Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 482
Data ważności licencji: 6/30/2030
Lenie – za wszystko
Bo nienawiść dużo łatwiej wzbudzić, niż skłonić do miłości. Nienawiść jest łatwa. Miłość wymaga wysiłku i poświęcenia.
Marek Edelman
Basia. Czerwiec 1945
Basia szła tanecznym krokiem, podśpiewując jakąś melodię, zupełnie nieświadoma, że ten słoneczny dzień zamieni się w koszmar.
Minęła ogrodzenie starej Podolskiej, od której właśnie wracała, i kierowała się polną drogą w stronę domu. Długie blond włosy oplatały jej głowę jak welon. Ubrana była w czerwoną prostą sukienkę w kratę sięgającą nieco za kolano. Dopisywał jej wyśmienity nastrój, który tak naprawdę nie opuszczał jej już od kilku dni. Uśmiechała się na samą myśl, że za chwilę zobaczy ukochanego. On stał się teraz jej całym światem.
Czerwcowe popołudnie było wyjątkowo gorące, a słońce wysoko na niebie oślepiało promieniami, odbijając się od pól rozciągających się aż po skraj lasu.
Drogę znała na pamięć. Za chwilę minie dwa poniemieckie zabudowania i będzie już przy głównej trasie. Przeszła kolejnych kilka metrów i nagle się zatrzymała. Rozejrzała się wokoło, czując wewnętrzny niepokój. Dziwne... Czyżby ktoś ją obserwował? Szedł za nią? Wydawało jej się to w tym miejscu niemożliwe. Nikt tędy zazwyczaj nie chodził.
Postanowiła mimo wszystko przyspieszyć. Od domu dzielił ją jeszcze spory kawał drogi. Wiedziała, że ostatnio kręciło się w okolicy wielu Sowietów, i o tym, czego się dopuszczali, słyszał już każdy. Choć wcześniej się nad tym nie zastanawiała, teraz obawiała się z ich strony najgorszego. Pokręciła głową. To niedorzeczne, karciła siebie w myślach. Jeszcze zaledwie kilkanaście metrów i będzie widziała wioskę. Wtedy zwolni kroku.
– Wiedziałem, że cię dogonię.
Na dźwięk głosu przeszedł ją dreszcz.
– Co ty tu robisz? – odburknęła Basia. Mimo wszystko poczuła ulgę, że to nie sowiecki żołnierz. – Przestraszyłeś mnie. Skąd się tu w ogóle znalazłeś?
– Wracasz do domu? – zapytał mężczyzna, ignorując pytanie. – Potowarzyszę ci, dobrze?
W pierwszym odruchu się ucieszyła. Przynajmniej tego ostatniego odcinka nie musiała pokonywać w pojedynkę. Nigdy nie wiadomo, czy jakiś czerwonoarmista albo zwykły pijaczyna się nie przypałęta. Mało było takich przypadków? Ojciec z matką co rusz jej powtarzali, by miała oczy dookoła głowy.
Spojrzała z ulgą na kolegę, którego znała od wielu lat. Ten jednak wydał jej się nagle jakiś obcy i nie spodobało jej się to, co zobaczyła w jego oczach. Źrenice zdawały się rozszerzone od nadmiaru rozsadzających go od środka emocji. W jego spojrzeniu było coś, czego nie potrafiła nazwać. Coś pierwotnego, surowego, przypominającego drapieżnika szykującego się do ataku.
– Pójdę sama – odpowiedziała pospiesznie. – Wracaj, skąd przyszedłeś.
Mimo pięknej pogody wokół nie było żywej duszy.
Mężczyzna w mgnieniu oka znalazł się przy dziewczynie, dłonią zakrył jej usta i popchnął przed siebie, tak że upadła na piaszczystą drogę. Podniósł ją, łapiąc mocno za ramię, i pociągnął w stronę najbliższego opuszczonego domu.
Basia walczyła, szarpiąc się i kopiąc. Czuła jego oddech na szyi i słyszała pożądliwe sapanie. Przerażona, widziała jedynie ciemne, zimne oczy napastnika. Łzy płynęły jej po policzkach, serce biło jak oszalałe.
Przycisnął ją do ściany.
– Proszę... – wydusiła z siebie przez żelazny uścisk jego dłoni. – Zostaw mnie.
On jednak, jakby zachęcony jej strachem i błaganiem, obrócił ją do siebie plecami. Zwinnym ruchem opuścił spodnie, podniósł jej sukienkę i wszedł w nią szybko i brutalnie. Jedną dłoń trzymał na jej ustach, tłumiąc krzyk, drugą naprzemiennie szarpał ją za włosy albo napierał na nią, mocnym uściskiem oplatając jej szyję.
Po dłuższej chwili Basia się poddała, przestała walczyć. Nie wydawała żadnego dźwięku, czekając na koniec, jakikolwiek.
– Dobra dziewczynka – skwitował, gdy skończył.
Wyczerpaną i obolałą pchnął na ziemię. Czuła pieczenie całego ciała, rozrywający ból w dole brzucha. Krew sączyła się po udach. Leżała nieruchomo, oszołomiona, nie mając siły wydobyć z siebie głosu.
Mężczyzna wyjął z kieszeni opakowanie papierosów Sturm i zapałki. Pierwszy głęboki wdech wypełnił jego płuca dymem, który powoli wypuszczał nosem i ustami, tworząc wokół siebie delikatną mgiełkę. Basia widziała, jak napięcie powoli go opuszcza, a rysy twarzy stają się łagodniejsze. Były to jednak tylko pozory. Nagle wyciągnął ze skórzanej pochwy krótki nóż.
– Mein Schatz[1], to by było na tyle.
Z zimną precyzją pchnął ostrze w jej bok. Ból był przeszywający, a ciepła krew zaczęła spływać po sukience.
Wokół zapanowała cisza, przerywana jedynie słabym szmerem wiatru. W oddali zaśpiewał nieśmiało skowronek, przypominając, że najpiękniejsza pora roku, lato, już się rozpoczęła.
Anna. Styczeń 2006
– Cisza! Ile razy mam prosić o to samo?!
Głos Anny niósł się echem po sali. Na moment uzyskała zamierzony efekt. Uczniowie czwartej klasy liceum zamilkli, ale dosłownie na pięć sekund. Po chwili znowu było słychać poszeptywania, szuranie krzeseł i chichoty.
– Mów dalej – zwróciła się do Jakuba, ucznia stojącego przy jej biurku. Ten jednak albo był zestresowany, albo kompletnie nic nie umiał, bo z mało składnej wypowiedzi Ania nie mogła nic zrozumieć. Z przykrością musiała postawić na tę drugą możliwość. Nie była zaskoczona. Uczniowie rzadko byli przygotowani do lekcji.
– Sag bitte nochmal, was hast du gestern gemacht? Wie hast du deine Freizeit verbracht?[2] – powtórzyła polecenie, tym razem bardzo wolno, by mieć pewność, że chłopak wychwyci sens i postara się udzielić choćby krótkiej, ale składnej odpowiedzi.
Uczeń się ociągał, a i ona sama nie miała ochoty go męczyć tym kretyńskim przepytywaniem, do którego była zobligowana zgodnie z poleceniem dyrektora. Lubiła uczyć w swój własny, nowatorski sposób, który Zabłockiemu najwyraźniej nie pasował. Stwierdziła jednak, że czas dać za wygraną, więc siedząc za biurkiem, zerkała na swoje zielone szpilki i zastanawiała się, czy nie kupić nowych w kolorze mahoniowym. Poza tym musiała koniecznie iść do fryzjera i odświeżyć swój rudy odcień.
Z rozmyślań wyrwał ją hałas. Uczniowie zaczynali się niecierpliwić.
– Dann ich habe gegessen, dann ich habe gefernsehen...[3]
– Ferngesehen[4].
– Słucham? – dopytał Jakub.
– Ich habe ferngesehen. Ja oglądałem telewizję. Jest to czasownik rozdzielnie złożony.
– Jaki?
Anna tylko westchnęła i przewróciła oczami. Minęła zaledwie połowa lekcji. Ostatnie dwadzieścia minut chciała poświęcić na nadrobienie zaległości i przepytanie kilku uczniów, którzy regularnie opuszczali zajęcia i mieli mało ocen, na co notorycznie zwracał uwagę dyrektor. Przeciągająca się jednak wypowiedź Jakuba uświadomiła jej, że raczej nie zrealizuje planu, który sobie na dzisiaj założyła.
– Nieważne. Siadaj, proszę.
– Jaką ocenę dostanę, pani Sobota? Bo przecież coś powiedziałem. Więc chociaż trója się należy.
– Kubuś... – rzekła z nutą ironii w głosie. – Tego, co ci się należy, to lepiej nie wpiszemy, dobrze? Naucz się choć trochę na następną lekcję, przepytam cię jeszcze raz i wtedy może będzie ta wymarzona ocena.
– Phi... – Chłopak parsknął i machnął ręką na znak, że nie bardzo jest zainteresowany taką propozycją.
Ania zostawiła to bez komentarza. Wiedziała, że skoro Jakub nie nauczył się na dziś, to tym bardziej nie będzie marnował swojego drogocennego młodzieńczego czasu i nie przyswoi materiału na następne zajęcia. Ot, cała filozofia tego pokolenia. Czego nie zrobiłeś dziś, nie rób w ogóle.
Dawniej starałaby się zachęcić ucznia do nauki. Próbowałaby wykazać, że nauka języka jest niezbędna, że jeśli nie przyda mu się w przyszłości w pracy, to zapewne w życiu prywatnym, na wakacjach czy później na urlopie, podczas oglądania telewizji lub słuchania muzyki. Właśnie tak postąpiłaby dawniej, ale nie teraz. Teraz już jej się zwyczajnie nie chciało. Wiedziała, że to nauczyciel powinien być łącznikiem między uczniem a przedmiotem, że swą pasją powinien zarażać każdą młodą, żądną wiedzy osobę. Obserwowała to nieraz za swoich czasów licealnych i studenckich, widziała to również lata temu u kolegów po fachu. Widziała też u siebie, ostatni raz jednak prawie trzy lata temu.
Zerknęła na zegarek na lewym nadgarstku. Nie działał wprawdzie już od kilku miesięcy, ale ona nie mogła się wyzbyć odruchu sprawdzania godziny. Elegancki czasomierz ze skórzanym paskiem w odcieniu musztardowym, okrągłą tarczą z cienkimi wskazówkami i subtelnymi indeksami. Podejmowała próby naprawy u dwóch różnych zegarmistrzów w mieście, lecz ani jeden, ani drugi nie potrafili go zreperować. „Swoje już wysłużył”, usłyszała od pierwszego, drugi zaproponował, że odkupi od niej na pamiątkę. Odmówiła.
– Dobrze... Dziś porozmawiamy o tym, jak spędzają czas wasi znajomi i rodzina.
– Nudy... – doszedł ją głos z głębi sali.
Ania z doświadczenia wiedziała, że tak szybko zainteresowanie wszystkim tracą trzej wodzireje tej klasy: Małecki, Szymański, Burakiewicz. Tym razem wytypowała tego ostatniego i się nie pomyliła.
– Może być ciekawiej, jeśli wolicie – skwitowała. – Wyciągniecie karteczki i napiszecie kartkówkę na jakże porywający temat...
– Burak! Stul dziób! – oburzył się ktoś z pierwszych ławek.
– Właśnie! Zęby cię swędzą?
– Uuuu... – skwitował tamten. – Patrzcie, Małecki jaki błyskotliwy, jak zderzaki na starym aucie.
– Spokój, chłopaki. Miło się słuchało tej waszej efektownej wymiany zdań, szkoda tylko, że to nie po niemiecku.
– Bo tego szwabskiego języka nie da się nauczyć – dodał Szymański. – Tam każdy wyraz brzmi jak rozkaz. Schneller! Arbeiten! Kinder machen! Jawohl! Jawohl!
Cóż, Ania musiała przyznać mu rację. Język niemiecki nigdy nie był w Polsce lubiany i nie znała nikogo, nawet z czasów studiów, kto świadomie i dobrowolnie, z zamiłowania i odwiecznej tęsknoty za germańską literaturą, uczyłby się tego języka.
– No cóż, niemiecki brzmi wprawdzie nieprzyjemnie, ma skomplikowane słownictwo i trudną wymowę, ale...
– Ale zawsze warto znać język wroga – wtrącił Szymański. – Jak to mówią: przyjaciół trzymaj blisko, a wrogów jeszcze bliżej.
Ania wstała zza biurka. Zerknęła na wiszący nad tablicą zegar, który dużymi czarnymi wskazówkami dobitnie informował, że zostało jej kilka minut lekcji.
– Wroga trzeba trzymać blisko – powiedziała. – Czasami nawet bardzo. Jeśli rozumiesz, co do ciebie mówi, to zrobiłeś krok do przodu. Jeśli rozumiesz, co mówi do innych, to jesteś na równi z nim. Jeśli zrozumiesz, co mówi o tobie do innych, to już go wyprzedziłeś.
– Czyli co? – skwitował Burakiewicz, przecierając dłonią kark. – Że niby mamy uczyć się niemieckiego, bo Niemcy to nasz wróg?
– Tego nie powiedziałam. Macie się uczyć niemieckiego, bo warto. Oby historia nigdy się nie powtórzyła, oby nigdy więcej nie było wojny, a zawsze dobrze jest znać język najbliższych sąsiadów.
– Pani spojrzy na Buraka – rzucił Małecki. – On za sam wygląd ma wrogów w Polsce, daleko szukać nie trzeba.
Dźwięk dzwonka zagłuszył śmiech dwudziestu czterech uczniów, którzy natychmiast wybiegli z klasy. Ania odetchnęła, że jedne z ostatnich prowadzonych przez nią zajęć właśnie się zakończyły.
Rozejrzała się po sali, w której uczyła od wielu lat. Powinna czuć do tego miejsca jakiś sentyment, ale tak nie było.
Język niemiecki był kiedyś jej hobby, jej konikiem, uwielbiała czytać książki Güntera Grassa czy bardziej współczesnej Charlotte Link w oryginale, z chęcią sięgała nawet po dzieła Johanna Wolfganga Goethego czy Heinricha Heinego. Fascynowała ją dawna historia Germanów, od Ottonów po Bismarcka. Potrafiła godzinami przesiadywać w bibliotece.
Czasy te jednak minęły bezpowrotnie trzy lata temu. Wiedziała, że winna jest temu przeszłość i to, czego doświadczyła. Przeszłość, która potrafi wlec się za człowiekiem i podszczypywać cały czas, sprawiając ból, zostawiając siniaki i świadomość notorycznego lęku. Świadomość, że musisz non stop obracać się za siebie, bo nie wiesz, czy zaraz nie nastąpi prawdziwy lub wyimaginowany atak.
Spróbowała odrzucić od siebie te niewesołe myśli. W końcu zostało jej tylko siedem dni do przejścia na emeryturę. Dzielił ją tydzień od zakończenia obecnego życia, a rozpoczęcia kolejnego. To nowe będzie krótsze i bardziej samotne. Ale nic innego jej już nie zostało.
Anna. Maj 2003
– Dzięki Bogu w tym bloku jest winda – powiedziała Anna, przekraczając próg mieszkania na czwartym piętrze. Wniosła ostatni – jak jej się zdawało – karton z drobiazgami, które udało się jeszcze znaleźć w rodzinnym domu.
– No, dzięki Bogu – powtórzył syn, idąc tuż za matką z dwiema siatkami zakupów. – Nie ma to jak na starość przeprowadzić się z domu do bloku.
– Już to przerabialiśmy, Piotrek. – Ania westchnęła, bo dobrze znała stanowisko syna w tej kwestii.
Zatrzymała się w korytarzu, spojrzała na niego, jak wchodził do kuchni, i uśmiechnęła się do siebie. Miał dopiero osiemnaście lat, ale jego dojrzałe rysy mogły sugerować, że jest starszy. Był wysoki i szczupły, z wyraźnie zarysowanymi mięśniami. Miał pewność siebie charakterystyczną dla młodych ludzi, którzy dopiero co wkraczali w dorosłość.
– I co z tego? – Piotr odwrócił się do matki. – Skoro do was to i tak nie dociera.
Najwyraźniej nie rozumiał, jak kobieta w wieku pięćdziesięciu siedmiu lat, tuż przed emeryturą, zamiast rozkoszować się sielskim życiem na wsi, może chcieć się przenieść do skwarnego miasta, na dodatek do bloku, mieszkania wprawdzie nowego, ale o ileż mniejszego i bez duszy. Nie to, co ich dotychczasowy wielopokoleniowy dom.
– Synek, widziałeś chyba nie dalej jak dziś, w jakim stanie zostawiamy dom w Miłym Mieście.
– Stan budynku określiłbym najwyżej jako do remontu.
– Nie, do remontu to napisaliśmy w ogłoszeniu. Rzeczywisty stan to do całkowitej rozbiórki.
– Od razu do rozbiórki, nie przesadzasz trochę? – Piotr postawił zakupy na nowym błyszczącym granitowym blacie kuchennym, który jego zdaniem zdecydowanie nie pasował do tego miejsca. Zresztą mało co uważał za odpowiednie do mieszkania, które jeszcze miesiąc temu widzieli w stanie deweloperskim. – To, że piec kaflowy jest stary i do wymiany, podłoga ma wszystkie odcienie brązu, strop się sypie, grzejnik żeliwny działa tylko w jednym pokoju, a budynek jest nieocieplony, to naprawdę jeszcze nie powód, by się stamtąd wyprowadzać.
Ania odstawiła karton na stolik kawowy w salonie i spojrzała na Piotrka z niedowierzaniem.
– Synek... Ty chyba sam nie wierzysz w to, co mówisz.
– Proszę cię, nie wmawiaj mi tylko, że to miejsce naprawdę bardziej ci odpowiada – mruknął z wyczuwalną ironią. Rozłożył ręce, pokazując w ten sposób, że więcej nie trzeba już chyba dodawać. – Spójrz chociażby na ten stolik.
– Ten piękny dębowy stolik pokryty lakierem na wysoki połysk i żywicą epoksydową? – upewniła się Ania.
– No właśnie. Nawet nie wiesz, co to jest żywica epoksydowa.
– Może i nie wiem – przyznała – ale stolarz zapewniał, że gwarantuje wręcz wieczną trwałość.
– Tak, tak... – Piotr machnął tylko ręką i z niechęcią usiadł na nowoczesnej sofie z szenilową tkaniną obiciową, o której nikt z nich wcześniej nawet nie słyszał. – I będzie on, cytuję, „idealnym dodatkiem do zaplanowanej przez ciebie nowoczesnej aranżacji mieszkania”.
– Skąd wiesz?
– Trąbisz o tym każdemu, kto chociażby udaje, że interesuje go nasza przeprowadzka.
– Nie przesadzasz trochę?
Piotr nie zdążył zareagować, bo ktoś zadzwonił domofonem.
– No i proszę – powiedziała Ania, unosząc palec wskazujący do góry. – Oto i pierwszy gość.
Nacisnęła przycisk i otworzyła drzwi przybyszowi.
– Zdążyłaś już kogoś zaprosić? – Zdziwił się, marszcząc czoło.
– I to nie byle kogo.
– Proszę, nie mów tylko, że ta gaduła Znachorska od ciebie z pracy przyszła.
– A co masz do Znachorskiej? – Ania złapała się pod boki, jakby chciała wyrazić swoją dezaprobatę, ale nie potrafiła ukryć śmiechu.
– Oprócz tego, że nadaje tyle, że zęby jej się pocą, to wygląda jak przez okno w tej swojej fioletowej płukance z lat osiemdziesiątych.
– Synek... – Ania chciała zabrzmieć poważnie, ale jej to nie wychodziło. – Może i masz odrobinę racji, ale szacunek choćby ze względu na wiek jej się należy. I idź lepiej otwórz, bo gość wiecznie tam stać nie będzie.
Piotr podniósł się niechętnie i poszedł do drzwi.
– Dzień dobry, zamawiał pan pizzę?
– Mamo, serio? – Ania usłyszała pytanie aż w salonie.
– Zapłać, synek. Hawajska bez ananasa.
– To co to za hawajska?
– Druga połowa dla ciebie.
– Z czym?
– Amerykańska, zamiast oliwek ananas.
– To żeś wymyśliła – skwitował, po czym wrócił z zamówieniem do pokoju.
– Aha, jutro będę w domu dopiero po dziewiętnastej. Ale nadal trzymam cię za słowo, że w końcu przyprowadzisz długo zapowiadanego gościa specjalnego. – Rzuciła synowi ukradkowe spojrzenie, przeglądając dalej szpargały.
– Dobrze już, dobrze. – Pokiwał głową z dezaprobatą. – Jutro ją poznasz, tak jak powiedziałem.
Ania tylko uniosła nieznacznie kąciki ust, by nie dać po sobie poznać, jak bardzo się cieszy na pierwsze spotkanie z jego dziewczyną.
– Że też chce ci się przeglądać te starocie. – Zmienił temat, wskazując ruchem głowy na karton. – Myślałem, że z ojcem zabraliście i przejrzeliście już wszystko, co najważniejsze.
– Najważniejsze tak. Tutaj tylko jakaś papierologia została i... – wyciągnęła z kartonu jedną kopertę, którą jednak pospiesznie schowała głęboko pod pozostałe dokumenty – parę zdjęć dziadka z czasów, jak po wojnie na Śląsk do pracy jeździł – skłamała.
Odłożyła karton i dokładnie go zamknęła. Poczęstowała się pizzą. Usiadła obok syna na kanapie i wyprostowała nogi.
– Długo dziadek tam jeździł? Myślałem, że był tylko raz czy dwa.
– Bywał tam częściej. Zawsze ze swoim przyjacielem Waldkiem, pamiętasz go?
Piotr tylko kiwnął głową.
– Dziadek to był naprawdę wyjątkowy gość. Będzie mi go brakować.
– Tak, wiem, synku – powiedziała, chociaż nie czuła żadnego smutku, żalu ani tym bardziej tęsknoty za swoim ojcem. Od jego śmierci minęło zaledwie kilka tygodni, ale dla niej to, czy był, czy go nie było, nie stanowiło żadnej różnicy.
– Nauczył mnie wszystkiego. Jazdy na rowerze, łowienia ryb, jazdy na traktorze, wędzenia mięsa.
– Zamiłowanie do samochodów też chyba ci zaszczepił.
– Fakt. Pierwsze sprzęty w domu naprawiałem z nim. – Sięgnął po kolejny kawałek pizzy. – Pamiętasz tę starą lodówkę, co tak głośno chodziła, że za dzieciaka bałem się, że w nocy mnie zaatakuje?
Oboje uśmiechnęli się na to wspomnienie.
– Wiesz, że ta lodówka przed wojną kosztowała tyle, co nowe auto? Mój dziadek ją z Gdańska przywiózł i to była sensacja w wiosce.
– Uszykowałem z nim też maszynę do szycia babci. Dziadek zawsze mówił: Idziemy coś uszykować.
– To była maszyna do szycia prababci.
– Poważnie? Myślałem, że babcia Marysia też szyła.
– Bo to prawda, ale ona tego wręcz nienawidziła. Była szwaczką, bo musiała jakoś na życie zarabiać w powojennej Polsce, ale tak naprawdę interesowała się ziołolecznictwem.
– Tak, coś o tym słyszałem. Myślałem jednak, że to było tylko chwilowe zainteresowanie, tak dziadek mi opowiadał.
– Wiesz, wojna nauczyła ludzi polegać głównie na sobie. O lekarza było trudno, o leki jeszcze trudniej, a natura dawała wszystko, czego tak naprawdę potrzebowali. To też musiał ci dziadek mówić, sam nie miał łatwo.
– Że nie miał łatwo, to akurat wiem. – Ściągnął brwi i spojrzał gdzieś daleko przed siebie, jakby widział przez ścianę, która dopiero co została pomalowana na brzoskwiniowy kolor.
– Piotrek? – zapytała po chwili, gdy zauważyła, że syn jest jakby nieobecny. – Wszystko w porządku? Posmutniałeś.
– Mamo. Obiecaj, że nie sprzedacie tego domu.
– Domu w Miłym Mieście?
– Tak. Obiecaj.
– Ale nie mogę, dziecko. – Była trochę zaskoczona jego prośbą. – Musimy, nie stać nas na utrzymanie dwóch, przecież wiesz.
– Proszę cię... Porozmawiaj z ojcem.
– No nie wiem... To raczej już przesądzone.
Piotr wpatrywał się w matkę przez dłuższą chwilę smutnym i jednocześnie pełnym nadziei spojrzeniem.
– Zobaczę, co da się zrobić. – Poddała się w końcu. – Ale niczego nie gwarantuję.
Przypisy