Czterej pancerni i pies - Janusz Przymanowski - ebook

Czterej pancerni i pies ebook

Janusz Przymanowski

2,5

Opis

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Na horyzoncie dymy płonącej stolicy Hitlera. Do końca wojny już tylko kilkanaście dni, kilkadziesiąt kilometrów, lecz najtrudniejszej to dni i kilometry dla żołnierzy frontowych. Załoga czołgi 102 wraz z całą armią WP rusza do bitew ostatnich - bierze udział w szturmie Berlina i natarciu ku Łabie. A potem saluty na cześć zakończenia wojny... i nowo zaślubionych pancernych par.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 449

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,5 (2 oceny)
0
1
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




czterej pancerni i pies

Obwolutę i stronę tytułową projektowałMIECZYSŁAW WISNIEWSKI

Fotografie z filmu ,,Czterej pancerni i pies” w reżyserii Konrada NAŁĘCKIEGOwykonał operator Romuald KROPAT

RedaktorURSZULA GUTOWSKA

Redaktor technicznyJADWIGA JEGOROW

KorektorIZABELA SŁOJEWSKA

Copyright © by Janusz Przymanowski1969

Rozdział I – ZARĘCZYNY

Od południa, ze strony lotniska w Pruszczu nadciągnęła dziewiątka szturmowców. Ostatni ledwo wszedł po starcie na swe miejsce w szyku, gdy pierwszy poczynał już kłaść się na skrzydło, by zatoczyć krąg bojowy. Wszystko to działo się trzysta metrów nad trójkątnym placem Targu Drzewnego i ryk silników zwielokrotniony echem, odbity od murów wypełnił szczelnie pokój. West przerwał wpół zdania, bo i tak własnych słów nie słyszał, a generał, na znak, że się nie zgadza, trzepnął dłonią po stole, aż kałamarz podskoczył. Potem obrócił się na krześle w stronę okna i przez wielką pałacową framugę, pozbawioną nie tylko szyb, lecz i okiennej ramy, patrzył na brunatne, pofałdowane usypisko ceglanego gruzu, z którego, niczym zardzewiałe wraki zatopionych na płyciźnie okrętów, sterczały okopcone pożarem ściany. Ciepły wiatr rozwlekał siwe dymki nad rurami sterczącymi z piwnic, w których mieszkali już ludzie. Na horyzoncie przeświecała słonecznym srebrem Zatoka Gdańska.

Zamaskowany rykiem iliuszynów niepostrzeżenie nadleciał od morza ciężki pocisk, błysnęła eksplozja. Za kanałem Raduni zachwiała się czteropiętrowa ściana, wybrzuszyła, przełamała wpół i runęła w obłoku kurzu.

Zamykający szturmowiec błysnął jasnobłękitnym podbrzuszem, przeczesał niebo grzebieniem rakiet naczepionych pod skrzydłami, z gwizdem dał nura tuż pod same fale, kryjąc się w blasku przed celowniczymi okrętowych pelotek.

— Znowu Kriegsmarine. Chcieliby dranie zniszczyć Gdańsk do reszty — mówił generał podniesionym głosem, choć odległość stłumiła już wybuchy rakiet i szczekanie dział. — Ale szturmowce włączą im „całą wstecz”... — Uśmiechnął się, spojrzał na Westa i znowu spoważniał.

Siedzieli naprzeciw siebie po dwu stronach rzeźbionego, sczerniałego ze starości stołu, jak bokserzy w narożnikach ringu.

— Więc nie dacie? Generałowi odmówicie, poruczniku?

— Nie dam.

West obciągnął skórzaną kurtkę, rozluźnił golf na szyi, jakby mu było duszno, i uparcie pokręcił głową. Wyrównał na rękawie biało-czerwoną opaskę, przesunął na pasie ciężki mauzer.

Pchnięte z zewnątrz, otworzyły się wysokie drzwi, trzepnęły klamką o mur. Za nimi dwaj wartownicy ze skrzyżowanymi karabinami zagradzali drogę tłumowi rozgorączkowanych ludzi, który wypełniał salę o stromych gotyckich sklepieniach.

— Stać!... Puszczajcie… Ile mamy czekać?!

Generał obrócił się na krześle i zmarszczywszy brwi patrzył na otwarte usta, rozgorączkowane twarze. Zdawało mu się, że w głębi dostrzegł Marusię Ogoniok. West wstał, podszedł do drzwi i uniósł rękę.

— Towarzysze! Obywatele!... — Odczekał, póki gwar nie przycichł. — Krzykiem niczego nie zwojujecie. Zaczekajcie...

— Puśćcie! — wrzasnął ktoś z tylnych rzędów.

— Kto nie może czekać?

— Ja! — Przepchnął się do przodu starszy wąsaty mężczyzna z milicyjną opaską, z pepeszą na piersi.

Chwilę mierzyli się wzrokiem.

— Ludzie mrą — dodał i trzepnął po lufie szeroką dłonią o przygiętych sękatych palcach.

— Puśćcie go — ustąpił West.

Tamten dał nura pod bagnetami, a porucznik Kos zamknął drzwi i czekał spoglądając pytająco.

— W lesie pod Jasieniem. Stu dwudziestu ludzi. Różnymi językami gadają. Podczas nalotu z obozu uciekli, skryli się... Konają z głodu.

West, słuchając, pisał jednocześnie w notesie, a teraz przywalił różową pieczęć, wyrwał dwie kartki i podał wąsatemu.

— Na chleb i transport. A to adres, doprowadzisz ich i niech zajmują baraki.

— Tak jest! — Milicjant zasalutował i podtrzymując pepeszę dał nura w uchylone drzwi, pod skrzyżowane niebieskawe bagnety wartowników.

West wrócił na swe miejsce za stołem, przysiadł i chwilę pisał w notesie, a potem podniósł oczy na dowódcę brygady i powiedział:

— Dlatego nie dam ze składów nic, choć zdobyli je żołnierze waszej brygady.

— Odwróciły się role. Teraz cywile dowodzą — mruknął generał ze zrozumieniem, choć jeszcze trochę kpiąco.

— Szliście przecież, żeby wyzwalać, a nie rządzić — spokojnie, lecz ostro, uciął West. — Miasto musi żyć.

— Prawda. Ale skąd mam brać chleb dla wojska?

— Dam kwit na mąkę i barkę z holownikiem. Poślecie swoich w górę Wisły. Z tego, co przywiozą, połowa wasza. Zgoda?

— Zgoda.

Znowu się uchyliły drzwi, warta wpuściła oficera radzieckiej marynarki, który zasalutował generałowi i jak ze starym znajomym przywitał się z Western.

— Zawtra moi tralszczyki idut w morie.

— Dobra. To ja śladem poślę kutry, żeby ryby trochę dla miasta...

Odpowiadając, West nie przestawał pisać, a teraz podał papier z pieczęcią dowódcy pancernej brygady.

— Pamiętajcie: połowa moja.

— A wy, obywatelu burmistrzu, nie zapomnijcie o paru śledziach dla żołnierzy. Inaczej syn wam schudnie...

Uścisnąwszy dłoń Westa generał otworzył drzwi. Wartownicy cofnęli karabiny, a ludzie się rozstąpili, tworząc wąskie przejście. Ruszył nim ostro niby czołg, chmurzył jeszcze brwi, gdy zobaczył po drugiej stronie tłumu Marusię opartą o kamienną kolumnę.

— Co tu robisz, rudzielcze?

— Nasza dywizja też w Gdańsku. Was szukam, towariszcz generał.

Powoli szli przez ogromną i pustą salę — tłum został pod drzwiami Westa, mijali mniejsze grupki ludzi przy stołach, za którymi rozpoczynały urzędowanie nowe władze miejskie.

— Słucham.

— Chciałabym wiedzieć, dokąd dalej pójdziecie?

— Brygada zostanie na Westerplatte. Po ostatnich walkach żołnierzy mało, a wozów jeszcze mniej i to zajeżdżone, pokaleczone. Parę co lepszych czołgów pójdzie na front, na Berlin.

— Rudy zostanie?

— Ma nowy silnik, ale załoga niepełna.

— A ojciec Janka?

— Sama widziałaś, że tu bardziej potrzebny. Rządzi.

Ogoniok podniosła oczy, zaczerpnęła powietrza w płuca i zaczęła śmiało:

— W czołgu jednego brak, a ja... — zapomniała dawno obmyślonego słowa, urwała i powtórzyła: — Ja mogłabym...

Generał zdziwił się, potem uśmiechnął.

— A ty mogłabyś strzelać z armaty... — pomógł dopowiedzieć zdanie do końca i cicho dodał: — Zmykaj. Ale to już, i szybko.

Stojąc u poręczy patrzył, jak biegnie w dół po schodach, podobna do spłoszonej wiewiórki.

Niesprawiedliwy jest świat, myślała Ogoniok, idąc ulicą między wypalonymi, cuchnącymi zgorzelą domami. Gdybym była chłopakiem, to generał na pewno nie kazałby mi zmykać. Zostałabym przyjęta do załogi na miejsce strzelca - radiotelegrafisty. Nauczyć się przecież nietrudno i wcale nie trzeba strzelać z armaty, dźwigać ciężkich pocisków, bo to robi Gustlik. Im potrzebna jest właśnie radiotelegrafistka...

Przystanęła, zamyśliła się jeszcze smutniej: przecież Lidka doskonale potrafi posługiwać się radiostacją, na pewno już dawno stanęła do raportu i ona właśnie...

— A właśnie że nie — zawołała Marusia radośnie — bo dziewczyn do czołgów nie biorą!

Rozejrzała się, przestraszona dźwiękiem własnego głosu, ale nikogo w pobliżu nie było, nikt nie słyszał prócz krzaków bzu, które na przekór wojnie wypuściły jasnozielone listki i wyciągały gałęzie przez pordzewiałe pręty ogrodzenia. Powąchała je, pogładziła dłonią i podśpiewując wybiegła ścieżką na garb gruzowiska. Stąd widać już było ustawione równymi rzędami czołgi i koszarowe budynki ocalałe od ognia.

Wartownik ją poznał, uśmiechnął się i podrzucił karabin na prezentuj broń. Ogoniok zasalutowała, robiąc marsową minę w odpowiedzi na te generalskie honory, i spytała wesoło:

— Nie uciekli mi?

— Nie. Wszyscy w domu.

Powędrowała chodnikiem między czołgami a budynkiem, spoglądając w szyby otwartych po wiosennemu okien parteru, zbyt wysoko jednak umieszczonych, by mogła zajrzeć do środka. Przy trzecim stanęła i zaczęła nadsłuchiwać. We wnętrzu gwizdał Gustlik. Poprawiła odświętnie wyprasowany mundur, wygładziła fałdy pod pasem i zawołała ostro:

— Ekipaż k boju!

Pierwszy jak błyskawica wyskoczył Szarik z własną obrożą w zębach, a za nim w oknie pojawili się wszyscy trzej czołgiści z hełmofonami w garści.

— Marusia! Ogoniok!

— Mam wolne przedpołudnie...

Nie czekając na koniec zdania, Janek skoczył przez parapet.

— Ja zaraz! — zawołał i dał nura do wnętrza Rudego.

— Myślałem, że ze mną pójdziesz na spacer — użalił się Grigorij.

— Albo ze mną — dopowiedział Jeleń.

— Ja z tym, co najszybszy. We trzech w czołgu będziecie?

— Trza nam czwartego... — rozejrzawszy się na boki, czy nikt nie słucha, Gustlik dodał tajemniczo: — Mówili my, co to będzie Wichura, ino on je taki, co kręci — pokazał gestami i przymrużył oko.

— Chyba żebyś ty do nas, Marusia, przystała — podpowiedział Grigorij.

— Ee tam, dziewczynie nie uchodzi... — Zaczerwieniła się i pragnąc zmienić temat zerknęła w stronę Rudego. — Czego on w czołgu szuka?

— Pewnie czapki. My tam wszystko momy — zaczął tłumaczyć Gustlik. — Ino śpimy w izbie, ale to pieruńsko głupio.

— Niewygodnie — wtrącił Saakaszwili. — Za miękko. Dopiero jak wyrzuciłem poduszkę, jak podłożyłem kaburę pod głowę...

Janek słuchał tej rozmowy z wnętrza wieży czołgowej i mierzył połówkę przed lusterkiem na zamku działa ustawionym, poprawiał lok swoich lnianych włosów, by jak najbardziej niedbale zwisał nad czołem. Spoważniał, kiedy Jeleń powiedział, że czwartego trzeba, i obrócił się w stronę, gdzie do pancerza przyklejona była fotografia dawnego dowódcy i zawieszone jego dwa krzyże — Walecznych i Virtuti Militari. Zamyślił się patrząc w twarz nieżyjącego przyjaciela, nie słyszał nawet żartów Grigorija na temat przyjęcia Marusi do załogi.

— Janek! Pójdź ino.

— Idę — odkrzyknął na wołanie Gustlika.

Wspiął się do włazu, wyskoczył na pancerz, a z pancerza na ziemię. Biorąc Marusię pod rękę, z przepraszającym uśmiechem zasalutował kolegom.

— Nie musisz się spieszyć — rzekł mu Jeleń na pożegnanie i ciężką dłoń położył na ramieniu Gruzina. — Jakby co, to domy se radę we dwóch.

Chwilę jeszcze wyglądali przez okno za odchodzącymi.

— A ja sam — westchnął Grigorij.

— Co się martwisz. Już ino jedna rzeka i koniec wojny. Potem baby będą rządzić i ani się oglondniesz, jak cię chycą.

, Szli obok siebie pustą, pokaleczoną przez pociski ulicą zdobytego Gdańska. Onieśmieleni nie tyle bliskością, co niezwykłą dla żołnierzy ciszą, milczeli. Szarik biegał wokół, przystawał przed nimi, patrzył to na Janka, to na Marusię i zachęcająco szczekał.

Wilczur, w którego życiu wszystko było wyraźne, a głód i sytość, nienawiść i miłość sąsiadowały ze sobą, dziwił się i nie pojmował ludzkich zawiłych spraw. Skąd mógł przypuszczać, że o rzeczach prostych i oczywistych dla każdego, kto tę parę choć raz z daleka zobaczył, najtrudniej mówić właśnie im dwojgu. Najtrudniej, gdyż nie wiedzą, jak w małych paru słowach zmieścić duże uczucie. A nie potrafią przecież mówić długo i ozdobnie — przywykli do zwięzłych komend, do okrzyków, które muszą być szybsze niż kule.

Kwietniowy wiatr, słonawy od zapachu morza, głaskał ich ciepłą dłonią po twarzach, cichutko naszeptywał do uszu. Na skrzyżowaniu Ogoniok zebrała się wreszcie na odwagę, zwolniła kroku, żeby powiedzieć, lecz w ostatniej chwili zmieniła decyzję.

— Chodźmy nad morze — zaproponowała, zdejmując z głowy beret.

— Dobrze, ale przedtem pokażę ci dom.

— Charaszo. — Podała mu rękę.

Skręcił w rozbitą bramę, ostrożnie przeprowadził dziewczynę pod nawisem porudziałego żelbetu i dalej wąwozem między górami gruzu, na podwórze porośnięte przyżółkłą zeszłoroczną trawą. Na grzędzie starego zleżałego usypiska stało drzewko w pierwszej zieleni wiosny i Szarik pobiegł obejrzeć je z bliska.

— Tu mieszkaliśmy we troje. — Janek wskazał puste prostokąty okien na pierwszym piętrze. — Dawno temu, przed wojną.

Marusia zdjęła mu czapkę, pogładziła po włosach, a potem rzekła, kładąc Jankowi ręce na ramionach:

— Znalazłeś ojca. A ja zupełnie sama.

— Nieprawda, Ogoniok. Właśnie tu, blisko mojej mamy, chciałem cię poprosić... Obiecajmy sobie, że razem na zawsze.

— To będzie niełatwe — odpowiedziała cicho.

Trzymała w ręku połówkę i swój granatowy beret z czerwoną gwiazdą, uniosła je, jakby pokazując, że są różne, że do innych należą armii.

— Ale będzie. — Z uporem pokręcił głową, palcami przeczesał włosy.

— Wojna nie skończona. A żołnierski dzień bywa czasem jak rok: smutek i radość, powitanie i rozstanie, życie i...

Położył palec na jej wiśniowych ciepłych wargach, by powstrzymać słowo, którego frontowi żołnierze starają się nie wypowiadać głośno. O śmierci mówi się — ona. Tak jak za dawnych czasów, kiedy ludzie omijali imiona groźnych bóstw, nie chcąc ich drażnić czy przywoływać.

Na ulicy terkotał samochodowy silnik i raz po raz buczał klakson. Ktoś krzyczał. Słyszał już od chwili, ale dopiero teraz zrozumiał, że to jego wołają.

— Janek! Plutonowy Kos!

Chwycił czapkę, energicznie wcisnął ją na głowę i wybiegł na ulicę. Za nim Marusia, a na samym końcu wilczur, zaniepokojony tym nagłym, pośpiechem.

Przy krawężniku stała jadowicie zielona ciężarówka, z kabiny wyglądał Wichura.

— Czołem. Cześć, Ogoniok! — wołał wesoło. — Szukam was i szukam. Ostrożnie! Świeżo malowane — ostrzegł podnosząc palec do góry. — Taka farba cholerna, że schnąć nie chce...

— Chciałeś czegoś? — przerwał mu Kos.

— No pewnie. Słuchajcie: płynę barką w górę Wisły po mąkę. Słońce, wiosna i te rzeczy. Skoczymy razem?

— Chciałabym, ale dyżur w szpitalu.

— Ja nie. Dziś uroczysty apel na Długim Targu, jutro wieczorem zabawa.

— Na zabawę wrócimy.

— Nie.

— No to cześć. — Wichura zasalutował i cofając głowę do szoferki, rąbnął ciemieniem w ramę, zmarszczył perkaty nos. — Cześć, Kosy! — zawołał, dodał gazu i ruszył gwałtownym zrywem.

Janek rozchmurzył twarz.

— Może by go do załogi? Warszawiak, bystry chłopak.

— Tak, Janek. Naturalnie, nikogo innego tylko Wichurę.

— Słyszałaś, jak on do nas powiedział? Obiecaj, że zaraz po wojnie.

— Słyszałam. Obiecuję.

Podała mu ręce, a on mocno chwycił dziewczęce dłonie i nie puszczał, ściskał jak granat z wyrwaną zawleczką, patrząc na pociemniałe nagle zielone oczy pod czarnymi brwiami, wygiętymi niczym łuk mongolski.

Szarik przysiadł u nogi swego pana, spoglądał ku górze na twarze ich obojga i choć miał wielką ochotę radośnie szczeknąć, nawet nie zaskomlał.

Z daleka, znad Bałtyku, wracały górą szturmowce, mruczały niczym syte, ciężkie trzmiele nad łąką i było bardzo uroczyście, bowiem za sprawą Wichury powiedziana została rzecz najważniejsza i najpiękniejsza z tych, które mogą sobie ludzie powiedzieć.

Na Długi Targ przyszłą masa ludzi. Prócz naszych i radzieckich żołnierzy zjawiła się gromada cywilów i tłum sięgał aż po Bramę Zieloną, po most na Motławie. Do nich właśnie przemówił generał, by z niewolników przywleczonych tu siłą przez hitlerowców stali się dziś jeszcze gospodarzami miasta, co ongiś nasze, znowu i na wieki wróciło we władanie Rzeczypospolitej.

Ojciec Janka dziękował żołnierzom radzieckim i polskim pancerniakom za trud i krew, za szturm gwałtowny, dzięki któremu choć część domów i fabryk ocalała, ocaleli skazani na zagładę jeńcy i polska ludność.

Przemawiali obaj z tarasu przed wejściem do Dworu Artusa, wyniesionego o sześć wysokich stopni ku górze. Głośniki powtarzały ich słowa, ale Janek, Grigorij i Gustlik i bez tego wiedzieliby i słyszeli wszystko, bo Rudy stał tuż obok z dumnie uniesioną lufą i cała załoga siedziała na pancerzu, na wieży, a z nimi Marusia i Lidka, sierżant Czernousow, no i naturalnie Szarik.

— Kiejby nas tak piecowym srebrem pomalować, to by był ale pomnik — powiedział Jeleń głośnym szeptem.

Lidka zaczęła chichotać wyobraziwszy sobie posrebrzonego Gustlika, Grigorij jej zawtórował i dostał sójkę w bok od Janka. Nie słyszeli ostatnich słów z mównicy i dopiero starszyna ich uspokoił, syknąwszy niczym dalekobieżny parowóz.

Cisza była na całym placu, pojaśniało od uniesionych ku górze twarzy, bo wszyscy patrzyli na podziobaną pociskami wieżę Głównego Ratusza, powyżej zegara, powyżej szerokiej galerii, na tę małą u samego szczytu.

— Jest tam kto? — zagadnął cicho Jeleń.

— Jest. Żołnierz, ale bez czapki — odpowiedział Kos, dłonią osłaniając przed słońcem swoje jastrzębie oczy.

— Rakiety będzie strzeloł abo na trąbce zagro?

— Zamach bierze...

Szerokim łukiem wyleciał w powietrze pakunek wielkości plecaka, rozłożył się, rozwinął i na tle ciemnego muru rozbłysła w słońcu wielometrowa wstęga biało-czerwona, wygięta przez rześki wiatr od morza. Nim ktokolwiek zdążył krzyknąć czy słowo powiedzieć, zagrały trąby, huknęły bębny i blachy trzech naraz orkiestr — polskiej pancernej brygady i dwu dywizyjnych radzieckich.

Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy...

Spłoszyły się mewy, zakołowały w górze nad domami bez dachów, nad wzniesionymi twarzami ludzi, które jakby poranna rosa zwilżyła.

Pilnej roboty było w Gdańsku niezmierzone mnóstwo. Stanisław Kos chciał zaraz po uroczystości wrócić do burmistrzowania, ale załoga Rudego wzięła go do niewoli i pociągnęła na Westerplatte. Kazali sobie pokazywać, gdzie stał pancernik „Schleswig-Holstein”, gdzie była brama z orłem na owalnej tarczy i napisem „Wojskowa Składnica Tranzytowa”, a potem, odgarniając wyrośnięte do piersi łopuchy, oglądali resztki ceglanego muru, pordzewiałe szyny kolei, ruiny wartowni.

Siedli wreszcie u brzegu na szalupie przewróconej dziurawym dnem do góry, patrzyli, jak wiatr nosi mewy nad Martwą Wisłą, i słuchali wspomnień porucznika.

— Pod koniec sam musiałem stanąć przy kaemie. Dostałem odłamkiem w głowę, ale lekko, tyle że hełm na bandaże trudno było wsadzić. A oni bombardowali, bili z dział... Wobec ciężkiej broni byliśmy bezsilni, a jednak za naszych piętnastu zapłacili trzema setkami zabitych. Trzymaliśmy Westerplatte przez tydzień. Wtenczas, kiedy wojna dopiero się zaczynała, to było ważne. Było ważne, żeby świat te strzały usłyszał, zbudził się i zrozumiał, że każde nowe ustępstwo tylko rozzuchwala bandytów...

Lidka ściągnęła przyciasny but, grzała bosą stopę na białym piasku. Marusia zerwała źdźbło trawy, gryzła żółtozieloną słodkawą łodygę. Szarik rozparty na płaskim kamieniu leniuchował w południowym słońcu, kłapał zębami, usiłując chwycić muchę.

— Tu był początek — powiedział Gustlik — i tu dla nas fajerant. No nie? Jutro wieczór zabawa. Byda tańcowoł, jak żech już dawno nie tańcowoł. — Wstał, zaszurał buciorami w tempie oberka.

— Na zabawę pora, a na fajerant wcześnie — odpowiedział West. — Wszędzie gruzy, miny, port zatkany wrakami. Trzeba to wszystko...

— Jasne — przerwał Janek — ale grunt, żeśmy się znaleźli.

— Mój starzyk też już napisoł. — Gustlik wyciągnął list z kieszeni i trzepnął po nim dłonią. — Matka cało załoga kazała pozdrowić.

— A całej nie ma. — Grigorij złamał i rzucił za siebie patyk, który obracał w palcach. — Nie ma kto nam powiedzieć, jaka jutro pogoda.

Posmutnieli wszyscy. Szarik postawił uszy, warknął ostrzegawczo. Przez wertepy, szeleszcząc suchymi badylami zeszłorocznych chwastów, podchodziła do nich szczupła, niestara jeszcze kobieta w czarnej sukni.

— Przepraszam, syn mi zaginął. Mareczek, sześcioletni. Może panowie widzieli?

— Nikt tędy przed panią nie przechodził — po chwili milczenia odpowiedział Janek.

— Przepraszam, to ja już pójdę. Rok temu zaginął, wyszedł na ulicę, złapali go i nie wrócił. Mareczek, sześcioletni — odchodząc żaliła się sobie, nie czekając od nikogo odpowiedzi.

Patrzyli chwilę w ślad za nią.

— Na mnie pora. — Marusia wstała. — Przed dyżurem mundur na stary trzeba zmienić.— I przed zabawą warto pospać dłużej — dodała Lidka.

— Nieprędko się jeszcze po tej wojnie wypogodzi — powiedział ojciec Janka, kiedy już ruszyli z powrotem.

— Ale Gustlik ma swoją rację, jak mówi, że fajerant — energicznie wtrącił Grigorij — bo to już blisko. Sam jestem na świecie jak palec, dziewczyna żadna mnie nie chce, ale też plany układam, jak żyć po wojnie.

Szli na przełaj ugorem w tę stronę, gdzie u nabrzeża zostawili szalupę po przeprawie przez Motławę.

— Najdziesz tako, co cię będzie chciała. — Gustlik objął Gruzina za ramię. — Zawioza cię pod Studzianki, do Czereśniaka i wyswatom.

— Ze wsi nie chcę.

— No to ci domy dziouszkę z Warszawy. Wichura to zrychtuje, powiem mu, jak wróci.

— Gdzie Wichura? — zainteresował się Grigorij.

— Na barce popłynął po mąkę, ale do jutrzejszego wieczora, do zabawy, powinien być z powrotem — wyjaśnił Janek.

Wichura nie zdążył wrócić przed wieczorem, ale bal się zaczął równo z zachodem słońca. Nie zabawa, lecz bal prawdziwy. Żołnierski bal w wyzwolonym Gdańsku.

Ogromna sala na parterze starego mieszczańskiego domu ledwie mogła gości pomieścić. Ściany nosiły jeszcze ślady walk — tu nad oknem jęzor sadzy po stłumionym pożarze, tam skośny ścieg serii na murze, nadpęknięty tynk, ale wszystko ochędożone po żołniersku uprzątnięte, a gdzie nie można, to zasłonięte wojennym plakatem — był tam zielony żołnierz porucznika Włodzimierza Zakrzewskiego, wołający „Na Berlin”, śmieszne hitlery Kukryniksów, siwy, bijący w dzwon chłop Mikołaja Żukowa z napisem: „Bracia Słowianie!” Gdzie nie starczyło plakatów, naczepili kawałki artyleryjskich sieci maskujących, upięte płaszcz-pałatki ozdobione zielonymi koćkami leszczyny, rozkwitłą biało tarninową gałęzią albo hasłem pospiesznie wypisanym na płótnie: „Gdańsk polski na wieki!”, „Wpieriod na Berlin!”, „Ruszaj do tańca, jak na Germańca”, „Hitler świński cycek, biorą w... fryce”. W co biorą fryce, nie było widać, bo kapelan brygady kazał zielenią przesłonić.

Prawie na środku balowej sali był otwór na wylot do piwnic, ale nie specjalny, tylko wybity przez pocisk. Osłaniały go saperskie kozły z tabliczkami: „Uwaga, dziura!” i po rosyjsku: „Wnimanje, nie prowalis”. Od czasu do czasu ukazywała się ponad podłogą głowa żołnierza, który wyłaził po drabince i podawał tańczącym butelki ze zdobycznym piwem.

Grała nie brygadowa orkiestra, bo oni tylko marsze umieli, lecz doraźnie zebrany polsko-radziecki zespół, a w nim takie instrumenty, jakie były pod ręką — harmonia, gitara, trąbka sygnałowa, fortepian z kolumienką z cegieł zamiast nogi i z przestrzelonym wiekiem oraz naturalnie bęben. Nad podwyższeniem orkiestry wyłaziły ze ściany resztki półwypukłego hitlerowskiego orła poobtłukiwanego kolbami — mieli go saperzy złupać, ale nie zdążyli, bo już się zaczął bal. Nie zabawa, lecz bal prawdziwy. Żołnierski bal w wyzwolonym Gdańsku. — Wszystkie pary tańczą!

Tańczyły polskie i radzieckie tele- i radiofonistki, sanitariuszki w odświętnie odprasowanych mundurach. Czasem zamiast wyczyszczonych na psi połysk butów z cholewami mignęły zdobyczne pantofle, a przy każdym mundurze wabiło oczy coś kobiecego dla ożywienia: broszka, apaszka, chusteczka w ręku, kaczeniec lub gałązka tarniny we włosach. Było też trochę cywilnych niewiast z ekipy obejmującej miasto, jak i przywiezionych na roboty, kiedy Gdańsk był jeszcze niemiecki — wszystkie miały biało-czerwone opaski albo wstążki u klap skrojonych po wojskowemu kostiumów. Wśród żołnierzy szarzało paru cywilnych mężczyzn, ale też z opaskami na rękach, w długich butach i kurtkach wojskowego kroju.

Wszystkie pary tańczyły, a niedaleko orkiestry stał dowódca brygady, spoglądał na nie z uśmiechem. Minął może kwadrans od rozpoczęcia balu, kiedy przecisnął się do niego ojciec Janka ze sporym zawiniątkiem pod pachą.

— Serwus, West. — Generał wyciągnął rękę na powitanie. — Gdzieżeś się podziewał od wczoraj?

— Trałowce otworzyły wyjście z portu, oczyściły skrawek zatoki, więc skrzyknąłem paru znajomych rybaków, uruchomiliśmy kutry i...

— Jest ryba?

— Niedużo, ale jest, obywatelu komendancie miasta.

— Daj spokój z tym komendantem. Jan mi na imię.

— Stanisław.

Obaj jednocześnie pomyśleli, że właściwie to głupio, że do tej pory nie mówili sobie po imieniu, i pocałowali się z dubeltówki. Dostrzegł to Gustlik tańczący z Lidką tango Chryzantemy złociste i zawołał w stronę dziury w podłodze:

— Piwo dla dowódcy, ino gibko.

Chwycił w locie butelki i przekazał je, nie przestając podśpiewywać:

— ...w kryształowym wazonie, stoją na fortepianie...

Dowódca i West zaczepili jeden kapsel za drugi, zerwali, trącili się szyjkami butelek i odpili po parę łyków.

— Wczoraj rano posłałem po mąkę. Lada moment barka powinna wrócić i wtenczas uruchomimy piekarnię.

— Jo bych się zdał ciasto gnieść. — Gustlik przerwał śpiewanie i pokazał swoją potężną łapę, a ruszając znowu w taniec dodał ciszej do Lidki: — Ino my tu nie ostaniemy. Generał niech będą komendant, a Rudy na front.

— Możesz miesić — odkrzyknął dowódca Gustlikowi i powiedział do Westa: — Tyle że ja tu najwyżej jeszcze parę dni i na front, do sztabu armii. Janka by trzeba szybko zdemobilizować, do szkoły posłać — pokazał oczyma na chłopca tańczącego z Marusią.

— Tak byłoby najsłuszniej, ale...

Chłopak dopiero w tej chwili zobaczył ojca i podbiegli oboje, zadyszani trochę, zarumienieni, z oczyma jarzącymi się wewnętrznym światłem.

— Cześć, tato! — speszył się, urwał i stanął na baczność. — Obywatelu generale, proszę o zezwolenie zwrócenia się do porucznika Kosa.

— Wojskowa skóra druga natura — roześmiał się dowódca. — Zwolnię cię do cywila, poślę do szkoły i nie będziesz musiał pytać.

— Za co? — posmutniawszy nagle spytał Janek.

— Co, za co?

— Do cywila za co? Przecież myśmy jako załoga stawali do raportu...

— Nowe czołgi z działami osiemdziesiąt pięć poszły do armii, a reszta brygady zostaje tutaj jako garnizon.

— Rudy ma nowy silnik, obywatelu generale — głos chłopaka zwilgotniał. — Póki wojna nie skończona, nikt nie ma prawa...

— Nie ty mnie będziesz uczył. Póki zabawa nie skończona, rozkazuję tańczyć.

— To ja proszę obywatela generała — dygnęła Marusia odrzucając z ramienia gruby kasztanowy warkocz.

Kosowie z uśmiechem patrzyli, jak nowa para rusza w tany — giętka trzcina i krępy dąb burzom oporny. Żołnierze rozstępowali się, robiąc miejsce dowódcy.

— Spieszyłem, żeby na zabawę zdążyć, bo buty niosę — powiedział ojciec rozwijając zawiniątko.

— Dla mnie? — zdziwił się i ucieszył Janek, widząc giemzowe oficerki z wysokimi do kostki sztywnikami.

— Moje sprzed wojny. Mało noszone.

— Za duże będą.

Bez przekonania zrzucił własny but, zmierzył ojcowski i... ledwo go wciągnął. Zmienił drugi, przytupnął.

— Nie za duże? — uśmiechnął się ojciec.

— W sam raz. Dziękuję, tato.

— Pewno ci trochę nogi urosły.

Janek wysunął się do przodu, żeby go było widać, kiwnął na Gustlika, ale tamten nie spostrzegł, bo się pochylał nad Lidką, szeptał jej coś do ucha.

Dziewczyna skinąwszy głową podeszła do grupki, w której stał radziecki generał, poprosiła go do tańca. Zaklaskali najbliżej stojący, a Janek, jeszcze z uniesionymi rękami, zaczął mówić do ojca, jakby kontynuując prowadzoną w myśli rozmowę:

— Tato, co z tą szkołą, przecież ja chciałbym być razem z tobą, ale póki wojna nie skończona, póki Polska...

— Ja cię zatrzymywać nie będę. Gdybym nawet próbował, to w tym wypadku syn ma prawo nie posłuchać.

Parę sekund patrzyli sobie w oczy. Janek zrobił ruch, jakby chciał chwycić ojca za szyję, ale porucznik wyprostował się i tylko podał synowi rękę. Ścisnęli sobie dłonie — dwaj wojskowi, dwaj dorośli mężczyźni. Może nawet pocałowaliby się, ale West dostrzegł Saakaszwilego.

— Grześ!

Grigorij siedział pod ścianą, a na sąsiednim krześle równie smutny Szarik. Rad, że ktoś przerwał jego zamyśloną samotność, podszedł szybko.

— Dobrze, że ojciec przyjechał, bo Janek... Ale buty! — uniósł ręce z zachwytem.

— Mam prezent i dla ciebie — przerwał mu porucznik. — Pas oficerski.

Grigorij chwycił oburącz wstęgę brązowej skóry przeszytej złotawą nicią, obejrzał, przycisnął do piersi i naraz zaczął mówić po gruzińsku, po rosyjsku, po polsku:

— Madłobt, spasibo, dziękuję! — Zdjął stary, włożył nowy i ściągnął się jak osa. — A to co? — wskazał mosiężne półkoliste uchwyty.

— Do przyczepiania szabli.

— Do szabli — powtórzył w rozmarzeniu Grigorij i dobywszy z nie istniejącej pochwy niewidzialną klingę, zrobił w powietrzu kilka ruchów dłonią, cięć zamaszystych, z których ostatnie wypadło tuż przed nosem Wichury, nadciągającego z dwiema ładnymi, zupełnie identycznymi blondynkami.

— Zgłupiałeś, Gruzin? — spytał szofer i obu pannom począł przedstawiać swoich towarzyszy: — Porucznik West, ojciec Janka... Janek, dowódca czołgu... A ten, co macha ręką, to mechanik Grigorij, czyli Grześ... Koledzy pozwolą, siostry Borowianki, Hanna i Anna.

— Bardzo nam miło panie poznać — uśmiechnął się West i spytał: — Przywieźliście mąkę, Wichura?

— Przywiozłem, panie poruczniku, pełną barkę, ale ledwo zdążyłem.

— Takie same — wyszeptał zdumiony Saakaszwili, chwytając kaprala za rękaw. — Obie piękne i zupełnie takie same...

— Bo bliźniaczki — wyjaśnił niecierpliwie szofer. — Jak są z nami, to już nie są takie same — parsknął śmiechem z własnego dowcipu i wrócił do opowiadania: — Ledwo zdążyłem, panie poruczniku, bo dwu dywersantów wsiadło na pokład i rowery ukradli...

— Gustlik Jeleń — przedstawił się dziewczętom nadchodzący Ślązak i zaraz zmrużył oko do Wichury. — A ty zaś tak nie fanzol. Jacy to tam przeciwrowerowi dywersanci?

— Przebrani byli po cywilnemu. Jeden kapelusz zgubił, jak uciekał.

— Dywersyjny kapelusz? — wypytywał Jeleń. — Takim gadaniem to byś nie oszydził ani mojej ciotki Hermenegildy, co we wszystkie bojki wierzy.

— ...Mina na kursie, ale ja ją odepchnąłem, chwyciłem automat i... — zmarszczywszy perkaty nos, pokazał, jak mierzył — trrrach!

— Oj! — przestraszyły się bliźniaczki i zapiszczały cieniutko.

— Proszę wybaczyć, my tu o sprawach wojskowych, a muzyka stygnie. Pani pozwoli, pani Aniu — skłonił się Wichura i nieznacznie trącił Grigorija, żeby też się ruszył.

— Haniu — sprostowała spłoszona.

Saakaszwili przygładził wąsa na śniadej, pociemniałej z wrażenia twarzy i pochylił głowę, lecz w tej chwili, gdy już wyciągnął ręce, by przytulić partnerkę, muzyka umilkła.

— Ludzie!

Podium orkiestry posłużyło za trybunę gospodarzowi z Wejherowa, który parę dni temu przyniósł załodze jedzenie do uszkodzonego Rudego. Stał chwilę z ręką podniesioną, wyczekał, aż się uciszy, a potem mocnym głosem zaczął mówić:

— Za te czołgi, co na naszych polach poległy, my żołnierzom choć jeden nowy kupimy. Od Gdańska i Gdyni, od Wejherowa, od Kaszubów. Ile kto ma, tyle daje!

Rzucił parę banknotów na wielką tacę, za jego przykładem poszli inni. Jedna z kobiet zdjęła pierścionek, ktoś położył obrączkę. Szybko rosła sterta złotówek, trafiały się i ruble od radzieckich żołnierzy.

— Ja, proszę pani — mówił Gruzin, oczekując tańca. — Ja to takiego mam pecha, pani...

— Aniu — podpowiedziała bliźniaczka.

— Uwaga! — krzyknął ktoś od strony orkiestry. — Biały walc, panie proszą panów.

Wśród nadchodzących od strony sali zrobiło się małe zamieszanie. Gustlik stanął na drodze Matusi, ale odepchnęła go ze śmiechem:

— Z tobą następny — obiecała i poprosiła Westa.

Bliźniaczki szybciutko zamieniły się Wichurą i Saakaszwilim, z czego można by sądzić, że obaj nie byli im całkiem obojętni. Pary zawirowały po sali.

— Zatańczysz ze mną? — Lidka spytała Janka, trącając go w nos kaczeńcem.

— Naturalnie. Patrz, od ojca dostałem — pochwalił się butami.

— A pamiętasz szal, który ci do szpitala przysłałam? Był na przeprosiny, za te oddane rękawice. — Odchyliła głowę, spod spadającej na czoło puszystej grzywki zalotnie patrzyła mu w oczy. — Wiem, że mnie kochałeś, i rękawice mogły być zaręczynowym pierścionkiem. Jeszcze dziś...

— Mogę ci dać te rękawice. Gdzieś chyba jeszcze je mam.

— Zamiast pierścionka? — Przytuliła się mocniej.

Chwilę wirowali bez słowa i sala wirowała razem z nimi.

— Nie — powiedział poważnie. — Tak tylko. Nie gniewaj się...

— Ja się nie gniewam. Zrozum: ona zaraz po wojnie wyjedzie i co wtedy?

Nie odpowiedział. Tańczył patrząc ponad głową Lidki na salę, jakby szukał kogoś i nie mógł znaleźć.

Obaj generałowie przypatrywali się tańczącym.

— Starikow nie bierut.

— Taki nasz los — odpowiedział dowódca brygady i dodał: — Pora chyba?

— Pora.

Przesunęli się obaj ku orkiestrze, weszli na podium i nagle jak nożem uciął orkiestra umilkła. Trębacz zagrał sygnał: „Uwaga! Słuchajcie mego rozkazu”. Żołnierze i zdziwieni nieco cywile stanęli twarzami w stronę generałów. Jeden tylko Gustlik przemknął szybko do drzwi, wypadł na ulicę.

— Żołnierze — zaczął dowódca — w wyniku współdziałania między naszymi jednostkami, sprawdzonego wielokrotnie na polu boju, postanowiliśmy dziś wydać wspólny rozkaz o międzynarodowym znaczeniu...

Dalszych słów Jeleń nie słyszał, gdyż biegł co tchu do niemieckiego działa, porzuconego w ruinach, ale jeszcze całkiem sprawnego. Załadował przygotowany pocisk i zatrzasnął zamek. Dopiero potem, kiedy odwinął długi sznur spustowy i wrócił pod okno balowej sali, odetchnął z ulgą i otarł pot z czoła; generał nie tylko nie skończył, ale czytał dopiero punkt pierwszy:

— Mianujemy do stopnia sierżanta sanitariuszkę Marusię-Ogoniok i dowódcę czołgu Jana Kosa.

Oboje wymienieni stali tuż obok.

— Jest!

— Jestem!

Tylko ich dwoje awans zaskoczył, dla innych przyjaciół rzecz była z dawna wiadoma, bo Czernousow zaraz zmienił naramienniki. Marusi na nowe, z szerokim czerwonym paskiem na ciemnej zieleni, a Saakaszwili błyskawicznie przyfastrygował Jankowi srebrny galon i rzymską piątkę.

Generał po krótkiej pauzie na brawa i przyjazne okrzyki czytał dalej:

— Punkt drugi: ogłaszamy zaręczyny obu wymienionych wyżej sierżantów sojuszniczych armii.

— Niech żyją! — krzyknęli Polacy.

— Uraaa — zawołali przeciągle Rosjanie., Ukraińcy, Białorusini i kto tam jeszcze był.

Wtenczas właśnie stojący pod oknem Gustlik pociągnął za sznur. Błysnęło w gruzach i tak potężnie huknęło, że z brzękiem pękły ostatnie szyby, sypnęło tynkiem ze ścian i odleciała nadtłuczona kolbami hitlerowska wrona nad orkiestrą, odsłaniając stare, cięte w kamieniu krzyże gdańskiego herbu i skrzydło polskiego orła.

Muzykanci, że niejedno na froncie zdarzało się widzieć, ani okiem mrugnęli, ani nie okazali zdziwienia. Załomotał bęben w rytmie na trzy, harmonia i trąbka zaśpiewały przerwanego walca. Znowu zawirowała sala, tyle że inne tańczyły pary.

— Już mnie nie kocha — żaliła się Lidka, kładąc głowę na ramieniu Gruzina. — Jedyna szansa, że jak wojna się skończy, to ona musi wyjechać.

— U mnie jeszcze trudniejsza sytuacja — tłumaczył Saakaszwili — bo ja zaprosiłem Annę, potem one się nami zamieniły, więc ta, z którą tańczyłem, to Hanna. Ale jak ją teraz rozpoznać, żeby powiedzieć, że kocham?

Janek i Marusia nie mówili ni słowa. Zapatrzeni w siebie, zasłuchani w to, co im w sercach grało, tańczyli walca. Reszta świata wirowała wokół nich: mundury i gałęzie splatały się zielonymi pasmami z czerwienią flag, a twarze innych ludzi krążyły jak roześmiane planety. Nie spostrzegli, że w pewnej chwili oficer z paskiem pod brodą podszedł do radzieckiego generała, zameldował się i wręczył kopertę. Nie zobaczyli, że generał przeciął scyzorykiem nici, złamał pieczęcie i spojrzawszy na tekst począł żegnać dowódcę brygady, a potem wyszedł. Nie zauważyli, że po sali z ust do ust przechodzi rozkaz, że radzieccy żołnierze przepraszają dziewczyny, ściskają ręce czołgistom i nikną za drzwiami.

Luźno już było na parkiecie, gdy starszyna Czernousow podszedł do zaręczonej pary i uderzył dłonią po ramieniu Janka.

— Odbijany? — spytał wesoło Kos.

— Niet. Uchodim na Bierlinskoje naprawlenje. Praszczajties.

Młodzi skamienieli. Najchętniej objęliby się i przytulili, ale już między nimi stanęła wojna, więc tylko cień przemknął po twarzach i zbielały dłonie w krótkim uścisku, przygasły oczy.

— Jan, ja każdyj dień...

— Ogoniok...

W kącie sali, gdzie Hania i Ania dekorowały Grigorija i Gustlika błękitnymi wstążkami, dopadł ich zziajany Wichura i podtykał przed oczy stary przepocony kapelusz.

— Popatrzcie. Nie chcieliście wierzyć, a ja specjalnie przywiozłem na dowód.

— Bydź cicho — przerwał mu Ślązak. — Ruscy na front idą i Maruśka z nimi.

Patrzył za dziewczyną, póki nie zniknęła w ciemności, a potem dopiero wziął do ręki wojenną zdobycz kaprala, obejrzał dokładnie i stwierdził:

— Kiejby nie tak daleko, to bych powiedzioł, że Czereśniak blisko.

— Kto?

— Ten chłop, co u nas pod Studziankami prowadził. Mioł isto taki cylinder.

Rozdział II – TOMASZ I KOŃ

Podczas sierpniowej bitwy wieś czternaście razy przechodziła z rąk do rąk i można byłoby powiedzieć: kamień na kamieniu nie został, gdyby nie to, że ocalały ściany jednej z folwarcznych stodół, z łupanego granitu kładzione. Do stycznia front przechodził tuż obok, żołnierze kopali rowy, budowali ziemianki i bunkry, rozciągając ostatnie cegły z kominów i nadpalone belki.

Kiedy front ruszył i na tydzień przed Gromniczną pierwsi chłopi wrócili zza Wisły do Studzianek, to nawet nie mogli znaleźć miejsca, gdzie wieś, wskazać dokładnie, gdzie czyja zagroda, bo drogi po śniegu wydeptane były inne: od armat do dowództwa, z okopów do ziemianek, z punktów obserwacyjnych do stanowisk ogniowych — takie, jak żołnierzom potrzeba. Dopiero kiedy śnieg zeszedł, wyleźli z ziemianek, rozpatrzyli się, co i gdzie było, zaczęli radzić, jak budować.

Radzili jeszcze, kiedy Czereśniakowi samochód wojskowy przywiózł drewno na dom. Dobre drewno — pod dostatkiem belek, żerdzi i desek, a jeszcze do tego dwie siekiery i skrzynkę gwoździ. Jedni powiadali, że to za syna Tomasza, co często do partyzantów biegał, a drudzy, że sam stary pokazał Ruskim,, gdzie jeden generał niemieckie mapy i spirytus chował.

Czereśniak nic nie mówił, tylko od bladego

świtu do ciemnej nocy toporzyska z ręki nie wypuszczał. Syn, pół głowy od starego wyższy, pomagał, a żona dla obu warzyła. W połowie marca tyle już mieli Wyrychtowane, że kiedy przyszli saperzy, to w Czereśniakowej izbie chorąży stanął. A na początku kwietnia, tak jakoś po świętym Franciszku, skończyli.

Dzień był ciepły, na wypranym deszczami niebie świeciło słońce, kiedy Tomasz wyniósł na dach wiechę bogato ozdobioną czerwonymi wstążkami i stary, zsunąwszy na tył głowy zmięty przepocony kapelusz, przybił ją dwoma gwoździami do krokwi.

Otarł czoło i uśmiechnięty patrzył na wiechę, a potem na syna, który też siedział okrakiem na dachu i usiłował przygładzić palcami rozwichrzoną na wietrze czuprynę. Z góry widać było nie ogrodzone podwórze, skrzynię po wapnie, kozioł do piłowania, porozrzucane wszędzie strużyny, a dalej przyrdzewiały pług między zeschniętymi ostami. Od pola nadchodził młodziutki saper z karabinem przez plecy, z długim szczupem w ręku.

— Skończone już, panie Czereśniak? — spytał zadzierając głowę.

— Tak jakby — odpowiedział i dał synowi znak, żeby złaził.

Najpierw młody zjechał po słomianym poszyciu na dół, potem stary położył się na brzuchu i wydawszy cienki okrzyk, puścił krokiew. Tomasz podtrzymał go lekko przed lądowaniem.

— Tak jakby — powtórzył Czereśniak, nie patrząc na żołnierza. — Można żyć, za kołnierz nie nakapie. — Chwilę poprawiał zbakierowany kapelusz o barwie podeschniętej naci kartoflanej i spoglądał z dumą na swoje dzieło, potem na pole, na stojący opodal czołgowy wrak. — Ile dzisiaj?

— Cztery. — Odwijając szmatkę chłopak pokazał zapalniki, wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Jeszcze aby do zachodu słońca porobić i wasze pole będzie czyste.

Czereśniak zapukał w okno, które miało tylko jedną szybkę, a resztę kwadratów między szprosami zalepioną papierem i zabitą łaciatym brezentem z niemieckiej płachty maskującej.

— Jeść.

Żona uchyliła ramy i podała miskę, dwa glony chleba, dwie łyżki.

— Daj trzecią.

— Swojej nie ma? — burknęła i okno zamknęło się z trzaskiem.

— Masz?

— Co wart byłby żołnierz bez łyżki — odpowiedział saper. — Matka mi dała, jak na wojnę szedłem. — Wyciągnął zza cholewy drewnianą kopystkę, ładnie rzeźbioną, a z kieszeni ósemkę chleba owiniętą w czystą lnianą szmatkę.

Przysiedli na belkach, ustawili miskę na pieńku. Tomasz wyciągnął w jej stronę łyżkę, ale Czereśniak powstrzymał go wzrokiem, przeżegnał się, odczekał, póki młodzi nie pójdą za jego przykładem. Potem zaczęli jeść niespiesznie, po chłopsku, uważnie przestrzegając kolejności: Czereśniak, jego syn i saper zaproszony w goście. W ciszy słychać było siorbanie kartoflanki, postukiwanie garnków wewnątrz domu i ucieszone wiosną skowronki.

Miedzą nadszedł młody oficer. Pierwszy zobaczył go saper i zasunąwszy łyżkę za cholewę, stanął na baczność. Czereśniakowie obejrzeli się, wstali również.

— Wiecha, panie chorąży — pokazał stary.

— Zobaczyłem z daleka i pośpieszam, żeby na oblewanie zdążyć.

— Bieda u nas. W niedzielę święconej wody przyniosę, pokropię i będzie.

— A ja nie święconej przyniosłem. — Oficer postawił na pieńku butelkę.

Tomasz na znak ojca odniósł miskę i kłusem wrócił z czterema szklankami. Każda była inna w kolorze i w kształcie, jak to musztardówki z różnego czasu bywają, ale chorąży rozlewał równo, znacząc poziom paznokciem na szkle. Trącili się ze starym. Młodzi próbowali sięgnąć, ale Czereśniak, sam pijąc, powstrzymał ich gestem.

— Obiecałeś dziś pole skończyć — rzekł do sapera. — Wieczorem się napijesz — zapewnił, a potem zawołał: — Matka, a chodźże tutaj!

Podał chorążemu drugą pełną i żonie, która wstydliwie się odwróciwszy nadpiła trochę, skrzywiła usta i resztę zwróciła mężowi.

Saper zasalutował, zabrał szczup i bez słowa odszedł w stronę czołgowego wraku. Oficer uważnie patrzył za nim, częstując tytoniem gospodarza i Tomasza.

Kobieta zabrawszy szklanki wróciła do chaty, a mężczyźni kręcili cygarki. Czereśniak, trącając kawałkiem pilnikowej stali o krzemień, skrzesał iskrę na knot oprawiony w karabinową łuskę, dał przypalić chorążemu i sam zakopcił. Gotową już kozią nóżkę w gazecie odebrał synowi, schował za taśmę kapelusza.

Chwilę milczeli przy pierwszych dymach, a potem odezwał się chorąży:

— No jak, panie Czereśniak? Dostał pan ziemię, chałupę pan zbudował, zaczyna się życie.

— Żeby tylko szybko się nie skończyło: nie mam czym orać, nie ma co siać, a jakby hrabina wróciła, to by nam nie tylko ziemię wyrwała, ale i nogi. — Mrużył oczy do słońca i z zakłopotaniem pocierał ręce o łaty na kolanach.

— Jak ojciec sam jej nie nadstawi, to nie wyrwie.

— Siedź cicho, smarkaczu — trzepnął młodego przez plecy — tu nie partyzantka, żebyś się miał mądrzyć, tu, Tomuś, póki żyję, moja głowa.

— Dziwny z was człowiek, panie Czereśniak: dostaliście dużo, a wciąż wam mało.

— Ziemię, obywatelu chorąży, wszystkim dają, poniektórych strachliwszych to nawet proszą, żeby brali, a na drewno uczciwie zarobiłem. Cały batalion z okrążenia...

— Słyszałem. A kiedy Tomasz do wojska?

— Nie pójdzie. My starzy, on jedyny żywiciel. Orać trzeba.

— Nie wstyd, że dzieciuch na waszym polu miny wyciąga, a wy takiego byka w domu trzymacie? Rozumiem jeszcze, póki budowa... — chorąży urwał, wzruszył ramionami i wstawszy z desek poprawił pas. — Wieczorem wrócę na kwaterę — dodał odchodząc.

Czereśniak popatrzył za nim i też ramionami wzruszył.

— Orać trzeba — mruknął do siebie, a potem zwrócił się do syna: — Chodź, Tomuś, popróbujemy.

Wrak czołgu stał pośrodku nie zaoranego pola. Z daleka podobny był do dziwacznej czarnej skały, a stąd, z bliska, wyglądał mniej groźnie. Zielsko poprzerastało między trakami gąsienic, na rdzawym metalu marszczyły się lusterka wody po niedawnym deszczu. Z jednego na drugie skakała żaba, zielona jak młody liść, i pluskała drobnymi kropelkami na boki.

Ostry szczup, nakłuwający ziemię raz przy razie, trafił na opór. Saper przyklęknął. Rozgarniając trawę wypłoszył spod czołgu głupiego malutkiego zajączka, który zwiał w głęboką bruzdę przy miedzy. Patrzył chwilę, jak trawy się kołyszą nad szaraczkiem, a potem ostrożnie, powoli zaczął wykręcać zapalnik. Gwint z miejsca ruszył łatwo, ale chłopięcą, prawie dziecinną jeszcze twarz, z perkatym nosem i garścią piegów, pokryły grube krople potu. Kiedy tak klęczał pochylony, widać było, że mundur przyluźny i karabin przyduży.

Rozbroiwszy minę wstał, zdjął połówkę, otarł twarz dobytym z kieszeni czystym ręcznikiem i przymykając oczy wystawił ją na słońce i wiatr. Pod plecami miał chropawy wrak czołgu. Obok, w krzaku kwitnącej tarniny dogadywała się para sikorek i samczyk śpiewał coraz głośniej, wraz z wyższymi tonami grały mu w gardle srebrne dzwonki.

Otworzywszy oczy żołnierz obejrzał się na chałupę Czereśniaków. Na świeżo poszytym dachu sterczała wiecha z wiankiem i wstążkami. Westchnął, zmierzył wzrokiem, ile jeszcze zostało nie sprawdzonego ugoru i jak wysoko słońce, po czym wziął się znowu do pracy.

Pochylony, wpatrzony w ziemię i połyskliwe ostrze swego szczupa, nie dostrzegł, że dowódca plutonu z płaszczem na ręku, z plecakiem zarzuconym na jedno ramię, niesie na swą kwaterę spory odbiornik radiowy. Gdyby widział, pobiegłby pewnie obok czołgowego wraka przez rozminowane pole, żeby pomóc. A tak to chorąży sam taszczył niezgrabne pionowe pudło aż do tego miejsca obok chałupy, z którego spostrzegł trzy płytkie skiby na rżysku. Skąd stary wziął konia? pomyślał ze zdumieniem, bo we wsi nie było ani jednego.

Zza węgła wyszedł nisko pochylony Tomasz, w chomącie na ukos przez piersi. Szarpnięciami wpierał nogi w ziemię, linkami bez orczyka ciągnął pług, który prowadził ojciec. Obaj zziajani, zmęczeni, niczego nie widzieli dokoła.

— Panie Czereśniak! — zawołał chorąży.

Pług stanął, stary z wolna rozprostował plecy.

— Czego? — spytał zachrypniętym głosem.

— Wieczór.

— Wieczór? No, to koniec. Wyprzęgaj się, Tomuś.

Obaj podeszli do oficera i wówczas błysnęło, usłyszeli wybuch i krótki krzyk. Chmurka szarego kurzu zawisła nad wrakiem czołgu.

— Cholera! — zaklął chorąży.

Rzucił radio i rzeczy na ziemię, pobiegł w tamtą stronę przez ugór.

Po kolacji Czereśniakowa wyszła z chałupy dać jeść prosiakowi, a mężczyźni zostali w izbie. Karbidówka jaskrawym płomieniem rozświetlała mrok. Tomasz reperował postrzelaną harmonię, którą kupił na targu w Kozienicach od rannego krasnoarmiejca. Zaciskając palcami dziury, próbował grać po parę taktów. Stary ośnikiem strugał orczyk.

Chorąży oparł w zamyśleniu głowę na dłoni, a łokcie o stół zbity z desek. Leżało na nim parę kartofli w łupinie, połówka wojskowego chleba, stała konserwa rozcięta na dwie części. I samotnie na pustym miejscu kołysała się łyżka — rzeźbiona drewniana kopystka młodego sapera.

Reszta wódki drgała na dnie butelki, podzwaniały nie dopite szklanki od szturchnięć struganego na orczyk kołka, a Czereśniak opowiadał niespiesznie, z przerwami.

— ...po walce nie chciałem się nawet upominać, ale generał mnie dogonił i powiada: zasłużyłeś... — spadła gruba strużyna, błysnęło ostrze — ... jak niejeden nie zasłużył, tak ty zasłużyłeś, masz tu kwit na drzewo i bierz. Tak powiedział. I order też miałem dostać, ale oni zaraz dalej poszli, na Warszawę.

Chorąży słuchał i nie słuchał. Sięgnął do saperskiej kopystki, przełożył bliżej siebie, w palcach zaczął obracać.

Przerwał Czereśniak swoją opowieść, potarł nie ogoloną brodę i powiedział:

— Wyżyje przecie.

— Pewno, że wyżyje — odrzekł chorąży — ale bez dłoni nieporęcznie mu będzie. Gorzko matka zapłacze, i to niejeden raz. Młody bardzo...

— Panie! — szeptem zawołał Czereśniak. — Ja nie żałuję: dwóch było, jeden został. Ale siać trzeba. Samą Polską gęby nie nasyci, trzeba orać i siać — uderzył pięścią w stół, spojrzał na syna i krzyknął: — Przestań ty na tej harmonii piskać!

— Kulą przebita. Jak wyreperuję, inaczej zaśpiewa.

— Niech się pan, panie Czereśniak, nie złości, O nic nie proszę, niczego nie żądam — powiedział chorąży, zerknął na zegarek i mruknął: — Choroba! Wiadomości już idą.

Sięgnąwszy za siebie na okienny parapet, włączył radio, podstroił i trafił na ostatnie zdania komunikatu:

„...u boku wojsk radzieckich w walkach o wyzwolenie Gdyni i Gdańska brała udział 1 brygada pancerna imienia Bohaterów Westerplatte. Na Długim Targu, na wieży zabytkowego ratusza, przy dźwiękach hymnu narodowego zawieszono polską flagę. Gdańsk, miasto ongiś nasze, dziś znowu jest nasze...”

— Moja brygada! — nie wytrzymał stary.

Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale tylko ręką machnął i zamilkł. Nie słuchał ani radia, ani harmonii, ani żony, która go o coś prosiła, tylko strugał zapamiętale. Pachnące lasem wióry zwijały się w spirale, padały na podłogę i stamtąd, z cienia, świeciły jak białe kwiaty.

Skończywszy, obejrzał orczyk przy świetle, postawił go w sieni i głosem nie cierpiącym sprzeciwu zarządził:

— Pora spać!

Legł pierwszy, ale inni dawno posnęli, a on jeszcze czekał, aż go sen zmorzy. Zadrzemał, zdawało się na niedługo, ale jak się ocknął, było już dobrze za północ. Nie potrzebował zegarka, żeby wiedzieć, bo księżyc padał przez jedyną szklaną szybkę w oknie, świecił prosto właśnie na twarz. Leżał ze zmarszczonym czołem, z otwartymi oczami, nasłuchując, jak oddycha żona i pochrapuje lekko.

Potem wstał, podciągając gacie zbliżył się cicho do okna, otworzył je i patrzył na pole przecięte wąską krechą świeżo wyoranych bruzd. W wyszlifowanym lustrze pługa połyskiwało światło.

Westchnął głęboko ze trzy razy, cofnął się i stanąwszy nad legowiskiem syna, myślał długo, tak długo, aż z dworu powiało przedrannym chłodem. Wówczas odchylił połę kurtki, którą Tomasz był okryty, żeby zobaczyć jego twarz. Chłopak poruszył się niespokojnie przez sen, odrzucił na bok ciężką rękę, zacisnął i otworzył pięść. Druga dłoń leżała na poduszce. Ojciec zdecydował: krzyżem świętym przeżegnał siebie i syna, a potem go zbudził.

— Wstawaj.

— Czego? Jeszcze nie świt.

— Wstawaj — powtórzył z naciskiem. — Do wojska pójdziesz.

Tomasz siadł, potrząsnął zdziwiony głową.

— Przecież byłem i zwolnili. Powiedziałem, jak ojciec kazał...

— No! — groźnie podniesiona ręka urwała rozmowę.

Ocknęła się matka, przeżegnała szybko, narzuciła spódnicę przez głowę i wstała.

— A ty czego?

— Na drogę co podszykuję.

Hałasując garnkami zaczęła się krzątać po ciemnej kuchni.

Skrzypnęły drzwi, z sąsiedniej izby wyjrzał rozbudzony chorąży.

— Stało się coś? /

— A stało — zagderała Czereśniakowa. — Stary oszalał, syna goni.

— Dokąd?

— Do Gdańska, do pancernej brygady — wyjaśnił Czereśniak.

— Jak tam trafię? — ze złością zamruczał chłopak, wciągając spodnie.

— Razem z Wisłą. Zresztą ja ci, Tomuś, drogę pokażę.

O wschodzie słońca Czereśniakowie byli już parę dobrych kilometrów od domu. W krótkich kapotach, boso, z butami przewieszonymi na sznurowadłach przez ramię wędrowali szerokim krokiem po przeciwpowodziowym wale wiślanym. Tomasz niósł na plecach nieduży worek z zapasami, stary długą witkę. Nie mówili do siebie, bo i po co? Przeszkód żadnych nie napotykali, aż do tej pory, kiedy zobaczyli pasiasto pomalowany szlaban i wartownika.

Podeszli nie zwalniając kroku i ojciec znurkował pod belką na drugą stronę. Żołnierz zagrodził mu drogę osadzonym na karabinie bagnetem.

— Kuda?

— Zdrastwuj, towariszcz. — Czereśniak, zrobiwszy jeszcze pół kroku, odsunął jedną ręką ostrze sprzed oczu, ukłonił się kapeluszem i wyjaśnił: — Łaciata nam uciekła, karowa udrała. Nie widział? Łaciata, tędy...

— Karowa uszła. — Wartownik kiwnął głową. — Wot tam widno — pokazał na pasące się w dali bydlątko.

Czereśniak raz jeszcze złożył ukłon, kiwnął na syna i obaj ruszyli kłusem. Oddaliwszy się na bezpieczną odległość, zwolnili jednak, wrócili do rytmicznego, szerokiego kroku ludzi zdążających daleko.

— Przez to twoje żelazo tom się spocił — stwierdził ojciec. — Trza było nie brać.

— W dziupli by zardzewiało — odrzekł Tomasz i wsunąwszy rękę pod kurtkę poprawił broń na brzuchu. — Może się przydać.

Minęły może trzy, może cztery godziny, gdy nagle stary zadrobił niczym do polki. Tomasz zmienił nogę raz i drugi, starał się dostosować, ale na próżno. Ojciec coś sobie widocznie w mózgu obliczał, kalkulował poruszając bezdźwięcznie wargami i zwalniał, to znowu przyspieszał do wtóru myślom.

— Trudno by z tatą w jednym zaprzęgu — mruknął Tomasz.

— W zaprzęgu musi być koń — odpowiedział stary. — Człowiek się nie nada. Wczoraj za całe popołudnie trzy skiby żeśmy wyorali.

Chwilę szli w milczeniu. Czereśniak przyspieszył. Syn sadził za nim coraz większymi krokami i kiedy ojciec nagle przystanął, mało brakło, a byłby wpadł na niego. Widząc, że stary nie rusza, chłopak zdjął z pleców worek z zapasami, zaczął sznur rozsupływać.

— Ty czego? Głodnyś? Jeszcze nie pora.

Ruszył przodem, a za nim Tomasz lokujący z powrotem worek na ramionach.

— Oni mają nie tylko czołgi — zaczął opowiadać ojciec, zwalniając. — Samochody mają. I konie też. — Odwrócił głowę.

— Kto?

— W brygadzie, generał.

— Po co im? — spytał Tomasz obojętnie.

— Pewno jakby się motor zepsuł... Albo może produkty do kuchni wożą: kartofle, chleb, kapustę.

— W brzuchu tak pusto, że burczeć zaczyna.

— Kupimy gdzie chleba. Suchary na potem.

Nie było gdzie chleba kupić, ale stary nie dawał stanąć, dreptał wytrwale bez obiadu i zatrzymali się dopiero wtedy, kiedy przed wieczorem dogonili na piaszczystym gościńcu przechyloną na bok ciężarówkę z podziurawionymi tylnymi kołami. Szofer czekał na lepsze czasy, bo lewarek właśnie koledze pożyczył, a tędy nikt nie jechał. Pomogli zładować, dźwignąć i załadować, za co dostali po dwie kromki z konserwą i całą noc jadąc spali na workach z kaszą, a rankiem, znacznie bliżej celu, pożegnali się czule z kierowcą.

Na skromnym ogieńku z suchych szyszek ugotowali jagły podebrane przez ojca z nadprutego worka i poszli dalej.

Wkrótce potem poszczęściło im się miasteczko nad samą Wisłą, a w nim na skraju sklep i wiele drogi nie trzeba było nakładać. Zadrżał dzwonek u wejścia, kiedy drzwi pchnęli, i sklepowy wyszedł z mieszkania, ale półki były prawie puste: czarna pasta do butów, żółte sznurowadła, na kontuarze duży słój z kiszonymi ogórkami.

— Pochwalony. Pan da bochenek — powiedział ojciec, zdejmując kapelusz.

— Nie ma chleba.

Stary sięgnął do słoja, grzebiąc palcami wybrał największy ogórek, odgryzł połowę i resztę oddał synowi. Wytarłszy palce o kapotę dobył woreczek zawieszony na piersi, a z niego zwitek banknotów i jeden położył na kontuarze.

— Chleba.

— Rano był, teraz nie ma. — Sprzedawca klasnął dłonią o blat.

Czereśniak rzucił drugi banknot, odczekał chwilę i przypasował obok trzeci.

Sklepowy patrzył uważnie, przysunął rękę bliżej pieniędzy.

— Może być połówka — skusił się.

— Cały — zażądał Czereśniak kładąc czwarty banknot i wszystkie razem przyklepał dłonią.

Sprzedawca sięgnął pod kontuar, dobył okrągły chleb. Tomasz odebrał od niego bochenek, wsunął do worka, a stary szybko cofnął rękę z pieniędzmi, zostawiając tylko jeden banknot. Sklepikarz ujął długi nóż do chleba, stuknął ostrzem po kontuarze.

— Reszta — zażądał groźnie.

— Tyle się należy. Niech będzie pochwalony.

Stary się ukłonił, wsadził kapelusz na głowę. Sklepowy zmierzył młodego oczyma, zrobił krok, by wyjść zza kontuaru, lecz cofnął się po namyśle i machnął ręką, że niech tam. Tomasz pochylił głowę i obaj z ojcem wyszli.

Długo brzęczał dzwonek u wejścia. Sklepowy stał przy szybie i patrzył, w którą stronę tamci odchodzą. Potem splunął na dawno nie zamiataną podłogę, włożył czapkę i przekręciwszy klucz w drzwiach szybkim krokiem ruszył ulicą w stronę miasteczka.

Czereśniakowie podjadłszy chleba z cebulą wędrowali dalej szerokim gościńcem, któremu po lewej las towarzyszył, a z prawej w dole widać było Wisłę. Tomasz zerkał co pewien czas za siebie. Z cienia wierzb wyszli akurat w słońce, kiedy nie hamując kroku pociągnął za rękaw starego, idącego w przedzie.

— Ojciec...

— Czego?

— Trzej na rowerach jadą. Skoczymy między drzewa?

Czereśniak przystanął, popatrzył, zastanowił się chwilę i bez słowa spokojnie ruszył dalej. Tomasz za nim. Rowerzyści byli coraz bliżej, prawie już doganiali, lecz stary jakby ich nie widział. Jeden z tamtych — właściciel sklepu — nieco zwolnił, a dwóch, chudy i gruby, zjechało na lewą stronę drogi. Nacisnęli mocniej pedały, wyprzedzili i zeskoczywszy z siodełek ustawili rowery pod wierzbą.

— Rozepnij kapotę — powiedział ojciec nie odwracając głowy.

O dziesięć metrów z tyłu czaił się sklepowy z ciężką pompką w ręku, a dwaj z przodu zastąpili im drogę. Czekali na rozstawionych, lekko ugiętych nogach i kiedy nasi podeszli bliżej, tamci jak na komendę dobyli noży, z trzaskiem otworzyli sprężynowce.

— Cała forsa albo będziemy pruć — zawiadomił chudy.

— Chyba żebym wypruł pierwszy — odpowiedział Tomasz i rozchyliwszy kurtkę błysnął automatem. Scyzoryki równiutko na ścieżce i trzy kroki do tyłu... A teraz na pysk i leżeć. Ty też! — zawołał do cofającego się sklepikarza.

Tymczasem ojciec podniósł noże, palcem popróbował ostrza. Jeden zamknął i schował do kieszeni, a z drugim w garści dokładnie oglądał rowery.

— Ten najgorszy — powiedział z westchnieniem i przeciął sprężynowcem opony na damce sklepowego. — Panie Boże dopomóż — dodał uprzejmie na pożegnanie, kiedy obaj z synem przymierzali się do siodełek.

— Źle wychowane — rzekł Tomasz, bo z trzech leżących ani jeden głowy nie podniósł.

Na rowerze jedzie się znacznie prędzej niż jakby iść piechotą, nawet jeśli droga piaszczysta, a ścieżka wąska i kręta. Niedługo zresztą trakt lekko skręcił, wyprowadził na szosę. Stary poprawił kapelusz, pochylił się nad kierownicą i mocniej nacisnął pedały. Za nim na kółku podciągnął się Tomasz.

Dawali sobie zmiany, jak trzeba prześcigali zaprzęgi konne. Nawet raz z góry udało im się wyprzedzić powolną ciężarówkę. Tak dojechali do tablicy z napisem: GDAŃSK 172, spod którego, jak się dobrze przyjrzeć, przebijały świeżo zamalowane litery: DANZIG.

Za tablicą była górka, a z niej znowu zobaczyli Wisłę i miasto nad samym brzegiem leżące. Szosa prowadziła nad rzeką, w lewo żadnego skrętu nie było, więc chcąc nie chcąc zjechali między domy.

Cały brzeg był w tym mieście kamienny i ulica brukowana kwadratowymi kostkami. Co parę metrów sterczały żelazne pniaki, a do dwóch grubymi linami przycumowana była barka. Prowadziły na nią kładki — dla wchodzących na pokład i wychodzących. Niewysoki, krępy kapral w zaoliwionym na kolanach drelichu kierował załadunkiem worków z mąką. Czereśniakowie przystanęli i słuchali chwilę, jak pokrzykuje groźnie na robotników i pomagających im żołnierzy.

— Potrzymaj, Tomek — rozkazał ojciec złażąc z siodełka i podszedł bliżej. — Panie kapral... — zagadnął, ale tamten nie spoglądał na boki, nie słyszał nawet pewno, że go wołają.

— Panie sierżancie... — zagadnął głośniej

Czereśniak, odczekał chwilę i krzyknął: — Panie poruczniku!

— Stopni, obywatelu, nie odróżniacie? — Kapral się odwrócił. — Nie jestem porucznikiem, do cholery.

— Ale pewno pan będzie. Z takim wyglądem.

— Czego chcecie, ojciec?

— Żeby pan zabrał.

— Nie mogę, transport wojskowy.

— Ale nie armaty, tylko mąka.

— Skąd wiecie?

— Widzę.

— Widzenie niczego nie dowodzi. A może w mące granaty?

— A może syna wiozę do Gdańska, do wojska?

— Od tego są RKU. — Kapral szmyrgnął perkatym nosem i spode łba popatrzył na rozmówcę.

— Ja do swojej brygady pancernej.

— Czemu to nasza brygada ma być wasza?

— Bo ja pod Studziankami prowadziłem odsiecz dla batalionu Baranowa, na czołgu, co miał napisane 102.

— Rudy!

— Nie było rudego. Porucznik, co dowodził, był czarny, ten przy radiu — jasny jak len...

— Ten jasny teraz dowodzi... Szybciej wy z tymi workami! — popędził ładujących i dodał: — Teraz ja w tej załodze będę. Kapral Wichura.

— Czereśniak — stary uniósł kapelusza.

— No, co się ojciec patrzycie? Jak do naszej brygady, to siadać. Gdzie syn?

— Tomek! Pójdź no tu.

— Czekajcie. — Kapral zatrzymał nadchodzącego, pomacał muskuły. — Może by pomógł?

— Można. Pomóż im, Tomuś. — Czereśniak odebrał rowery, zręcznie przeprowadził po kładce i ułożył je na pokładzie obok budki sterowniczej.

Tomasz szerokim krokiem poszedł ku otwartym drzwiom magazynu. Zadali mu worek na plecy, a on wziął jeszcze drugi pod pachę i ruszył po kładce na barkę.

Na tej barce załadowanej workami z mąką, wleczonej przez mały, ale gęsto dymiący i czarny jak smoła holownik, płynęli od wieczora przez całą noc i jeszcze pół następnego dnia. Płynęliby może do samego Gdańska, gdyby się Tomasz nad miarę nie postarał. A zaczęło się od tego, że żołnierze mieli harmonię, jeden drugiemu do ręki ją wpychał, próbowali grać, ale nikt nie potrafił.

— Dajcie no tu — powiedział Wichura. — Nowych zapytam. Małorolni często potrafią.

Wziął instrument i przewędrował nad burtą ku tyłowi barki, gdzie pod sterówką siedzieli na swych kapotach Czereśniakowie.

— Umiecie grać, ojciec?

— Syn potrafi.

Tomasz wziął harmonię bez słowa, spróbował paru taktów i twarz mu się zmieniła, ciepło ją rozświetliło od wewnątrz. Nabrał tchu w płuca, zrobił oko do kaprala i po zawadiackiej przygrywce zaśpiewał:

Już kuferek stoi zrychtowany,

już tam stoi na stole.

Wynieś mi go, moja najmilejsza,

wynieś mi go na kolej.

Kapral uśmiechnął się, oparł o malowaną w łaty sterówkę i zaczął do rytmu postukiwać w blaszany dach.

Już tam kolej stoi zrychtowana,

przy kolei wielki plac,

jak ja będę do wojska odjeżdżał

będzie za mną wielki płacz.

Holownik ryknął ostrzegawczo syreną, ale Tomasz nie przerwał grania.

Będą za mną dziewczyny płakały

com ja z nimi...

Od strony holownika załomotała ostra seria karabinu maszynowego, druga i trzecia.

— Co jest? — zawołał Wichura w stronę tych na dziobie, wyciągając z kabury pistolet.

— Mina! Mina na kursie! — odkrzyknęli żołnierze.

Holownik ostro skręcił, powlókł barkę ukośnie w prawo, lecz było już za późno i lewa burta podpływała coraz bliżej do wystającej z wody półkolistej miny.

— Cholerny świat! — zaklął Wichura, chwycił pychowe wiosło i szeroko rozkraczony stanął u burty.

Czereśniak się żegnał i poruszał wargami w modlitwie. Tomasz schował za siebie harmonię, jakby ją własnym ciałem chciał osłonić. Mina była coraz bliżej, grube paluchy zapalników groźnie sterczały na boki. Wichura łagodnie dotknął wiosłem metalowej pokrywy, nacisnął.

— Żeby się tylko nie omskła — szepnął stary.

Kapral, odpychając, zrobił parę kroków wzdłuż burty ku rufie. Potem z ogromnym trudem, jak gdyby nagle stało się znacznie cięższe, wyciągnął wiosło i siadł, bo strach ugiął mu nogi.

— Rany boskie, żeby który z tych paluchów zaczepił...

— Kto inny zaczepi — powiedział wesoło Tomasz.

— Z holownika strzelali, żeby zdetonować, ale trafić niełatwo. Mogą jeszcze na niej dobrzy ludzie zginąć.

Tomasz wstał tak gwałtownie, że jęknęła harmonia. Dobył spod poły kurtki swój automat i zarzuciwszy pas na łokieć, legł przy rufie, gotując się do strzału.

— Czekaj trochę — powiedział Wichura i zawołał do żołnierzy: — Padnij, wszyscy padnij!

Tomasz nie patrząc za siebie złożył się do zapalnika. Lufa chodziła w dół i w górę w rytmie łagodnej fali spod śruby. Spróbował gonić cel, ale nie wyszło. Rozluźnił stwardniałe mięśnie. Wziął w płuca powietrze, wypuścił i wstrzymał dech. Łagodnie coraz dalej ściągnął spust i znów poluzował.

Jeszcze raz wdech i wydech, ściąganie. Muszka od dołu znad fali podeszła do ciemnej kreski zapalnika i równocześnie zagrała seria. Ułamek sekundy czekał, widząc, jak kule krzeszą błyski z korpusu miny i...

Wybuch!

Słup wody poszedł w górę, potem przetoczył się grzmot, fala podrzuciła barkę. Stara berlinka wiślana jęknęła jak żywa, zatrzeszczała wszystkimi wręgami. Doleciały dalekie bryzgi, padło kilka furkocących odłamków. Echo powtórzyło grzmot i znowu zapadła cisza.

Wichura wstał, kopnął odłamek. Spojrzał na puste miejsce, w którym leżał przed chwilą Tomasz. Zdziwiony obejrzał się i zobaczył, że strzelec siedzi już z powrotem pod sterówką, na kolanach trzyma połyskującą klawiszami harmonię.

— Niechże cię! — podchodząc bliżej powiedział Wichura z podziwem. — W brygadzie chyba tylko Kos, co by ci zrównał.

— Na harmonii?

— Nie. W strzelaniu.

Obaj Czereśniakowie uśmiechali się, a Tomasz, cichutko grając, wyświstywał melodię przez szczerbę między przednimi zębami.

— Zaczekaj! — Wichura energicznie chwycił go za rękę. — Gdzie automat? Skąd masz broń, jak jeszcze w wojsku nie jesteś?

— Nie mam — odpowiedział Tomasz i twarz mu skamieniała.

Długą chwilę mierzyli się oczami. Wreszcie Wichura powoli wstał, z wysiłkiem przywołał uśmiech na twarz.

— Jak nie, to nie. Będzie okazja, poszukamy.

Wsadziwszy rękę do kieszeni odszedł powoli na dziób do swoich żołnierzy. Stamtąd niespokojnie popatrzył w stronę łaciatej sterówki, przygryzł wargę, a potem przykucnął za windą kotwiczną i pokręcił korbką polowego telefonu.

— Holownik? Tu Wichura. Kapral Wichura. Przycumujcie w najbliższym mieście, gdzie garnizon...

Motorzysta na statku nie pytał nawet dlaczego, lecz tylko potwierdził przyjęcie rozkazu.

Szli może jeszcze pół godziny trzymając się najgłębszego nurtu, a potem w przedzie pojawiło się miasto i nieduża przystań. Holownik dał sygnał syreną, zespół skręcił na płyciznę i barka sunęła teraz blisko, coraz bliżej brzegu. Nad wodą schylały się konary drzew. Obaj Czereśniakowie, obserwujący je uważnie, porozumieli się wzrokiem.

— Harmonii żal, ale trzeba.

— Jak trzeba, to trzeba. Tylko dźwignij mnie, Tomuś, bo nie doskoczę.

Gdy potężny konar przechodził nad pokładem, Tomasz podsadził ojca. Gałąź strąciła kapelusz. Stary podciągnął się, siadł okrakiem i stęknął z rozpaczą:

— Trzymaj go!

— Trzymam — mruknął syn zawieszony ręką i nogą, dźwigając z pokładu jeden z rowerów.

Żołnierz na dziobie zarepetował karabin i krzyknął:

— O rany, wieją!

Wichura się zerwał, pobiegli razem ku rufie. Pochylony jesion, w koronie którego jak dwa indyki trzepotali zbiegowie i połyskiwały rowerowe szprychy, odpływał coraz dalej. Kapral wydobył pistolet, ale nie uniósł go nawet i wstrzymał celującego żołnierza.

— Nie trzeba. Ludzi żal, a po drugie — ten młody za dobrze strzela... — Rozejrzał się i położył rękę na opartej o sterówkę kierownicy. — Rower na naszą korzyść. Rower i kapelusz... — Podniósł z pokładu wyburzałe, spłowiałe od słońca i deszczów nakrycie głowy starego. — Biegnij na dziób — rozkazał — i zawiadom holownik, że już nie trzeba. Prujemy prosto na Gdańsk.

Ledwo poszarzało, Czereśniak obudził syna.

— Pospałby ojciec jeszcze trochę.

— W głowę zimno.

— Kapotą przykryć można.

— Posłuchaj, Tomuś.

Młody dźwignął się z jamy wygrzebanej w stogu Zeszłorocznego siana. Nie bardzo daleko warknęła seria, potem druga i stęknął granat. Po chwili załomotało podobnie, ale bliżej.

— Później zjemy — zaproponował stary.

— Później — potwierdził syn.

Ześliznęli się na łąkę, spiesznym krokiem ruszyli przez krzaki, byle dalej od strzałów.

Stopniowo pojaśniało i przycichło. Nad świergotliwym, czystym strumykiem przegryźli po sucharze, zapili wodą i w znacznie lepszych humorach pojechali twardą ścieżką przy polnej drodze. Tomasz pedałował, trzymając na ramie ojca, który co chwila się poprawiał i przygadywał.

— Trzeba ci było, Tomuś, tę minę rozpukać?

Niechby se pływała, myśmy ją minęli. A teraz zamiast siedzieć wygodnie...

— Jak się ojciec nie przestanie kręcić, to będziemy w rowie leżeli.

— Muszę, bo inaczej rura mi zadek w poprzek przefasonuje... — Trafiwszy na wybój Czereśniak urwał, jęknął, a po chwili dodał: — I rower jeden przepadł.

Tomasz wybuchnął gwałtownym śmiechem.

— Czego ryczysz, głupi?

— Bo mi ojciec włosy w sam nos pakują — chichotał dalej i stary zaczął mu cienko wtórować.

Z tym śmiechem zjechali ze sporej górki. Ścieżka skręciła w wesołą, biało-zieloną brzezinę, a tam w poprzek leżał pień. Gwałtownie przyhamowali, zarzuciło, rąbnęli na ziemię. Leżeli jeszcze, kiedy zza drzew wybiegło dwóch Niemców — drobny feldwebel i wysoki szeregowiec.

— Halt! — krzyczeli celując z automatów do leżących. — Kleider weg!

Czereśniakowie wplątani w rower, rozciągnięci na ziemi, z podniesionymi nad głowy rękami, nie bardzo wiedzieli, co mają najpierw robić.

— Rozpieraj, rozpieraj — tłumaczył podoficer i rozpinając guziki munduru gestami pokazywał, czego chce. — Aber schnell! — tupał nogami, oglądając się niespokojnie za siebie.

Czereśniakowie, widząc, że nie ma żartów, wygramolili się spod ramy i kierownicy, wstali z ziemi, zaczęli ściągać kapoty.

— Ani chybi zastrzelą i jeszcze rower zabiorą — mamrotał ojciec.

Tomasz usiłował wyszarpnąć swój automat, lecz zaczepił muszką o podszewkę. Wysoki Niemiec zdążył doskoczyć i wyrwał mu broń.

— Partisanen, Banditen — cedził przez zębyi z wolna unosił własny pistolet maszynowy, nie zdejmując palca ze spustu.

Feldwebel wstrzymał go i kładąc dłoń na ustach, rozkazał:

— Maul halten!

Po chwili Czereśniakowie zostali już tylko w gaciach. Niemcy gestami kazali im lec na ziemi, a sami rozdziali się błyskawicznie, nie przestając grozić automatami. Przez chwilę tak wyglądało, jakby razem mieli się wybrać do kąpieli, ale fryce zaraz spiesznie chwycili chłopskie ubrania. Myląc rozmiary, wyszarpywali sobie nawzajem portki, koszule, kapoty. Wreszcie odziali się jako tako i zabrawszy rower, ruszyli w tę stronę, z której nasi nadjechali.

— Maul halten! Ruhe! — stłumionymi głosami pokrzykiwali jeszcze spomiędzy drzew.

Czereśniakowie chwilę leżeli spokojnie, potem, unosząc głowy rozpatrzyli się na boki, a wreszcie Tomasz, wdziawszy niemieckie spodnie i saperki, ostrożnie ruszył ścieżką. Na skraju brzeziniaka ze zdziwieniem zobaczył w trawie wszystkie automaty — swój i oba niemieckie. Chwycił pepeszę, zarepetował, lecz już było za późno: Niemcy dotarli na garb pagórka i właśnie znikali za horyzontem. Zabrał broń i wróciwszy zastał ojca siedzącego na pniu i ubranego już w podoficerski mundur, w pasie, nawet z czapką na głowie.

— Krój dobry — obracając się, demonstrował stary — tylko kolor paskudny i muszę te wrony wyrzucić, bo inaczej daleko nie... — urwał, rzucił nóż, który przygotował do odpruwania i ze zmartwioną minął uniósł ręce.

— Co ojciec?

— Ciśnij, Tomuś, te pistolety, ciśnij, powiadam, na ziemię — rozkazał synowi.

Tomasz położył broń w trawie i obejrzawszy się zobaczył cztery lufy i czterech radzieckichżołnierzy, gotowych do strzału. Tamci kpiąco obejrzeli schwytanych, jeden podniósł .z ziemi kurtkę mundurową i rzucił Tomaszowi.

— Poszli fryce. Hitler kaput!

Nie mówiąc więcej ni słowa, wyprowadzili obu Czereśniaków z brzeziny na polną drogę. Tomasz zezem popatrzył na ojca, czy do unteroficera podobny, i aż się przestraszył, bo jakby kto nie wiedział, mógłby uwierzyć. Mimo że niemłody, to na feldwebla z końca wojny był nawet za dobry.

— Trzeba im powiedzieć, że my Polacy — doradził półgłosem.