Człowiek zwany Psem. Opowieści drastyczne - Marek Sikorski - ebook

Człowiek zwany Psem. Opowieści drastyczne ebook

Marek Sikorski

3,0

Opis

Świat jest zupełnie inny, niż o nim potocznie myślimy. Nie chcemy o tym wiedzieć, dlatego błądzimy i żyjemy w szaleństwie!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 58

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Marek Sikorski

Człowiek zwany Psem

Opowieści drastyczne

Projektant okładkiMarek Sikorski

© Marek Sikorski, 2020

© Marek Sikorski, projekt okładki, 2020

Świat jest zupełnie inny, niż o nim potocznie myślimy. Nie chcemy o tym wiedzieć, dlatego błądzimy i żyjemy w szaleństwie!

ISBN 978-83-8126-562-1

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Człowiek zwany Psem

Długo zastanawiałem się, czy powinienem o tym napisać, gdyż jest to historia prawdziwa, którą wielu mogłoby potraktować jako zmyśloną. Wprawdzie granica między wyobraźnią a rzeczywistością jest w wielu przypadkach płynna, szczególnie w sztuce i literaturze, to jednak tym razem ważną rolę odgrywa prawdopodobieństwo. A wykładnikiem prawdopodobieństwa owego zdarzenia jest fakt, że każdego roku w zimie zamarzają biedni ludzie.

O tym jest ta historia!

Artur Nowidzki zamieszkiwał w małym domku we wsi Jarnołtowice, która leży, jak niektórzy mówią, na końcu świata, ale w rzeczywistości znajduje się ona tuż przy granicy polsko-czeskiej.

Nie bardzo mu się podobało tutaj. Dom stał w niedogodnym miejscu, bo obok ordynarnej knajpy, w której zbierały najgorsze typy ze wsi. Popijali tanie trunki, czasami aż do północy, przy tym przeklinali, wrzeszczeli i wszczynali bijatyki. Pewnego razu grupa takich wiejskich pijaków stanęła przed domem Artura i wyzywała go od najgorszych, tylko dlatego, że on nie pił z nimi i nie zawierał żadnych znajomości. W ten sposób różnił się od nich, co nie podobało się tej grupce i wzbudzało jej niechęć i agresję.

— Ty dziadu! Ciebie to nawet na wódkę nie stać! — krzyczał swego czasu do Artura niejaki Kulski, miejscowy pijak zwany Kuternogą, bo miał jedną nogę krótszą. Każdy się z nim liczył. No może oprócz własnej żony, która wyrzuciła go z domu. Zamieszkał u brata, a ten miał mocną pozycję we wsi, dobrze trzymał z proboszczem, bo był kościelnym.

Lecz to nie koniec cierpień Artura. Owa pijacka banda postanowiła zniszczyć coś w jego ogrodzie, aby pokazać swoją siłę. We wsi liczył się wśród ludzi ten, kto okazywał się być mocnym w gębie i w rękach. Pewnego dnia zdemolowali mu meble ogrodowe i ukradli metalową bramkę. Kradzież bramki należała do wiejskich zwyczajów i jej celem było pokazanie, że ów delikwent już nie może oddzielić się od reszty i jej podlega — brutalny i rzadki to obyczaj.

Z czasem knajpa zbankrutowała. Straciła swoich bywalców, gdyż w innej części wioski ktoś otworzył nową karczmę. Pijakom spodobało się popijanie w ładnym pomieszczeniu i siedzenie na wygodnych krzesłach.

Artur odetchnął z ulgą po zamknięciu tego siedliska pijaństwa i hałasów. Niestety, na tym jeszcze nie koniec. Dzieci sąsiadów dorastały i zaczęły pozwalać sobie na coraz więcej, zwłaszcza że matka późno wracała z pracy do domu. Ojciec nie wytrzymał owego wiejskiego życia i opuścił ich na stałe. Ponoć wyjechał do Włoch i tam założył sobie nową rodzinę. Opuszczone dzieci koiły swój smutek w rozrywce i różnych zabawach. Zazwyczaj puszczały głośno muzykę i to tak bardzo, że Artur nie wytrzymywał tego.

Czarę goryczy i zniechęcenia dopełniło pewne smutne zdarzenie. Otóż, jednej nocy zimy wiatr zerwał mu część dachu i żaden z sąsiadów nie odważył się pomóc w naprawie. Niektórzy pobożni mieszkańcy, gdy szli rano do kościoła, odwracali głowy w drugą stronę, byle nie patrzeć na dom Artura, a jak wracali z nabożeństwa, to też unikali spoglądania w tamtym kierunku. Nawet cieszyli się z jego nieszczęścia, gdyż ich zdaniem Artur, uważany za bezbożnika, został wreszcie ukarany. On nie był bezbożnikiem, tylko, zgodnie z biblijną zasadą zawartą w pierwszym psalmie, postanowił nie zasiadać w świątyni wspólnie z niegodziwcami.

I tak mijał czas Artura wśród nieżyczliwych ludzi. W jego sercu narastało rozgoryczenie i niechęć do otoczenia. Postanowił milczeć, unikać spotkań i rozmów, a zakupy robił w innej miejscowości.

Jedynymi jego przyjaciółmi były dwa psy. Jeden rottweiler — groźny i straszny, którego otrzymał w prezencie wiele lat temu od kogoś znajomego. Drugi zaś owczarek podhalański — pies łagodny i spokojny, którego przygarnął swego czasu Artur prosto z ulicy. Ktoś we wsi pozbył się tego psa i wyrzucił go pewnej nocy na ulicę. Pies kręcił się po niej przez kilka dni. Pewnego dnia spał w ogrodzie Artura. Ten zlitował się on nad nim, dał jeść i przygarnął. Artur często spacerował z tymi psami. Ludzie widzieli, że dbał o nie i dobrze je traktował.

Mieszkańcy wsi nie rozumieli tego, że człowiek może przyjaźnić się ze zwierzętami. Wieś ma w sobie coś brutalnego. Tu zabijanie zwierząt jest na porządku dziennym, przecież żywność pochodzi z zabijanych zwierząt, więc okazywanie im litości to sprawa nienormalna — tak niestety jest na wsi.

Artur poznał wiejską brutalność. Jego sąsiad, chcąc zaoszczędzić na weterynarzu, postanowił osobiście scyzorykiem kastrować prosięta. Robi się to, aby później u świń uzyskać wyższą masę mięsną. Zwykle zajmuje się tym weterynarz, ale według niektórych lepiej mu nie zapłacić i za to kupić sobie wódkę. Tak uczynił pijany sąsiad, a prosiaki z bólu rozdzierająco kwiczały.

Inny sąsiad z kolei zabił własnego psa. Był to wilczur, który kilkanaście dobrych lat pilnował jego domu. Z czasem zestarzał się i zachorował. Wył z bólu i czuł zbliżającą się śmierć, więc chciał pożegnać się z gospodarzem. Ten wyskoczył wściekły z domu i skopał psa na śmierć. Potem ogolił się, ubrał świeżą koszulę i zawiązał krawat, by wraz z rodziną pójść na spacer, bo w południe miał zacząć się wiejski festyn i zapowiadano promocję lodów truskawkowych i czekoladowych.

Jedna z sąsiadek Artura zaspała pewnej niedzieli i nie zdążyła na czas zabić kury na rosół. Regułą jest, że zabita i wypatroszona kura musi przez kilka godzin zesztywnieć, dopiero potem wrzuca się do garnka; inaczej nie czynią wiejskie gospodynie. Dlatego uśmierca się drób z rana. Spieszyła się do kościoła i miała na sobie ładną sukienkę. Wtedy to zabiła kurę. Tak mocno waliła siekierą w jej szyję, że krew popryskała ubranie. Z tego pośpiechu nie zauważyła czerwonych plam na nowej ładnej sukience i tak poszła do ludzi.

Pewnego zimowego, mroźnego dnia Artur zachorował — i to tragicznie. Nie mógł nawet się poruszać. Miał silne bóle w okolicy brzucha i każdy ruch ciała je potęgował.

Niestety nie miał we wsi przyjaciół. Ludzie unikali go, do czego przyczynił się dodatkowo fakt, że niektórzy bali się jego psów. W ten sposób Artur nie mógł oczekiwać żadnej pomocy od mieszkańców. Nawet gdyby wezwał pogotowie, nikt nie ryzykowałby spotkania z jego psami.

Jedynymi towarzyszami cierpienia były jego dwa psy. Artur mimo choroby dbał o nie, gotował im jedzenie, dostarczał wodę i wypuszczał do ogrodu. Pewnego dnia miał tak silne bóle, że nie mógł się wyprostować i jednym sposobem poruszania było chodzenie na czworaka. W takiej pozycji wyszedł z psami z domu do ogrodu. Wiadomo, że psy muszą wyjść na zewnątrz z przyczyn fizjologicznych.

— Ty już całkowicie zwariowałeś, że psa udajesz! — krzyknął ktoś z przechodniów.

Bardzo się tymi słowami zasmucił Artur i postanowił wywiesić kartkę z napisem: „Jestem chory, proszę o pomoc”.

Te słowa napisał na papierze, ale wykonał to farbkami wodnymi, bo takie tylko miał, a śnieg oraz wilgoć rozmyły napis.

Tego dnia wieczorem, choć padał śnieg, wyszedł on na czworaka z psami z domu, bo zauważył sąsiadów. Ci przeszli obojętnie, tylko ich dziecko odwróciło głowę, lecz matka je szarpnęła.

— Daj sobie spokój, to przecież wariat! — krzyknęła na dziewczynkę.

Sypał śnieg, jak zwykle o tej zimowej porze, sypał mocno i pokrywał wszystko bezlitośnie swoją bielą.

Nazajutrz przechodzący ulicą koło domu Artura mieszkańcy widzieli w ogrodzie jego dwa psy stojące przy sporej kupie śniegu. Psy wyły i wyły, z zimna i z bólu. Kiedy słońce swoimi ciepłymi promieniami stopiło śnieg, po jakimś czasie koło psów powoli zaczęło się ukazywać leżące ciało martwego Artura.

Sen dziwny i straszny

Zagrzmiało i rozjaśniło się na niebie barwą błękitną i słoneczną — oto zstąpiły chóry anielskie. Pojawiły się liczne zastępy cherubinów, serafinów i innych aniołów o pięknych twarzach i bez skrzydeł, bo niosły je chmury. W rękach trzymały instrumenty muzyczne: skrzypce, altówki, wiolonczele i kontrabasy, flety, trąby i bębny. Wszystkie zastępy stanęły w równych szeregach, w siedmiu kręgach, tak jak nakazuje hierarchia anielska. Nastała cisza, spokojna, słodka, ciepła i miła, lecz poważna. Po chwili przerwało ją delikatne bicie w bębny, huk trąb oraz radosny dźwięk skrzypiec. Wtedy na scenę wszedł starszy mężczyzna w białym błyszczącym fraku. W ręce trzymał skrzypce i smyczek. Niebo zadrżało radośnie z wrażenia, a sam Pan Niebios, siedzący na złotym, pokrytym diamentami, rubinami i szmaragdami tronie, i stojący obok niego święci Pańscy zaczęli przysłuchiwać się z uwagą. Oto bowiem, przy akompaniamencie chóru aniołów, grę zaczął Janko zwany Muzykantem. Gdy rozlegał się już dźwięk jego muzyki, moce piekielne zadrżały i na dole błysnęło coś czerwonym światłem, ognistym i gorącym. Wielki smok z siedmioma głowami, rudy i cuchnący, z długim ogonem, którym gwiazdy z nieba strącał, wyszedł z piekła i stanął przed boskim tronem, aniołami i przed Jankiem Muzykantem. Smok zaczął zionąć ogniem. Zamierzał wszystkich pożreć, lecz zbiegły się anioły, które rozpoczęły z nim bitwę, niekończącą się do dziś walkę…

— Hej! Obudź się, bo sprzątać trzeba! — zawołała do woźnego sprzątaczka. — Zaraz koncert się kończy i ludzie będą wychodzić, a ty śpisz!

Sprzątaczka podeszła do mężczyzny i szturchnęła go lekko końcem miotły, na tyle mocno, aby szybko się obudził. Mężczyzna zerwał się z głębokiej drzemki. Przyśniło mu się, że koncertuje wraz z niebiańską orkiestrą przed boskim tronem. Był to woźny Jan Szulc, którego zwano Janko Muzykant, od lat pracujący w tutejszej filharmonii. Chwycił gwałtownie miotłę i szmatę i rozpoczął sprzątanie podłogi. Jednakże zabolały go ręce, gdyż miał je zniekształcone na skutek okaleczania. Przed laty zasłynął jako zdolny skrzypek. Był wtedy młodym mężczyzną, pełnym sił życia i tak urodziwym, że wiele panien z dobrych domów nie ukrywało, że marzy o nim. Wydawało się, że urok, talent i młodość uszczęśliwi jego żywot jak muzyka, lecz po pewnym czasie los się odmienił, i to bezpowrotnie. Po wojnie posądzono go o wrogie nastawienie do władzy i ta właśnie władza, podobnie jak każda inna nienawidząca ludzi wolnych, uczonych i wolnomyślicieli oraz artystów, połamała mu palce podczas przesłuchania. Władza, która na siłę dąży do wzmocnienia swojej pozycji i nie jest akceptowana przez naród, posługuje się gwałtem, terrorem i przemocą. Jej ofiarą padł tenże młody muzyk.

Od tego czasu nie mógł on, siłą rzeczy, grać na skrzypcach. Przestał być muzykiem i stracił na znaczeniu, a panny z dobrych domów już nie marzyły o nim. Nie chciał tracić kontaktu z muzyką, więc pracował w filharmonii, ale już jako posługacz i woźny. Przysłuchiwał się z ukrycia koncertom, a przy tym głęboko zasypiał, aby śnić o własnym koncercie i zapomnieć o połamanych palcach.

Milioner

W Maniowie, niewielkiej