Debiutantki - Worley Olivia - ebook + książka

Debiutantki ebook

Worley Olivia

0,0

Opis

Debiut w blasku reflektorów czy w cieniu mrocznej tajemnicy?

Dla nowoorleańskiej elity bal Les Masques to wydarzenie, które wyznacza szczyt sezonu – jest pełne przepychu, ale od zeszłego roku… także niebezpieczeństw. Informacja o tragicznej śmierci Margot Landry, zeszłorocznej królowej balu, wstrząsnęła towarzystwem. Oficjalnie uznano to za nieszczęśliwy wypadek. Ale czy to prawda? Teraz na tronie debiutantek zasiada perfekcyjna Lily LeBlanc, a bal wydaje się przebiegać zgodnie z planem, dopóki tajemnicza postać w stroju błazna nie zakłóci ceremonii. Wkrótce Lily znika. Chwilę przed zniknięciem wysyła wiadomość do trzech dziewczyn: doskonałej Vivian, zbuntowanej Piper i wycofanej April. Choć na pozór nic ich nie łączy, wkrótce będą musiały razem stawić czoła mrocznym sekretom. Czy śmierć Margot była rzeczywiście przypadkowa? Czy Lily podzieli jej los? A może wszystko, co wiedzą o sobie nawzajem, to jedno wielkie kłamstwo?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 410

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



W książce po­ja­wiają się: al­ko­hol, dys­kry­mi­na­cja, gro­oming, ma­ni­pu­la­cja, mor­der­stwo, nar­ko­tyki, prze­moc, prze­śla­do­wa­nie, wul­ga­ry­zmy, za­stra­sza­nie.
Ty­tuł ory­gi­nału: De­bu­tan­tes
Prze­kład: Alek­san­dra Mi­sior-Mrocz­kow­ska
Re­dak­tor pro­wa­dząca: Agata Ton­dera
Ko­rekta: Zo­fia Ulań­ska, Mo­nika Kna­pik, ko­rekta w pro­gra­mie firmy Lin­gventa
Skład: Ra­do­sław Ka­miń­ski
First pu­bli­shed in the Uni­ted Sta­tes by We­dnes­day Bo­oks, an im­print of St. Mar­tin’s Pu­bli­shing Group Co­py­ri­ght © 2024 by Oli­via Wor­ley. Jac­ket de­sign by Kerri Re­snick and Jo­na­than Bar­kat. All ri­ghts re­se­rved. © Co­py­ri­ght for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Zie­lona Sowa Sp. z o.o., War­szawa 2025
Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści lub frag­men­tów książkimoż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-8388-256-7
Wy­daw­nic­two Zie­lona Sowa Sp. z o.o. 00-807 War­szawa, Al. Je­ro­zo­lim­skie 94 tel. 22 379 85 50, fax 22 379 85 51wy­daw­nic­two@bo­ok­s4ya.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla No­wego Or­le­anu – ko­cham cię. (Na­prawdę).

LILY

30 GRUD­NIA, 00.00

Pierw­szą rze­czą, którą mu­sisz po­jąć, do­ra­sta­jąc w No­wym Or­le­anie, jest to, że pew­nego dnia wszy­scy znaj­dziemy się pod wodą. Nie cho­dzi o po­wódź, któ­rej mia­sto w prze­szło­ści do­świad­czyło już kilka razy. Mó­wiąc „pod wodą”, mam na my­śli cał­ko­wite znik­nię­cie, jak w jed­nej z tych dys­to­pij­nych ksią­żek, które po­chła­nia­łam, za­nim od­kry­łam, że to dość że­nu­jące. Lu­dzie jed­nak wciąż się de­cy­dują, by tu miesz­kać, ale nie po­winno mnie to dzi­wić. Drugą rze­czą, którą mu­sisz zro­zu­mieć, jest to, że je­śli nie bę­dzie to hu­ra­gan, i tak do­pad­nie nas tu coś in­nego.

Za­ci­skam pięść wo­kół klu­czy, a ostre kra­wę­dzie wy­stają spo­mię­dzy pal­ców ni­czym szpony. To jedna z lek­cji mo­jej mamy, która za­wsze dba o to, bym wie­działa, jak się obro­nić. Cią­gle prze­strzega mnie przed spa­ce­ro­wa­niem po zmroku ze słu­chaw­kami w uszach i na­wią­zy­wa­niem kon­taktu wzro­ko­wego z nie­zna­jo­mymi mi­ja­nymi po dro­dze. „Mu­simy dbać o swoje bez­pie­czeń­stwo”, po­wta­rza czę­sto, „po­nie­waż to mia­sto nie jest bez­pieczne, na­wet na­sza za­można ulica skryta pod ko­ro­nami dę­bów. Ży­cie jest pełne nie­bez­pie­czeństw i same mu­simy o sie­bie za­dbać”.

Te­raz ro­zu­miem to le­piej niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej.

Na­si­la­jący się wiatr wdziera się pod moją bluzę. Jest zimno, zim­niej niż zwy­kle o tej po­rze roku w sta­nie Lu­izjana. Pa­nu­jąca wil­goć tylko po­gar­sza sprawę. Tak to już chyba jest, gdy bu­duje się mia­sto na skraju rzeki, która chce je po­chło­nąć. Cho­wam dło­nie w rę­ka­wach i przy­ci­skam do twa­rzy, żeby cho­ciaż tro­chę się ogrzać. Wciąż czuję na so­bie suk­nię ba­lową, którą zdję­łam już kilka go­dzin temu. Cia­sny gor­set po­draż­nił skórę na ple­cach, wy­wo­łu­jąc swę­dzącą wy­sypkę.

Na ekra­nie mo­jego te­le­fonu po­ja­wia się nowa wia­do­mość.

Gdzie je­steś?

Już mam od­pi­sać, po czym zmie­niam zda­nie.

Przede mną, za wy­soką że­la­zną bramą, wznosi się Gniazdo. Miej­sce znaj­duje się tuż przy au­to­stra­dzie w jed­nej z tych pod­upa­dłych dziel­nic, w któ­rych moi ro­dzice za­wsze się upew­niają, czy za­mknęli sa­mo­chód od środka. To dość za­bawne, bio­rąc pod uwagę fakt, co kryje się w bu­dynku: główna sie­dziba Krewy Deus[1], gdzie two­rzy się, po­złaca, a po­tem prze­cho­wuje plat­formy pa­radne, które cze­kają tam do dnia Mardi Gras, by ru­szyć w ma­je­sta­tyczną prze­jażdżkę po mie­ście. W środku nie znaj­duje się nic szcze­gól­nie war­to­ścio­wego – pla­sti­kowe ko­ra­liki, sztuczne mo­nety oraz drew­niane plat­formy bo­gato zdo­bione de­ko­ra­cjami z masy pa­pie­ro­wej. War­tość tych rze­czy jest bez zna­cze­nia, cho­dzi o to, co re­pre­zen­tują – no­wo­or­le­ań­ską ary­sto­kra­cję za­mkniętą za czte­ro­cy­fro­wym ko­dem do­stępu.

Od­ru­chowo zer­kam przez ra­mię, tak jak za każ­dym ra­zem robi to tata, gdy przy­cho­dzimy tu ra­zem. Ską­pana w ciem­no­ści ulica jest zu­peł­nie pu­sta. Wpi­suję kod i prze­cho­dzę przez bramę, po czym ru­szam szyb­kim kro­kiem w kie­runku drzwi ma­ga­zynu.

Są uchy­lone, a to ozna­cza, że ktoś musi być w środku.

Moje serce za­czyna moc­niej bić, choć teo­re­tycz­nie po­win­nam być tu bez­pieczna, chro­niona przed za­gro­że­niami z ze­wnątrz. Ale zdaję so­bie sprawę, że że­la­zne bramy rów­nie czę­sto trzy­mają nie­bez­pie­czeń­stwo na ze­wnątrz, co za­my­kają je w środku.

Wnę­trze ma­ga­zynu jest zimne i ciemne, drew­niane plat­formy oraz sie­dzące na nich ku­kły są ską­pane w cie­niu. Bła­zny i kró­lo­wie, wy­myślne po­twory – całe kró­le­stwo stwo­rzone z pa­pieru i płat­ków złota. Cho­ciaż nic z tego nie jest praw­dziwe, to w tym oświe­tle­niu po­tra­fią prze­ra­zić.

Do­ciera do mnie, że je­stem zu­peł­nie sama, a po­ja­wie­nie się tu­taj było złym po­my­słem. Ści­skam klu­cze moc­niej. Na­gle wy­dają się ab­sur­dalną formą obrony, ni­czym drew­niane, zdo­bione pió­ro­pu­szem włócz­nie rzu­cane pod­czas pa­rad. Jaką krzywdę mo­gła­bym tym ko­muś wy­rzą­dzić, i to zu­peł­nie sama?

Do­syć tego, karcę się w my­ślach.

Od­dy­cham głę­boko i wy­sy­łam ostat­nią wia­do­mość.

Je­stem na miej­scu

LES MA­SQUES OR­GA­NI­ZUJE SZEŚĆ­DZIE­SIĄTY, JU­BI­LE­USZOWY BAL

So­ciety & Cul­ture | Opu­bli­ko­wano w pią­tek, dwu­dzie­stego dzie­wią­tego grud­nia

Czas od­ku­rzyć białe rę­ka­wiczki, Dro­gie Pa­nie! Dziś wie­czo­rem w Uptown Co­un­try Club od­bę­dzie się Bal Les Ma­sques. Zgod­nie z wie­lo­let­nią tra­dy­cją kar­na­wa­łową pod­czas sześć­dzie­sią­tego do­rocz­nego balu uho­no­ro­wa­nych zo­sta­nie dzie­sięć de­biu­tan­tek oraz te­go­roczna kró­lowa, Lily Le­Blanc, córka Geo­rge’a Le­Blanca dru­giego.

Panna Le­Blanc, uczen­nica klasy ma­tu­ral­nej w szkole im. Edwarda Be­au­monta, do­sko­nale zna tra­dy­cję Les Ma­sques. Jej matka, Alice, peł­niła funk­cję kró­lo­wej pod­czas trzy­dzie­stego do­rocz­nego balu, a dzia­dek od strony ojca, Geo­rge Le­Blanc se­nior, bę­dzie nie­ba­wem ob­cho­dził dzie­siątą rocz­nicę pa­no­wa­nia jako król Deus pod­czas co­rocz­nej pa­rady.

Dla szczę­śli­wych po­sia­da­czek za­pro­sze­nia kró­lew­ska pre­zen­ta­cja roz­pocz­nie się punk­tu­al­nie o go­dzi­nie dwu­dzie­stej, a po niej na­stą­pią tańce i za­bawa do bia­łego rana.

Bal, który od lat jest hoł­dem dla ele­gan­cji, ra­do­ści i kul­tury No­wego Or­le­anu, ma dziś szcze­gólne zna­cze­nie: te­go­roczna uro­czy­stość bę­dzie uczcze­niem pa­mięci ze­szło­rocz­nej kró­lo­wej, Mar­got Lan­dry. Wielu się za­sta­na­wiało, czy w ob­li­czu tej tra­gicz­nej straty bal się od­bę­dzie. Grono Les Ma­sques zde­cy­do­wało, iż na­leży iść na­przód. Cy­tu­jąc słowa Ge­ne­vieve John­son (damy trzy­dzie­stego do­rocz­nego balu): „Po­dob­nie jak mia­sto, które na­zy­wamy do­mem, krewa Les Ma­sques wy­trwa w ob­li­czu każ­dej tra­ge­dii”. Szczę­śli­wie w tym roku bal świę­tuje grupa mło­dych ko­biet, które są tego warte.

1

APRIL

29 GRUD­NIA, 20.15

Za­mek na mo­ich ple­cach pęk­nie przy ko­lej­nym od­de­chu. Wła­ści­wie ten na­wet nie musi być głę­boki – wy­star­czy taki, który le­dwo udaje mi się za­czerp­nąć w tej ba­lo­wej sukni ro­dem z sali tor­tur. Gdy na­bie­ram po­wie­trza, fisz­biny wbi­jają się w moją skórę ni­czym kły, przy­po­mi­na­jąc mi o dwóch uni­wer­sal­nych praw­dach. Po pierw­sze, de­biu­tantki nie po­winny so­bie ni­czym do­ga­dzać, włą­cza­jąc w to tlen. Po dru­gie, je­stem pra­wie pewna, że te suk­nie ce­lowo zo­stały za­pro­jek­to­wane tak, by unie­moż­li­wić nam ucieczkę.

– Och. – Mil­ford, chło­pak wy­zna­czony na moją eskortę, uniósł spoj­rze­nie znad te­le­fonu, po czym wsu­nął go do kie­szeni ma­ry­narki. – Chyba nie ze­mdle­jesz?

Zdaję so­bie sprawę z tego, że kur­czowo ści­skam bu­kiet ma­gno­lii i ob­le­wam się ru­mień­cem. Mil­ford nie spra­wia wra­że­nia szcze­gól­nie prze­ję­tego, a ra­czej ode­rwa­nego od wła­snych spraw. Ro­bię się jesz­cze bar­dziej czer­wona, kiedy go­rącz­kowo za­sta­na­wiam się nad tym, czy przez moje ru­mieńce Mil­ford nie po­my­śli, że na niego lecę. Ja­sne, że nie, ale czy fakt, że w ogóle się tym przej­muję, świad­czy o tym, że cier­pię na lęk spo­łeczny lub za­bu­rze­nia nar­cy­styczne? A może to i to? Na­gle ni­czym ma­trioszka skła­da­jąca się z ko­lej­nych warstw lę­ków ugi­nam się pod ich cię­ża­rem i mar­twię się tym, że znowu się za­mar­twiam, a wszystko, co w tym mo­men­cie mogę z sie­bie wy­du­sić, to krót­kie:

– Nic mi nie jest.

To zde­cy­do­wa­nie da­le­kie od prawdy, ale na szczę­ście Mil­ford po­now­nie wy­ciąga te­le­fon.

Sku­piam się na od­dy­cha­niu: wdech na cztery, wstrzy­maj do sie­dem, wy­dech na osiem. To wcale nie jest ła­twe, kiedy, no wie­cie, moje płuca są wię­zione w klatce szy­tej na miarę.

Wzdry­gam się na myśl, ile ta suk­nia kosz­to­wała tatę – ty­siąc do­la­rów, które le­piej by­łoby wpła­cić na mój fun­dusz stu­dencki lub na co­kol­wiek in­nego. Je­śli chciał po­zbyć się tych pie­nię­dzy, z ra­do­ścią prze­zna­czy­ła­bym je na pa­pier fo­to­gra­ficzny lub kli­sze, po­nie­waż nad­uży­wam za­pa­sów ciemni Be­au­mont. Jed­nak we­dług taty tego wła­śnie „się ocze­kuje” – to jego ulu­bione wy­ra­że­nie z tej ca­łej de­biu­tanc­kiej gadki. Każda z dziew­czyn ma suk­nię szytą na za­mó­wie­nie, ale to aku­rat ja je­stem je­dyną pła­ską jak de­ska de­biu­tantką, a utrzy­ma­nie mo­jej sukni bez ra­mią­czek na po­zio­mie klatki pier­sio­wej wy­maga spo­rej po­my­sło­wo­ści. Jak na za­wo­ła­nie czuję nie­przy­jemne mro­wie­nie na skó­rze ści­śnię­tej pod ozdob­nym to­pem.

– Chyba za­raz na­sza ko­lej – mru­czę pod no­sem.

„Chyba”, jak­by­śmy nie byli je­dyną parą na ko­ry­ta­rzu. Ta­kie wtrą­ce­nia za­wsze mi się wy­my­kają, za­nim zdążę je po­wstrzy­mać – od­ru­chowe prze­pro­siny za to, że w ogóle otwie­ram usta.

Mil­ford spo­gląda na drzwi pro­wa­dzące do sali ba­lo­wej i wzdy­cha, po czym chowa te­le­fon z po­wro­tem do kie­szeni i po­daje mi ra­mię. Chwy­tam je, choć w my­ślach krzy­wię się na tę wy­mu­szoną for­mal­ność. Naj­wy­raź­niej de­biu­tantki są zbyt de­li­katne, by przejść kilka kro­ków bez pod­par­cia sil­nego, na­sto­let­niego chłopca. Wy­bacz­cie, oczy­wi­ście mia­łam na my­śli sil­nego, na­sto­let­niego księ­cia – to ofi­cjalny ty­tuł. No­wo­or­le­ań­ski non­sens zwią­zany z ca­łym za­mie­sza­niem do­ty­czą­cym de­biu­tan­tek wy­róż­nia się na tle in­nych bali tym, że samo ce­le­bro­wa­nie tego, jak bo­gaci i ważni je­ste­śmy, nie wy­star­cza. Mu­simy do­słow­nie być kró­lew­ską elitą. Damy, ksią­żęta, kró­lo­wie. Mardi Gras to na­sze święto.

Lub, jak ująłby to ktoś inny, święto bo­ga­tych bu­fo­nów.

Mój pry­watny książę, Mil­ford Wil­cox Trzeci, zo­stał mi przy­dzie­lony przez boż­ków de­biu­tan­tek lub al­fa­be­tyczną zbież­ność na­szych na­zwisk. Tak jak ja, Mil­ford cho­dzi do ostat­niej klasy w Be­au­mont, ale wiem o nim tylko, że: 1) mieszka w re­zy­den­cji war­tej wiele mi­lio­nów do­la­rów, 2) jego tata ubiega się o urząd bur­mi­strza, 3) praw­do­po­dob­nie nie jest pod­eks­cy­to­wany eskor­to­wa­niem naj­dziw­niej­szej damy, jaka kie­dy­kol­wiek zhań­biła to wy­da­rze­nie. Z dru­giej strony drzwi roz­brzmiewa stłu­miona wer­sja utworu So­me­one to Watch Over Me, który w wy­ko­na­niu ze­społu jaz­zo­wego przy­po­mina ra­czej marsz ża­łobny. Wy­obra­żam so­bie roz­pro­mie­nioną twarz taty na wi­downi i przy­wo­łuję słowa, które po­wta­rzam jak man­trę, od­kąd za­czął się ten wie­czór: „To wiele zna­czy dla taty. On jest dla mnie bar­dzo ważny”. Okej, to ja­sne, że z hi­sto­rycz­nego punktu wi­dze­nia bale de­biu­tan­tek są przy­kła­dem ra­si­zmu, kla­si­zmu i sek­si­zmu, a do tego za­sad­ni­czo sta­no­wią ucie­le­śnie­nie wszyst­kiego, co z tym kra­jem jest nie tak, ale prze­cież na je­den wie­czór mogę za­po­mnieć o wła­snych za­sa­dach. Prawda?

My­lisz się, ry­czy głos w mo­jej gło­wie. Te­raz, sto­jąc tu w za cia­snej sukni i zbyt luź­nych rę­ka­wicz­kach, po­tra­fię my­śleć je­dy­nie o ubie­gło­rocz­nym balu i Mar­got, którą zna­le­ziono mar­twą nie­całą dobę po tym, jak ba­wiła się w do­kład­nie tej sa­mej sali.

Ogar­nia mnie gwał­towna pa­nika, w gar­dle tkwi nieme bła­ga­nie, by stąd ucie­kać. Ale jest już za późno. Sły­szę cich­nące okla­ski, któ­rymi pu­blicz­ność ob­da­rzyła po­przed­nią de­biu­tantkę. Po chwili zza drzwi do­biega nie­siony przez mi­kro­fon głos pani John­son. Tak brzmiałby głos Boga, gdyby był sta­rze­jącą się pięk­no­ścią z Po­łu­dnia.

– Przed wami de­biu­tantka April Whit­man!

Z nas dwojga to ja by­łam tą, która pa­ni­ko­wała, że prze­ga­pimy na­szą ko­lej, ale te­raz nie mogę się ru­szyć, do­słow­nie jakby po­de­szwy mo­ich bu­tów przy­warły na stałe do pod­łogi. Jed­nak ofi­cjal­nie jest już za późno na ucieczkę. Mil­ford musi wy­cią­gnąć mnie z ko­ry­ta­rza, a gdy to robi, czuję na so­bie go­rące świa­tło pły­nące z re­flek­to­rów usta­wio­nych na sce­nie. Przed nami roz­po­ściera się wi­dok na salę ba­lową z wy­so­kim su­fi­tem. Chy­bo­cące się ży­ran­dole wy­glą­dają na ta­kie, które mo­głyby ru­nąć na pu­blicz­ność w każ­dej chwili. Od­gło­som na­szych kro­ków na sta­rej drew­nia­nej pod­ło­dze to­wa­rzy­szą ni­kłe okla­ski. Nie mam im za złe tego braku en­tu­zja­zmu. W końcu je­stem ostat­nią tego wie­czoru, a do tej pory mu­sieli pa­trzeć, jak dzie­więć mło­dych dziew­cząt wy­sta­wia się na sce­nie ni­czym by­dło naj­wyż­szej klasy.

Ob­cho­dzimy scenę, świa­tła są ośle­pia­jące, zmie­niają pu­blicz­ność w za­ma­zane syl­wetki na skła­da­nych krze­słach. Mimo to bez trudu do­strze­gam tatę. Wstaje i bije brawo z unie­sio­nymi wy­soko rę­kami, jakby oglą­dał jedną ze swo­ich ulu­bio­nych oper, a ja była pri­ma­donną, która wła­śnie ode­grała wy­stęp ży­cia. Obok sie­dzi mama i ob­da­rza mnie pro­mien­nym uśmie­chem, który mówi: „Wiem, że nie chcesz tu być, prze­pra­szam”. Kiedy to do­strze­gam, roz­lewa się we mnie cie­pło. Ro­bimy to dla taty. Dla niego mogę się po­świę­cić.

Kiedy zbli­żamy się do środka sali, na ra­mie­niu bra­kuje mi zna­jo­mego cię­żaru pa­ska od mo­jej lu­strzanki. Do­strze­gam inny wy­ce­lo­wany we mnie apa­rat w rę­kach ofi­cjal­nego fo­to­grafa wy­da­rze­nia. Moje po­liczki po­kry­wają się szkar­ła­tem, a do tego za­czy­nam się po­cić. Nie lu­bię znaj­do­wać się po tej dru­giej stro­nie obiek­tywu, gdzie nie ma żad­nego schro­nie­nia. To za­wsze bu­dzi we mnie szcze­gólny ro­dzaj lęku.

Mil­ford za­czyna chrzą­kać, a ja w porę przy­po­mi­nam so­bie, że czas na ukłon. W gło­wie dźwię­czą mi słowa pani John­son z po­ran­nej próby: „Uśmiech­nij się sze­rzej, April. To bal, ko­cha­nie, a nie po­grzeb”.

Ja­sne, mia­łam ochotę od­pa­ro­wać. Chyba że umrę z nie­do­tle­nie­nia.

Tak jak ćwi­czy­łam to rano, po­chy­lam się i pre­zen­tuję przed pu­blicz­no­ścią uda­waną ra­dość, pod­czas gdy moje uszy wy­peł­nia szum bu­zu­ją­cej krwi.

Błysk fle­sza.

I na­gle jest już po wszyst­kim. Mil­ford od­pro­wa­dza mnie do reszty de­biu­tan­tek, które two­rzą wia­nu­szek wo­kół pu­stego tronu na środku sceny, a na­stęp­nie po­woli wy­co­fuje się do pro­wi­zo­rycz­nego back­stage’u. Z mo­ich ust wy­do­bywa się drżący od­dech.

– Nie blo­kuj tak ko­lan – szep­cze ktoś obok mnie, na co cała się spi­nam.

Głos na­leży do Vi­vian At­kins, jed­nej z dwóch po­zo­sta­łych de­biu­tan­tek z mo­jej klasy. W szkole za­zwy­czaj nosi je­ansy oraz nie­wy­róż­nia­jący się T-shirt lub strój szkol­nej dru­żyny pił­kar­skiej. W pe­wien nie­wy­tłu­ma­czalny spo­sób w ta­kich ciu­chach jest jed­nak tak samo onie­śmie­la­jąca jak w sukni ba­lo­wej. Jej włosy w ko­lo­rze tru­skaw­ko­wego blondu opa­dają w ele­gancko upię­tym ku­cyku, któ­rym pew­nie mo­głaby mnie udu­sić. Może to tylko moje pro­jek­cje, ale nie po­dzie­lam kon­cep­cji po­pu­lar­no­ści, a Vi­vian na­leży do grupy jej wy­znaw­ców, do­dat­kowo ni­gdy wcze­śniej się do mnie nie ode­zwała, więc naj­zwy­czaj­niej w świe­cie jej nie ufam.

Pró­buję skle­cić sen­sowną od­po­wiedź, ale głos więź­nie mi w za­ci­śnię­tym gar­dle, więc je­dyne, co udaje mi się z sie­bie wy­krztu­sić, to le­dwo sły­szalne:

– Dzięki.

Vi­vian wzru­sza ra­mio­nami, ob­ser­wu­jąc pa­nią John­son.

– Wpad­nie w szał, je­śli jedna z nas ze­mdleje, za­nim po­jawi się Lily.

Jak na po­twier­dze­nie jej słów pani John­son po­syła w na­szą stronę pro­mienny uśmiech mó­wiący: „Eks­plo­duję, je­śli nie prze­sta­nie­cie szep­tać do sie­bie pod­czas mo­jego balu”. Nie wi­nię jej, w końcu cała ta im­preza jest jak jej pry­watne Su­per Bowl[2], zwłasz­cza w tym roku. Na dru­gim końcu rzędu de­biu­tan­tek stoi Pi­per John­son, trze­cia dama Be­au­mont. To klon wła­snej matki, a przez skromną suk­nię z krót­kimi rę­ka­wami i ucze­sa­nie ro­dem z lat sześć­dzie­sią­tych wy­gląda jak na­sto­let­nia panna młoda na we­selu Ken­ne­dych.

Prawdę mó­wiąc, w tych bia­łych kre­acjach wszyst­kie tu wy­glą­damy jak panny młode. To wcale nie jest przy­pa­dek, bio­rąc pod uwagę hi­sto­rię tego wy­da­rze­nia. W prze­szło­ści bale de­biu­tan­tek or­ga­ni­zo­wano, by elity mo­gły ogło­sić spo­łe­czeń­stwu, że ich dro­gie córki są go­towe do za­mąż­pój­ścia, za­nim do­żyją po­de­szłego wieku dwu­dzie­stu dwóch lat. Tu­taj, w No­wym Or­le­anie, po­czątki tego szcze­gól­nego wy­miaru pie­kła się­gają dru­giej po­łowy dzie­więt­na­stego wieku. To wła­śnie wtedy grupa bo­ga­tych su­pre­ma­cjo­ni­stów utwo­rzyła krewę Deus, je­den z pierw­szych klu­bów or­ga­ni­zu­ją­cych uro­czy­sto­ści kar­na­wa­łowe w trak­cie Mardi Gras. W tam­tych cza­sach było to tajne sto­wa­rzy­sze­nie. W ostatni dzień kar­na­wału wy­pra­wiało naj­bar­dziej krzy­kliwą pa­radę, a wie­czo­rem eks­klu­zywny bal de­biu­tan­tek – pełną prze­py­chu ma­ska­radę tylko dla naj­bo­gat­szych i naj­bar­dziej uprzy­wi­le­jo­wa­nych bia­łych w mie­ście. Z bie­giem czasu krewa Deus dała po­czą­tek Les Ma­sques i no­wej edy­cji balu, wy­da­rze­nia dla uczen­nic w wieku li­ce­al­nym, i wła­śnie tak się tu zna­la­złam, mo­dląc się o słod­kie wy­ba­wie­nie.

Te­raz kluby Mardi Gras prze­stały być eli­tar­nymi sto­wa­rzy­sze­niami i każdy może sta­rać się o człon­ko­stwo. Oczy­wi­ście każdy, kogo stać na opła­ce­nie skła­dek, oraz kto ma ko­goś, kto za­re­ko­men­duje go kre­wie jako war­to­ścio­wego kan­dy­data. Wciąż jed­nak my­ślę o tym, jak ze­psute są ko­rze­nie tego wy­da­rze­nia, a przy­glą­da­jąc się in­nym de­biu­tant­kom na sce­nie, nie są­dzę, by było mniej eli­tarne niż sto lat temu.

Czuję ko­lejny ucisk w piersi, ale resztką sił udaje mi się za­pa­no­wać nad od­de­chem. Na pa­nikę i tak jest już za późno, po­nie­waż za­raz wielki fi­nał. Utwór grany przez or­kie­strę do­biega końca, na­staje chwila pełna ocze­ki­wa­nia, za­nim roz­lega się wer­bel.

– Pre­zen­tuję pań­stwu Jej Kró­lew­ską Wy­so­kość... – Pani John­son robi pauzę, de­lek­tu­jąc się wznio­sło­ścią tej chwili. – Kró­lową Lily Le­Blanc.

Po sali roz­brzmiewa kró­lew­ska fan­fara grana na trąbce, a świa­tło re­flek­tora pada na główne wej­ście, przez które miała przejść je­dy­nie kró­lowa. Po­zo­stałe de­biu­tantki były wpro­wa­dzane bocz­nymi drzwiami. Dwóch „pa­ziów” – dzie­się­cio­let­nich chłop­ców nie­ma­ją­cych po­ję­cia o za­szczy­cie, który ich spo­tkał, zmu­szo­nych przez ro­dzi­ców do za­ło­że­nia stroju służby oraz blond pe­ruk w stylu fry­zury na gar­nek, a także ka­pe­lu­szy z pió­rem – otwiera cięż­kie, drew­niane drzwi. Ze­spół za­czyna grać in­stru­men­talną wer­sję La vie en rose, a wszyst­kie głowy od­wra­cają się w jedną stronę.

Lily Le­Blanc su­nie przez salę w bia­łej sukni i po­mimo ab­surdu tego wi­do­wi­ska każdy wstrzy­muje od­dech. Jest uoso­bie­niem wszyst­kiego, co kró­lew­skie. Dumna po­stawa, ko­rona po­ły­sku­jąca na ide­al­nie upię­tych wło­sach w od­cie­niu bia­łego blondu, uło­żo­nych tak, by oka­lały jej twarz w kształ­cie serca. Eskor­tuje ją Wy­att John­son – chło­pak Lily oraz bliź­niak Pi­per. Rów­nie do­brze mógłby być nie­wi­dzialny ni­czym jej złoty cień do­da­jący dziew­czy­nie bla­sku. Lily cała lśni, po­cząw­szy od jej nie­bie­skich oczu i pro­mien­nego uśmie­chu, po śmieszne berło i pe­le­rynę wy­szy­waną ko­ra­li­kami.

Ja znam jed­nak prawdę: to je­dy­nie blask ta­nich szkie­łek, zbyt do­brze na­śla­du­jący praw­dziwy klej­not. Blask, który zwo­dzi do mo­mentu, w któ­rym jest już za późno.

Lily i Wy­att zbli­żają się po­woli do sceny w akom­pa­nia­men­cie jaz­zo­wej me­lo­dii gra­nej na trąbce oraz per­ku­sji. Wy­att trzyma Lily za rękę, gdy ta wcho­dzi na po­dest, i wpa­truje się w nią z za­chwy­tem – jakby nie mógł uwie­rzyć, że do­stą­pił za­szczytu, po­ma­ga­jąc jej po­ko­nać za­le­d­wie trzy schodki. Kiedy Lily jest już na sce­nie, po­syła mu pe­łen uwiel­bie­nia uśmiech. Cała sy­tu­acja daje gro­te­skowy przed­smak ich ślubu, do któ­rego z pew­no­ścią doj­dzie, za­nim Lily skoń­czy dwa­dzie­ścia pięć lat, po­nie­waż we­dług po­łu­dnio­wych stan­dar­dów to już wiek sta­rej panny.

Wy­att kła­nia się i opusz­cza scenę ra­zem z resztą chło­pa­ków, a Lily zo­staje na niej sama, by rzą­dzić swoim kró­le­stwem. Za­nim usią­dzie, robi krok na­przód, unosi wzrok, zu­peł­nie nie przej­mu­jąc się moż­li­wo­ścią po­tknię­cia o płaszcz. Wtedy do­strze­gam, że wpa­truje się w swo­ich ro­dzi­ców, któ­rzy zaj­mują miej­sca w pierw­szym rzę­dzie. Jej mama w pur­pu­ro­wym atła­sie z ide­al­nym uśmie­chem wy­ma­lo­wa­nym na twa­rzy wy­gląda jak każda mama kró­lo­wej. Od jej taty bije duma, a oczy po­ły­skują od­cie­niami stali, tak samo jak me­da­lion krewy Deus spo­czy­wa­jący na jego piersi.

Za­sta­na­wiam się, czy my­ślą o tym sa­mym co ja: La vie en rose to pio­senka, która w ze­szłym roku roz­brzmie­wała w sali ba­lo­wej, kiedy to Mar­got wcho­dziła na scenę. Uży­wają jej do wej­ścia każ­dej kró­lo­wej od nie wia­domo jak dawna, ale ja­kaś część mnie miała na­dzieję, że tym ra­zem ją zmie­nią. Te­raz brzmi jak klą­twa.

Na­wet je­śli Lily po­my­ślała o tym sa­mym, nie dała tego po so­bie po­znać. Unosi berło i tak, jak za­pewne ćwi­czyła wiele razy, prze­suwa nim w po­wie­trzu nad pu­blicz­no­ścią, z jed­nej strony na drugą, zu­peł­nie jakby rzu­cała za­klę­cie, a to zdaje się dzia­łać. Czas staje w miej­scu, a pu­blicz­ność za­miera. Salę wy­peł­niają ostat­nie takty pio­senki, a wtedy Lily siada, co spra­wia, że czar pry­ska. Wy­bu­chają ogłu­sza­jące brawa.

Nie mogę uwie­rzyć, że są na tyle głupi, by dać się na to na­brać.

Okla­ski i mu­zyka po­woli cichną, wszy­scy cze­kają na dal­szą część pro­gramu. Sta­ram się ukryć za­że­no­wa­nie, które ogar­nia mnie na myśl tego, co za­raz na­stąpi.

– A te­raz – po­miesz­cze­nie po­now­nie wy­peł­nia głos pani John­son – na scenę za­pra­szamy na­szych ku­gla­rzy!

Nad­szedł czas na wi­sienkę na tor­cie po­łu­dnio­wego ab­surdu. Jakby nie było już do­sta­tecz­nie że­nu­jąco. Ksią­żęta wdra­pują się na scenę ni­czym zjawy z kiep­skiego kosz­maru. Mają na so­bie błysz­czące ko­stiumy ro­dem ze śre­dnio­wie­cza, czapki z dzwo­necz­kami oraz, co naj­gor­sze: ich twa­rze są za­sło­nięte pla­sti­ko­wymi ma­skami w brzo­skwi­nio­wym ko­lo­rze z wy­ma­lo­wa­nymi czer­wo­nymi ustami. Przez małe otwory wi­dać je­dy­nie ich oczy. Jak w hor­ro­rze, który w No­wym Or­le­anie przy­brał formę święta Mardi Gras.

Po­miesz­cze­nie wy­peł­nia się me­lo­dią w cyr­ko­wym stylu, a ku­gla­rze roz­po­czy­nają spon­ta­niczny wy­stęp – pod­skoki, wy­ma­chy, układy za­pa­mię­tane z Tik­Toka. Lily wo­dzi wzro­kiem po sce­nie i śmieje się, za­kry­wa­jąc dło­nią usta. Ta­niec ksią­żąt dla kró­lo­wej to ko­lejna tra­dy­cja, którą naj­wi­docz­niej wszy­scy uwa­żają za uro­czą. Ja w każ­dym ra­zie wo­la­ła­bym zjeść swój bu­kiet, niż przy­glą­dać się temu przez ko­lejne dwie mi­nuty.

Wresz­cie pio­senka do­biega końca, a chłopcy kła­niają się kró­lo­wej. Roz­luź­niam się i ro­bię wy­dech. Jesz­cze tylko kilka mi­nut i będę mo­gła opu­ścić scenę.

Na­gle ga­sną wszyst­kie świa­tła.

Pu­blicz­ność za­miera w elek­try­zu­ją­cej ci­szy, która po chwili prze­cho­dzi w ner­wowe szepty. Wy­tę­żam wzrok, by spoj­rzeć na inne de­biu­tantki, one jed­nak rów­nież nie wie­dzą, co się dzieje. Tego nie było na pró­bach. Moje serce za­czyna wa­lić jak sza­lone.

– Pro­szę za­cho­wać spo­kój. – Głos pani John­son jest za­głu­szony gwa­rem pu­blicz­no­ści. Jej mi­kro­fon prze­stał dzia­łać, tylko... dla­czego?

Na­gle z tyłu ciem­nej sali do­biega nas klik­nię­cie re­flek­tora. Stru­mień świa­tła zo­stał wy­ce­lo­wany pro­sto na Lily, która mu­siała za­sło­nić oczy. Coś za­czyna się dziać, a ja nie je­stem pewna, na co pa­trzę. Czy to ja­kieś ru­chome ob­razy?

Kiedy do­ciera do mnie, co to jest, żo­łą­dek pod­cho­dzi mi do gar­dła.

Mar­got. Jej zdję­cia i na­gra­nia po­ru­szają się wolno wo­kół tronu. Mar­got w szkole, śmie­jąca się do ka­mery i po­ka­zu­jąca środ­kowy pa­lec. Mar­got jako kró­lowa z ko­roną prze­krzy­wioną na blond lo­kach. Zu­peł­nie jak Lily, tylko mniej ide­alna, praw­dziw­sza. Jak jej duch. Na­gra­nia nie mają dźwięku, ale do­brze pa­mię­tam jej śmiech, który te­raz od­bija się echem w mo­jej gło­wie. Po omacku szu­kam cze­goś, o co mo­gła­bym się oprzeć, jed­nak mogę po­le­gać je­dy­nie na wiot­kim bu­kie­cie w mo­ich dło­niach.

Sta­ram się za­pa­no­wać nad pa­niką chwy­ta­jącą mnie za gar­dło i my­śleć lo­gicz­nie. Może to ro­dzaj ja­kie­goś hołdu? Prze­cież to miał być bal na cześć Mar­got, prawda? Wtedy do­strze­gam wy­raz ma­lu­jący się na twa­rzy Lily. Jej spoj­rze­nie wy­raża zmie­sza­nie.

I strach.

Na­gle ob­razy zni­kają, a sala ba­lowa po­now­nie po­grąża się w cał­ko­wi­tej ciem­no­ści, która po krót­kiej chwili ustę­puje ja­skra­wej czer­wieni. Ko­lo­rowe świa­tło za­trzy­muje się na bla­dych twa­rzach de­biu­tan­tek. Jego źró­dło znaj­duje się gdzieś na gó­rze, a ktoś spe­cjal­nie skie­ro­wał je na nas. Ro­bię krok do tyłu i pra­wie po­ty­kam się o suk­nię. Wtedy do­strze­gam ruch obok tronu: łuk czer­wieni, który roz­pry­skuje się szar­ła­tem na kre­acji i twa­rzy Lily.

Krew.

Wszy­scy za­mie­rają. Lily po­woli pod­nosi rękę do twa­rzy, zbyt oszo­ło­miona, by wy­dać z sie­bie krzyk, i za­styga jak do zdję­cia. Coś czer­wo­nego spływa po­woli po jej sukni.

A po­tem wy­bu­cha chaos.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1] W ję­zyku an­giel­skim wy­raz „krewe” ozna­cza or­ga­ni­za­cję zaj­mu­jącą się przy­go­to­wa­niem pa­rady oraz in­nych wy­da­rzeń zwią­za­nych z ob­cho­dami Mardi Gras, święta bę­dą­cego zwień­cze­niem kar­na­wału. Każda krewa ma swoje tra­dy­cje i nie­rzadko bo­gatą hi­sto­rię, nie­które z nich są eli­tar­nymi klu­bami, a inne spo­łecz­no­ściami, do któ­rych może do­łą­czyć każdy. Krewy są szcze­gól­nie po­pu­larne w No­wym Or­le­anie. [Wszyst­kie przy­pisy w książce po­cho­dzą od tłu­maczki].
[2] Su­per Bowl – roz­gry­wany co roku fi­nał ligi NFL, bę­dący kul­mi­na­cyj­nym wy­da­rze­niem se­zonu fut­bolu ame­ry­kań­skiego.