Mroczna kaplica cmentarna - Marek Sikorski - ebook

Mroczna kaplica cmentarna ebook

Marek Sikorski

2,9

  • Wydawca: Ridero
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2020
Opis

Ludzie lubią się bać i śmiać, a życie pełne jest lęku, grozy, strachu i kpiny. Ludzie nie rozumieją, czym jest ten świat, dlatego żyją w obłędzie. O tym jest ta książka!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 56

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,9 (7 ocen)
0
2
2
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Marek Sikorski

Mroczna kaplica cmentarna

Projektant okładkiMarek Sikorski

© Marek Sikorski, 2018

© Marek Sikorski, projekt okładki, 2018

Ludzie lubią się bać i śmiać, a życie pełne jest lęku, grozy, strachu i kpiny. Ludzie nie rozumieją, czym jest ten świat, dlatego żyją w obłędzie. O tym jest ta książka!

ISBN 978-83-8155-109-0

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Mroczna kaplica cmentarna

W starej kaplicy na cmentarzu zapanował już mrok. Ludzie dawno ją opuścili, zamknąwszy za sobą drewniane, okute żelazem drzwi. We wnętrzu pozostała tylko czarna drewniana trumna. Ustawiono ją naprzeciwko ołtarza. Wieko stało oparte o katafalk, wokół którego postawiono srebrne olbrzymie lichtarze z grubymi świecami. W trumnie było widać zarysy ciała mężczyzny ubranego w czarny garnitur. Zmrok wieczorny nie pozwał na szczegółowe rozpoznanie, lecz bez trudu domyślić się można było, że wszytko w tej kaplicy przygotowane zostało do przeprowadzenia z rana, następnego dnia, uroczystości pogrzebowych.

Zegar w mieście wybił już północ i cichy wiatr przynosił lekkie ciepło, a księżyc swoim bladym światłem oświetlał cmentarz, po którym od czasu do czasu biegały jakieś nocne zwierzęta. W tejże chwili cmentarną ciszę przerwały odgłosy mocno stawianych kroków. Do kaplicy zbliżał się starszy mężczyzna ubrany na czarno, z czarnym kapeluszem na głowie. Otworzył kluczem drzwi do kaplicy i powoli rozglądając się wokoło, wszedł do środka. Po chwili zatrzasnął drzwi i przekręcił kluczem w zamku. Na cmentarzu nastała głęboka nocna cisza przerywana co jakiś czas lotem czarnych nietoperzy i miauczeniem dzikich kotów.

Tej samej nocy na plebani w jednym z pokoi dla gości grano w karty i wesoło rozprawiano o życiu i śmierci. Przy dębowym, dużym, okrągłym stole siedziało trzech mężczyzn. Jednym z nich był gruby miejscowy ksiądz proboszcz Janicki, a dwaj pozostali to jego dawni szkolni koledzy: inżynier Gądecki i doktor Marczyński. Spotkali się oni tu, jak co roku, o tej samej porze i tym razem celowo spędzali czas razem około północy.

— Jeszcze pięć godzin do wschodu słońca, zatem czekamy i gramy dalej — powiedział spokojnie ksiądz proboszcz Janicki.

— Czas zleci szybko. Już wiele razy zauważyłem, że przemija on coraz szybciej z wiekiem. Czas przemija i zbliża się śmierć — dodał inżynier Gądecki.

— Śmierć i trup to rodzeństwo syjamskie — zaśmiał się doktor Marczyński.

— Tak przyjaciele, to znamy, ale wiemy też, że na tym można zarobić. Masz zakład stoi i czekamy do piątej, a potem dowiemy się, co z sobą uczynił nasz kolega — wtrącił się proboszcz.

W kaplicy cmentarnej panował mrok cichej nocy oświetlanej srebrnym blaskiem księżyca i przerywanej z zewnątrz dochodzącymi jękami kotów oraz szumem wiatru. W trzecim rzędzie ławek siedział ów na czarno ubrany mężczyzna. W tej ciszy i samotności zasnął głęboko. Po jakimś czasie ocknął się, wstał i wpatrując się w otwartą trumnę, podszedł do katafalku. Dotknął drżącymi rękoma brzegu trumny. Zamarł na chwilę z przerażenia, bo zobaczył jej puste wnętrze, a jednocześnie za sobą usłyszał odgłos kroków

O godzinie piątej proboszcz i dwaj jego goście opuścili plebanię i poszli w stronę cmentarza. Podeszli do kaplicy i proboszcz zastukał mocno w drzwi. Nikt nie odpowiadał, a przecież byli przygotowani na to, że ktoś się odezwie. Mieli tam spotkać się z tym na czarno ubranym mężczyzną, który około północy zamknął się kaplicy. Po dłuższym stukaniu do drzwi zdecydowali się na rozbicie szyby w oknie, aby tą drogą wejść do środka. Tak też się stało i kawałki szkła rozsypały się, a inżynier Gądecki przy wsparciu towarzyszy dostał się do wnętrza.

— Tu nie ma nikogo żywego! — zawołał przerażonym głosem inżynier i podbiegł do drzwi w nadziei, że może uda się je otworzyć. Drzwi były zamknięte, a w zamku nie było klucza.

Dwaj pozostali towarzysze wspięli się po murze i też weszli do wnętrza kaplicy. Pełnym przerażenia wzrokiem szukali jakichkolwiek śladów obecności tego na czarno ubranego mężczyzny. Wtem proboszcz sięgnął do kieszeni i wyjął z niej pudełko zapałek. Szybkim ruchem zapalił jeden ze świeczników stojących przy trumnie. W tym momencie owi bohaterowie wieczornej gry w kraty i nocnych rozmów o życiu i śmierci zamarli. Tak silnie zbledli, że własnym widokiem przeraziliby nawet grabarza o najmocniejszych nerwach, znawcę trupów i specjalistę od pogrzebów. W trumnie leżał martwy na czarno ubrany mężczyzna — właśnie ten, który o północy wszedł do kaplicy.

Po chwili proboszcz ocknął się z przerażenia i zapalił pozostałe świece przy trumnie, a ich światło rozświetliło wnętrze kaplicy, potwierdzając brak jakichkolwiek śladów po nieboszczyku przygotowanym do porannego pogrzebu.

— Nic tu po nas! Nie mamy wyjścia. Dosyć żartów. Sprawa jest nie do wyjaśnienia. Ta zamiana ciał może nam narobić kłopotów. Nikt nie może się dowiedzieć, co to za trup tu leży. Trzeba wieko przybić do trumny, i to mocno. Z rana przyjdę i zadbam o to, żeby nikt nie próbował otwierać i żeby szybko pochować. Jako powód podam, że po prostu szkoda czasu na dłuższy pochówek, bo to był przecież jakiś biedny człowiek. Ludzie to zrozumieją i na pewno w ich przekonaniu będzie to pogrzeb jakiegoś naszego samotnego parafianina. Nikt nie zwróci uwagi, że to inny nieboszczyk — powiedział stanowczo proboszcz.

Przeszło rok później inżynier Gądecki i doktor Marczyński siedzieli wieczorem w towarzystwie księdza proboszcza Janickiego przy stole na plebani, lecz tym razem byli bardzo smutni, a nawet przerażeni.

— Przyjaciele! O śmierci nie można mówić na wesoło i nie powinno się na niej zarabiać pieniędzy — stanowczo oznajmił ksiądz proboszcz Janicki. — Ten nasz zakład o wytrwałe czuwanie w nocy przy nieboszczyku doprowadził do utraty życia naszego wspaniałego kolegi. Było nas czterech. Trzech z nas założyło się z nim, czy wytrwa on przy trupie do rana w kaplicy cmentarnej. On zakład przegrał i w tajemniczy sposób przypłacił to życiem. Pieniądze z tego zakładu przeznaczymy na pomnik dla niego, chociaż spoczywa pod innym nazwiskiem. Dziwne pozostaje to, że jako ksiądz muszę wierzyć w zmartwychwstanie ciał, ale nigdy nie wyobrażałem sobie tego w ten sposób: że mój samotny i mało komu znany parafianin zmartwychwstanie i zniknie. Daj Boże, aby na wieki!

Zegar wybił już północ i wiał wiatr, a księżyc oświetlał miasto, plebanię i kaplicę cmentarną. Swoim srebrnym blaskiem oświetlał tych, którzy jeszcze żyją, tych, którzy umarli, i tego, który w tajemniczy sposób zmartwychwstał. A wokół latały duże, czarne nietoperze — zapowiedź spraw niesamowitych, tajemniczych i diabelskich.

Upiór w lustrze

Noc w mieście ogarnęła cisza przepełniona wilgotnym i zimnym powiewem wiatru. Wskazówki starego zegara na wieży średniowiecznego ratusza pokazały już północ. Po chwili jednak coś jakby zawyło, wzburzyło się i zaświstało, to wiatr od zachodu przyciągnął z sobą błyskawice, pioruny i grzmoty. Zaczął padać ulewny deszcz, a wraz z nim nadciągnęło gradobicie.

Szum wiatru zwiększył się tak, że drżały szyby w oknach, a niektóre okiennice skrzypiały od podmuchu ciężkiego i zimnego powietrza. Po ulicach spływała woda tak silnym strumieniem jak rwąca rzeka i wydawało się, że miasto pochłonął na zawsze żywioł powietrza i wody. Nad tym wszystkich czarne niebo mieszało się z błyskawicami i hukiem gromów. Zdawało się, że moce niebieskie popchnęły świat ku jego końcowi, a nawet zgubie. Stojące przy ulicach oraz na rynku drzewa drżały i traciły liście, które rozrzucał pędzący wiatr. Kamienice w mieście ogarnęły mroki przeszywane błyskami burzy. Nikt nie odważył się podejść do okna, wielu mieszkańców ogarnął strach, zapalano świece gromniczne, zmawiano modlitwy, a deszcz, błyskawice i grzmoty jakby kpiły sobie z tych świętości.

W jednej z tych kamienic, na piętrze, w małym pokoju huki gromowe wstrząsnęły młodą kobietą. Była sama w domu, a to jeszcze potęgowało jej strach. Siedziała ona bowiem w pobliżu okna, przed dużym zabytkowym lustrem, które w grubej drewnianej ramie posiadało niewielki zegar opatrzony ozdobnymi ornamentami roślinnymi oraz łacińską inskrypcją, kiedyś popularną i zamieszczaną na wielu zegarach: Vulnerant omnes, ultima necat [tłum. z łac. ‘Ranią wszystkie, ostatnia zabija’].

W pewnej chwili, ku przerażeniu młodej kobiety, w oknie pojawiła się jasna i blada światłość błyskawicy, a zaraz po tym nastąpił huk od uderzenia pioruna. Na szybę okienną spadło widmo o dziwnym kształcie przypominającym jakby jakiś korpus i ramiona potwora, którego kształty odbiły się w lustrze. Spojrzawszy w lustro, młoda kobieta zamarła z przerażenia i po chwili zemdlała. Po tym huku, gradobiciu i ulewnym deszczu zapanowała cisza, a niebo trochę się rozjaśniło, jakby zapowiadając nadejście spokojnego, lecz smutnego poranka.

Nad ranem do mieszkania wszedł mężczyzna powracający z nocnego dyżuru w szpitalu. Był to mąż tej młodej kobiety. Zastał żonę siedzącą bez żadnego ruchu przy lustrze. Sztywnymi już rękoma ściskała jego ramę, głowę miała przechyloną na bok, a jej martwe oczy skierowane były w stronę zegara w ramie. W zwierciadle odbijały się kształty konara drzewa powalonego piorunem tej ostatniej burzliwej i ulewnej nocy.

Kapelan więzienny

Ksiądz Andrzej Rudnicki nie miał łatwego życia. W dzieciństwie przeżył śmierć młodszego brata, który podczas wakacji utopił się w jeziorze. Ojciec nie mógł się z tego otrząsnąć i popadł w stan głębokiego załamania psychicznego, a z czasem odebrał sobie życie. Stało się to, gdy Andrzej chodził do trzeciej klasy szkoły podstawowej. Gdy zbliżał się do matury, matka zachorowała na raka i przez wiele następnych lat chorowała. Zmarła na krótko przed ukończeniem przez niego seminarium. Widząc i doświadczając takiego cierpienia, jakby zbratał się ze śmiercią i jej poświęcił swoje kapłańskie życie. Został kapelanem w ciężkim więzieniu, w którym na mocy prawa wykonywano wyroki śmierci.

O śmierci nigdy z nikim nie rozmawiał, ale wielu wiedziało, że studiował to zagadnienie nie tylko z punktu widzenia religii, lecz nawet zwykłego życia. Szukał bowiem granicy między życiem a śmiercią, między etapem cierpienia i umierania a przejścia do wieczności, w której istnienie mocno wierzył. Uważał, że nie ma nic ważniejszego niż sztuka umierania — ars moriendi, czyli zasady i obyczaje związane ze śmiercią i pochówkiem. Ponadto miał w sobie mocne przeświadczenie, że śmierć jest bramą do życia wiecznego, zresztą jako duchowny nie mógł inaczej myśleć, chociaż codzienne życie narażało go na zwątpienie. Myślał, że skoro człowiek na duszę, w której istnienie wielu nowoczesnych ludzi powątpiewało, to nie ma śmierci, nie ma końca, a jest tylko swobodne lub czasami dramatyczne przejście w inny wymiar.

O takim zjawisku przekonał się pewnego dnia w tym więzieniu, gdy musiał towarzyszyć przy wykonywaniu wyroku śmierci przez powieszenie. Skazaną osobą była kobieta w dojrzałym wieku. Wiedział o tym wcześniej, gdyż przysługiwało mu prawo wglądu do akt więziennych, a praktykował to z czysto ludzkiego powodu. Uważał bowiem, że aby dotrzeć do serca skazanego, należy cokolwiek wiedzieć o jego życiu.

Tym