał oczy w twarz gościa.

— Ale pan mnie rozumiesz, Winhardzie. Jesteś jednym z tych rzadkich ludzi, co to rozumieją. Stan równowagi został naruszony. Równowagi między rzeczami! Jeżeli rzecz jakaś rośnie w wartości, powinny by wzrastać także przeszkody, które stoją na drodze do jej posiadania. A przecież przeszkody — skrupuły moralne, kary — nie urosły wcale, kurs ich nie podniósł się, podczas gdy pieniądz rośnie i rośnie … Ba! dlatego też lgnie on ku tym, którzy znają się na jego wartości i najmniej sobie robią z przeszkód.

— A to nazywasz pan wyciąganiem konsekwencji?

— Tak … korzystaniem z koniunktur …

Oczy Altrittera zgasły, przybierając wyraz znużenia. Winhard ironizował:

— Pańskie teorie znane są w naszych kołach. Głosisz je na prawo i na lewo …

— I nikt nie ma mi tego za złe!

— Ba! jesteś pan namiętnym graczem. A tu niczego więcej się nie żąda …

Altritter patrzył nań, ważąc coś w milczeniu.

— Tak, namiętnym graczem — wycedził. A to znaczy, że gram we wszelkich warunkach … czasem w otwarte karty! … To wszystko, co wiecie o mnie. Ale kto posiada tyle logiki, aby ze słów moich wnosić o czynach?

Altritter ukazał w śmiechu białe zęby … Miał w tej chwili wyraz twarzy drapieżny.

Winhard odparł z zimną krwią:

— Ja posiadam tę logikę! … Widzisz pan, idę na spotkanie pańskiej ambicji, gotów jestem uznawać pana za tak niebezpiecznego, jak sobie życzysz. I gdyby kiedyś te pieniądze znikły … przypomniałbym panu naszą rozmowę.

Altritter zmierzył go nienawistnym spojrzeniem:

— Tak, pan posiadasz tę logikę … Ale masz także osobliwy sposób żartowania … i drażnienia rozmową …

Winhard bawił się banknotami z zagadkowym wyrazem twarzy. Pod jego spojrzeniem Altritter doznał niepokoju — nerwowo krążył po gabinecie — naraz doszedł do drzwi sypialni, jakby cudzej woli posłuszny, i otworzył je.

— Tam stoi pańskie łóżko … Właściwie urządziłeś się pan tu tak, jakbyś chciał dać komuś sposobność do kradzieży. Tam pod oknami sypialni jest najbardziej oddalony, głuchy punkt parku, a tu w szufladzie biurka leżą tysiące.

— Nie! nocą leżą one nie w szufladzie, lecz … pod moją poduszką.

— Pod poduszką?

— Tak! Niepodobna ich wziąć, dopóki żyję. Zabór ich musiałby kosztować jedno życie ludzkie …

— Życie ludzkie? … Oto znowu coś, czego kurs nie urósł na giełdzie światowej.

— Przypuszczałem, że pan tak myślisz.

— Nie ukrywam tego.

Pierś Altrittera dyszała teraz ciężej. Ręka, którą sięgnął po cygaro, leżące na biurku, drżała nieco.

— Czy nie napiłbyś się pan wybornego whisky dla wzmocnienia? — spytał Winhard. W głosie jego była ironia.

— Dziękuję! — rzekł Altritter, biorąc kieliszek, napełniony przez gospodarza zielonym płynem. Czy mam wypić za pańskie zdrowie?

I zaśmiał się.

— O! jak pan chcesz …

Altritter postawił mocno kieliszek na stole. Wyciągnął chustkę batystową, której obecności w jego kieszeni nikt by nie przypuszczał.

— Gorąco u pana … W sypialni nazbyt pan palisz.

— Nie zauważyłem tego.

— Pozwól pan, że zamknę te drzwi.

Uczynił to — powrócił do stołu — i wychylił kieliszek whisky. Winhard śledził każdy jego ruch.

— Zastanowiłem się nad tym — mówił Altritter — jaki powab znajdujesz pan w poobiednich pogawędkach ze mną. Musisz pan mieć w tym jakiś osobliwy cel. Powiedziałem sobie: ten Winhard jest bogatym człowiekiem, który potrzebuje usług i potrafi dobrze płacić. Jest mądry i wie, czego chce. Chciałbym go zrozumieć. I oto znowu jestem tu i gadamy po dawnemu.

Mówił powoli, przyciszonym głosem. Ale iskrzący się wzrok zaprzeczał obojętności tonu.

— Zapewne! … Potrzebuję kogoś! — Winhard zdawał się namyślać. Potrzebuję człowieka!

— Tak? …

Iskra uwagi w oczach zamieniła się w płomień. Wpił się wzrokiem w nieruchomą twarz Winharda.

— Zatem potrzebujesz pan? …

— Mam wielu nieprzyjaciół …

Na chwilę zdawało się, że Winhard stracił nić myśli. Westchnąwszy, podjął ją znowu:

— Tak, wielu nieprzyjaciół. I bywają momenty, że żałuję tego. Czasami myślę o tym, czy nie mógłbym pojednać się z ludźmi, ale …

— Czego pan żądasz wreszcie?

Sykiem wyrzucił te słowa … Pięściami wsparł się o biurko i przeszywał wzrokiem Winharda. Ten zdawał się nie zauważać nagłej zmiany w twarzy swego gościa.

— O, nic! … Chcę tylko gawędzić z panem.

— Ach, tak?! — Altritter z wysiłkiem przybrał uprzedni spokojny wyraz twarzy.

— Pan jesteś oryginałem, panie Altritter … Rozmawiam z przyjemnością z ludźmi tak zdolnymi, jak pan. Cenię pana.

— Bardzo mi to jest miłe. Ale czy nie mógłbym pana prosić o drobną usługę … Wiesz pan, że mam interesy … Gdybyś pan zechciał pożyczyć mi ot tę sumkę na 20% …

Ton jego nie był tonem prośby.

— Ach! — uśmiechnął się złośliwie Winhard. Proponujesz mi pan interes — i to z wysokim zyskiem! Niestety, nie mam chęci brać udziału w pańskich przedsięwzięciach …

— Jak to, uważasz mnie pan za nieodpowiedniego?!

Winhard uczynił gest nieokreślony:

— Mówmy o czym innym …

Cienkie wargi Altrittera ściągnęły się:

— Masz pan, widzę, jakieś zarzuty natury moralnej przeciw moim drobnym interesom …

— Po prostu … nie znam ich! …

— Pardon … zapomniałem o tym …

Altritler zmarszczył czoło … Zdawało się Winhardowi, że chce mu odpowiedzieć ostrzej na jego odmowę. Ale nie przyszło do tego, ponieważ w tej samej chwili zapukał do drzwi chłopiec hotelowy i przyniósł bilet wizytowy.

— Prosić! — rzekł Winhard, rad widocznie, że rozmowa z Altritterem urwała się.

— Kto to? — spytał Altritter, widocznie ciekawy wszystkiego, co dotyczyło spraw Winharda.

— Haufeld! — odparł Winhard.

W tej samej chwili wszedł nowy gość.

Rozdział V

Sport życia

Andrzej Haufeld mógł liczyć lat przeszło trzydzieści. Kiedy stał naprzeciw Winharda, mimo woli napraszało się porównanie obu. Obaj byli wysokiego wzrostu — obaj mieli twarze wyraziste, uduchowione. Lecz twarz Winharda była wyrazistsza, można było na niej wyczytać skrytą pracę namiętności. Twarz tamtego, acz młodszego, na ogół posiadała nieruchomość maski klasycznej. Trudno było określić z niej, jakie myśli poruszały duszę tego człowieka.

— Czy nie przeszkadzam? — spytał, podchodząc z wolna do Winharda. Altritter przenosił uważne spojrzenie z twarzy jednego na drugiego. Jak gdyby ciekawy był, co wiąże tych dwóch ludzi. Ale skonstatować mógł, że powitanie było formalne, zwyczajnie towarzyskie. Sam przez moment ważył czy ma wyciągnąć rękę do nowego gościa, lecz w niepewności skłonił się tylko i otrzymał lekkie kiwnięcie głowy w odpowiedzi.

Drzwi z korytarza pozostały otworem. Mogło to być wskazówką dla Altrittera, że nie powinien pozostawać tam dłużej. Zwrócił się z uśmiechem do Winharda:

— Mam nadzieję, że zobaczymy się jeszcze dziś wieczorem.

— Zapewne.

— A i pana nie zabraknie? — Altritter stał tuż przy Haufeldzie, patrząc mu w oczy wyzywająco.

— Prawdopodobnie! — rzucił Hauleld niedbale.

— Na teraz zniewolony jestem opuścić panów — rzekł Altritter z ukłonem pożegnalnym …

Wyszedł …

— Cóż sprowadza cię do mnie?

Głos Winharda brzmiał teraz inaczej. To już nie był ton przełożonego wobec osoby zależnej, przyjęty uprzednio w rozmowie z Altritterem. Teraz Winhard mówił z równym sobie. Ale zawsze jeszcze chłodno, powściągliwie.

Haufeld wchodząc, ogarnął pokój jednym spojrzeniem. Teraz wzrok jego przechodził od stosu banknotów na biurku ku drzwiom, przez które wyszedł Altritter.

— Czemu to robisz? — spytał. Należy być ostrożnym z drapieżnymi zwierzętami.

— Drapieżnicy z tego gatunku czasem przydać się mogą.

— Przydać? …

— To moja rzecz … Zresztą przypuść, że uważam tego jegomościa za zabawnego …

— Być może!

Co uderzało w rozmowie tych ludzi to spokój i lakoniczność. Zdawało się, że każdy z nich zna wagę słów drugiego i nie mówi nic ponad potrzebę. To była rozmowa z zachowaniem najmniejszego wysiłku. Co w treści mogło być mocnym protestem, brzmiało tu, jako spokojny zarzut; miast wylewu uczuć jawiło się suche zdanie, niby cień, świadczący o nich.

Winhard schował banknoty. Gość zajął miejsce naprzeciw niego. Gospodarz nie uważał za stosowne przerywać milczenia. Czekał, aż tamten nawiąże nić rozmowy.

— Chciałem raz jeszcze pomówić z tobą … Może są między nami rzeczy nie dość jasne …

— Nie sądzę — odparł Winhard. Raczej myślę, że są w przeszłości rzeczy, których nie chciałbym dotykać.

— Może masz słuszność … może nie! Jeżeli jednak nie chcesz słyszeć o rzeczach, które stały się, lub stać muszą — pozwolisz, że powiem słów kilka o sobie …

Winhard kiwnął głową:

— Aha! odczyt psychologiczny.

— Niech i tak będzie. Raczej rodzaj wyznania, którego dotąd nie złożyłem nikomu. Masz pan prawo usłyszeć je …

I po krótkim wahaniu dodał:

— Masz prawo wiedzieć, czego możesz oczekiwać ode mnie.

— Słucham!

Haufeld mówił powoli, z naciskiem:

— Myślę, że jednym słowem scharakteryzuję istotę mej duszy. Jestem sportsmenem. Jestem nim, choć żadna z czynności, zwanych sportem, nie zajmowała mnie nigdy mocno. Ale wszystko, co czynię, przez to samo, że to ja czynię, stało się sportem. Można to nazwać chorobą, lub uważać za przywilej. Jedno jest pewnym: stało się tak wbrew mej woli … stać się musiało. Zatraciłem powagę życia — tę powagę, z jaką ów gromadzi pieniądze, inny dobija się sławy … Dzięki myśleniu i doświadczeniu stało się to dawno, kiedym jeszcze był chłopcem. Nie będę mówił o cierpieniach, którymi to okupiłem. Ani o moim zdumieniu wobec niepojętego dla mnie pierwotnie mego odosobnienia w świecie, kiedym jął odczuwać, jakim szaleństwem jest ważyć się w życiu przez jeden moment wśród dwóch wieczności — a rzucać przy tym wielkie słowa i wierzyć w różne wartości powszedniego bytu … Był czas, kiedy stałem się na długo niezdolnym do życia.

Haufeld przechylił się w krześle i zajrzał w nieruchome oczy tamtego. Był słuchany z widoczną uwagą.

— Abym był w stanie żyć dalej, musiałem znaleźć coś, co zastąpiłoby mi utraconą powagę życia, podtrzymującą innych. Znalazłem — powagę sportu! Przyjrzyj się człowiekowi, który na placu sportowym podbija piłkę. I on poddaje się pewnym zasadom, ale nie wmawia w siebie i nie zwodzi innych, że są to jakieś wieczne prawa. Przyjął je, ponieważ zechciał — dla zabawy własnej, nie dla służenia obcym mocom. Nie lekceważ tej powagi. Jest to ta sama powaga, przez którą lotnik pobiją rekord, dla której champion trenuje się całe życie. Powaga pełna wartości! …

Winhard podniósł głowę:

— Doskonale … ale po co mi to wszystko mówisz?

— Ażebyś pojął, co to znaczy, że … prawa, którym podlegają inni, przestały dla mnie ongi istnieć. Zniszczyła je moja myśl. Czym była dla mnie lojalność? — czym honor? … Ale skoro podobało mi się żyć pomiędzy ludźmi i wymóc od nich szacunek dla siebie — z jakichkolwiek nielogicznych źródeł mojej natury chęć ta płynąć mogła — wstępowałem w krąg, w którym grano o uczciwość i o honor … w moich oczach. Przyjmowałem zasady uczciwości, lub honoru tak, jak gracz w piłkę nożną lub welocypedysta na wyścigach, poddają się regułom. Nie inaczej! Pojmujesz, co to znaczy? Że tak pobijałem właśnie rekordy. Bowiem inni ulegali instynktom i uczuciom — nie byli wolni, jako ja — mogli błądzić. Tymczasem ja obierałem sobie z dobrej woli moją grę i ciężar mój niosłem chętnie, jak ów, co pragnie wygrać. I nie odmówisz mi chyba, że dotychczas … tak, dotychczas! — mój sport honorowości, mój sport pozostawania dżentelmenem — uprawiałem bez zarzutu …

— Nie nazwałeś jednego jeszcze sportu, który uprawiałeś …

— Właśnie zamierzam o nim mówić … Znalazłem sport, który zowie się miłością. Tak jest! to całe, zmęczone, obojętne życie człowieka, który nie posiada żadnej nadziei, wcisnąłem w jedno, jedyne dążenie: widzieć … pewną kobietę szczęśliwą! … A chociaż wiem, że i ta chęć, i ta namiętność, nie jest niczym więcej, jeno sportem — nie łudź się jednak, nie powinieneś się łudzić, że to jest zabawka, którą porzucę … Jest w niej powaga — śmiertelna powaga, ta sama, co popycha mnie zawsze … Nie zaniecham jej … Osiągnę cel swój, albo złamię się na mej drodze …

— Hm … a czy nie łudzisz się przypadkiem, że to jest dla ciebie zabawa? Czy nie wmawiasz w siebie, że koło gry, w które wszedłeś, mógłbyś opuścić, gdybyś zechciał … koło gry, które zwie się miłością? Może już dawno miłość przestała być dla ciebie sportem i grą? …

— Jestem pewny tego, co mówię. To jest gra … ale pomyśl — gra, która dla mnie więcej waży niż życie. To właśnie winieneś rozważyć, zrozumieć. Gdyby to była tylko powszednia powaga życia, mógłbym ulęknąć się niebezpieczeństwa — czynów! ustąpić, wyrzec się … Ale to inna powaga — groźniejsza. Zapytaj cyklistę i lotnika, jakie ofiary gotowi są ponieść, aby pobić rekord … Zapytaj o to trupy, które leżą na drogach upartych graczy życia! …

Winhard powstał, dysząc ciężko:

— A więc to jest wszystko, coś mi chciał zakomunikować. Nie sądź, że zrobiłeś mi niespodziankę. Bynajmniej! Czekałem na to …

Prostował swoją potężną postać i mówił nie bez odcienia szyderstwa:

— I gdyby chodziło tu tylko o to, aby zadowolić twoje życzenie, to i bez gróźb i … czynów twoich — dałoby się to zrobić łatwo! Ale …

Haufeld powstał również:

— Czy nie zgodziłbyś się na to, aby pojechać do Afryki? — spytał. — Lub do innej części świata. W Ameryce trwają walki. Nad Nilem i w Kongo można zużytkować ludzką energię. Mam szacunek dla ciebie. Z nikim jeszcze nie mówiłem tak, jak z tobą. Czynię to, gdyż liczę się z tobą, jak z równym mi. Posłuchaj: musisz usunąć się z życia tej kobiety. Wiesz to dziś sam dobrze i potrafisz wyciągnąć wnioski.

— Tak sądzisz? — oczy Winharda zatrzymały się teraz z wyrazem niewysłowionego szyderstwa na spokojnej twarzy Haufeld’a:

— Ba, mów dalej! Nazwij rzeczy po imieniu!

— Dla ciebie — a mówię tylko dla ciebie — jest już wszystko powiedziane. Pomyślałem o szczęściu dla tej kobiety według potrzeb jej serca. Sobie samemu nie udzieliłem miejsca przy niej. Ja, com musiał jeszcze dla mojej duszy tworzyć mosty ku życiu, aby żyć — nie byłem towarzyszem dla niej. Wtedy przyszedłeś ty! — Nie znam zazdrości — w tym sporcie nie biorę udziału — jest mi wstrętny … Tyś był nader mocny — i ona uległa twej woli. To nie była miłość dla ciebie. Żeś to mógł przypuścić kiedyś! … Ale to nie była miłość dla ciebie — na jej szczęście. A z tego byłem rad. Wszelako wszedłszy w jej życie — nie zapominaj o tym — byłeś mi dłużny jej szczęście. Jej szczęście było dla mnie wszystkim.

— Twój sport! …

— Powtarzasz moje słowa … ale już wiesz, co znaczy sport dla mnie. Jej szczęście było dla mnie czymś więcej, niż ludzie myślą zwykle, gdy mówią o cudzym szczęściu … I dziś jeszcze jest ono dla mnie czymś więcej, dziś, kiedy stawiam ci żądanie, ażebyś znikł z jej życia!

— To żądanie odrzucam!

Winhard wyrzekł to cicho i wyraźnie.

— A zatem uczynię wszystko, co człowiek uczynić może, aby cel osiągnąć! …

Haufeld mówił podobnie cicho i dobitnie.

— Nie przeszkodzę ci w tym … Uprzedzam, że nie znajdziesz przeszkód …

Na te słowa Haufeld, będący już przy drzwiach, odwrócił się. Chciał coś rzec.

W tym momencie — to było po raz pierwszy, odkąd przekroczył próg tego pokoju — stężałość ustąpiła z jego twarzy; zwrócił na Winharda wejrzenie, w którym był żal, współczucie …

Ale to spowodowało, że tamten podniósł się do pełni swojej wysokości.

— Dalszych uwag nie potrzebuję. Są zbyteczne.

Tedy Haufeld pochylił się w milczącym poszanowaniu i wyszedł.

Winhard przystąpił ku drzwiom. Zda się nasłuchiwał, jak w korytarzu milkły kroki tamtego. Po kilku sekundach z wolna powrócił do biurka. Teraz wydawał się zmęczony — nieomal przygarbił się. Stał przez dłuższą chwilę przy biurku — i naraz głośno, jakby dyktował komuś, rzekł te słowa:

— „Dziś Andrzej Haufeld, który niegdyś był mi przyjacielem, pożegnał mnie na zawsze w tym życiu”!

Rozdział VI

Hipoteza Gerolda

Ostatnie zdanie Winharda zanotował Fryderyk Gerold podobnie, jak zastenografował całą uprzednią rozmowę. Znajdował się na swoim posterunku w sąsiednim pokoju. Nie tylko wszystko słyszał, lecz i wszystko mógł widzieć ze swego stanowiska, sam niewidzialny dla gości Winharda. Był tu zadziwiający aparat z ruchomymi lustrami, które odbić mogły każdy punkt gabinetu. Obrazy przenikały przez cały system wąskich szpar w ścianie. Detektyw za pomocą rękojeści nastawiał lustra odpowiednio lewą ręką, gdy prawa, zaopatrzona w ołówek, szybko biegła po zwijającym się automatycznie papierze. Gerold pomyślał z ironią o swoim nędznym detektywistycznym okienku wobec tych genialnych urządzeń Winharda.

Widział teraz, że Winhard siedział zatopiony w głębokiej zadumie, oburącz ścisnąwszy głowę. Skorzystał z czasu, aby sporządzić protokół zajść poprzednich, troskliwie notując wszystkie swoje spostrzeżenia, dotyczące obu gości i starając się zachować pełny obiektywizm. Miał je przedstawić do kontroli Winhardowi.

Prócz tego zapisał w swoim notatniku coś nie dla niego:

„Ja, prywatny detektyw, Fryderyk Gerold, zaangażowany zostałem do usług przez Jerzego Winharda, zamieszkałego w Park-Hotelu. Mam wszelkie powody przypuszczać, że ten człowiek zamierza urządzić wielki szwindel, celem skorzystania z polisy ubezpieczeniowej. Przygotował liczne zasadzki, mające udowodnić bytność mordercy w jego pokoju; prowadzi rozmowy, z których mam wnosić, że życie jego jest zagrożone. Trup zapewne zniknie i ślady służyć będą do wprowadzenia policji w błąd.

Nie spuszczę tego Winharda z oczu. Gdyby uciekł, pogonię za nim i oddam go w ręce sprawiedliwości, aby poniósł zasłużoną karę.

Zapisuję to dnia 3 sierpnia o godzinie 8 wieczorem …

Notatkę tę we właściwym czasie prześlę władzom.

Gdyby oszust, zdemaskowany przeze mnie, chciał uwolnić się ode mnie przez zabójstwo — gdyby pewnego dnia zniknął w tajemniczy sposób, proszę zarządzić śledztwo …”

Tę notatkę Gerold złożył do koperty, zapieczętował i troskliwie schował do portfelu.

Rozdział VII

Wyprawa detektywa

Park-Hotel budził się o 11 wieczorem. Przed tą godziną goście schodzili się z wolna — zapełniali palarnię i czytelnię — jedli i pili w wielkiej hali wśród palm. Leniwie wlokły się rozmowy. Ciężar upalnego lata leżał na wszystkim. Lokaje w liberii, snujący się tu i ówdzie, zdawali się jedynymi istotami, mającymi cel w życiu.

O godzinie jedenastej wieczorem obraz ten zmieniał się nagle. Uderzał puls życia. Grupy gości rozmawiały żywiej. Zajeżdżały samochody z nowymi przybyszami. Jakiś nastrój nerwowego oczekiwania panował nad wszystkim.

O godzinie jedenastej otwierały się podwójne drzwi do wielkiej sali, zwanej koncertową. Wpływał przez nie tłum mieszkańców hotelu i przyjezdnych. Po obu stronach wielkiego kwadratu salonu stały dwa stoły pokryte ciężkim zielonym suknem. W pośrodku był bufet — obok małe stoliczki dla pokrzepiających się winem i przekąskami. Wszystko tonęło w białym blasku czterech olbrzymich żyrandoli.

Zapewnie grano w Park-Hotelu już od wielu lat. Ale w ostatnich miesiącach koloryt towarzystwa zmienił się mocno.

Poprzednio młodzi klubowi gracze, unikając kontroli dwóch ojców, przenieśli się do tego odosobnionego miejsca; gdzie nikt nie śledził wysokości ich stawek i spędzali noce na grze, utworzywszy ściślejszy związek.

Ale tajemnica hazardu została zdradzoną. Zdarzyły się skandale i samobójstwa. Krewni zajmujący wysokie stanowiska, musieli się wmieszać — zatrzeć skandale wielkimi ofiarami pieniężnymi. Gra w hotelu nie ustała. Ale nie było to już zwarte życie klubowców. Dopuszczano graczy przygodnych, nie mających innej legitymacji prócz jakiego takiego towarzyskiego obejścia i wielkich sum gotówki.

Gra hazardowa niweluje graczy. Człowiek, rzucający na stół tysiące bez oglądania się na straty, wart jest więcej, jako partner, od złotego młodzieńca, którego kontroluje papa, gotowy cichaczem interweniować u policji. Ostatnio młodzież, mająca nieprzyjemne chwile rozmowy z opiekunami, jęła ubywać. Towarzystwo, zmieniając się, stało się zgoła niepodobnym do znakomitego klubu pierwotnych założycieli. Młodzież z lepszych domów nie grała tu już pierwszej roli; stawiała na kartę niewiele; nie liczono się z nią. Równocześnie zmienili się mieszkańcy hotelu. Dał się zauważyć napływ cudzoziemskich awanturników, który skłonił resztę arystokratycznych gości do usunięcia się. Tym sposobem ostatnio hotel stał się miejscem zebrań i placem operacyjnym dla towarzystwa zawodowych graczy, zmieniających się kolejno.

Dwa dni starczyły Fryderykowi do zebrania tych informacji. Poniekąd wysnuł sam odnośne wnioski, starając się wyjaśnić sobie pobyt w tym hotelu Winharda i jego dziwne stosunki z ludźmi o niskiej kondycji w rodzaju Altrittera.

Ale były jeszcze rzeczy, domagające się wyjaśnienia; przede wszystkim — motywy, które popychały Winharda do zamierzonego przezeń — według zdania detektywa — wielkiego oszustwa.

Pierwszej nocy detektyw spał wybornie w poczuciu, iż osiągnął ważne rezultaty. Jego pan zwolnił go o dziesiątej wieczór, udając się na kolację. Gerold obudził się, słysząc skrzypnięcie sąsiednich drzwi. Przeraził się, że przepuścił ważny materiał do badań. Bowiem, spojrzawszy na zegar, stwierdził, że była godzina trzecia w nocy. Tak późno powrócił Winhard. Detektyw nie wątpił, że jego pan zwodzi go, ukrywając przed nim rzeczy wielkiej wagi.

Tedy po południu zawarł Gerold przyjazne stosunki z numerowym i odźwiernym. Dowiedział się od nich, że jego „pan” co noc grywa w hotelu i słynie z wielkich wygranych. Zebrał informacje i o innych graczach i miał wrażenie, że nie powiedziano mu wszystkiego, co myślano o Winhardzie.

Gerold był zadowolony z siebie. Fakt nieobecności dam w hotelu był teraz dlań jasny. Młode pary małżeńskie nie zatrzymały się tu, gdzie jedynym motywem, ściągającym gości, była gra. Stawał się jasnym również motyw, popychający Winharda do zbrodni. Słówko: „gracz” — tłumaczyło wszystko. Do czegóż nie pcha namiętność, opanowująca gracza? … Nic nie znaczyło to, że ostatnio wygrywał tysiące. Kto mógł wiedzieć o setkach tysięcy, przegranych poprzednio? Gerold w namiętności gry, upatrywał zawsze matkę zbrodni; wiedział, jak poniża ona ludzi moralnie. Ale cudze informacje i własne rozumowania nie wystarczały sumiennemu detektywowi. Znał wagę spostrzeżeń naocznych. Musiał tego Winharda widzieć przy stole gry. Postanowił wszelkimi siłami dostać się do sali gry i śledzić go, będąc niepoznanym.

Obmyślił genialny figiel.

Miał w kuferku nieocenione swoje utensylia: kilka bród i peruk, parę zmian odzieży. Bródka dżentelmena zdawała się być wskazaną do odegrania roli w tym trudnym wypadku. Był i frak pod ręką. Geroldowi mocno biło serce. Dzisiejszej nocy na planie sali gry pojawi się nowy gość!

Notował za dnia leniwie szczegóły z życia Winharda. Nie zdarzyło się nic ważnego. Zresztą sądził, że przejrzał swego pana. Właściwie zadanie swoje — poza wolą tamtego — widział w sali gry po godzinie 11 wieczorem. Kiedy Winhard wyszedł na kolację, Gerold przystąpił do zamaskowania się. Sztukę tę posiadał znakomicie.

O północy elegancki jegomość z miną angielskiego dżentelmena wstępował na frontowe schody hotelu. W korytarzu rozglądał się spokojnie, jakby szukał znajomych. Minął drzwi czytelni i palarni, i stanął przed oszklonymi drzwiami. Badał sytuację.

Gerold nie czuł się dobrze. Wejść do jaskini, w której naraz zabłysnąć mogły noże i lufy rewolwerów — to byłoby dlań łatwiejszym. Nie był tchórzem. Przeciw tym nieprzyjemnościom mógł się z góry uzbroić.

Nie był nieśmiały. Ale tu oczekiwały go w zuchwałym przedsięwzięciu nieznane przykrości. Wkraczał nieproszony do towarzystwa, w którym nikt go nie znał — prócz tego jednego, przed którym właśnie chciał się ukryć. Lękał się podejrzliwych spojrzeń. Ryzykował, że wezmą go tu za natręta, za szpiega policyjnego. Narażał się na skandal.

A przecież musiał tu wejść. Uspokajał siebie samego: czy człowiek ubrany bez zarzutu nie może przecisnąć się nawet na bal u księżnej, choćby w charakterze lokaja?

Mierzył oczyma szerokie przejście środkiem sali pomiędzy stołami. Mógł przesunąć się tamtędy w ciągu kilku sekund. Ale ważył jeszcze. Co będzie, jeżeli Winhard go pozna z ruchów, z postawy, mimo przyprawionych wąsów?

Cóż z tego? Czyż nie miał prawa wejść tam, przypuśćmy — z obowiązku czuwania nad nim? Wytłumaczy się wybornie.

A ci ludzie — gracze, oślepieni namiętnością hazardu! Toć oni właśnie są w niezgodzie z prawem; oni winni lękać się jego, a nie przeciwnie. On tu działa z honorem, z obowiązku swojego zawodu.

I Gerold nacisnął klamkę. Znalazł się w sali. Miał wrażenie, że wszystkie głowy odwróciły się ku niemu. Wrażenie śmieszne — lecz wolałby przesunąć się koło ściany.

Zajął miejsce obserwacyjne przy tym stole, przy którym Winhard nie grał. Uznał to za bezpieczniejsze. Stawał się teraz okiem i uchem. Zwyciężył instynkt zawodowy. Opuszczała go nieśmiałość, odzyskiwał swobodę ruchów. Widział coraz wyraźniej.

Tam, przy drugim stole, zgromadziło się nieco lepsze towarzystwo. Odbijał odeń tylko jeden Altritter, stojący ze skrzyżowanymi rękoma. Grano tu ze spokojem. Winhard zajmował punkt centralny uwagi. Trzymał bank. Na razie Gerold zadowolił się stwierdzeniem tych faktów.

Żywiej i głośniej było przy jego stole. Tuż przy nim stał młody i piękny brunet, który co chwila rzucał kartę, podsuwał pieniądze krupierowi i wykrzykiwał przy tym na głos: „To nie do wiary”! lub „tego jeszcze nie było”!

Czasem odrzucał gęste włosy z czoła i ponownie szukał banknotów we wszystkich kieszeniach.

Jakiś siwy jegomość zadzierał tu wciąż z graczami, czyniąc im zarzuty, że grają zbyt wolno. Jakaś dama — zapewne owa włoska hrabina — śledziła bieg gry oczyma drapieżnego ptaka. Nie widziała, zda się, nic przed sobą — prócz kart i stosów banknotów na stole. Krążyło tu kilkadziesiąt tysięcy marek.

Było to ostatnie trzeźwe spostrzeżenie Gerolda tego wieczoru. Albowiem od tej chwili okoliczność, której nie przewidywał, wzięła górę nad nim — przeszkodziła mu w dopełnieniu jego programu — stania się okiem, które widzi, uchem, które słyszy, i pamięcią, która przechowuje wszystkie wrażenia!

Rozdział VIII

Nieszczęśliwy gracz

Gerold miał lat dwadzieścia cztery — wiek, w którym człowiek łatwo ulega pokusom namiętności. Pracował dotąd ciężko — zarabiał niewiele. Z trudem założył swoje biuro „Błyskawica” zużytkowawszy na to mały fundusz spadkowy.

Nigdy nie miał sposobności widzieć nawet połowy tej sumy, która leżała tu na stole. To złoto i banknoty, które co chwila zmieniały właścicieli, odurzyły jego zmysły. Urok ten wzrastał szybko. Mówił doń o rozkoszach życia, których on w swoim skromnym życiu nigdy nie zaznał. Pieniądz był dlań owocem ciężkich trudów. Tu widział go fruwającym, śmiesznie łatwo przechodzącym z rąk do rąk. Zapomniał nagle o zadaniu, które go tu przywiodło — o wszystkim prócz gorącej żądzy wzięcia udziału w tej orgii pieniądza.

Niemal nieświadomie rzucił na stół kilka stumarkowych papierków z gaży, otrzymanej od Winharda.

Właśnie w tej samej chwili czarnowłosy młodzieniec wykrzyknął znów z rozczarowaniem swoje: „Nie do wiary!” — i ręce jego ponownie sięgnęły do kieszeni surduta, tym razem jednak na próżno. Odwrócił się ku stojącemu za nim Geroldowi i w potrzebie podzielenia się uczuciami, choćby z nieznajomym, gniewnie wykrzyknął doń:

— Nic podobnego nie zdarzyło się jeszcze!

— Pardon; w istocie nie grasz pan szczęśliwie — odparł Gerold, przeciskając się na zwolnione przez gracza miejsce.

— Pięć razy — raz po razie! Tego jeszcze nie było! — wykrzykiwał młodzieniec.