Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Debiut w blasku reflektorów czy w cieniu mrocznej tajemnicy?
Dla nowoorleańskiej elity bal Les Masques to wydarzenie, które wyznacza szczyt sezonu – jest pełne przepychu, ale od zeszłego roku… także niebezpieczeństw. Informacja o tragicznej śmierci Margot Landry, zeszłorocznej królowej balu, wstrząsnęła towarzystwem. Oficjalnie uznano to za nieszczęśliwy wypadek. Ale czy to prawda? Teraz na tronie debiutantek zasiada perfekcyjna Lily LeBlanc, a bal wydaje się przebiegać zgodnie z planem, dopóki tajemnicza postać w stroju błazna nie zakłóci ceremonii. Wkrótce Lily znika. Chwilę przed zniknięciem wysyła wiadomość do trzech dziewczyn: doskonałej Vivian, zbuntowanej Piper i wycofanej April. Choć na pozór nic ich nie łączy, wkrótce będą musiały razem stawić czoła mrocznym sekretom. Czy śmierć Margot była rzeczywiście przypadkowa? Czy Lily podzieli jej los? A może wszystko, co wiedzą o sobie nawzajem, to jedno wielkie kłamstwo?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 410
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Nowego Orleanu – kocham cię. (Naprawdę).
LILY
30 GRUDNIA, 00.00
Pierwszą rzeczą, którą musisz pojąć, dorastając w Nowym Orleanie, jest to, że pewnego dnia wszyscy znajdziemy się pod wodą. Nie chodzi o powódź, której miasto w przeszłości doświadczyło już kilka razy. Mówiąc „pod wodą”, mam na myśli całkowite zniknięcie, jak w jednej z tych dystopijnych książek, które pochłaniałam, zanim odkryłam, że to dość żenujące. Ludzie jednak wciąż się decydują, by tu mieszkać, ale nie powinno mnie to dziwić. Drugą rzeczą, którą musisz zrozumieć, jest to, że jeśli nie będzie to huragan, i tak dopadnie nas tu coś innego.
Zaciskam pięść wokół kluczy, a ostre krawędzie wystają spomiędzy palców niczym szpony. To jedna z lekcji mojej mamy, która zawsze dba o to, bym wiedziała, jak się obronić. Ciągle przestrzega mnie przed spacerowaniem po zmroku ze słuchawkami w uszach i nawiązywaniem kontaktu wzrokowego z nieznajomymi mijanymi po drodze. „Musimy dbać o swoje bezpieczeństwo”, powtarza często, „ponieważ to miasto nie jest bezpieczne, nawet nasza zamożna ulica skryta pod koronami dębów. Życie jest pełne niebezpieczeństw i same musimy o siebie zadbać”.
Teraz rozumiem to lepiej niż kiedykolwiek wcześniej.
Nasilający się wiatr wdziera się pod moją bluzę. Jest zimno, zimniej niż zwykle o tej porze roku w stanie Luizjana. Panująca wilgoć tylko pogarsza sprawę. Tak to już chyba jest, gdy buduje się miasto na skraju rzeki, która chce je pochłonąć. Chowam dłonie w rękawach i przyciskam do twarzy, żeby chociaż trochę się ogrzać. Wciąż czuję na sobie suknię balową, którą zdjęłam już kilka godzin temu. Ciasny gorset podrażnił skórę na plecach, wywołując swędzącą wysypkę.
Na ekranie mojego telefonu pojawia się nowa wiadomość.
Gdzie jesteś?
Już mam odpisać, po czym zmieniam zdanie.
Przede mną, za wysoką żelazną bramą, wznosi się Gniazdo. Miejsce znajduje się tuż przy autostradzie w jednej z tych podupadłych dzielnic, w których moi rodzice zawsze się upewniają, czy zamknęli samochód od środka. To dość zabawne, biorąc pod uwagę fakt, co kryje się w budynku: główna siedziba Krewy Deus[1], gdzie tworzy się, pozłaca, a potem przechowuje platformy paradne, które czekają tam do dnia Mardi Gras, by ruszyć w majestatyczną przejażdżkę po mieście. W środku nie znajduje się nic szczególnie wartościowego – plastikowe koraliki, sztuczne monety oraz drewniane platformy bogato zdobione dekoracjami z masy papierowej. Wartość tych rzeczy jest bez znaczenia, chodzi o to, co reprezentują – nowoorleańską arystokrację zamkniętą za czterocyfrowym kodem dostępu.
Odruchowo zerkam przez ramię, tak jak za każdym razem robi to tata, gdy przychodzimy tu razem. Skąpana w ciemności ulica jest zupełnie pusta. Wpisuję kod i przechodzę przez bramę, po czym ruszam szybkim krokiem w kierunku drzwi magazynu.
Są uchylone, a to oznacza, że ktoś musi być w środku.
Moje serce zaczyna mocniej bić, choć teoretycznie powinnam być tu bezpieczna, chroniona przed zagrożeniami z zewnątrz. Ale zdaję sobie sprawę, że żelazne bramy równie często trzymają niebezpieczeństwo na zewnątrz, co zamykają je w środku.
Wnętrze magazynu jest zimne i ciemne, drewniane platformy oraz siedzące na nich kukły są skąpane w cieniu. Błazny i królowie, wymyślne potwory – całe królestwo stworzone z papieru i płatków złota. Chociaż nic z tego nie jest prawdziwe, to w tym oświetleniu potrafią przerazić.
Dociera do mnie, że jestem zupełnie sama, a pojawienie się tutaj było złym pomysłem. Ściskam klucze mocniej. Nagle wydają się absurdalną formą obrony, niczym drewniane, zdobione pióropuszem włócznie rzucane podczas parad. Jaką krzywdę mogłabym tym komuś wyrządzić, i to zupełnie sama?
Dosyć tego, karcę się w myślach.
Oddycham głęboko i wysyłam ostatnią wiadomość.
Jestem na miejscu
LES MASQUES ORGANIZUJE SZEŚĆDZIESIĄTY, JUBILEUSZOWY BAL
Society & Culture | Opublikowano w piątek, dwudziestego dziewiątego grudnia
Czas odkurzyć białe rękawiczki, Drogie Panie! Dziś wieczorem w Uptown Country Club odbędzie się Bal Les Masques. Zgodnie z wieloletnią tradycją karnawałową podczas sześćdziesiątego dorocznego balu uhonorowanych zostanie dziesięć debiutantek oraz tegoroczna królowa, Lily LeBlanc, córka George’a LeBlanca drugiego.
Panna LeBlanc, uczennica klasy maturalnej w szkole im. Edwarda Beaumonta, doskonale zna tradycję Les Masques. Jej matka, Alice, pełniła funkcję królowej podczas trzydziestego dorocznego balu, a dziadek od strony ojca, George LeBlanc senior, będzie niebawem obchodził dziesiątą rocznicę panowania jako król Deus podczas corocznej parady.
Dla szczęśliwych posiadaczek zaproszenia królewska prezentacja rozpocznie się punktualnie o godzinie dwudziestej, a po niej nastąpią tańce i zabawa do białego rana.
Bal, który od lat jest hołdem dla elegancji, radości i kultury Nowego Orleanu, ma dziś szczególne znaczenie: tegoroczna uroczystość będzie uczczeniem pamięci zeszłorocznej królowej, Margot Landry. Wielu się zastanawiało, czy w obliczu tej tragicznej straty bal się odbędzie. Grono Les Masques zdecydowało, iż należy iść naprzód. Cytując słowa Genevieve Johnson (damy trzydziestego dorocznego balu): „Podobnie jak miasto, które nazywamy domem, krewa Les Masques wytrwa w obliczu każdej tragedii”. Szczęśliwie w tym roku bal świętuje grupa młodych kobiet, które są tego warte.
1
APRIL
29 GRUDNIA, 20.15
Zamek na moich plecach pęknie przy kolejnym oddechu. Właściwie ten nawet nie musi być głęboki – wystarczy taki, który ledwo udaje mi się zaczerpnąć w tej balowej sukni rodem z sali tortur. Gdy nabieram powietrza, fiszbiny wbijają się w moją skórę niczym kły, przypominając mi o dwóch uniwersalnych prawdach. Po pierwsze, debiutantki nie powinny sobie niczym dogadzać, włączając w to tlen. Po drugie, jestem prawie pewna, że te suknie celowo zostały zaprojektowane tak, by uniemożliwić nam ucieczkę.
– Och. – Milford, chłopak wyznaczony na moją eskortę, uniósł spojrzenie znad telefonu, po czym wsunął go do kieszeni marynarki. – Chyba nie zemdlejesz?
Zdaję sobie sprawę z tego, że kurczowo ściskam bukiet magnolii i oblewam się rumieńcem. Milford nie sprawia wrażenia szczególnie przejętego, a raczej oderwanego od własnych spraw. Robię się jeszcze bardziej czerwona, kiedy gorączkowo zastanawiam się nad tym, czy przez moje rumieńce Milford nie pomyśli, że na niego lecę. Jasne, że nie, ale czy fakt, że w ogóle się tym przejmuję, świadczy o tym, że cierpię na lęk społeczny lub zaburzenia narcystyczne? A może to i to? Nagle niczym matrioszka składająca się z kolejnych warstw lęków uginam się pod ich ciężarem i martwię się tym, że znowu się zamartwiam, a wszystko, co w tym momencie mogę z siebie wydusić, to krótkie:
– Nic mi nie jest.
To zdecydowanie dalekie od prawdy, ale na szczęście Milford ponownie wyciąga telefon.
Skupiam się na oddychaniu: wdech na cztery, wstrzymaj do siedem, wydech na osiem. To wcale nie jest łatwe, kiedy, no wiecie, moje płuca są więzione w klatce szytej na miarę.
Wzdrygam się na myśl, ile ta suknia kosztowała tatę – tysiąc dolarów, które lepiej byłoby wpłacić na mój fundusz studencki lub na cokolwiek innego. Jeśli chciał pozbyć się tych pieniędzy, z radością przeznaczyłabym je na papier fotograficzny lub klisze, ponieważ nadużywam zapasów ciemni Beaumont. Jednak według taty tego właśnie „się oczekuje” – to jego ulubione wyrażenie z tej całej debiutanckiej gadki. Każda z dziewczyn ma suknię szytą na zamówienie, ale to akurat ja jestem jedyną płaską jak deska debiutantką, a utrzymanie mojej sukni bez ramiączek na poziomie klatki piersiowej wymaga sporej pomysłowości. Jak na zawołanie czuję nieprzyjemne mrowienie na skórze ściśniętej pod ozdobnym topem.
– Chyba zaraz nasza kolej – mruczę pod nosem.
„Chyba”, jakbyśmy nie byli jedyną parą na korytarzu. Takie wtrącenia zawsze mi się wymykają, zanim zdążę je powstrzymać – odruchowe przeprosiny za to, że w ogóle otwieram usta.
Milford spogląda na drzwi prowadzące do sali balowej i wzdycha, po czym chowa telefon z powrotem do kieszeni i podaje mi ramię. Chwytam je, choć w myślach krzywię się na tę wymuszoną formalność. Najwyraźniej debiutantki są zbyt delikatne, by przejść kilka kroków bez podparcia silnego, nastoletniego chłopca. Wybaczcie, oczywiście miałam na myśli silnego, nastoletniego księcia – to oficjalny tytuł. Nowoorleański nonsens związany z całym zamieszaniem dotyczącym debiutantek wyróżnia się na tle innych bali tym, że samo celebrowanie tego, jak bogaci i ważni jesteśmy, nie wystarcza. Musimy dosłownie być królewską elitą. Damy, książęta, królowie. Mardi Gras to nasze święto.
Lub, jak ująłby to ktoś inny, święto bogatych bufonów.
Mój prywatny książę, Milford Wilcox Trzeci, został mi przydzielony przez bożków debiutantek lub alfabetyczną zbieżność naszych nazwisk. Tak jak ja, Milford chodzi do ostatniej klasy w Beaumont, ale wiem o nim tylko, że: 1) mieszka w rezydencji wartej wiele milionów dolarów, 2) jego tata ubiega się o urząd burmistrza, 3) prawdopodobnie nie jest podekscytowany eskortowaniem najdziwniejszej damy, jaka kiedykolwiek zhańbiła to wydarzenie. Z drugiej strony drzwi rozbrzmiewa stłumiona wersja utworu Someone to Watch Over Me, który w wykonaniu zespołu jazzowego przypomina raczej marsz żałobny. Wyobrażam sobie rozpromienioną twarz taty na widowni i przywołuję słowa, które powtarzam jak mantrę, odkąd zaczął się ten wieczór: „To wiele znaczy dla taty. On jest dla mnie bardzo ważny”. Okej, to jasne, że z historycznego punktu widzenia bale debiutantek są przykładem rasizmu, klasizmu i seksizmu, a do tego zasadniczo stanowią ucieleśnienie wszystkiego, co z tym krajem jest nie tak, ale przecież na jeden wieczór mogę zapomnieć o własnych zasadach. Prawda?
Mylisz się, ryczy głos w mojej głowie. Teraz, stojąc tu w za ciasnej sukni i zbyt luźnych rękawiczkach, potrafię myśleć jedynie o ubiegłorocznym balu i Margot, którą znaleziono martwą niecałą dobę po tym, jak bawiła się w dokładnie tej samej sali.
Ogarnia mnie gwałtowna panika, w gardle tkwi nieme błaganie, by stąd uciekać. Ale jest już za późno. Słyszę cichnące oklaski, którymi publiczność obdarzyła poprzednią debiutantkę. Po chwili zza drzwi dobiega niesiony przez mikrofon głos pani Johnson. Tak brzmiałby głos Boga, gdyby był starzejącą się pięknością z Południa.
– Przed wami debiutantka April Whitman!
Z nas dwojga to ja byłam tą, która panikowała, że przegapimy naszą kolej, ale teraz nie mogę się ruszyć, dosłownie jakby podeszwy moich butów przywarły na stałe do podłogi. Jednak oficjalnie jest już za późno na ucieczkę. Milford musi wyciągnąć mnie z korytarza, a gdy to robi, czuję na sobie gorące światło płynące z reflektorów ustawionych na scenie. Przed nami rozpościera się widok na salę balową z wysokim sufitem. Chybocące się żyrandole wyglądają na takie, które mogłyby runąć na publiczność w każdej chwili. Odgłosom naszych kroków na starej drewnianej podłodze towarzyszą nikłe oklaski. Nie mam im za złe tego braku entuzjazmu. W końcu jestem ostatnią tego wieczoru, a do tej pory musieli patrzeć, jak dziewięć młodych dziewcząt wystawia się na scenie niczym bydło najwyższej klasy.
Obchodzimy scenę, światła są oślepiające, zmieniają publiczność w zamazane sylwetki na składanych krzesłach. Mimo to bez trudu dostrzegam tatę. Wstaje i bije brawo z uniesionymi wysoko rękami, jakby oglądał jedną ze swoich ulubionych oper, a ja była primadonną, która właśnie odegrała występ życia. Obok siedzi mama i obdarza mnie promiennym uśmiechem, który mówi: „Wiem, że nie chcesz tu być, przepraszam”. Kiedy to dostrzegam, rozlewa się we mnie ciepło. Robimy to dla taty. Dla niego mogę się poświęcić.
Kiedy zbliżamy się do środka sali, na ramieniu brakuje mi znajomego ciężaru paska od mojej lustrzanki. Dostrzegam inny wycelowany we mnie aparat w rękach oficjalnego fotografa wydarzenia. Moje policzki pokrywają się szkarłatem, a do tego zaczynam się pocić. Nie lubię znajdować się po tej drugiej stronie obiektywu, gdzie nie ma żadnego schronienia. To zawsze budzi we mnie szczególny rodzaj lęku.
Milford zaczyna chrząkać, a ja w porę przypominam sobie, że czas na ukłon. W głowie dźwięczą mi słowa pani Johnson z porannej próby: „Uśmiechnij się szerzej, April. To bal, kochanie, a nie pogrzeb”.
Jasne, miałam ochotę odparować. Chyba że umrę z niedotlenienia.
Tak jak ćwiczyłam to rano, pochylam się i prezentuję przed publicznością udawaną radość, podczas gdy moje uszy wypełnia szum buzującej krwi.
Błysk flesza.
I nagle jest już po wszystkim. Milford odprowadza mnie do reszty debiutantek, które tworzą wianuszek wokół pustego tronu na środku sceny, a następnie powoli wycofuje się do prowizorycznego backstage’u. Z moich ust wydobywa się drżący oddech.
– Nie blokuj tak kolan – szepcze ktoś obok mnie, na co cała się spinam.
Głos należy do Vivian Atkins, jednej z dwóch pozostałych debiutantek z mojej klasy. W szkole zazwyczaj nosi jeansy oraz niewyróżniający się T-shirt lub strój szkolnej drużyny piłkarskiej. W pewien niewytłumaczalny sposób w takich ciuchach jest jednak tak samo onieśmielająca jak w sukni balowej. Jej włosy w kolorze truskawkowego blondu opadają w elegancko upiętym kucyku, którym pewnie mogłaby mnie udusić. Może to tylko moje projekcje, ale nie podzielam koncepcji popularności, a Vivian należy do grupy jej wyznawców, dodatkowo nigdy wcześniej się do mnie nie odezwała, więc najzwyczajniej w świecie jej nie ufam.
Próbuję sklecić sensowną odpowiedź, ale głos więźnie mi w zaciśniętym gardle, więc jedyne, co udaje mi się z siebie wykrztusić, to ledwo słyszalne:
– Dzięki.
Vivian wzrusza ramionami, obserwując panią Johnson.
– Wpadnie w szał, jeśli jedna z nas zemdleje, zanim pojawi się Lily.
Jak na potwierdzenie jej słów pani Johnson posyła w naszą stronę promienny uśmiech mówiący: „Eksploduję, jeśli nie przestaniecie szeptać do siebie podczas mojego balu”. Nie winię jej, w końcu cała ta impreza jest jak jej prywatne Super Bowl[2], zwłaszcza w tym roku. Na drugim końcu rzędu debiutantek stoi Piper Johnson, trzecia dama Beaumont. To klon własnej matki, a przez skromną suknię z krótkimi rękawami i uczesanie rodem z lat sześćdziesiątych wygląda jak nastoletnia panna młoda na weselu Kennedych.
Prawdę mówiąc, w tych białych kreacjach wszystkie tu wyglądamy jak panny młode. To wcale nie jest przypadek, biorąc pod uwagę historię tego wydarzenia. W przeszłości bale debiutantek organizowano, by elity mogły ogłosić społeczeństwu, że ich drogie córki są gotowe do zamążpójścia, zanim dożyją podeszłego wieku dwudziestu dwóch lat. Tutaj, w Nowym Orleanie, początki tego szczególnego wymiaru piekła sięgają drugiej połowy dziewiętnastego wieku. To właśnie wtedy grupa bogatych supremacjonistów utworzyła krewę Deus, jeden z pierwszych klubów organizujących uroczystości karnawałowe w trakcie Mardi Gras. W tamtych czasach było to tajne stowarzyszenie. W ostatni dzień karnawału wyprawiało najbardziej krzykliwą paradę, a wieczorem ekskluzywny bal debiutantek – pełną przepychu maskaradę tylko dla najbogatszych i najbardziej uprzywilejowanych białych w mieście. Z biegiem czasu krewa Deus dała początek Les Masques i nowej edycji balu, wydarzenia dla uczennic w wieku licealnym, i właśnie tak się tu znalazłam, modląc się o słodkie wybawienie.
Teraz kluby Mardi Gras przestały być elitarnymi stowarzyszeniami i każdy może starać się o członkostwo. Oczywiście każdy, kogo stać na opłacenie składek, oraz kto ma kogoś, kto zarekomenduje go krewie jako wartościowego kandydata. Wciąż jednak myślę o tym, jak zepsute są korzenie tego wydarzenia, a przyglądając się innym debiutantkom na scenie, nie sądzę, by było mniej elitarne niż sto lat temu.
Czuję kolejny ucisk w piersi, ale resztką sił udaje mi się zapanować nad oddechem. Na panikę i tak jest już za późno, ponieważ zaraz wielki finał. Utwór grany przez orkiestrę dobiega końca, nastaje chwila pełna oczekiwania, zanim rozlega się werbel.
– Prezentuję państwu Jej Królewską Wysokość... – Pani Johnson robi pauzę, delektując się wzniosłością tej chwili. – Królową Lily LeBlanc.
Po sali rozbrzmiewa królewska fanfara grana na trąbce, a światło reflektora pada na główne wejście, przez które miała przejść jedynie królowa. Pozostałe debiutantki były wprowadzane bocznymi drzwiami. Dwóch „paziów” – dziesięcioletnich chłopców niemających pojęcia o zaszczycie, który ich spotkał, zmuszonych przez rodziców do założenia stroju służby oraz blond peruk w stylu fryzury na garnek, a także kapeluszy z piórem – otwiera ciężkie, drewniane drzwi. Zespół zaczyna grać instrumentalną wersję La vie en rose, a wszystkie głowy odwracają się w jedną stronę.
Lily LeBlanc sunie przez salę w białej sukni i pomimo absurdu tego widowiska każdy wstrzymuje oddech. Jest uosobieniem wszystkiego, co królewskie. Dumna postawa, korona połyskująca na idealnie upiętych włosach w odcieniu białego blondu, ułożonych tak, by okalały jej twarz w kształcie serca. Eskortuje ją Wyatt Johnson – chłopak Lily oraz bliźniak Piper. Równie dobrze mógłby być niewidzialny niczym jej złoty cień dodający dziewczynie blasku. Lily cała lśni, począwszy od jej niebieskich oczu i promiennego uśmiechu, po śmieszne berło i pelerynę wyszywaną koralikami.
Ja znam jednak prawdę: to jedynie blask tanich szkiełek, zbyt dobrze naśladujący prawdziwy klejnot. Blask, który zwodzi do momentu, w którym jest już za późno.
Lily i Wyatt zbliżają się powoli do sceny w akompaniamencie jazzowej melodii granej na trąbce oraz perkusji. Wyatt trzyma Lily za rękę, gdy ta wchodzi na podest, i wpatruje się w nią z zachwytem – jakby nie mógł uwierzyć, że dostąpił zaszczytu, pomagając jej pokonać zaledwie trzy schodki. Kiedy Lily jest już na scenie, posyła mu pełen uwielbienia uśmiech. Cała sytuacja daje groteskowy przedsmak ich ślubu, do którego z pewnością dojdzie, zanim Lily skończy dwadzieścia pięć lat, ponieważ według południowych standardów to już wiek starej panny.
Wyatt kłania się i opuszcza scenę razem z resztą chłopaków, a Lily zostaje na niej sama, by rządzić swoim królestwem. Zanim usiądzie, robi krok naprzód, unosi wzrok, zupełnie nie przejmując się możliwością potknięcia o płaszcz. Wtedy dostrzegam, że wpatruje się w swoich rodziców, którzy zajmują miejsca w pierwszym rzędzie. Jej mama w purpurowym atłasie z idealnym uśmiechem wymalowanym na twarzy wygląda jak każda mama królowej. Od jej taty bije duma, a oczy połyskują odcieniami stali, tak samo jak medalion krewy Deus spoczywający na jego piersi.
Zastanawiam się, czy myślą o tym samym co ja: La vie en rose to piosenka, która w zeszłym roku rozbrzmiewała w sali balowej, kiedy to Margot wchodziła na scenę. Używają jej do wejścia każdej królowej od nie wiadomo jak dawna, ale jakaś część mnie miała nadzieję, że tym razem ją zmienią. Teraz brzmi jak klątwa.
Nawet jeśli Lily pomyślała o tym samym, nie dała tego po sobie poznać. Unosi berło i tak, jak zapewne ćwiczyła wiele razy, przesuwa nim w powietrzu nad publicznością, z jednej strony na drugą, zupełnie jakby rzucała zaklęcie, a to zdaje się działać. Czas staje w miejscu, a publiczność zamiera. Salę wypełniają ostatnie takty piosenki, a wtedy Lily siada, co sprawia, że czar pryska. Wybuchają ogłuszające brawa.
Nie mogę uwierzyć, że są na tyle głupi, by dać się na to nabrać.
Oklaski i muzyka powoli cichną, wszyscy czekają na dalszą część programu. Staram się ukryć zażenowanie, które ogarnia mnie na myśl tego, co zaraz nastąpi.
– A teraz – pomieszczenie ponownie wypełnia głos pani Johnson – na scenę zapraszamy naszych kuglarzy!
Nadszedł czas na wisienkę na torcie południowego absurdu. Jakby nie było już dostatecznie żenująco. Książęta wdrapują się na scenę niczym zjawy z kiepskiego koszmaru. Mają na sobie błyszczące kostiumy rodem ze średniowiecza, czapki z dzwoneczkami oraz, co najgorsze: ich twarze są zasłonięte plastikowymi maskami w brzoskwiniowym kolorze z wymalowanymi czerwonymi ustami. Przez małe otwory widać jedynie ich oczy. Jak w horrorze, który w Nowym Orleanie przybrał formę święta Mardi Gras.
Pomieszczenie wypełnia się melodią w cyrkowym stylu, a kuglarze rozpoczynają spontaniczny występ – podskoki, wymachy, układy zapamiętane z TikToka. Lily wodzi wzrokiem po scenie i śmieje się, zakrywając dłonią usta. Taniec książąt dla królowej to kolejna tradycja, którą najwidoczniej wszyscy uważają za uroczą. Ja w każdym razie wolałabym zjeść swój bukiet, niż przyglądać się temu przez kolejne dwie minuty.
Wreszcie piosenka dobiega końca, a chłopcy kłaniają się królowej. Rozluźniam się i robię wydech. Jeszcze tylko kilka minut i będę mogła opuścić scenę.
Nagle gasną wszystkie światła.
Publiczność zamiera w elektryzującej ciszy, która po chwili przechodzi w nerwowe szepty. Wytężam wzrok, by spojrzeć na inne debiutantki, one jednak również nie wiedzą, co się dzieje. Tego nie było na próbach. Moje serce zaczyna walić jak szalone.
– Proszę zachować spokój. – Głos pani Johnson jest zagłuszony gwarem publiczności. Jej mikrofon przestał działać, tylko... dlaczego?
Nagle z tyłu ciemnej sali dobiega nas kliknięcie reflektora. Strumień światła został wycelowany prosto na Lily, która musiała zasłonić oczy. Coś zaczyna się dziać, a ja nie jestem pewna, na co patrzę. Czy to jakieś ruchome obrazy?
Kiedy dociera do mnie, co to jest, żołądek podchodzi mi do gardła.
Margot. Jej zdjęcia i nagrania poruszają się wolno wokół tronu. Margot w szkole, śmiejąca się do kamery i pokazująca środkowy palec. Margot jako królowa z koroną przekrzywioną na blond lokach. Zupełnie jak Lily, tylko mniej idealna, prawdziwsza. Jak jej duch. Nagrania nie mają dźwięku, ale dobrze pamiętam jej śmiech, który teraz odbija się echem w mojej głowie. Po omacku szukam czegoś, o co mogłabym się oprzeć, jednak mogę polegać jedynie na wiotkim bukiecie w moich dłoniach.
Staram się zapanować nad paniką chwytającą mnie za gardło i myśleć logicznie. Może to rodzaj jakiegoś hołdu? Przecież to miał być bal na cześć Margot, prawda? Wtedy dostrzegam wyraz malujący się na twarzy Lily. Jej spojrzenie wyraża zmieszanie.
I strach.
Nagle obrazy znikają, a sala balowa ponownie pogrąża się w całkowitej ciemności, która po krótkiej chwili ustępuje jaskrawej czerwieni. Kolorowe światło zatrzymuje się na bladych twarzach debiutantek. Jego źródło znajduje się gdzieś na górze, a ktoś specjalnie skierował je na nas. Robię krok do tyłu i prawie potykam się o suknię. Wtedy dostrzegam ruch obok tronu: łuk czerwieni, który rozpryskuje się szarłatem na kreacji i twarzy Lily.
Krew.
Wszyscy zamierają. Lily powoli podnosi rękę do twarzy, zbyt oszołomiona, by wydać z siebie krzyk, i zastyga jak do zdjęcia. Coś czerwonego spływa powoli po jej sukni.
A potem wybucha chaos.
PRZYPISY