Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
W opatowskim „Miodowym Młynie” jak co roku na imprezie charytatywnej spotyka się śmietanka towarzyska, a gościem honorowym jest siostra Małgorzata Chmielewska, której fundacja jest beneficjentem zbiórki pieniędzy. Tym razem nic jednak nie idzie tak, jak powinno. W czasie imprezy ginie cenna kolia, należąca niegdyś do królowej Anny Jagiellonki, a następnego dnia okazuje się, że nocą zamordowany został jeden z kanoników miejscowej kolegiaty. Podejrzenia padają na skonfliktowaną z nim od lat młodą nauczycielkę. Szybko jednak okazuje się, że powody do popełnienia morderstwa ma więcej osób: były burmistrz, marzący o powrocie na stanowisko, właściciel lokalnej winiarni, dyrektorka opatowskiego liceum, a nawet… kandydat na prezydenta. Za śledztwo zabiera się policja i… siostra Chmielewska, wielka fanka powieści kryminalnych oraz przyjaciółka jej zdaniem niesłusznie oskarżonej o zbrodnię nauczycielki. „Diabelski krąg” to kolejna komedia kryminalna Alka Rogozińskiego, autora znanego z mieszania klasycznych intryg detektywistycznych z dużą dawką czarnego humoru.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 240
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 6 godz. 7 min
Lektor: Katarzyna Pakosińska
Tym razem będzie trochę inaczej. Bo choć wszystkie wydarzenia i większość bohaterów wymyśliłem, to są od tego trzy wyjątki: siostra Małgorzata Chmielewska żyje, jest Aniołem zesłanym na naszą planetę i czyni więcej dobra niż wszyscy nasi politycy razem wzięci. Podobnie sprawa wygląda z Magdą Zając i Basią Skowron. Też możecie je spotkać w Opatowie, czasem nawet obie w „Miodowym Młynie”, czyli w jednym z najfajniejszych hoteli, w jakich miałem przyjemność się zatrzymać, i w którym serwują to, co opisałem w książce. Poza morderstwem, na szczęście. Wszystko inne jednak jest fikcją, a jakiekolwiek podobieństwo pozostałych osób w niniejszej powieści do tych, które stąpają po Ziemi, jest niezamierzone i przypadkowe. O czym zapewniam z ręką na sercu!
Alek
Kogo Diabeł opęta,człowiek nigdy nie zmieni już…Kochanie, pamiętaj,nie pomoże ci żaden cud.Mam oczy zamkniętei zupełnie kamienną twarz.Czarna łuna na niebie to znak,że porwie cię diabelski wiatr…
Beata Kozidrak, fragment tekstu piosenkiDiabelski krąg grupy Bajm
Małgorzata Chmielewska – siostra zakonna, która zdaniem policji obejrzała o jeden odcinek Ojca Mateusza za dużo.
Barbara Skowron – właścicielka hotelu „Miodowy Młyn”, nieco zaniepokojona, że zamienił się on w miejsce zbrodni.
Magdalena Zając – nauczycielka języka polskiego, mająca dobre chęci, którymi jak się okazało, można było wybrukować całe piekło, w tę i z powrotem.
Anna Zalewska – także nauczycielka, tyle że HiT-u w opatowskim liceum, podejrzewana o zabicie kogoś, z kim od dawna darła koty. Na szczęście nie dosłownie.
Jakub Skotnicki – uczeń Magdaleny, podekscytowany tym, że bierze udział w śledztwie, i to z samą siostrą Chmielewską.
Mariusz „Mario” Kosek – szef agencji PR „360 stopni”, walczący z przeczuciem, że w Opatowie spotka go coś znacznie gorszego niż tylko recital Klaudii Hutniak.
Dominika „Miśka” Szustek – przyjaciółka i wspólniczka Mario, przekonana, że nic, łącznie ze zbrodnią, wybuchem bomby i końcem świata, nie jest straszniejsze od spotkania z Klaudią i wysłuchania jej recitalu.
Klaudia Hutniak – diwa estrady, pełna wewnętrznego i głęboko natchnionego przeświadczenia, że na „prowincji” powinno się grać tylko hity z repertuaru Zenka, ale w „szlachetniej odsłonie”, czyli w aranżacji na waltornię i puzon.
Kamila Paszkowiak – burmistrzyni Opatowa, uważająca za swój obowiązek wprowadzenie tego miasta w dwudziesty pierwszy wiek.
Jerzy Paszkowiak – mąż Kamili, dzielnie znoszący obiegową opinię, że jest jedynie mało istotnym dodatkiem do swojej żony.
Walenty Drucik – poprzednik Kamili na stanowisku włodarza miasta, pozornie dobrotliwy starszy pan, który przez pół życia był burmistrzem i nigdy nie porzucił marzenia, aby odzyskać swój stołek. Choćby i po trupach.
Maryla Pasłęcka – właścicielka sklepu „Modna Marylka”, wiecznie czymś przestraszona.
Kazimierz Malinowski – poseł na sejm, adwokat, mający wielką nadzieję na zostanie prezydentem.
Ludmiła Miła – wicedyrektorka opatowskiej podstawówki, która bardzo chciała przestać być tylko „wice”.
Konstancja Rozkosz – właścicielka regionalnej gospody „Opatowianka”, serwująca tam dania, od których Magdzie Gessler rozprostowałyby się loki.
Daniel Rozkosz – syn Konstancji, bon vivant, uważający, iż wszyscy powinni go uwielbiać za sam fakt, że stąpa po naszej planecie.
Artur Pustelnik – opatowski artysta i zapalony podziemny przewodnik.
Leokadia Pustelnik – żona Artura, z cierpliwością godną świętej znosząca artystyczne wybryki swojego ślubnego.
Włodzimierz Kwieciński – kanonik kolegiaty opatowskiej, uważający za swój obowiązek wiedzieć wszystko o każdym mieszkańcu miasteczka (i nie tylko).
Pelagia Hupało – wiedźma parająca się każdym rodzajem magii, choć z różnym skutkiem, zawsze intratnym dla niej samej, acz niekoniecznie dobrym dla jej klientów.
Krzysztof Darski – inspektor, zaproszony do Opatowa na teoretycznie spokojną imprezę charytatywną.
Walter Lis – komisarz opatowskiej policji, zadowolony, że na samym początku pełnienia swojej funkcji dostał tak banalną sprawę.
– To było naprawdę bardzo proste… – westchnęła siostra Małgorzata Chmielewska, po czym popatrzyła pytająco na siedzącego naprzeciw niej inspektora policji. – Mogę zapalić?
Krzysztof Darski doskonale wiedział, że powinien zaprzeczyć, bo przecież ostatnie, co można było robić na komendzie, to kopcić papierosy, ale nie miał pewności, czy odmawianie czegokolwiek osobie w habicie nie sprawi, że wyląduje w piekle. A ponieważ był pewny, że spotkałby tam swoją ciotkę Helgę, która przez całe dzieciństwo wmuszała w niego owsiankę, za co na pewno trafiła do diabelskiego kotła ze smołą, wolał raczej tego uniknąć.
– Jasne – potwierdził więc z rezygnacją, podsuwając jej spodeczek, na którym jeszcze chwilę wcześniej stała szklanka z jego herbatą. – Niech siostra pali.
Chmielewska wyjęła nieco pogniecione opakowanie papierosów i po chwili zaciągała się jednym, roztaczając wokół siebie chmurę dymu.
– Mam takie wyrzuty sumienia… – szepnęła w końcu.
– Niepotrzebnie – rzekł stanowczo Darski. – Przecież chciała siostra dobrze.
– Ale wyszło źle. Bardzo źle.
– Uratowała siostra dwa życia – przypomniał inspektor.
– Ale mogłam więcej!
– Nie sądzę. I nadal nie rozumiem, jakim cudem wpadła siostra na to, kto to wszystko nakręcał – zaciekawił się Darski. – Przecież nic na to nie wskazywało.
– Bo ja, mój drogi, uwielbiam czytać kryminały – wyjaśniła Małgorzata – a poza tym znam ludzi aż za dobrze. I doskonale wiem, że potrafią być zarówno cudowni, jak i okropni. A najbardziej paradoksalne jest to, że ci, którzy sprawiają wrażenie cudownych, często okazują się parszywymi. Tak jak w tym przypadku…
– I nie bała się siostra, że coś jej się stanie? – W głosie Darskiego zabrzmiał podziw. Szczery, bo inspektorowi nie mieściło się w głowie, jak siostra, sprawiająca wrażenie słabej i kruchej, wykazała się męstwem godnym bez mała amerykańskich marines.
– Czemu miałoby mi się coś stać? – zdziwiła się autentycznie Chmielewska. – Po mojej stronie był Stwórca, a on zawsze czuwa nad swoimi podopiecznymi.
Choć Darski nigdy nie nazwałby się religijnym, a już na pewno nie fanem rodzimego kleru, to w tym momencie pomyślał, że gdyby wszystkie osoby noszące habit były takie jak jego rozmówczyni, to prawdopodobnie szybko stałby się o wiele większym dewotem niż jego stryjeczna babka Halina, która zasłynęła tym, że latała kiedyś po sąsiadach, namawiając ich na adorację obrazu Świętej Teresy w ekstazie. A potem śmiertelnie obraziła się na lokatora z jedynki, który trzeźwo zauważył: „Nawet bym się na to i pisał, gdyby ta pani święta z łobrazka nie wyglądała tak, jakby się łobżarła skisłego bobu i miała zaraz puścić pawia! Skąd pani wytrzasnęła takiego bohomaza?!”.
– Oczywiście – przytaknął z lekkim roztargnieniem, po czym złożył na kupkę leżące przed nim dokumenty. – Tylko mała prośba na przyszłość…
– Jaka?
– Niech się już siostra nie bawi więcej w prywatnego detektywa. Jednego ojca Mateusza nam wystarczy.
– Ooo, to akurat mogę obiecać z ręką na sercu. Poza tym jakoś już mi się ostatnio słabo jeździ na rowerze. Nie te lata, nie te kolana. – Chmielewska uśmiechnęła się do niego i puściła oczko.
– Bez przesady z tymi latami – mruknął Darski.
– A poza tym nie chciałabym już nigdy więcej mieć do czynienia z kimś takim jak tu… – westchnęła. – Wiem, że każdy kiedyś uda się na spotkanie z Najwyższym, ale niekoniecznie musi być wysłany tam ekspresem z kulką w głowie.
– W pełni podzielam zdanie siostry – zapewnił policjant. – A więc…? Powtórzymy sobie tę historię raz jeszcze od początku…
Barbara Skowron, właścicielka hotelu i restauracji „Miodowy Młyn”, z niepokojem popatrzyła na swoich pracowników niemrawo krzątających się wśród stołów, po czym zmarszczyła czoło na widok czegoś, co pojawiło się w drzwiach wejściowych jej przybytku.
– Czy mogłabyś mi wyjaśnić – zapytała po chwili – dlaczego tachasz tu chochoła?
Jej serdeczna przyjaciółka Magdalena Zając, do której skierowane było owo pytanie, w odpowiedzi przewróciła oczami.
– To nie jest chochoł, tylko patron naszego miasta – wyjaśniła z przekąsem.
Barbara popatrzyła z zaciekawieniem na wykonaną z siana, trocin, piór, patyków i szmatek figurę.
– Zwariowałaś? – zasugerowała na wszelki wypadek ostrożnie, żeby zgodnie z zasadami bezpieczeństwa i higieny pracy nie rozdrażniać osoby potencjalnie niestabilnej psychicznie. – Do reszty?
– Jeszcze mam do niego gąski – zapowiedziała złowrogim tonem Magdalena. – Na tylnym siedzeniu. Nie mogłam się z nimi zabrać naraz. Ale spotkałam przed „Miodowym” Anię i ona je zaraz przyniesie.
Barbara, rzecz jasna, doskonale znała historię Świętego Marcina, patrona Opatowa. Ów szanowny duchowny, kiedy poinformowano go, że ma zostać biskupem francuskiego Tours, przeraził się i ukrył w kurniku wśród rozmaitego drobiu. Gdy w mieście pojawili się wysłannicy papieża i zaczęli go szukać, towarzyszące mu gęsi podniosły wrzawę i tym samym zdradziły jego kryjówkę. Chcąc nie chcąc, a raczej na pewno nie chcąc, Marcin został biskupem, a potem w każdą rocznicę nadania mu tej godności kazał zabijać gęsi i podawać je na obiad. Zapewne w ramach zemsty, bo przez to, że wdział purpurę, musiał się użerać z niedorzecznymi cesarzami rzymskimi, wiecznie uprzykrzającymi mu życie absurdalnymi pomysłami nawracania niewiernych czy podobnymi nudziarstwami wymagającymi od niego aktywności fizycznej, której szczerze nie znosił.
– Miło z jej strony – westchnęła Barbara. – Wyjaśnij mi tylko, po co, u licha ciężkiego, przytargałaś tutaj tego misia?
– Jakiego misia? – zdumiała się półprzytomnie Magdalena, a gdy wyłapała pytający wzrok dziewczyny stojącej za restauracyjnym barem, rzekła: – Latte, poproszę. Najlepiej z podwójnym espresso, bo marnie spałam w nocy i zaraz zdechnę.
– Misia z filmu Barei – wyjaśniła cierpliwie Skowron. – Akurat go ten niby święty przypomina.
– To na licytację – odpowiedziała przyjaciółka. – Dzieło jakiejś nawiedzonej artystki z Sandomierza. Zrobiła całą kolekcję świętych z siana. Wszyscy wyglądają identycznie. Nasz się wyróżnia, bo ma w komplecie gąski. Wpychała mi jeszcze Świętego Franciszka z owieczką, ale nie zdołałam go zmieścić w bagażniku… – odwróciła się, by sięgnąć po jedną z krówek opatowskich leżących kusząco w miseczce na stojącym za jej plecami stoliku, przez co część wypowiedzi przyjaciółki stała się dla Barbary niezrozumiała – …wiecznie mu wystawał.
– Co mu wystawało? – zapytała odruchowo Skowron.
– Kijaszek.
Barbara przez moment trawiła tę odpowiedź.
– Zdarza się – mruknęła w końcu wyrozumiale. – Nawet i święci mają czasem długie kijaszki.
– Co? – Magdalena zastygła w połowie rozpakowywania krówki, po czym popukała się owym smakołykiem w czoło. – Głupia jesteś jak but. Kijaszek w sensie pastorał.
– Zwał jak zwał. – Barbara wzruszyła ramionami, po czym z powątpiewaniem przyjrzała się ponownie czemuś, co wzięła za chochoła. – Myślisz, że ktoś to kupi?
– Proszę cię! – prychnęła Zając. – Pamiętasz, co cieszyło się w zeszłym roku największym wzięciem?
Hotelarka zmarszczyła brwi i pokręciła głową.
– Aha, czyli alzheimer zamiast w późnej starości chwycił cię we wczesnej – zawyrokowała jej przyjaciółka. – Złoty anioł!
Skowron zignorowała przytyk dotyczący bardziej jej wieku niż pamięci, ponieważ dość obrazowo przypomniała sobie właśnie podarowane im na licytację przez jednego z sandomierskich biznesmenów gipsowe dzieło sztuki, jego zdaniem przedstawiające wysłannika niebios, a w zgodnej opinii jej i Magdaleny – ponadnaturalnych rozmiarów Rodowicz z czasów, gdy ta wydała album Złota Maryla i kazała się w ramach jego promocji pomalować od stóp do głów farbą w ulubionym kolorze króla Midasa. Ową ostatnią ubrudzili się potem prawie wszyscy uczestnicy imprezy, z wyłączeniem byłego komendanta straży pożarnej, który przez cały wieczór nie ruszył się z krzesła przy stole, bo miał atak korzonków, więc udało mu się nikogo i niczego nie dotknąć. Poza dwulitrową butelką czystej, którą jak złapał w objęcia na początku fety, tak nie oddał do samego jej końca.
– Wywaliłam to z pamięci, żeby nie musieć się zapisać na psychoterapię – wyjaśniła Barbara. – Do dzisiaj jednak, jak tylko widzę gdzieś złoto, to odruchowo sięgam po proszki na uspokojenie. I wybielacz. Swoją drogą, masz rację, niektórzy przynieśli to, co wyciągnęli po latach z najdalszego kąta piwnicy.
– Jak zawsze – rzekła przekraczająca próg hotelu Anna Zalewska, objuczona trzema teoretycznie wykonanymi z siana gęsiami, wyglądającymi tak, jakby rozjechał je traktor. Z ulgą pyrgnęła dziwaczne ptactwo na bok i poprosiła o herbatę z gojnikiem, jedną z wizytówek hotelowej restauracji.
– Aż się boję zapytać… – westchnęła Magdalena. – Chyba trzeba zacząć segregować te przedmioty. Co tym razem? Nowe bohomazy?
– Obrazów jest tyle co zawsze – uspokoiła ją Barbara. – W tym nawet kilka niezłych. Ale za to mamy ekskluzywny zestaw kryształów. Przy czym ekskluzywny oznacza nieźle obtłuczony. Trzy popielniczki i imbryk z połową ucha. Dostaliśmy też elektroniczną ramkę na zdjęcia. Podobno ładnie świeciła jeszcze dwa lata temu…
– A teraz? – zaciekawiła się Anna.
– A teraz jest ciemniejsza nawet od moich myśli o tym, co nas dzisiaj czeka – zapewniła ją Barbara. – Poza tym trafił się również ręcznie malowany ceramiczny kogut. W dodatku kaleka.
– To znaczy? – spytała wyraźnie zaintrygowana Magdalena.
– Ma jedno oko wyżej, drugie niżej i grzebień, który wygląda, jakby ktoś go zaczął już oskubywać – zaraportowała Skowron. – Jest też miniatura kolegiaty wykonana z makaronu. Moim zdaniem bardziej nadaje się do rosołu niż na licytację, ale co ja tam wiem. I tak nie przebije twojego chochoła.
– Świętego Marcina – skorygowała stanowczo Zając. – Radzę ci to wbić sobie do głowy, zanim palniesz coś na licytacji.
– Przecież nie prowadzę licytacji! – zaprotestowała Barbara.
– Ale podpowiadasz Jurkowi, co powinien powiedzieć – wyjaśniła Magdalena, mając na myśli Jerzego Paszkowiaka, gospodarza wieczornej imprezy i męża aktualnej burmistrzyni Opatowa. – A sama wiesz, on jest wtedy w takim obłędzie, że powie wszystko, co usłyszy. Nie chcesz chyba powtórki z zeszłego roku?
Na poprzedniej imprezie licytowany był między innymi niewielkich rozmiarów, za to ogromnej wartości portret Elżbiety z Szydłowieckich Radziwiłłowej, córki dawnego dobrodzieja miasta Opatowa kanclerza Krzysztofa Szydłowieckiego. Wręczając ów skarb Paszkowiakowi, Barbara, pomna, że i tak ma on napisane na kartce, co licytuje, zażartowała: „Łap tu portret pierwszego polskiego transwestyty w złotych ramach”, i z niebotycznym zdumieniem usłyszała chwilę później, jak Jerzy dokładnie powtarza jej dowcip, a następnie sprzedaje obraz za całe dwa tysiące lokalnej działaczce LGBT.
– Z rzeczy zaskakujących jest też figurka Jasnej Panienki… – zaczęła Barbara, by złagodzić wspomnienie swojej zeszłorocznej wpadki, ale Magdalena weszła jej w słowo.
– To dobrze – rzekła z entuzjazmem. – Maryjki zawsze schodzą za niezłe kwoty.
– …z brakującą głową – dokończyła Skowron.
– Słucham? – Zając zrobiła wielkie oczy. – Z czym?
– Raczej bez czego – skorygowała przyjaciółkę Barbara. – Bez głowy. Darczyńca podarował Maryjkę, jak mówisz, z dopiskiem, że to figura „do własnej aranżacji”. Wpadłam nawet na pomysł, żeby licytować ją pod hasłem: figura Matki Boskiej Otwartego Umysłu.
– Nie wiem, czy to przejdzie – mruknęła Magdalena.
– Za starej władzy na pewno by nie przeszło – zawyrokowała Zalewska – ale za nowej, kto wie… Skoro mamy już w Opatowie paradę równości w miejsce kolejnego placu ku czci jakieś klęski narodowej, doczekaliśmy się amfiteatru i hali sportowej, a do biblioteki na spotkanie nie zapraszają już tej całej Pomidor, tylko Tokarczuk, to może pora ogłosić czas otwartych umysłów?
– Nie mów hop – poprosiła Zając. – Doskonale wiesz, że Kamila wygrała o włos, a Drucik zrobi wszystko, żeby odzyskać stołek.
– Marne szanse – orzekła Anna. – Zdaje się, że Kamili przyrasta fanów w tempie kosmicznym. A widziałaś, ile osób było na ostatnim składaniu wieńca przez Drucika na tym jego zakichanym placu? Mściwie to policzyłam. Dwanaście! W tym jego żona, która co kilka sekund zerkała na zegarek, bo była umówiona do fryzjera, i Bodniakowa, ta, co łazi wszędzie, gdzie można odwalić histerię, jęki i szlochy, a potem po cichu rąbnąć kwiaty.
– Rąbnęła? – zaciekawiła się Magdalena, odbierając zza lady swoją latte.
– Yhm – potaknęła Zalewska. – Wszystkie poza wieńcem. I to tylko dlatego, że był dla niej za ciężki. Próbowała, ale nie dała rady.
– I po co jej to?! – Barbara westchnęła.
– Moim zdaniem ona już kradnie dla samego hazardu – wyjaśniła Anna. – Albo cierpi na kleptomanię. Aczkolwiek tym razem miała dzień później urodziny córki, więc wyjątkowo był w tym jakiś sens. Zaoszczędziła parę złociszy. Tak jak ostatnio w sklepie, kiedy obrała banany przed ważeniem.
– Co zrobiła? – zdumiała się Skowron.
– Obrała banany, żeby mniej zapłacić, bo przecież w ten sposób będą lżejsze, a skóry, jak wytłumaczyła kasjerce, i tak nie je. – Zalewska krytycznym wzrokiem omiotła salę. – Zdążymy?
– A czy kiedyś nie zdążyłyśmy? – westchnęła Magdalena, po czym raz jeszcze popatrzyła na rozłożone na regałach przedmioty podarowane na licytację. – W sumie nie jest źle…
– Nie jest – zgodziła się Skowron. – Powiedziałabym nawet, że w tym roku ludzie spisali się na medal. Mamy przedwojenny gramofon i ręcznie wykonane drewniane szachy, jest barek zrobiony z beczki na wino, są karykatury siostry.
– W zeszłym roku poszły za całkiem ładną sumkę… – przypomniała Zając. – No i szkło. Ono zawsze idzie.
– Bo jest przepiękne. – Barbara z podziwem przyjrzała się perełkom przekazanym na aukcję.
– Czyli wszystko gra – podsumowała radośnie Magdalena.
– Niezupełnie – zgasiła jej, jak się okazało przedwczesny, optymizm Barbara. – Mamy problem z Hutniak…
Zając przewróciła oczami, przypominając sobie niedawne negocjacje ze słynącą z kaprysów diwą polskiej piosenki, po których czuła się wypisz wymaluj tak, jakby przez przypadek zatrzasnęła się na zbyt długo w saunie. Każdą rozmowę z Klaudią kończyła spocona, skołowana i z lekkim szumem w uszach. Nie należało się temu dziwić, zważywszy na fakt, że już w czasie ich pierwszej konwersacji Hutniak, która właśnie wylała z roboty trzydziestego ósmego agenta i postanowiła, jak to ujęła, „wziąć stery kariery w najbardziej profesjonalne dłonie show-biznesu, czyli swoje własne”, zaskoczyła ją pytaniem o to, czy woda w „Miodowym Młynie” jest twarda, czy miękka. A kiedy się dowiedziała, że Magdalena nie zna odpowiedzi, wyjaśniła, że to kluczowa dla niej wiedza, bo musi koniecznie „wejść w częstotliwość strumienia, który ją obmywa”, co przebiega o wiele łatwiej, kiedy płynące w nim H2O jest miękkie. Zanim Zając pozbierała się po tym ciosie, Klaudia wymierzyła jej kilka kolejnych, gdy w czasie ich następnych rozmów zażądała, aby scena przed recitalem została oczyszczona kadzidłem z czystka, osoby zajmujące się nagłośnieniem były spod znaku Lwa, Barana albo Panny, bo konstelacja planet zakazuje jej w tym miesiącu pracy z innymi, a lustro w jej pokoju zostało ustawione tak, aby mogła w nim zobaczyć, czy nie dokonuje się w niej „zbyt duża transformacja emocjonalna”, i w razie czego „ugasić ją duchową medytacją w pozycji lotosu”. Poprosiła też, aby apartament przed jej przyjazdem poddać „procesowi jonizacji niszczącej energię osób, które tam poprzednio gościły”. Hutniak bardzo na tym zależało, bo jak to podkreśliła, nie chciałaby „przesiąknąć aurą ludzi lubiących przemoc, cynaderki albo Steczkowską”.
Nie mając zielonego pojęcia, na co właściwie się zgadza, Magdalena zapewniła, że bez trudu spełni te oczekiwania, po czym na wszelki wypadek skorzystała z usług znajomego psychoterapeuty, aby się upewnić, że to nie ona, a Hutniak ma nierówno pod daszkiem. Po otrzymaniu zapewnienia od specjalisty, że z jej umysłem nie dzieje się nic niepokojącego, już bez mrugnięcia okiem przyjęła fakt, że Klaudia pojawiła się w „Miodowym Młynie” cztery godziny później, niż obiecała. Z uśmiechem wysłuchała też tłumaczeń diwy, że powodem owego spóźnienia były „energetyczne zawirowania między planetą Wenus a źródłami siarczkowymi w Busku”. Nie straciła też dobrego humoru, kiedy gwiazda, ubrana w oślepiająco połyskujący pstrokaty kombinezon, wyglądający tak, jakby go uszyto z konfetti, a do tego z zawieszoną na szyi ogromną muszlą morską, będącą według niej talizmanem na oczyszczenie głosu, oświadczyła, że nie może śpiewać bez obecności mis tybetańskich i dużej porcji surowych daktyli.
– Nie będzie chyba problemu z ich zdobyciem? – zapytała cierpiętniczym tonem rannego jelonka. – Muszę je mieć, bo inaczej struny głosowe mi się rozszczepiają.
Personelowi hotelu, uprzedzonemu, że „Klaudia bywa dziwna” i żeby nie dał po sobie poznać zaskoczenia tym, cokolwiek by zrobiła albo powiedziała, nie udało się jednak zachować pokerowej twarzy. Przy audytorium liczącym pięć osób, patrzących na nią z rozdziawionymi paszczękami, Hutniak usiadła na krześle niczym papież na tronie i kontynuowała swoją wstępną przemowę.
– Mam nadzieję, że będę mogła zrobić próbę po zachodzie słońca? – zapytała, przyjmując z rąk Barbary kubek z zamówionym wcześniej przez telefon i czekającym już na nią naparem z lipy posłodzonym „miodem od szczęśliwych pszczół z ekologicznej pasieki”. – Muszę ją zrobić, zanim księżyc osiągnie fazę dysharmonii, bo ona źle działa na moją aurę. I w czasie próby koniecznie musi być zapalonych dwadzieścia pięć lawendowych świec.
Skowron z trudem przegnała sprzed oczu wizję tego, jak diwa puszcza z dymem jej nieruchomość, i ponaglana gniewnym spojrzeniem przyjaciółki czym prędzej zapewniła, że nie będzie z tym najmniejszego problemu.
– Naprawdę masz lawendowe świece? – zaciekawiła się Zając, kiedy artystka poszła już do swojego apartamentu, by „integrować się z jego duchem”.
– Oczywiście, że nie – prychnęła Barbara. – I nie sądzę, żeby miał je ktokolwiek w Opatowie.
– To co zrobisz?
– Pomaluję bezzapachowe farbą, która została po remoncie, i rozpylę po sali lawendowy odświeżacz do toalet – wyjaśniła Skowron.
W ten sposób siedem godzin później Klaudia odbyła próbę w aromacie, który zdaniem samej artystki „doskonale podkreślał magię jej repertuaru”, z czym trudno się było nie zgodzić, zważywszy na fakt, że w Opatowie postanowiła uraczyć widownię głównie coverami utworów Zenka, z którym niedawno zaśpiewała w duecie na festiwalu w Dusznikach-Zdroju, oraz nową aranżacją swojego największego hitu o mewie. Całość w istocie godna była wonnego strażnika sedesu.
– Co ona znowu wymyśliła? – jęknęła teraz Magdalena, na wszelki wypadek odruchowo otwierając torebkę, w której od przyjazdu Hutniak nosiła proszki od bólu głowy.
Przy Klaudii groziło jej to, że się od nich uzależni. Na szczęście artystka miała przebywać w Opatowie jedynie trzy dni.
– Zapytała, czy wszyscy goście na imprezie nie mogliby być ubrani na biało – powiadomiła ją z pełną powagą Barbara.
– Żartujesz?!
– Chciałabym – westchnęła Skowron. – Wyraziła tę prośbę w czasie śniadania, tuż po pytaniu, czy zdaję sobie sprawę z faktu, że w piwnicach hotelu czai się zło. Zapewniłam, że ma rację, bo czai się tam siłownia, którą jak wiadomo, zdrowiej omijać z daleka, ale kazała mi podejść do tego poważnie i na wszelki wypadek okadzić wszystko poniżej parteru szałwią, najlepiej przy dźwiękach piosenek z jej płyty Muzyka duszy, dzięki którym, jak mi zdradziła, jedna staruszka na Podlasiu wyleczyła się z bronchitu i pozbyła moli z kuchni.
– Ja pierdzielę – jęknęła Zając. – Przecież nikt nie przyjdzie ubrany na biało!
– Nie mów hop. – Przyjaciółka popatrzyła na nią porozumiewawczo. – Żona Walentego zdolna jest do takiego szaleństwa.
– No tak… – zgodziła się Magdalena, pomna faktu, że kreacje obnoszone przez żonę byłego burmistrza nasuwały nachalną myśl, że ich właścicielce ktoś rąbnął z domu wszystkie lustra, ewentualnie pozbawił ją instynktu samozachowawczego.
W czasie poprzedniej imprezy Manuela Drucik przykuła uwagę gości, pojawiając się w sukni, która sprawiała wrażenie uszytej z runa leśnego, a przy ramionach zwieńczona była czymś, co wyglądało jak zdechły borsuk.
– Ona na pewno. Ale poza nią raczej nikt.
– Na wszelki wypadek poprosiłam, żeby na wejście Klaudii zgasić wszystkie światła. Zostanie tylko oświetlający ją reflektor. Jest szansa, że zanim zobaczy publiczność, zdąży coś zaśpiewać.
– Doskonały pomysł – pochwaliła Magdalena, po czym popatrzyła na krzątającą się przy stołach Annę i dodała: – Może i ja w czymś pomogę?
Zanim Barbara zdążyła odpowiedzieć, drzwi wejściowe do restauracji się rozsunęły i stanęły w nich dwie doskonale znane i jej, i Magdalenie osoby. Jedną z nich był wysoki, szczupły, młody mężczyzna z długimi, czarnymi, gładko zaczesanymi włosami, ubrany w oryginalny czarno-srebrzysty, sprawiający wrażenie kosztującego fortunę, skórzany płaszcz. Drugą zaś – sympatyczna, okrąglutka szatynka w podhalańskim kożuszku, okutana w puszysty szal.
– Mario! Miśka! – zakrzyknęła radośnie Zając, podbiegając do nich. – Jednak dotarliście!
Na twarzach współwłaścicieli popularnej agencji eventowej, Mariusza Koska i Dominiki Szustek, zwanych przez wszystkich ich znajomych po prostu Mario i Miśką, także pojawiły się uśmiechy.
– Owszem, udało się nam – potwierdził Mario, kiedy już wymienił uściski nie tylko z Magdaleną, lecz i z Barbarą – ale tylko na jeden dzień. Jutro musimy wracać do Warszawy.
– Szkoda – zmartwiła się Zając, która uwielbiała Koska i najchętniej widziałaby go jako swojego stałego sąsiada. – A czemu musicie?
– Organizujemy premierę nowej książki Róży Krull – wyjaśnił, mając na myśli postrzeloną w równym stopniu co Hutniak autorkę powieści kryminalnych. – Uwierz mi, że wolałbym poleniuchować w „Młynie”, zamiast się zastanawiać, co zmaluje ta wariatka. Czy jest już gęsina?
– Yhm – potaknęła Skowron, do której skierowane było ostatnie pytanie. – Rozlokujcie się, a ja zamówię, to akurat kuchnia zdąży zrobić. Życzysz sobie pierogi czy udko?
– Weź pierogi, ja wezmę udko i się podzielimy – zaproponowała Miśka, obserwująca konsternację na twarzy Mario. – Wiem, że najchętniej wszamałbyś w całości i to, i to, ale pamiętaj, że się ostatnio zaokrągliłeś.
– Z której strony on się niby zaokrąglił? – Magdalena popatrzyła na nią podejrzliwie, kiedy Kosek poszedł do samochodu po walizki.
– Z żadnej – odpowiedziała beztrosko Szustek – ale odkrył na wadze, że ma kilogram więcej niż miesiąc temu, wpadł w panikę i od tego czasu ględzi non stop o tym, że stacza się w otyłość. Mam tego po dziurki w nosie i obiecałam, że będę go pilnować. Wolę, żeby od czasu do czasu mniej zjadł, niż wypróbowywał każdy cudowny specyfik na odchudzanie, który zobaczy w internecie. Najpierw zamówił coś zielonego, co wyglądało jak sproszkowana trawa, i potem w czasie prezentacji scenariusza imprezy dla Zosi Gałczyńskiej zaczęło mu się odbijać jakby pokostem, i to tak, że w końcu manager Zosi musiał otworzyć okno. Później pił jakąś herbatkę z glonów, po której spędził w ubikacji pół dnia, a że musiał łączyć się z klientami na Zoomie, więc trzeba było zrobić tam dekorację z prześcieradła i udawać, że toaleta to jego gabinet w czasie remontu.
– Faceci nigdy nie przestają być dzieciakami, prawda? – Magdalena mrugnęła do niej porozumiewawczo. – Co oni by bez nas zrobili?
– Zginęli. Szybko i marnie – przyznała z uśmiechem Szustek. – Siostra już przyjechała?
– Nie, będzie tuż przed rozpoczęciem imprezy – odpowiedziała Zając. – A co?
– Nie mogę się doczekać, żeby ją uściskać. Ma taką cudowną aurę – wyjaśniła Miśka, po czym przywitała się z Anną, która wyłoniła się z drugiej jadalni.
Restauracja w „Miodowym Młynie” składała się z dwóch sal. Przy czym jedna, mniejsza, otwarta pozostawała zawsze, a druga, większa, służyła do specjalnych imprez, które odbywały się tutaj prawie w każdy weekend. Nie było bowiem w okolicy lepszego miejsca na wyprawienie przyjęcia z okazji komunii, świąt, ślubu, pogrzebu czy choćby urodzin. I to nie tylko ze względu na komfort i elegancję młynowych pomieszczeń, ale przede wszystkim z powodu serwowanych tu dań, powstających w większości według autorskich przepisów Barbary. A ponieważ kulinarne wyczucie Skowron było wysokiej próby, perfekcyjnie balansujące między tradycyjnymi smakami regionalnymi a nowoczesnymi eksperymentami spod znaku kuchni fusion, to też i mało kto wychodził z „Miodowego Młyna” w innym stanie niż tak zwanej ciąży spożywczej, i to niezależnie od płci czy wieku. U Barbary w dziedzinie ciąży istniało równouprawnienie, a stali bywalcy tego miejsca doskonale wiedzieli, że najgorszym błędem, jaki dało się popełnić, zanim zaczęło się tu wieczerzać, było włożenie zbyt obcisłych ciuchów.
– Mam jakieś dziwne przeczucie… – rzekła Zalewska w zamyśleniu.
– Jakie przeczucie? – Magdalena popatrzyła na nią uważnie.
Anna nie zdążyła odpowiedzieć, bo w tym samym momencie w drzwiach pojawiła się kolejna osoba. Młody szatyn średniego wzrostu ubrany na czarno, postawny i sprawiający sympatyczne wrażenie.
– Służby porządkowe witają swoje ulubione miejsce – zasalutował przybyły Barbarze. – Wszystko w porządku? Można się do czegoś przydać?
– Wszystko pod kontrolą – zaraportowała Skowron z uśmiechem, po czym popatrzyła na zdziwioną minę Miśki i dodała: – To nowy komendant naszej policji.
– Walter Lis. – Mężczyzna podał dłoń Szustek. – Do usług.
– Bardzo mi miło – szepnęła nieśmiało Miśka, która zawsze w obecności jakichkolwiek służb mundurowych czuła się nieco skrępowana.
Było to o tyle dziwne, że nigdy w życiu nie popełniła żadnego wykroczenia poza rąbnięciem batonika czekoladowego ze sklepiku szkolnego w trzeciej kasie podstawówki. A i to przez przypadek, bo była pewna, że zapłaci za niego jej ówczesny „boyfriend” Roland, który akurat tego dnia nie miał przy sobie ani grosza.
– A więc? – Lis ponownie spojrzał na Barbarę. – Mogę w czymś pomóc?
– Teraz nie, ale wieczorem, po imprezie, bardzo chętnie – odpowiedziała Skowron. – Będziesz, oczywiście?
Walter widocznie się zakłopotał.
– No właśnie nie za bardzo – przyznał z żalem. – Służba.
– Jak to? – Barbara popatrzyła na niego z wyrzutem. – To miała być twoja pierwsza impreza w „Młynie”!
– Nadrobimy – obiecał jej policjant. – Wszyscy chcieli tu być, więc ciągnęliśmy losy. Wypadło na mnie. Bardzo przepraszam. Ale przyrzekam, że wpadnę po pracy i pomogę wam posprzątać.
– Miły człowiek – rzekła Barbara, kiedy Lis opuścił już hotel. – O wiele lepszy od poprzedniego komendanta. Ale, ale… Zanim tu wpadł, zaczęłaś coś mówić o przeczuciu…
– Sama nie wiem – westchnęła Zalewska, do której skierowane zostało to ostatnie zdanie. – Odnoszę wrażenie, że od jakiegoś czasu dzieje się u nas coś niezrozumiałego.
– Doprecyzuj – poprosiła Zając – bo nie za bardzo wiem, o co ci chodzi.
– Kiedy sama mam problem z tym, żeby ubrać to w słowa – przyznała Zalewska. – Od kilku tygodni wszyscy są tu jacyś nieswoi…
– Chyba tylko Walenty – mruknęła Magdalena. – Był pewny, że na fali składania wieńców pod każdym historycznym kamyczkiem i święcenia każdego drzewa zostanie wybrany kolejny raz, a tu się nagle okazało, że ludzie wolą halę sportową i place zabaw zamiast tej jego wiecznej martyrologii. Musiał biedak przeżyć niezły szok.
– To oczywiste – przyznała Anna – ale nie tylko. Popatrz na Marylę. Zawsze była uśmiechnięta, rozgadana, a ostatnio chodzi jak z krzyża zdjęta. Usiłowałam się dowiedzieć czemu, to zbyła mnie jakimiś gładkimi słówkami, że ma problemy z dostawą. Akurat w to uwierzyłam! Butik jest zapchany po ostatnie miejsce na wieszaku. Podobnie z Kostką.
– No jej akurat mi nie szkoda – mruknęła Skowron.
Konstancja Rozkosz, zwana przez znajomych Kostką, prowadziła lokalną gospodę „Opatowianka”, będącą największą konkurencją dla „Miodowego Młyna”, skąd zresztą zżynała bez poczucia obciachu wszystkie pomysły. Kiedy Barbara wprowadziła do menu pierogi z różą, które szybko zyskały miano kultowych i ściągały do jej restauracji ludzi nie tylko z Opatowa, lecz także z okolicznych miasteczek, wiosek oraz samego Sandomierza, Rozkosz zmusiła swojego szefa kuchni do serwowania naleśników z tulipanami. A kiedy ów zahukany człowieczek usiłował zaprotestować, twierdząc, że tulipany zawierają alkaloidy, glikozydy oraz inne -ydy i -idy oraz że za pomocą owych naleśników Kostka wytruje wszystkich swoich klientów, a sama będzie do końca życia jadła już tylko chleb i wodę w więzieniu, Rozkosz ofukała go i nazwała trzęsidupkiem. A potem wyjaśniła, że w ramach eksperymentu dodała owe płatki do karmy swojego kota, który dostał jedynie rozwolnienia, ale poza tym sprawiał wrażenie bardzo zadowolonego. W ten sposób naleśniki trafiły do menu, acz tylko na dwa tygodnie, po których okazało się, że wszyscy, którzy je spożywają, cierpią na takie same przypadłości jak czworonóg Konstancji.
– Wiem, że macie na pieńku – przyznała Anna – ale uwierz mi, że ona ostatnio też nie jest sobą. Rozmawiałam z Bartkiem. Twierdzi, że Kostka niczego się już nie czepia, co samo z siebie świadczy o tym, że coś z nią jest nie tak. No i Leokadia… Chyba zauważyłyście…
– To prawda – zgodziła się Magdalena. – Faktycznie jest jakaś przybita. Mieliśmy jechać w zeszły weekend do Krakowa, razem Leosią i moim Mikim, ale w ostatniej chwili, jak już byliśmy spakowani, Artur zadzwonił i wszystko odwołał. Powiedział, że Leosia źle się czuje. Dostała migreny i musiała odpocząć. Nie brzmiało to specjalnie przekonująco.
– Nawet i ksiądz Włodzio jest dziwny – wtrąciła Barbara. – Zawsze pomagał przy imprezie, tryskał milionem pomysłów, tryskał energią, a teraz? Ledwo co dowiózł wino na licytację od Mariana i od razu powiedział, że musi lecieć coś załatwić i że wróci dopiero na imprezę. Jak nie on!
– O nim nie życzę sobie nic słyszeć – warknęła gniewnie Zalewska.
– Na śmierć zapomniałam! – Barbara popatrzyła na nią z ekspiacją. – Przepraszam.
– Nie ma za co…
– Teraz, jak tak mówicie, to przyszło mi do głowy, że i moja szanowna przełożona nie jest ostatnio sobą – rzekła w zamyśleniu Magdalena. – Dała mi święty spokój, co jak wiadomo, nie leży w jej charakterze. I też wydaje się jakaś smętna. Byłam bliska tego, żeby ją zapytać, czy coś się wydarzyło i czy nie potrzebuje pomocy.
– Ty?! – zdumiała się Skowron pomna, że stosunki między Zając a Ludmiłą Miłą, pełniącą od kilku miesięcy obowiązki dyrektorskie w jej szkole, formalnie wciąż wicedyrektorką, dało się określić tylko jednym słowem: skomplikowane.
– Yhm, ja – potwierdziła Magdalena z przekąsem. – Wyobraź sobie, jakie musi sprawiać wrażenie, skoro nawet mnie ruszyło.
– Który pokój mamy tym razem? – przerwał im Mario, właśnie ponownie wchodzący do hotelu, tym razem ciągnąc za sobą dwie potężne walizy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki