Diabelski krąg - Alek Rogoziński - ebook + audiobook + książka

Diabelski krąg ebook i audiobook

Alek Rogoziński

4,5
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

W opatowskim „Miodowym Młynie” jak co roku na imprezie charytatywnej spotyka się śmietanka towarzyska, a gościem honorowym jest siostra Małgorzata Chmielewska, której fundacja jest beneficjentem zbiórki pieniędzy. Tym razem nic jednak nie idzie tak, jak powinno. W czasie imprezy ginie cenna kolia, należąca niegdyś do królowej Anny Jagiellonki, a następnego dnia okazuje się, że nocą zamordowany został jeden z kanoników miejscowej kolegiaty. Podejrzenia padają na skonfliktowaną z nim od lat młodą nauczycielkę. Szybko jednak okazuje się, że powody do popełnienia morderstwa ma więcej osób: były burmistrz, marzący o powrocie na stanowisko, właściciel lokalnej winiarni, dyrektorka opatowskiego liceum, a nawet… kandydat na prezydenta. Za śledztwo zabiera się policja i… siostra Chmielewska, wielka fanka powieści kryminalnych oraz przyjaciółka jej zdaniem niesłusznie oskarżonej o zbrodnię nauczycielki. „Diabelski krąg” to kolejna komedia kryminalna Alka Rogozińskiego, autora znanego z mieszania klasycznych intryg detektywistycznych z dużą dawką czarnego humoru.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 240

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 7 min

Lektor: Katarzyna Pakosińska

Oceny
4,5 (13 ocen)
9
3
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Zaczytanagirl

Nie oderwiesz się od lektury

Dopiero co przeczytałam książkę "Diabelski krąg" a za kilka dni premiera kolejnej książki. W Opatowie co roku jest organizowana impreza charytatywna, a jej gościem honorowym jest siostra Małgorzata Chmielewska, której fundacja jest beneficjentem zbiórki pieniędzy. Podczas imprezy ginie cenna kolia oraz zostaje zamordowany jeden z kanoników. "Diabelski krąg" to komedia kryminalna w której autor po raz kolejny wciąga czytelnika w wir tajemnic, intryg i historii. Bohaterowie są dobrze wykreowani, a ich dialogi dodają lekkości nawet najbardziej mrocznym scenom. Ogromnym atutem tej książki jest tempo akcji. Lekturę czyta się jednym tchem. Jest to książka, która przypadnie do gustu fanom intryg, tajemnic oraz dobrego humoru.
00
Sylwiucha

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo ale to bardzo mi sie podobało. Na wysokim poziomie humor, zagadka kryminalna, komisarz Darski i siostacChmielewska. To wszystko przeplatane dawnymi legendami z Opatowa i watkiem historycznym . dla mnie 100/10 czekam na kolejną część😎
00
emerytka1950

Z braku laku…

Trochę się zawiodłam.
00



Oświadczenie

Tym razem będzie tro­chę ina­czej. Bo choć wszyst­kie wyda­rze­nia i więk­szość boha­te­rów wymy­śli­łem, to są od tego trzy wyjątki: sio­stra Mał­go­rzata Chmie­lew­ska żyje, jest Anio­łem zesła­nym na naszą pla­netę i czyni wię­cej dobra niż wszy­scy nasi poli­tycy razem wzięci. Podob­nie sprawa wygląda z Magdą Zając i Basią Skow­ron. Też może­cie je spo­tkać w Opa­to­wie, cza­sem nawet obie w „Mio­do­wym Mły­nie”, czyli w jed­nym z naj­faj­niej­szych hoteli, w jakich mia­łem przy­jem­ność się zatrzy­mać, i w któ­rym ser­wują to, co opi­sa­łem w książce. Poza mor­der­stwem, na szczę­ście. Wszystko inne jed­nak jest fik­cją, a jakie­kol­wiek podo­bień­stwo pozo­sta­łych osób w niniej­szej powie­ści do tych, które stą­pają po Ziemi, jest nie­za­mie­rzone i przy­pad­kowe. O czym zapew­niam z ręką na sercu!

Alek

Kogo Dia­beł opęta,czło­wiek ni­gdy nie zmieni już…Kocha­nie, pamię­taj,nie pomoże ci żaden cud.Mam oczy zamkniętei zupeł­nie kamienną twarz.Czarna łuna na nie­bie to znak,że porwie cię dia­bel­ski wiatr…

Beata Kozi­drak, frag­ment tek­stu pio­senkiDia­bel­ski krąg grupy Bajm

Postaci

Mał­go­rzata Chmie­lew­ska – sio­stra zakonna, która zda­niem poli­cji obej­rzała o jeden odci­nek Ojca Mate­usza za dużo.

Bar­bara Skow­ron – wła­ści­cielka hotelu „Mio­dowy Młyn”, nieco zanie­po­ko­jona, że zamie­nił się on w miej­sce zbrodni.

Mag­da­lena Zając – nauczy­cielka języka pol­skiego, mająca dobre chęci, któ­rymi jak się oka­zało, można było wybru­ko­wać całe pie­kło, w tę i z powro­tem.

Anna Zalew­ska – także nauczy­cielka, tyle że HiT-u w opa­tow­skim liceum, podej­rze­wana o zabi­cie kogoś, z kim od dawna darła koty. Na szczę­ście nie dosłow­nie.

Jakub Skot­nicki – uczeń Mag­da­leny, pod­eks­cy­to­wany tym, że bie­rze udział w śledz­twie, i to z samą sio­strą Chmie­lew­ską.

Mariusz „Mario” Kosek – szef agen­cji PR „360 stopni”, wal­czący z prze­czu­ciem, że w Opa­to­wie spo­tka go coś znacz­nie gor­szego niż tylko reci­tal Klau­dii Hut­niak.

Domi­nika „Miśka” Szu­stek – przy­ja­ciółka i wspól­niczka Mario, prze­ko­nana, że nic, łącz­nie ze zbrod­nią, wybu­chem bomby i koń­cem świata, nie jest strasz­niej­sze od spo­tka­nia z Klau­dią i wysłu­cha­nia jej reci­talu.

Klau­dia Hut­niak – diwa estrady, pełna wewnętrz­nego i głę­boko natchnio­nego prze­świad­cze­nia, że na „pro­win­cji” powinno się grać tylko hity z reper­tu­aru Zenka, ale w „szla­chet­niej odsło­nie”, czyli w aran­ża­cji na wal­tor­nię i puzon.

Kamila Pasz­ko­wiak – bur­mi­strzyni Opa­towa, uwa­ża­jąca za swój obo­wią­zek wpro­wa­dze­nie tego mia­sta w dwu­dzie­sty pierw­szy wiek.

Jerzy Pasz­ko­wiak – mąż Kamili, dziel­nie zno­szący obie­gową opi­nię, że jest jedy­nie mało istot­nym dodat­kiem do swo­jej żony.

Walenty Dru­cik – poprzed­nik Kamili na sta­no­wi­sku wło­da­rza mia­sta, pozor­nie dobro­tliwy star­szy pan, który przez pół życia był bur­mi­strzem i ni­gdy nie porzu­cił marze­nia, aby odzy­skać swój sto­łek. Choćby i po tru­pach.

Maryla Pasłęcka – wła­ści­cielka sklepu „Modna Marylka”, wiecz­nie czymś prze­stra­szona.

Kazi­mierz Mali­now­ski – poseł na sejm, adwo­kat, mający wielką nadzieję na zosta­nie pre­zy­den­tem.

Lud­miła Miła – wice­dy­rek­torka opa­tow­skiej pod­sta­wówki, która bar­dzo chciała prze­stać być tylko „wice”.

Kon­stan­cja Roz­kosz – wła­ści­cielka regio­nal­nej gospody „Opa­to­wianka”, ser­wu­jąca tam dania, od któ­rych Mag­dzie Ges­sler roz­pro­sto­wa­łyby się loki.

Daniel Roz­kosz – syn Kon­stan­cji, bon vivant, uwa­ża­jący, iż wszy­scy powinni go uwiel­biać za sam fakt, że stąpa po naszej pla­ne­cie.

Artur Pustel­nik – opa­tow­ski arty­sta i zapa­lony pod­ziemny prze­wod­nik.

Leoka­dia Pustel­nik – żona Artura, z cier­pli­wo­ścią godną świę­tej zno­sząca arty­styczne wybryki swo­jego ślub­nego.

Wło­dzi­mierz Kwie­ciń­ski – kano­nik kole­giaty opa­tow­skiej, uwa­ża­jący za swój obo­wią­zek wie­dzieć wszystko o każ­dym miesz­kańcu mia­steczka (i nie tylko).

Pela­gia Hupało – wiedźma para­jąca się każ­dym rodza­jem magii, choć z róż­nym skut­kiem, zawsze intrat­nym dla niej samej, acz nie­ko­niecz­nie dobrym dla jej klien­tów.

Krzysz­tof Dar­ski – inspek­tor, zapro­szony do Opa­towa na teo­re­tycz­nie spo­kojną imprezę cha­ry­ta­tywną.

Wal­ter Lis – komi­sarz opa­tow­skiej poli­cji, zado­wo­lony, że na samym początku peł­nie­nia swo­jej funk­cji dostał tak banalną sprawę.

Prolog

– To było naprawdę bar­dzo pro­ste… – wes­tchnęła sio­stra Mał­go­rzata Chmie­lew­ska, po czym popa­trzyła pyta­jąco na sie­dzą­cego naprze­ciw niej inspek­tora poli­cji. – Mogę zapa­lić?

Krzysz­tof Dar­ski dosko­nale wie­dział, że powi­nien zaprze­czyć, bo prze­cież ostat­nie, co można było robić na komen­dzie, to kop­cić papie­rosy, ale nie miał pew­no­ści, czy odma­wia­nie cze­go­kol­wiek oso­bie w habi­cie nie sprawi, że wylą­duje w pie­kle. A ponie­waż był pewny, że spo­tkałby tam swoją ciotkę Helgę, która przez całe dzie­ciń­stwo wmu­szała w niego owsiankę, za co na pewno tra­fiła do dia­bel­skiego kotła ze smołą, wolał raczej tego unik­nąć.

– Jasne – potwier­dził więc z rezy­gna­cją, pod­su­wa­jąc jej spode­czek, na któ­rym jesz­cze chwilę wcze­śniej stała szklanka z jego her­batą. – Niech sio­stra pali.

Chmie­lew­ska wyjęła nieco pognie­cione opa­ko­wa­nie papie­ro­sów i po chwili zacią­gała się jed­nym, roz­ta­cza­jąc wokół sie­bie chmurę dymu.

– Mam takie wyrzuty sumie­nia… – szep­nęła w końcu.

– Nie­po­trzeb­nie – rzekł sta­now­czo Dar­ski. – Prze­cież chciała sio­stra dobrze.

– Ale wyszło źle. Bar­dzo źle.

– Ura­to­wała sio­stra dwa życia – przy­po­mniał inspek­tor.

– Ale mogłam wię­cej!

– Nie sądzę. I na­dal nie rozu­miem, jakim cudem wpa­dła sio­stra na to, kto to wszystko nakrę­cał – zacie­ka­wił się Dar­ski. – Prze­cież nic na to nie wska­zy­wało.

– Bo ja, mój drogi, uwiel­biam czy­tać kry­mi­nały – wyja­śniła Mał­go­rzata – a poza tym znam ludzi aż za dobrze. I dosko­nale wiem, że potra­fią być zarówno cudowni, jak i okropni. A naj­bar­dziej para­dok­salne jest to, że ci, któ­rzy spra­wiają wra­że­nie cudow­nych, czę­sto oka­zują się par­szy­wymi. Tak jak w tym przy­padku…

– I nie bała się sio­stra, że coś jej się sta­nie? – W gło­sie Dar­skiego zabrzmiał podziw. Szczery, bo inspek­to­rowi nie mie­ściło się w gło­wie, jak sio­stra, spra­wia­jąca wra­że­nie sła­bej i kru­chej, wyka­zała się męstwem god­nym bez mała ame­ry­kań­skich mari­nes.

– Czemu mia­łoby mi się coś stać? – zdzi­wiła się auten­tycz­nie Chmie­lew­ska. – Po mojej stro­nie był Stwórca, a on zawsze czuwa nad swo­imi pod­opiecz­nymi.

Choć Dar­ski ni­gdy nie nazwałby się reli­gij­nym, a już na pewno nie fanem rodzi­mego kleru, to w tym momen­cie pomy­ślał, że gdyby wszyst­kie osoby noszące habit były takie jak jego roz­mów­czyni, to praw­do­po­dob­nie szybko stałby się o wiele więk­szym dewo­tem niż jego stry­jeczna babka Halina, która zasły­nęła tym, że latała kie­dyś po sąsia­dach, nama­wia­jąc ich na ado­ra­cję obrazu Świę­tej Teresy w eks­ta­zie. A potem śmier­tel­nie obra­ziła się na loka­tora z jedynki, który trzeźwo zauwa­żył: „Nawet bym się na to i pisał, gdyby ta pani święta z łobrazka nie wyglą­dała tak, jakby się łob­żarła ski­słego bobu i miała zaraz puścić pawia! Skąd pani wytrza­snęła takiego boho­maza?!”.

– Oczy­wi­ście – przy­tak­nął z lek­kim roz­tar­gnie­niem, po czym zło­żył na kupkę leżące przed nim doku­menty. – Tylko mała prośba na przy­szłość…

– Jaka?

– Niech się już sio­stra nie bawi wię­cej w pry­wat­nego detek­tywa. Jed­nego ojca Mate­usza nam wystar­czy.

– Ooo, to aku­rat mogę obie­cać z ręką na sercu. Poza tym jakoś już mi się ostat­nio słabo jeź­dzi na rowe­rze. Nie te lata, nie te kolana. – Chmie­lew­ska uśmiech­nęła się do niego i puściła oczko.

– Bez prze­sady z tymi latami – mruk­nął Dar­ski.

– A poza tym nie chcia­ła­bym już ni­gdy wię­cej mieć do czy­nie­nia z kimś takim jak tu… – wes­tchnęła. – Wiem, że każdy kie­dyś uda się na spo­tka­nie z Naj­wyż­szym, ale nie­ko­niecz­nie musi być wysłany tam eks­pre­sem z kulką w gło­wie.

– W pełni podzie­lam zda­nie sio­stry – zapew­nił poli­cjant. – A więc…? Powtó­rzymy sobie tę histo­rię raz jesz­cze od początku…

Rozdział I

Bar­bara Skow­ron, wła­ści­cielka hotelu i restau­ra­cji „Mio­dowy Młyn”, z nie­po­ko­jem popa­trzyła na swo­ich pra­cow­ni­ków nie­mrawo krzą­ta­ją­cych się wśród sto­łów, po czym zmarsz­czyła czoło na widok cze­goś, co poja­wiło się w drzwiach wej­ścio­wych jej przy­bytku.

– Czy mogła­byś mi wyja­śnić – zapy­tała po chwili – dla­czego tachasz tu cho­choła?

Jej ser­deczna przy­ja­ciółka Mag­da­lena Zając, do któ­rej skie­ro­wane było owo pyta­nie, w odpo­wie­dzi prze­wró­ciła oczami.

– To nie jest cho­choł, tylko patron naszego mia­sta – wyja­śniła z prze­ką­sem.

Bar­bara popa­trzyła z zacie­ka­wie­niem na wyko­naną z siana, tro­cin, piór, paty­ków i szma­tek figurę.

– Zwa­rio­wa­łaś? – zasu­ge­ro­wała na wszelki wypa­dek ostroż­nie, żeby zgod­nie z zasa­dami bez­pie­czeń­stwa i higieny pracy nie roz­draż­niać osoby poten­cjal­nie nie­sta­bil­nej psy­chicz­nie. – Do reszty?

– Jesz­cze mam do niego gąski – zapo­wie­działa zło­wro­gim tonem Mag­da­lena. – Na tyl­nym sie­dze­niu. Nie mogłam się z nimi zabrać naraz. Ale spo­tka­łam przed „Mio­do­wym” Anię i ona je zaraz przy­nie­sie.

Bar­bara, rzecz jasna, dosko­nale znała histo­rię Świę­tego Mar­cina, patrona Opa­towa. Ów sza­nowny duchowny, kiedy poin­for­mo­wano go, że ma zostać bisku­pem fran­cu­skiego Tours, prze­ra­ził się i ukrył w kur­niku wśród roz­ma­itego dro­biu. Gdy w mie­ście poja­wili się wysłan­nicy papieża i zaczęli go szu­kać, towa­rzy­szące mu gęsi pod­nio­sły wrzawę i tym samym zdra­dziły jego kry­jówkę. Chcąc nie chcąc, a raczej na pewno nie chcąc, Mar­cin został bisku­pem, a potem w każdą rocz­nicę nada­nia mu tej god­no­ści kazał zabi­jać gęsi i poda­wać je na obiad. Zapewne w ramach zemsty, bo przez to, że wdział pur­purę, musiał się uże­rać z nie­do­rzecz­nymi cesa­rzami rzym­skimi, wiecz­nie uprzy­krza­ją­cymi mu życie absur­dal­nymi pomy­słami nawra­ca­nia nie­wier­nych czy podob­nymi nudziar­stwami wyma­ga­ją­cymi od niego aktyw­no­ści fizycz­nej, któ­rej szcze­rze nie zno­sił.

– Miło z jej strony – wes­tchnęła Bar­bara. – Wyja­śnij mi tylko, po co, u licha cięż­kiego, przy­tar­ga­łaś tutaj tego misia?

– Jakiego misia? – zdu­miała się pół­przy­tom­nie Mag­da­lena, a gdy wyła­pała pyta­jący wzrok dziew­czyny sto­ją­cej za restau­ra­cyj­nym barem, rze­kła: – Latte, popro­szę. Naj­le­piej z podwój­nym espresso, bo mar­nie spa­łam w nocy i zaraz zdechnę.

– Misia z filmu Barei – wyja­śniła cier­pli­wie Skow­ron. – Aku­rat go ten niby święty przy­po­mina.

– To na licy­ta­cję – odpo­wie­działa przy­ja­ciółka. – Dzieło jakiejś nawie­dzo­nej artystki z San­do­mie­rza. Zro­biła całą kolek­cję świę­tych z siana. Wszy­scy wyglą­dają iden­tycz­nie. Nasz się wyróż­nia, bo ma w kom­ple­cie gąski. Wpy­chała mi jesz­cze Świę­tego Fran­ciszka z owieczką, ale nie zdo­ła­łam go zmie­ścić w bagaż­niku… – odwró­ciła się, by się­gnąć po jedną z kró­wek opa­tow­skich leżą­cych kusząco w miseczce na sto­ją­cym za jej ple­cami sto­liku, przez co część wypo­wie­dzi przy­ja­ciółki stała się dla Bar­bary nie­zro­zu­miała – …wiecz­nie mu wysta­wał.

– Co mu wysta­wało? – zapy­tała odru­chowo Skow­ron.

– Kija­szek.

Bar­bara przez moment tra­wiła tę odpo­wiedź.

– Zda­rza się – mruk­nęła w końcu wyro­zu­miale. – Nawet i święci mają cza­sem dłu­gie kijaszki.

– Co? – Mag­da­lena zasty­gła w poło­wie roz­pa­ko­wy­wa­nia krówki, po czym popu­kała się owym sma­ko­ły­kiem w czoło. – Głu­pia jesteś jak but. Kija­szek w sen­sie pasto­rał.

– Zwał jak zwał. – Bar­bara wzru­szyła ramio­nami, po czym z powąt­pie­wa­niem przyj­rzała się ponow­nie cze­muś, co wzięła za cho­choła. – Myślisz, że ktoś to kupi?

– Pro­szę cię! – prych­nęła Zając. – Pamię­tasz, co cie­szyło się w zeszłym roku naj­więk­szym wzię­ciem?

Hote­larka zmarsz­czyła brwi i pokrę­ciła głową.

– Aha, czyli alzhe­imer zamiast w póź­nej sta­ro­ści chwy­cił cię we wcze­snej – zawy­ro­ko­wała jej przy­ja­ciółka. – Złoty anioł!

Skow­ron zigno­ro­wała przy­tyk doty­czący bar­dziej jej wieku niż pamięci, ponie­waż dość obra­zowo przy­po­mniała sobie wła­śnie poda­ro­wane im na licy­ta­cję przez jed­nego z san­do­mier­skich biz­nes­me­nów gip­sowe dzieło sztuki, jego zda­niem przed­sta­wia­jące wysłan­nika nie­bios, a w zgod­nej opi­nii jej i Mag­da­leny – ponadna­tu­ral­nych roz­mia­rów Rodo­wicz z cza­sów, gdy ta wydała album Złota Maryla i kazała się w ramach jego pro­mo­cji poma­lo­wać od stóp do głów farbą w ulu­bio­nym kolo­rze króla Midasa. Ową ostat­nią ubru­dzili się potem pra­wie wszy­scy uczest­nicy imprezy, z wyłą­cze­niem byłego komen­danta straży pożar­nej, który przez cały wie­czór nie ruszył się z krze­sła przy stole, bo miał atak korzon­ków, więc udało mu się nikogo i niczego nie dotknąć. Poza dwu­li­trową butelką czy­stej, którą jak zła­pał w obję­cia na początku fety, tak nie oddał do samego jej końca.

– Wywa­li­łam to z pamięci, żeby nie musieć się zapi­sać na psy­cho­te­ra­pię – wyja­śniła Bar­bara. – Do dzi­siaj jed­nak, jak tylko widzę gdzieś złoto, to odru­chowo się­gam po proszki na uspo­ko­je­nie. I wybie­lacz. Swoją drogą, masz rację, nie­któ­rzy przy­nie­śli to, co wycią­gnęli po latach z naj­dal­szego kąta piw­nicy.

– Jak zawsze – rze­kła prze­kra­cza­jąca próg hotelu Anna Zalew­ska, obju­czona trzema teo­re­tycz­nie wyko­na­nymi z siana gęsiami, wyglą­da­ją­cymi tak, jakby roz­je­chał je trak­tor. Z ulgą pyr­gnęła dzi­waczne ptac­two na bok i popro­siła o her­batę z goj­ni­kiem, jedną z wizy­tó­wek hote­lo­wej restau­ra­cji.

– Aż się boję zapy­tać… – wes­tchnęła Mag­da­lena. – Chyba trzeba zacząć segre­go­wać te przed­mioty. Co tym razem? Nowe boho­mazy?

– Obra­zów jest tyle co zawsze – uspo­ko­iła ją Bar­bara. – W tym nawet kilka nie­złych. Ale za to mamy eks­klu­zywny zestaw krysz­ta­łów. Przy czym eks­klu­zywny ozna­cza nie­źle obtłu­czony. Trzy popiel­niczki i imbryk z połową ucha. Dosta­li­śmy też elek­tro­niczną ramkę na zdję­cia. Podobno ład­nie świe­ciła jesz­cze dwa lata temu…

– A teraz? – zacie­ka­wiła się Anna.

– A teraz jest ciem­niej­sza nawet od moich myśli o tym, co nas dzi­siaj czeka – zapew­niła ją Bar­bara. – Poza tym tra­fił się rów­nież ręcz­nie malo­wany cera­miczny kogut. W dodatku kaleka.

– To zna­czy? – spy­tała wyraź­nie zain­try­go­wana Mag­da­lena.

– Ma jedno oko wyżej, dru­gie niżej i grze­bień, który wygląda, jakby ktoś go zaczął już osku­by­wać – zara­por­to­wała Skow­ron. – Jest też minia­tura kole­giaty wyko­nana z maka­ronu. Moim zda­niem bar­dziej nadaje się do rosołu niż na licy­ta­cję, ale co ja tam wiem. I tak nie prze­bije two­jego cho­choła.

– Świę­tego Mar­cina – sko­ry­go­wała sta­now­czo Zając. – Radzę ci to wbić sobie do głowy, zanim pal­niesz coś na licy­ta­cji.

– Prze­cież nie pro­wa­dzę licy­ta­cji! – zapro­te­sto­wała Bar­bara.

– Ale pod­po­wia­dasz Jur­kowi, co powi­nien powie­dzieć – wyja­śniła Mag­da­lena, mając na myśli Jerzego Pasz­ko­wiaka, gospo­da­rza wie­czor­nej imprezy i męża aktu­al­nej bur­mi­strzyni Opa­towa. – A sama wiesz, on jest wtedy w takim obłę­dzie, że powie wszystko, co usły­szy. Nie chcesz chyba powtórki z zeszłego roku?

Na poprzed­niej impre­zie licy­to­wany był mię­dzy innymi nie­wiel­kich roz­mia­rów, za to ogrom­nej war­to­ści por­tret Elż­biety z Szy­dło­wiec­kich Radzi­wił­ło­wej, córki daw­nego dobro­dzieja mia­sta Opa­towa kanc­le­rza Krzysz­tofa Szy­dło­wiec­kiego. Wrę­cza­jąc ów skarb Pasz­ko­wia­kowi, Bar­bara, pomna, że i tak ma on napi­sane na kartce, co licy­tuje, zażar­to­wała: „Łap tu por­tret pierw­szego pol­skiego trans­we­styty w zło­tych ramach”, i z nie­bo­tycz­nym zdu­mie­niem usły­szała chwilę póź­niej, jak Jerzy dokład­nie powta­rza jej dow­cip, a następ­nie sprze­daje obraz za całe dwa tysiące lokal­nej dzia­łaczce LGBT.

– Z rze­czy zaska­ku­ją­cych jest też figurka Jasnej Panienki… – zaczęła Bar­bara, by zła­go­dzić wspo­mnie­nie swo­jej zeszło­rocz­nej wpadki, ale Mag­da­lena weszła jej w słowo.

– To dobrze – rze­kła z entu­zja­zmem. – Maryjki zawsze scho­dzą za nie­złe kwoty.

– …z bra­ku­jącą głową – dokoń­czyła Skow­ron.

– Słu­cham? – Zając zro­biła wiel­kie oczy. – Z czym?

– Raczej bez czego – sko­ry­go­wała przy­ja­ciółkę Bar­bara. – Bez głowy. Dar­czyńca poda­ro­wał Maryjkę, jak mówisz, z dopi­skiem, że to figura „do wła­snej aran­ża­cji”. Wpa­dłam nawet na pomysł, żeby licy­to­wać ją pod hasłem: figura Matki Boskiej Otwar­tego Umy­słu.

– Nie wiem, czy to przej­dzie – mruk­nęła Mag­da­lena.

– Za sta­rej wła­dzy na pewno by nie prze­szło – zawy­ro­ko­wała Zalew­ska – ale za nowej, kto wie… Skoro mamy już w Opa­to­wie paradę rów­no­ści w miej­sce kolej­nego placu ku czci jakieś klę­ski naro­do­wej, docze­ka­li­śmy się amfi­te­atru i hali spor­to­wej, a do biblio­teki na spo­tka­nie nie zapra­szają już tej całej Pomi­dor, tylko Tokar­czuk, to może pora ogło­sić czas otwar­tych umy­słów?

– Nie mów hop – popro­siła Zając. – Dosko­nale wiesz, że Kamila wygrała o włos, a Dru­cik zrobi wszystko, żeby odzy­skać sto­łek.

– Marne szanse – orze­kła Anna. – Zdaje się, że Kamili przy­ra­sta fanów w tem­pie kosmicz­nym. A widzia­łaś, ile osób było na ostat­nim skła­da­niu wieńca przez Dru­cika na tym jego zaki­cha­nym placu? Mści­wie to poli­czy­łam. Dwa­na­ście! W tym jego żona, która co kilka sekund zer­kała na zega­rek, bo była umó­wiona do fry­zjera, i Bod­nia­kowa, ta, co łazi wszę­dzie, gdzie można odwa­lić histe­rię, jęki i szlo­chy, a potem po cichu rąb­nąć kwiaty.

– Rąb­nęła? – zacie­ka­wiła się Mag­da­lena, odbie­ra­jąc zza lady swoją latte.

– Yhm – potak­nęła Zalew­ska. – Wszyst­kie poza wień­cem. I to tylko dla­tego, że był dla niej za ciężki. Pró­bo­wała, ale nie dała rady.

– I po co jej to?! – Bar­bara wes­tchnęła.

– Moim zda­niem ona już krad­nie dla samego hazardu – wyja­śniła Anna. – Albo cierpi na klep­to­ma­nię. Acz­kol­wiek tym razem miała dzień póź­niej uro­dziny córki, więc wyjąt­kowo był w tym jakiś sens. Zaosz­czę­dziła parę zło­ci­szy. Tak jak ostat­nio w skle­pie, kiedy obrała banany przed waże­niem.

– Co zro­biła? – zdu­miała się Skow­ron.

– Obrała banany, żeby mniej zapła­cić, bo prze­cież w ten spo­sób będą lżej­sze, a skóry, jak wytłu­ma­czyła kasjerce, i tak nie je. – Zalew­ska kry­tycz­nym wzro­kiem omio­tła salę. – Zdą­żymy?

– A czy kie­dyś nie zdą­ży­ły­śmy? – wes­tchnęła Mag­da­lena, po czym raz jesz­cze popa­trzyła na roz­ło­żone na rega­łach przed­mioty poda­ro­wane na licy­ta­cję. – W sumie nie jest źle…

– Nie jest – zgo­dziła się Skow­ron. – Powie­dzia­ła­bym nawet, że w tym roku ludzie spi­sali się na medal. Mamy przed­wo­jenny gra­mo­fon i ręcz­nie wyko­nane drew­niane sza­chy, jest barek zro­biony z beczki na wino, są kary­ka­tury sio­stry.

– W zeszłym roku poszły za cał­kiem ładną sumkę… – przy­po­mniała Zając. – No i szkło. Ono zawsze idzie.

– Bo jest prze­piękne. – Bar­bara z podzi­wem przyj­rzała się pereł­kom prze­ka­za­nym na aukcję.

– Czyli wszystko gra – pod­su­mo­wała rado­śnie Mag­da­lena.

– Nie­zu­peł­nie – zga­siła jej, jak się oka­zało przed­wcze­sny, opty­mizm Bar­bara. – Mamy pro­blem z Hut­niak…

Zając prze­wró­ciła oczami, przy­po­mi­na­jąc sobie nie­dawne nego­cja­cje ze sły­nącą z kapry­sów diwą pol­skiej pio­senki, po któ­rych czuła się wypisz wyma­luj tak, jakby przez przy­pa­dek zatrza­snęła się na zbyt długo w sau­nie. Każdą roz­mowę z Klau­dią koń­czyła spo­cona, sko­ło­wana i z lek­kim szu­mem w uszach. Nie nale­żało się temu dzi­wić, zwa­żyw­szy na fakt, że już w cza­sie ich pierw­szej kon­wer­sa­cji Hut­niak, która wła­śnie wylała z roboty trzy­dzie­stego ósmego agenta i posta­no­wiła, jak to ujęła, „wziąć stery kariery w naj­bar­dziej pro­fe­sjo­nalne dło­nie show-biz­nesu, czyli swoje wła­sne”, zasko­czyła ją pyta­niem o to, czy woda w „Mio­do­wym Mły­nie” jest twarda, czy miękka. A kiedy się dowie­działa, że Mag­da­lena nie zna odpo­wie­dzi, wyja­śniła, że to klu­czowa dla niej wie­dza, bo musi koniecz­nie „wejść w czę­sto­tli­wość stru­mie­nia, który ją obmywa”, co prze­biega o wiele łatwiej, kiedy pły­nące w nim H2O jest mięk­kie. Zanim Zając pozbie­rała się po tym cio­sie, Klau­dia wymie­rzyła jej kilka kolej­nych, gdy w cza­sie ich następ­nych roz­mów zażą­dała, aby scena przed reci­ta­lem została oczysz­czona kadzi­dłem z czystka, osoby zaj­mu­jące się nagło­śnie­niem były spod znaku Lwa, Barana albo Panny, bo kon­ste­la­cja pla­net zaka­zuje jej w tym mie­siącu pracy z innymi, a lustro w jej pokoju zostało usta­wione tak, aby mogła w nim zoba­czyć, czy nie doko­nuje się w niej „zbyt duża trans­for­ma­cja emo­cjo­nalna”, i w razie czego „uga­sić ją duchową medy­ta­cją w pozy­cji lotosu”. Popro­siła też, aby apar­ta­ment przed jej przy­jaz­dem pod­dać „pro­ce­sowi joni­za­cji nisz­czą­cej ener­gię osób, które tam poprzed­nio gościły”. Hut­niak bar­dzo na tym zale­żało, bo jak to pod­kre­śliła, nie chcia­łaby „prze­siąk­nąć aurą ludzi lubią­cych prze­moc, cyna­derki albo Stecz­kow­ską”.

Nie mając zie­lo­nego poję­cia, na co wła­ści­wie się zga­dza, Mag­da­lena zapew­niła, że bez trudu spełni te ocze­ki­wa­nia, po czym na wszelki wypa­dek sko­rzy­stała z usług zna­jo­mego psy­cho­te­ra­peuty, aby się upew­nić, że to nie ona, a Hut­niak ma nie­równo pod dasz­kiem. Po otrzy­ma­niu zapew­nie­nia od spe­cja­li­sty, że z jej umy­słem nie dzieje się nic nie­po­ko­ją­cego, już bez mru­gnię­cia okiem przy­jęła fakt, że Klau­dia poja­wiła się w „Mio­do­wym Mły­nie” cztery godziny póź­niej, niż obie­cała. Z uśmie­chem wysłu­chała też tłu­ma­czeń diwy, że powo­dem owego spóź­nie­nia były „ener­ge­tyczne zawi­ro­wa­nia mię­dzy pla­netą Wenus a źró­dłami siarcz­ko­wymi w Busku”. Nie stra­ciła też dobrego humoru, kiedy gwiazda, ubrana w ośle­pia­jąco poły­sku­jący pstro­katy kom­bi­ne­zon, wyglą­da­jący tak, jakby go uszyto z kon­fetti, a do tego z zawie­szoną na szyi ogromną muszlą mor­ską, będącą według niej tali­zma­nem na oczysz­cze­nie głosu, oświad­czyła, że nie może śpie­wać bez obec­no­ści mis tybe­tań­skich i dużej por­cji suro­wych dak­tyli.

– Nie będzie chyba pro­blemu z ich zdo­by­ciem? – zapy­tała cier­pięt­ni­czym tonem ran­nego jelonka. – Muszę je mieć, bo ina­czej struny gło­sowe mi się roz­sz­cze­piają.

Per­so­ne­lowi hotelu, uprze­dzo­nemu, że „Klau­dia bywa dziwna” i żeby nie dał po sobie poznać zasko­cze­nia tym, cokol­wiek by zro­biła albo powie­działa, nie udało się jed­nak zacho­wać poke­ro­wej twa­rzy. Przy audy­to­rium liczą­cym pięć osób, patrzą­cych na nią z roz­dzia­wio­nymi pasz­czę­kami, Hut­niak usia­dła na krze­śle niczym papież na tro­nie i kon­ty­nu­owała swoją wstępną prze­mowę.

– Mam nadzieję, że będę mogła zro­bić próbę po zacho­dzie słońca? – zapy­tała, przyj­mu­jąc z rąk Bar­bary kubek z zamó­wio­nym wcze­śniej przez tele­fon i cze­ka­ją­cym już na nią napa­rem z lipy posło­dzo­nym „mio­dem od szczę­śli­wych psz­czół z eko­lo­gicz­nej pasieki”. – Muszę ją zro­bić, zanim księ­życ osią­gnie fazę dys­har­mo­nii, bo ona źle działa na moją aurę. I w cza­sie próby koniecz­nie musi być zapa­lo­nych dwa­dzie­ścia pięć lawen­do­wych świec.

Skow­ron z tru­dem prze­gnała sprzed oczu wizję tego, jak diwa pusz­cza z dymem jej nie­ru­cho­mość, i pona­glana gniew­nym spoj­rze­niem przy­ja­ciółki czym prę­dzej zapew­niła, że nie będzie z tym naj­mniej­szego pro­blemu.

– Naprawdę masz lawen­dowe świece? – zacie­ka­wiła się Zając, kiedy artystka poszła już do swo­jego apar­ta­mentu, by „inte­gro­wać się z jego duchem”.

– Oczy­wi­ście, że nie – prych­nęła Bar­bara. – I nie sądzę, żeby miał je kto­kol­wiek w Opa­to­wie.

– To co zro­bisz?

– Poma­luję bez­za­pa­chowe farbą, która została po remon­cie, i roz­pylę po sali lawen­dowy odświe­żacz do toa­let – wyja­śniła Skow­ron.

W ten spo­sób sie­dem godzin póź­niej Klau­dia odbyła próbę w aro­ma­cie, który zda­niem samej artystki „dosko­nale pod­kre­ślał magię jej reper­tu­aru”, z czym trudno się było nie zgo­dzić, zwa­żyw­szy na fakt, że w Opa­to­wie posta­no­wiła ura­czyć widow­nię głów­nie cove­rami utwo­rów Zenka, z któ­rym nie­dawno zaśpie­wała w duecie na festi­walu w Dusz­ni­kach-Zdroju, oraz nową aran­ża­cją swo­jego naj­więk­szego hitu o mewie. Całość w isto­cie godna była won­nego straż­nika sedesu.

– Co ona znowu wymy­śliła? – jęk­nęła teraz Mag­da­lena, na wszelki wypa­dek odru­chowo otwie­ra­jąc torebkę, w któ­rej od przy­jazdu Hut­niak nosiła proszki od bólu głowy.

Przy Klau­dii gro­ziło jej to, że się od nich uza­leżni. Na szczę­ście artystka miała prze­by­wać w Opa­to­wie jedy­nie trzy dni.

– Zapy­tała, czy wszy­scy goście na impre­zie nie mogliby być ubrani na biało – powia­do­miła ją z pełną powagą Bar­bara.

– Żar­tu­jesz?!

– Chcia­ła­bym – wes­tchnęła Skow­ron. – Wyra­ziła tę prośbę w cza­sie śnia­da­nia, tuż po pyta­niu, czy zdaję sobie sprawę z faktu, że w piw­ni­cach hotelu czai się zło. Zapew­ni­łam, że ma rację, bo czai się tam siłow­nia, którą jak wia­domo, zdro­wiej omi­jać z daleka, ale kazała mi podejść do tego poważ­nie i na wszelki wypa­dek oka­dzić wszystko poni­żej par­teru szał­wią, naj­le­piej przy dźwię­kach pio­se­nek z jej płyty Muzyka duszy, dzięki któ­rym, jak mi zdra­dziła, jedna sta­ruszka na Pod­la­siu wyle­czyła się z bron­chitu i pozbyła moli z kuchni.

– Ja pier­dzielę – jęk­nęła Zając. – Prze­cież nikt nie przyj­dzie ubrany na biało!

– Nie mów hop. – Przy­ja­ciółka popa­trzyła na nią poro­zu­mie­waw­czo. – Żona Walen­tego zdolna jest do takiego sza­leń­stwa.

– No tak… – zgo­dziła się Mag­da­lena, pomna faktu, że kre­acje obno­szone przez żonę byłego bur­mi­strza nasu­wały nachalną myśl, że ich wła­ści­cielce ktoś rąb­nął z domu wszyst­kie lustra, ewen­tu­al­nie pozba­wił ją instynktu samo­za­cho­waw­czego.

W cza­sie poprzed­niej imprezy Manu­ela Dru­cik przy­kuła uwagę gości, poja­wia­jąc się w sukni, która spra­wiała wra­że­nie uszy­tej z runa leśnego, a przy ramio­nach zwień­czona była czymś, co wyglą­dało jak zde­chły bor­suk.

– Ona na pewno. Ale poza nią raczej nikt.

– Na wszelki wypa­dek popro­si­łam, żeby na wej­ście Klau­dii zga­sić wszyst­kie świa­tła. Zosta­nie tylko oświe­tla­jący ją reflek­tor. Jest szansa, że zanim zoba­czy publicz­ność, zdąży coś zaśpie­wać.

– Dosko­nały pomysł – pochwa­liła Mag­da­lena, po czym popa­trzyła na krzą­ta­jącą się przy sto­łach Annę i dodała: – Może i ja w czymś pomogę?

Zanim Bar­bara zdą­żyła odpo­wie­dzieć, drzwi wej­ściowe do restau­ra­cji się roz­su­nęły i sta­nęły w nich dwie dosko­nale znane i jej, i Mag­da­le­nie osoby. Jedną z nich był wysoki, szczu­pły, młody męż­czy­zna z dłu­gimi, czar­nymi, gładko zacze­sa­nymi wło­sami, ubrany w ory­gi­nalny czarno-sre­brzy­sty, spra­wia­jący wra­że­nie kosz­tu­ją­cego for­tunę, skó­rzany płaszcz. Drugą zaś – sym­pa­tyczna, okrą­glutka sza­tynka w pod­ha­lań­skim kożuszku, oku­tana w puszy­sty szal.

– Mario! Miśka! – zakrzyk­nęła rado­śnie Zając, pod­bie­ga­jąc do nich. – Jed­nak dotar­li­ście!

Na twa­rzach współ­wła­ści­cieli popu­lar­nej agen­cji even­to­wej, Mariu­sza Koska i Domi­niki Szu­stek, zwa­nych przez wszyst­kich ich zna­jo­mych po pro­stu Mario i Miśką, także poja­wiły się uśmie­chy.

– Ow­szem, udało się nam – potwier­dził Mario, kiedy już wymie­nił uści­ski nie tylko z Mag­da­leną, lecz i z Bar­barą – ale tylko na jeden dzień. Jutro musimy wra­cać do War­szawy.

– Szkoda – zmar­twiła się Zając, która uwiel­biała Koska i naj­chęt­niej widzia­łaby go jako swo­jego sta­łego sąsiada. – A czemu musi­cie?

– Orga­ni­zu­jemy pre­mierę nowej książki Róży Krull – wyja­śnił, mając na myśli postrze­loną w rów­nym stop­niu co Hut­niak autorkę powie­ści kry­mi­nal­nych. – Uwierz mi, że wolał­bym pole­niu­cho­wać w „Mły­nie”, zamiast się zasta­na­wiać, co zma­luje ta wariatka. Czy jest już gęsina?

– Yhm – potak­nęła Skow­ron, do któ­rej skie­ro­wane było ostat­nie pyta­nie. – Roz­lo­kuj­cie się, a ja zamó­wię, to aku­rat kuch­nia zdąży zro­bić. Życzysz sobie pie­rogi czy udko?

– Weź pie­rogi, ja wezmę udko i się podzie­limy – zapro­po­no­wała Miśka, obser­wu­jąca kon­ster­na­cję na twa­rzy Mario. – Wiem, że naj­chęt­niej wsza­mał­byś w cało­ści i to, i to, ale pamię­taj, że się ostat­nio zaokrą­gli­łeś.

– Z któ­rej strony on się niby zaokrą­glił? – Mag­da­lena popa­trzyła na nią podejrz­li­wie, kiedy Kosek poszedł do samo­chodu po walizki.

– Z żad­nej – odpo­wie­działa bez­tro­sko Szu­stek – ale odkrył na wadze, że ma kilo­gram wię­cej niż mie­siąc temu, wpadł w panikę i od tego czasu glę­dzi non stop o tym, że sta­cza się w oty­łość. Mam tego po dziurki w nosie i obie­ca­łam, że będę go pil­no­wać. Wolę, żeby od czasu do czasu mniej zjadł, niż wypró­bo­wy­wał każdy cudowny spe­cy­fik na odchu­dza­nie, który zoba­czy w inter­ne­cie. Naj­pierw zamó­wił coś zie­lo­nego, co wyglą­dało jak sprosz­ko­wana trawa, i potem w cza­sie pre­zen­ta­cji sce­na­riu­sza imprezy dla Zosi Gał­czyń­skiej zaczęło mu się odbi­jać jakby poko­stem, i to tak, że w końcu mana­ger Zosi musiał otwo­rzyć okno. Póź­niej pił jakąś her­batkę z glo­nów, po któ­rej spę­dził w ubi­ka­cji pół dnia, a że musiał łączyć się z klien­tami na Zoo­mie, więc trzeba było zro­bić tam deko­ra­cję z prze­ście­ra­dła i uda­wać, że toa­leta to jego gabi­net w cza­sie remontu.

– Faceci ni­gdy nie prze­stają być dzie­cia­kami, prawda? – Mag­da­lena mru­gnęła do niej poro­zu­mie­waw­czo. – Co oni by bez nas zro­bili?

– Zgi­nęli. Szybko i mar­nie – przy­znała z uśmie­chem Szu­stek. – Sio­stra już przy­je­chała?

– Nie, będzie tuż przed roz­po­czę­ciem imprezy – odpo­wie­działa Zając. – A co?

– Nie mogę się docze­kać, żeby ją uści­skać. Ma taką cudowną aurę – wyja­śniła Miśka, po czym przy­wi­tała się z Anną, która wyło­niła się z dru­giej jadalni.

Restau­ra­cja w „Mio­do­wym Mły­nie” skła­dała się z dwóch sal. Przy czym jedna, mniej­sza, otwarta pozo­sta­wała zawsze, a druga, więk­sza, słu­żyła do spe­cjal­nych imprez, które odby­wały się tutaj pra­wie w każdy week­end. Nie było bowiem w oko­licy lep­szego miej­sca na wypra­wienie przy­ję­cia z oka­zji komu­nii, świąt, ślubu, pogrzebu czy choćby uro­dzin. I to nie tylko ze względu na kom­fort i ele­gan­cję mły­no­wych pomiesz­czeń, ale przede wszyst­kim z powodu ser­wo­wa­nych tu dań, powsta­ją­cych w więk­szo­ści według autor­skich prze­pi­sów Bar­bary. A ponie­waż kuli­narne wyczu­cie Skow­ron było wyso­kiej próby, per­fek­cyj­nie balan­su­jące mię­dzy tra­dy­cyj­nymi sma­kami regio­nal­nymi a nowo­cze­snymi eks­pe­ry­men­tami spod znaku kuchni fusion, to też i mało kto wycho­dził z „Mio­do­wego Młyna” w innym sta­nie niż tak zwa­nej ciąży spo­żyw­czej, i to nie­za­leż­nie od płci czy wieku. U Bar­bary w dzie­dzi­nie ciąży ist­niało rów­no­upraw­nie­nie, a stali bywalcy tego miej­sca dosko­nale wie­dzieli, że naj­gor­szym błę­dem, jaki dało się popeł­nić, zanim zaczęło się tu wie­cze­rzać, było wło­że­nie zbyt obci­słych ciu­chów.

– Mam jakieś dziwne prze­czu­cie… – rze­kła Zalew­ska w zamy­śle­niu.

– Jakie prze­czu­cie? – Mag­da­lena popa­trzyła na nią uważ­nie.

Anna nie zdą­żyła odpo­wie­dzieć, bo w tym samym momen­cie w drzwiach poja­wiła się kolejna osoba. Młody sza­tyn śred­niego wzro­stu ubrany na czarno, postawny i spra­wia­jący sym­pa­tyczne wra­że­nie.

– Służby porząd­kowe witają swoje ulu­bione miej­sce – zasa­lu­to­wał przy­były Bar­ba­rze. – Wszystko w porządku? Można się do cze­goś przy­dać?

– Wszystko pod kon­trolą – zara­por­to­wała Skow­ron z uśmie­chem, po czym popa­trzyła na zdzi­wioną minę Miśki i dodała: – To nowy komen­dant naszej poli­cji.

– Wal­ter Lis. – Męż­czy­zna podał dłoń Szu­stek. – Do usług.

– Bar­dzo mi miło – szep­nęła nie­śmiało Miśka, która zawsze w obec­no­ści jakich­kol­wiek służb mun­du­ro­wych czuła się nieco skrę­po­wana.

Było to o tyle dziwne, że ni­gdy w życiu nie popeł­niła żad­nego wykro­cze­nia poza rąb­nię­ciem bato­nika cze­ko­la­do­wego ze skle­piku szkol­nego w trze­ciej kasie pod­sta­wówki. A i to przez przy­pa­dek, bo była pewna, że zapłaci za niego jej ówcze­sny „boy­friend” Roland, który aku­rat tego dnia nie miał przy sobie ani gro­sza.

– A więc? – Lis ponow­nie spoj­rzał na Bar­barę. – Mogę w czymś pomóc?

– Teraz nie, ale wie­czo­rem, po impre­zie, bar­dzo chęt­nie – odpo­wie­działa Skow­ron. – Będziesz, oczy­wi­ście?

Wal­ter widocz­nie się zakło­po­tał.

– No wła­śnie nie za bar­dzo – przy­znał z żalem. – Służba.

– Jak to? – Bar­bara popa­trzyła na niego z wyrzu­tem. – To miała być twoja pierw­sza impreza w „Mły­nie”!

– Nad­ro­bimy – obie­cał jej poli­cjant. – Wszy­scy chcieli tu być, więc cią­gnę­li­śmy losy. Wypa­dło na mnie. Bar­dzo prze­pra­szam. Ale przy­rze­kam, że wpadnę po pracy i pomogę wam posprzą­tać.

– Miły czło­wiek – rze­kła Bar­bara, kiedy Lis opu­ścił już hotel. – O wiele lep­szy od poprzed­niego komen­danta. Ale, ale… Zanim tu wpadł, zaczę­łaś coś mówić o prze­czu­ciu…

– Sama nie wiem – wes­tchnęła Zalew­ska, do któ­rej skie­ro­wane zostało to ostat­nie zda­nie. – Odno­szę wra­że­nie, że od jakie­goś czasu dzieje się u nas coś nie­zro­zu­mia­łego.

– Dopre­cy­zuj – popro­siła Zając – bo nie za bar­dzo wiem, o co ci cho­dzi.

– Kiedy sama mam pro­blem z tym, żeby ubrać to w słowa – przy­znała Zalew­ska. – Od kilku tygo­dni wszy­scy są tu jacyś nie­swoi…

– Chyba tylko Walenty – mruk­nęła Mag­da­lena. – Był pewny, że na fali skła­da­nia wień­ców pod każ­dym histo­rycz­nym kamycz­kiem i świę­ce­nia każ­dego drzewa zosta­nie wybrany kolejny raz, a tu się nagle oka­zało, że ludzie wolą halę spor­tową i place zabaw zamiast tej jego wiecz­nej mar­ty­ro­lo­gii. Musiał bie­dak prze­żyć nie­zły szok.

– To oczy­wi­ste – przy­znała Anna – ale nie tylko. Popatrz na Marylę. Zawsze była uśmiech­nięta, roz­ga­dana, a ostat­nio cho­dzi jak z krzyża zdjęta. Usi­ło­wa­łam się dowie­dzieć czemu, to zbyła mnie jaki­miś gład­kimi słów­kami, że ma pro­blemy z dostawą. Aku­rat w to uwie­rzy­łam! Butik jest zapchany po ostat­nie miej­sce na wie­szaku. Podob­nie z Kostką.

– No jej aku­rat mi nie szkoda – mruk­nęła Skow­ron.

Kon­stan­cja Roz­kosz, zwana przez zna­jo­mych Kostką, pro­wa­dziła lokalną gospodę „Opa­to­wianka”, będącą naj­więk­szą kon­ku­ren­cją dla „Mio­do­wego Młyna”, skąd zresztą zży­nała bez poczu­cia obcia­chu wszyst­kie pomy­sły. Kiedy Bar­bara wpro­wa­dziła do menu pie­rogi z różą, które szybko zyskały miano kul­to­wych i ścią­gały do jej restau­ra­cji ludzi nie tylko z Opa­towa, lecz także z oko­licz­nych mia­ste­czek, wio­sek oraz samego San­do­mie­rza, Roz­kosz zmu­siła swo­jego szefa kuchni do ser­wo­wa­nia nale­śni­ków z tuli­pa­nami. A kiedy ów zahu­kany czło­wie­czek usi­ło­wał zapro­te­sto­wać, twier­dząc, że tuli­pany zawie­rają alka­lo­idy, gli­ko­zydy oraz inne -ydy i -idy oraz że za pomocą owych nale­śni­ków Kostka wytruje wszyst­kich swo­ich klien­tów, a sama będzie do końca życia jadła już tylko chleb i wodę w wię­zie­niu, Roz­kosz ofu­kała go i nazwała trzę­si­dup­kiem. A potem wyja­śniła, że w ramach eks­pe­ry­mentu dodała owe płatki do karmy swo­jego kota, który dostał jedy­nie roz­wol­nie­nia, ale poza tym spra­wiał wra­że­nie bar­dzo zado­wo­lo­nego. W ten spo­sób nale­śniki tra­fiły do menu, acz tylko na dwa tygo­dnie, po któ­rych oka­zało się, że wszy­scy, któ­rzy je spo­ży­wają, cier­pią na takie same przy­pa­dło­ści jak czwo­ro­nóg Kon­stan­cji.

– Wiem, że macie na pieńku – przy­znała Anna – ale uwierz mi, że ona ostat­nio też nie jest sobą. Roz­ma­wia­łam z Bart­kiem. Twier­dzi, że Kostka niczego się już nie cze­pia, co samo z sie­bie świad­czy o tym, że coś z nią jest nie tak. No i Leoka­dia… Chyba zauwa­ży­ły­ście…

– To prawda – zgo­dziła się Mag­da­lena. – Fak­tycz­nie jest jakaś przy­bita. Mie­li­śmy jechać w zeszły week­end do Kra­kowa, razem Leosią i moim Mikim, ale w ostat­niej chwili, jak już byli­śmy spa­ko­wani, Artur zadzwo­nił i wszystko odwo­łał. Powie­dział, że Leosia źle się czuje. Dostała migreny i musiała odpo­cząć. Nie brzmiało to spe­cjal­nie prze­ko­nu­jąco.

– Nawet i ksiądz Wło­dzio jest dziwny – wtrą­ciła Bar­bara. – Zawsze poma­gał przy impre­zie, try­skał milio­nem pomy­słów, try­skał ener­gią, a teraz? Ledwo co dowiózł wino na licy­ta­cję od Mariana i od razu powie­dział, że musi lecieć coś zała­twić i że wróci dopiero na imprezę. Jak nie on!

– O nim nie życzę sobie nic sły­szeć – wark­nęła gniew­nie Zalew­ska.

– Na śmierć zapo­mnia­łam! – Bar­bara popa­trzyła na nią z eks­pia­cją. – Prze­pra­szam.

– Nie ma za co…

– Teraz, jak tak mówi­cie, to przy­szło mi do głowy, że i moja sza­nowna prze­ło­żona nie jest ostat­nio sobą – rze­kła w zamy­śle­niu Mag­da­lena. – Dała mi święty spo­kój, co jak wia­domo, nie leży w jej cha­rak­te­rze. I też wydaje się jakaś smętna. Byłam bli­ska tego, żeby ją zapy­tać, czy coś się wyda­rzyło i czy nie potrze­buje pomocy.

– Ty?! – zdu­miała się Skow­ron pomna, że sto­sunki mię­dzy Zając a Lud­miłą Miłą, peł­niącą od kilku mie­sięcy obo­wiązki dyrek­tor­skie w jej szkole, for­mal­nie wciąż wice­dy­rek­torką, dało się okre­ślić tylko jed­nym sło­wem: skom­pli­ko­wane.

– Yhm, ja – potwier­dziła Mag­da­lena z prze­ką­sem. – Wyobraź sobie, jakie musi spra­wiać wra­że­nie, skoro nawet mnie ruszyło.

– Który pokój mamy tym razem? – prze­rwał im Mario, wła­śnie ponow­nie wcho­dzący do hotelu, tym razem cią­gnąc za sobą dwie potężne walizy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki