Czarne orchidee - Ewa Lange - ebook + książka

Czarne orchidee ebook

Lange Ewa

4,7
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 482

Data ważności licencji: 6/30/2030

Oceny
4,7 (6 ocen)
4
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Owczarczyk

Nie oderwiesz się od lektury

#recenzja patronatu medialnego grupy Lubię i polecam polskich autorów  "Czarne orchidee" Ewy Lange  Debiutantka w posłowiu zadała pytanie: "Czytelniku, czy odnalazłeś cząstkę siebie?" Droga Autorko, oczywiście, że odnalazłam cząstkę siebie, bo czułam, jakby to moja  śp. babcia opowiedziała mi Twoimi słowami historię końca II wojny światowej, gehennę, której okrucieństwo trudno mi jest zrozumieć i  pojąć. Serce prawie wyskoczyło  mi z piersi, przy niektórych scenach zamykałam oczy, krzyczałam: "Tylko nie to, to nie jest możliwe".  Nie byłam w stanie pogodzić się  z tym, co przeczytałam  na  stronach tej poruszającej  i bardzo przejmującej powieści. Ty, droga Pisarko, tak realistycznie to opisałaś, że czułam namacalnie to, co człowiek  uczynił drugiemu człowiekowi. Przypominały mi się słowa  mojej śp. babci,  "że nie każdy Niemiec był zły. Gorsi byli Ruskie".  Autorka napisała debiut, tak bardzo dojrzały, przemyślany, prawdziwy i życiowy, który wywołał we mnie literacką jazdę emocjon...
20
AnetaBroniewska

Nie oderwiesz się od lektury

„Czarne orchidee” to książka o tym, że to, co przemilczane, nie znika – tylko czeka, by wrócić z zwielokrotnioną siłą. To powieść która wchodzi pod skórę i sprawia, że przestajemy być obojętni – wobec przeszłości, wobec teraźniejszości, wobec siebie nawzajem. Tematyka? Wymagająca, ale piekielnie ważna. Powojenna rzeczywistość, czystka etniczna, rozliczenia, zemsta, uprzedzenia, rodzinne tajemnice i dziedzictwo traumy, które nie umiera razem z tymi, którzy ją przeżyli – tylko mutuje, przesiąka kolejne pokolenia. W tle – ksenofobia, nienawiść, manipulacja symbolami. Tytułowe czarne orchidee – piękne i tajemnicze – stają się jednocześnie symbolem miłości i nienawiści. Czymś, co łączy, ale i niszczy. To nie jest powieść historyczna w ścisłym sensie, choć osadzona jest mocno w realiach powojennych. I właśnie dlatego jej przekaz trafia do szerszego grona odbiorców – nie tylko tych, którzy interesują się historią, ale też tych, którzy chcą zrozumieć, jak przeszłość wpływa na współczesność...
10
bokus

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam! Książka niezwykle ciekawa!
10



Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Pro­jekt se­rii i okładki ANNA SLO­TORSZ/ART­NOVO.PL
Ilu­stra­cje na okładceCha­ny­apat/Adobe Stock We­eray­uth/Adobe Stock Li­zard/Adobe Stock
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuALEK­SAN­DRA CHY­TROŃ-KO­CHA­NIEC
Opieka re­dak­cyjnaANNA JAC­KOW­SKA
Re­dak­cjaELŻ­BIETA SPA­DZIŃ­SKA-ŻAK
Ko­rektaBO­GU­SŁAWA OTFI­NOW­SKA
SkładLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Po­lish edi­tion © Ewa Lange, Pu­bli­cat S.A. MMXXV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved
ISBN 978-83-271-6916-7
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksia­znica@pu­bli­cat.pl

Le­nie – za wszystko

Bo nie­na­wiść dużo ła­twiej wzbu­dzić, niż skło­nić do mi­ło­ści. Nie­na­wiść jest ła­twa. Mi­łość wy­maga wy­siłku i po­świę­ce­nia.

Ma­rek Edel­man

Ba­sia. Czer­wiec 1945

Ba­sia szła ta­necz­nym kro­kiem, pod­śpie­wu­jąc ja­kąś me­lo­dię, zu­peł­nie nie­świa­doma, że ten sło­neczny dzień za­mieni się w kosz­mar.

Mi­nęła ogro­dze­nie sta­rej Po­dol­skiej, od któ­rej wła­śnie wra­cała, i kie­ro­wała się po­lną drogą w stronę domu. Dłu­gie blond włosy opla­tały jej głowę jak we­lon. Ubrana była w czer­woną pro­stą su­kienkę w kratę się­ga­jącą nieco za ko­lano. Do­pi­sy­wał jej wy­śmie­nity na­strój, który tak na­prawdę nie opusz­czał jej już od kilku dni. Uśmie­chała się na samą myśl, że za chwilę zo­ba­czy uko­cha­nego. On stał się te­raz jej ca­łym świa­tem.

Czerw­cowe po­po­łu­dnie było wy­jąt­kowo go­rące, a słońce wy­soko na nie­bie ośle­piało pro­mie­niami, od­bi­ja­jąc się od pól roz­cią­ga­ją­cych się aż po skraj lasu.

Drogę znała na pa­mięć. Za chwilę mi­nie dwa po­nie­miec­kie za­bu­do­wa­nia i bę­dzie już przy głów­nej tra­sie. Prze­szła ko­lej­nych kilka me­trów i na­gle się za­trzy­mała. Ro­zej­rzała się wo­koło, czu­jąc we­wnętrzny nie­po­kój. Dziwne... Czyżby ktoś ją ob­ser­wo­wał? Szedł za nią? Wy­da­wało jej się to w tym miej­scu nie­moż­liwe. Nikt tędy za­zwy­czaj nie cho­dził.

Po­sta­no­wiła mimo wszystko przy­spie­szyć. Od domu dzie­lił ją jesz­cze spory ka­wał drogi. Wie­działa, że ostat­nio krę­ciło się w oko­licy wielu So­wie­tów, i o tym, czego się do­pusz­czali, sły­szał już każdy. Choć wcze­śniej się nad tym nie za­sta­na­wiała, te­raz oba­wiała się z ich strony naj­gor­szego. Po­krę­ciła głową. To nie­do­rzeczne, kar­ciła sie­bie w my­ślach. Jesz­cze za­le­d­wie kil­ka­na­ście me­trów i bę­dzie wi­działa wio­skę. Wtedy zwolni kroku.

– Wie­dzia­łem, że cię do­go­nię.

Na dźwięk głosu prze­szedł ją dreszcz.

– Co ty tu ro­bisz? – od­burk­nęła Ba­sia. Mimo wszystko po­czuła ulgę, że to nie so­wiecki żoł­nierz. – Prze­stra­szy­łeś mnie. Skąd się tu w ogóle zna­la­złeś?

– Wra­casz do domu? – za­py­tał męż­czy­zna, igno­ru­jąc py­ta­nie. – Po­to­wa­rzy­szę ci, do­brze?

W pierw­szym od­ru­chu się ucie­szyła. Przy­naj­mniej tego ostat­niego od­cinka nie mu­siała po­ko­ny­wać w po­je­dynkę. Ni­gdy nie wia­domo, czy ja­kiś czer­wo­no­ar­mi­sta albo zwy­kły pi­ja­czyna się nie przy­pa­łęta. Mało było ta­kich przy­pad­ków? Oj­ciec z matką co rusz jej po­wta­rzali, by miała oczy do­okoła głowy.

Spoj­rzała z ulgą na ko­legę, któ­rego znała od wielu lat. Ten jed­nak wy­dał jej się na­gle ja­kiś obcy i nie spodo­bało jej się to, co zo­ba­czyła w jego oczach. Źre­nice zda­wały się roz­sze­rzone od nad­miaru roz­sa­dza­ją­cych go od środka emo­cji. W jego spoj­rze­niu było coś, czego nie po­tra­fiła na­zwać. Coś pier­wot­nego, su­ro­wego, przy­po­mi­na­ją­cego dra­pież­nika szy­ku­ją­cego się do ataku.

– Pójdę sama – od­po­wie­działa po­spiesz­nie. – Wra­caj, skąd przy­sze­dłeś.

Mimo pięk­nej po­gody wo­kół nie było ży­wej du­szy.

Męż­czy­zna w mgnie­niu oka zna­lazł się przy dziew­czy­nie, dło­nią za­krył jej usta i po­pchnął przed sie­bie, tak że upa­dła na piasz­czy­stą drogę. Pod­niósł ją, ła­piąc mocno za ra­mię, i po­cią­gnął w stronę naj­bliż­szego opusz­czo­nego domu.

Ba­sia wal­czyła, szar­piąc się i ko­piąc. Czuła jego od­dech na szyi i sły­szała po­żą­dliwe sa­pa­nie. Prze­ra­żona, wi­działa je­dy­nie ciemne, zimne oczy na­past­nika. Łzy pły­nęły jej po po­licz­kach, serce biło jak osza­lałe.

Przy­ci­snął ją do ściany.

– Pro­szę... – wy­du­siła z sie­bie przez że­la­zny uścisk jego dłoni. – Zo­staw mnie.

On jed­nak, jakby za­chę­cony jej stra­chem i bła­ga­niem, ob­ró­cił ją do sie­bie ple­cami. Zwin­nym ru­chem opu­ścił spodnie, pod­niósł jej su­kienkę i wszedł w nią szybko i bru­tal­nie. Jedną dłoń trzy­mał na jej ustach, tłu­miąc krzyk, drugą na­prze­mien­nie szar­pał ją za włosy albo na­pie­rał na nią, moc­nym uści­skiem opla­ta­jąc jej szyję.

Po dłuż­szej chwili Ba­sia się pod­dała, prze­stała wal­czyć. Nie wy­da­wała żad­nego dźwięku, cze­ka­jąc na ko­niec, ja­ki­kol­wiek.

– Do­bra dziew­czynka – skwi­to­wał, gdy skoń­czył.

Wy­czer­paną i obo­lałą pchnął na zie­mię. Czuła pie­cze­nie ca­łego ciała, roz­ry­wa­jący ból w dole brzu­cha. Krew są­czyła się po udach. Le­żała nie­ru­chomo, oszo­ło­miona, nie ma­jąc siły wy­do­być z sie­bie głosu.

Męż­czy­zna wy­jął z kie­szeni opa­ko­wa­nie pa­pie­ro­sów Sturm i za­pałki. Pierw­szy głę­boki wdech wy­peł­nił jego płuca dy­mem, który po­woli wy­pusz­czał no­sem i ustami, two­rząc wo­kół sie­bie de­li­katną mgiełkę. Ba­sia wi­działa, jak na­pię­cie po­woli go opusz­cza, a rysy twa­rzy stają się ła­god­niej­sze. Były to jed­nak tylko po­zory. Na­gle wy­cią­gnął ze skó­rza­nej po­chwy krótki nóż.

– Mein Schatz[1], to by było na tyle.

Z zimną pre­cy­zją pchnął ostrze w jej bok. Ból był prze­szy­wa­jący, a cie­pła krew za­częła spły­wać po su­kience.

Wo­kół za­pa­no­wała ci­sza, prze­ry­wana je­dy­nie sła­bym szme­rem wia­tru. W od­dali za­śpie­wał nie­śmiało skow­ro­nek, przy­po­mi­na­jąc, że naj­pięk­niej­sza pora roku, lato, już się roz­po­częła.

Anna. Sty­czeń 2006

– Ci­sza! Ile razy mam pro­sić o to samo?!

Głos Anny niósł się echem po sali. Na mo­ment uzy­skała za­mie­rzony efekt. Ucznio­wie czwar­tej klasy li­ceum za­mil­kli, ale do­słow­nie na pięć se­kund. Po chwili znowu było sły­chać po­szep­ty­wa­nia, szu­ra­nie krze­seł i chi­choty.

– Mów da­lej – zwró­ciła się do Ja­kuba, ucznia sto­ją­cego przy jej biurku. Ten jed­nak albo był ze­stre­so­wany, albo kom­plet­nie nic nie umiał, bo z mało skład­nej wy­po­wie­dzi Ania nie mo­gła nic zro­zu­mieć. Z przy­kro­ścią mu­siała po­sta­wić na tę drugą moż­li­wość. Nie była za­sko­czona. Ucznio­wie rzadko byli przy­go­to­wani do lek­cji.

– Sag bitte noch­mal, was hast du ge­stern ge­macht? Wie hast du de­ine Fre­izeit ver­bracht?[2] – po­wtó­rzyła po­le­ce­nie, tym ra­zem bar­dzo wolno, by mieć pew­ność, że chło­pak wy­chwyci sens i po­stara się udzie­lić choćby krót­kiej, ale skład­nej od­po­wie­dzi.

Uczeń się ocią­gał, a i ona sama nie miała ochoty go mę­czyć tym kre­tyń­skim prze­py­ty­wa­niem, do któ­rego była zo­bli­go­wana zgod­nie z po­le­ce­niem dy­rek­tora. Lu­biła uczyć w swój wła­sny, no­wa­tor­ski spo­sób, który Za­błoc­kiemu naj­wy­raź­niej nie pa­so­wał. Stwier­dziła jed­nak, że czas dać za wy­graną, więc sie­dząc za biur­kiem, zer­kała na swoje zie­lone szpilki i za­sta­na­wiała się, czy nie ku­pić no­wych w ko­lo­rze ma­ho­nio­wym. Poza tym mu­siała ko­niecz­nie iść do fry­zjera i od­świe­żyć swój rudy od­cień.

Z roz­my­ślań wy­rwał ją ha­łas. Ucznio­wie za­czy­nali się nie­cier­pli­wić.

– Dann ich habe ge­ges­sen, dann ich habe ge­fern­se­hen...[3]

– Fern­ge­se­hen[4].

– Słu­cham? – do­py­tał Ja­kub.

– Ich habe fern­ge­se­hen. Ja oglą­da­łem te­le­wi­zję. Jest to cza­sow­nik roz­dziel­nie zło­żony.

– Jaki?

Anna tylko wes­tchnęła i prze­wró­ciła oczami. Mi­nęła za­le­d­wie po­łowa lek­cji. Ostat­nie dwa­dzie­ścia mi­nut chciała po­świę­cić na nad­ro­bie­nie za­le­gło­ści i prze­py­ta­nie kilku uczniów, któ­rzy re­gu­lar­nie opusz­czali za­ję­cia i mieli mało ocen, na co no­to­rycz­nie zwra­cał uwagę dy­rek­tor. Prze­cią­ga­jąca się jed­nak wy­po­wiedź Ja­kuba uświa­do­miła jej, że ra­czej nie zre­ali­zuje planu, który so­bie na dzi­siaj za­ło­żyła.

– Nie­ważne. Sia­daj, pro­szę.

– Jaką ocenę do­stanę, pani So­bota? Bo prze­cież coś po­wie­dzia­łem. Więc cho­ciaż trója się na­leży.

– Ku­buś... – rze­kła z nutą iro­nii w gło­sie. – Tego, co ci się na­leży, to le­piej nie wpi­szemy, do­brze? Na­ucz się choć tro­chę na na­stępną lek­cję, prze­py­tam cię jesz­cze raz i wtedy może bę­dzie ta wy­ma­rzona ocena.

– Phi... – Chło­pak par­sk­nął i mach­nął ręką na znak, że nie bar­dzo jest za­in­te­re­so­wany taką pro­po­zy­cją.

Ania zo­sta­wiła to bez ko­men­ta­rza. Wie­działa, że skoro Ja­kub nie na­uczył się na dziś, to tym bar­dziej nie bę­dzie mar­no­wał swo­jego dro­go­cen­nego mło­dzień­czego czasu i nie przy­swoi ma­te­riału na na­stępne za­ję­cia. Ot, cała fi­lo­zo­fia tego po­ko­le­nia. Czego nie zro­bi­łeś dziś, nie rób w ogóle.

Daw­niej sta­ra­łaby się za­chę­cić ucznia do na­uki. Pró­bo­wa­łaby wy­ka­zać, że na­uka ję­zyka jest nie­zbędna, że je­śli nie przyda mu się w przy­szło­ści w pracy, to za­pewne w ży­ciu pry­wat­nym, na wa­ka­cjach czy póź­niej na urlo­pie, pod­czas oglą­da­nia te­le­wi­zji lub słu­cha­nia mu­zyki. Wła­śnie tak po­stą­pi­łaby daw­niej, ale nie te­raz. Te­raz już jej się zwy­czaj­nie nie chciało. Wie­działa, że to na­uczy­ciel po­wi­nien być łącz­ni­kiem mię­dzy uczniem a przed­mio­tem, że swą pa­sją po­wi­nien za­ra­żać każdą młodą, żądną wie­dzy osobę. Ob­ser­wo­wała to nie­raz za swo­ich cza­sów li­ce­al­nych i stu­denc­kich, wi­działa to rów­nież lata temu u ko­le­gów po fa­chu. Wi­działa też u sie­bie, ostatni raz jed­nak pra­wie trzy lata temu.

Zer­k­nęła na ze­ga­rek na le­wym nad­garstku. Nie dzia­łał wpraw­dzie już od kilku mie­sięcy, ale ona nie mo­gła się wy­zbyć od­ru­chu spraw­dza­nia go­dziny. Ele­gancki cza­so­mierz ze skó­rza­nym pa­skiem w od­cie­niu musz­tar­do­wym, okrą­głą tar­czą z cien­kimi wska­zów­kami i sub­tel­nymi in­dek­sami. Po­dej­mo­wała próby na­prawy u dwóch róż­nych ze­gar­mi­strzów w mie­ście, lecz ani je­den, ani drugi nie po­tra­fili go zre­pe­ro­wać. „Swoje już wy­słu­żył”, usły­szała od pierw­szego, drugi za­pro­po­no­wał, że od­kupi od niej na pa­miątkę. Od­mó­wiła.

– Do­brze... Dziś po­roz­ma­wiamy o tym, jak spę­dzają czas wasi zna­jomi i ro­dzina.

– Nudy... – do­szedł ją głos z głębi sali.

Ania z do­świad­cze­nia wie­działa, że tak szybko za­in­te­re­so­wa­nie wszyst­kim tracą trzej wo­dzi­reje tej klasy: Ma­łecki, Szy­mań­ski, Bu­ra­kie­wicz. Tym ra­zem wy­ty­po­wała tego ostat­niego i się nie po­my­liła.

– Może być cie­ka­wiej, je­śli wo­li­cie – skwi­to­wała. – Wy­cią­gnie­cie kar­teczki i na­pi­sze­cie kart­kówkę na jakże po­ry­wa­jący te­mat...

– Bu­rak! Stul dziób! – obu­rzył się ktoś z pierw­szych ła­wek.

– Wła­śnie! Zęby cię swę­dzą?

– Uuuu... – skwi­to­wał tam­ten. – Pa­trz­cie, Ma­łecki jaki bły­sko­tliwy, jak zde­rzaki na sta­rym au­cie.

– Spo­kój, chło­paki. Miło się słu­chało tej wa­szej efek­tow­nej wy­miany zdań, szkoda tylko, że to nie po nie­miecku.

– Bo tego szwab­skiego ję­zyka nie da się na­uczyć – do­dał Szy­mań­ski. – Tam każdy wy­raz brzmi jak roz­kaz. Schnel­ler! Ar­be­iten! Kin­der ma­chen! Ja­wohl! Ja­wohl!

Cóż, Ania mu­siała przy­znać mu ra­cję. Ję­zyk nie­miecki ni­gdy nie był w Pol­sce lu­biany i nie znała ni­kogo, na­wet z cza­sów stu­diów, kto świa­do­mie i do­bro­wol­nie, z za­mi­ło­wa­nia i od­wiecz­nej tę­sk­noty za ger­mań­ską li­te­ra­turą, uczyłby się tego ję­zyka.

– No cóż, nie­miecki brzmi wpraw­dzie nie­przy­jem­nie, ma skom­pli­ko­wane słow­nic­two i trudną wy­mowę, ale...

– Ale za­wsze warto znać ję­zyk wroga – wtrą­cił Szy­mań­ski. – Jak to mó­wią: przy­ja­ciół trzy­maj bli­sko, a wro­gów jesz­cze bli­żej.

Ania wstała zza biurka. Zer­k­nęła na wi­szący nad ta­blicą ze­gar, który du­żymi czar­nymi wska­zów­kami do­bit­nie in­for­mo­wał, że zo­stało jej kilka mi­nut lek­cji.

– Wroga trzeba trzy­mać bli­sko – po­wie­działa. – Cza­sami na­wet bar­dzo. Je­śli ro­zu­miesz, co do cie­bie mówi, to zro­bi­łeś krok do przodu. Je­śli ro­zu­miesz, co mówi do in­nych, to je­steś na równi z nim. Je­śli zro­zu­miesz, co mówi o to­bie do in­nych, to już go wy­prze­dzi­łeś.

– Czyli co? – skwi­to­wał Bu­ra­kie­wicz, prze­cie­ra­jąc dło­nią kark. – Że niby mamy uczyć się nie­miec­kiego, bo Niemcy to nasz wróg?

– Tego nie po­wie­dzia­łam. Ma­cie się uczyć nie­miec­kiego, bo warto. Oby hi­sto­ria ni­gdy się nie po­wtó­rzyła, oby ni­gdy wię­cej nie było wojny, a za­wsze do­brze jest znać ję­zyk naj­bliż­szych są­sia­dów.

– Pani spoj­rzy na Bu­raka – rzu­cił Ma­łecki. – On za sam wy­gląd ma wro­gów w Pol­sce, da­leko szu­kać nie trzeba.

Dźwięk dzwonka za­głu­szył śmiech dwu­dzie­stu czte­rech uczniów, któ­rzy na­tych­miast wy­bie­gli z klasy. Ania ode­tchnęła, że jedne z ostat­nich pro­wa­dzo­nych przez nią za­jęć wła­śnie się za­koń­czyły.

Ro­zej­rzała się po sali, w któ­rej uczyła od wielu lat. Po­winna czuć do tego miej­sca ja­kiś sen­ty­ment, ale tak nie było.

Ję­zyk nie­miecki był kie­dyś jej hobby, jej ko­ni­kiem, uwiel­biała czy­tać książki Gün­tera Grassa czy bar­dziej współ­cze­snej Char­lotte Link w ory­gi­nale, z chę­cią się­gała na­wet po dzieła Jo­hanna Wol­fganga Go­ethego czy He­in­ri­cha He­inego. Fa­scy­no­wała ją dawna hi­sto­ria Ger­ma­nów, od Ot­to­nów po Bi­smarcka. Po­tra­fiła go­dzi­nami prze­sia­dy­wać w bi­blio­tece.

Czasy te jed­nak mi­nęły bez­pow­rot­nie trzy lata temu. Wie­działa, że winna jest temu prze­szłość i to, czego do­świad­czyła. Prze­szłość, która po­trafi wlec się za czło­wie­kiem i pod­szczy­py­wać cały czas, spra­wia­jąc ból, zo­sta­wia­jąc si­niaki i świa­do­mość no­to­rycz­nego lęku. Świa­do­mość, że mu­sisz non stop ob­ra­cać się za sie­bie, bo nie wiesz, czy za­raz nie na­stąpi praw­dziwy lub wy­ima­gi­no­wany atak.

Spró­bo­wała od­rzu­cić od sie­bie te nie­we­sołe my­śli. W końcu zo­stało jej tylko sie­dem dni do przej­ścia na eme­ry­turę. Dzie­lił ją ty­dzień od za­koń­cze­nia obec­nego ży­cia, a roz­po­czę­cia ko­lej­nego. To nowe bę­dzie krót­sze i bar­dziej sa­motne. Ale nic in­nego jej już nie zo­stało.

Anna. Maj 2003

– Dzięki Bogu w tym bloku jest winda – po­wie­działa Anna, prze­kra­cza­jąc próg miesz­ka­nia na czwar­tym pię­trze. Wnio­sła ostatni – jak jej się zda­wało – kar­ton z dro­bia­zgami, które udało się jesz­cze zna­leźć w ro­dzin­nym domu.

– No, dzięki Bogu – po­wtó­rzył syn, idąc tuż za matką z dwiema siat­kami za­ku­pów. – Nie ma to jak na sta­rość prze­pro­wa­dzić się z domu do bloku.

– Już to prze­ra­bia­li­śmy, Pio­trek. – Ania wes­tchnęła, bo do­brze znała sta­no­wi­sko syna w tej kwe­stii.

Za­trzy­mała się w ko­ry­ta­rzu, spoj­rzała na niego, jak wcho­dził do kuchni, i uśmiech­nęła się do sie­bie. Miał do­piero osiem­na­ście lat, ale jego doj­rzałe rysy mo­gły su­ge­ro­wać, że jest star­szy. Był wy­soki i szczu­pły, z wy­raź­nie za­ry­so­wa­nymi mię­śniami. Miał pew­ność sie­bie cha­rak­te­ry­styczną dla mło­dych lu­dzi, któ­rzy do­piero co wkra­czali w do­ro­słość.

– I co z tego? – Piotr od­wró­cił się do matki. – Skoro do was to i tak nie do­ciera.

Naj­wy­raź­niej nie ro­zu­miał, jak ko­bieta w wieku pięć­dzie­się­ciu sied­miu lat, tuż przed eme­ry­turą, za­miast roz­ko­szo­wać się siel­skim ży­ciem na wsi, może chcieć się prze­nieść do skwar­nego mia­sta, na do­da­tek do bloku, miesz­ka­nia wpraw­dzie no­wego, ale o ileż mniej­szego i bez du­szy. Nie to, co ich do­tych­cza­sowy wie­lo­po­ko­le­niowy dom.

– Sy­nek, wi­dzia­łeś chyba nie da­lej jak dziś, w ja­kim sta­nie zo­sta­wiamy dom w Mi­łym Mie­ście.

– Stan bu­dynku okre­ślił­bym naj­wy­żej jako do re­montu.

– Nie, do re­montu to na­pi­sa­li­śmy w ogło­sze­niu. Rze­czy­wi­sty stan to do cał­ko­wi­tej roz­biórki.

– Od razu do roz­biórki, nie prze­sa­dzasz tro­chę? – Piotr po­sta­wił za­kupy na no­wym błysz­czą­cym gra­ni­to­wym bla­cie ku­chen­nym, który jego zda­niem zde­cy­do­wa­nie nie pa­so­wał do tego miej­sca. Zresztą mało co uwa­żał za od­po­wied­nie do miesz­ka­nia, które jesz­cze mie­siąc temu wi­dzieli w sta­nie de­we­lo­per­skim. – To, że piec ka­flowy jest stary i do wy­miany, pod­łoga ma wszyst­kie od­cie­nie brązu, strop się sy­pie, grzej­nik że­liwny działa tylko w jed­nym po­koju, a bu­dy­nek jest nie­ocie­plony, to na­prawdę jesz­cze nie po­wód, by się stam­tąd wy­pro­wa­dzać.

Ania od­sta­wiła kar­ton na sto­lik ka­wowy w sa­lo­nie i spoj­rzała na Piotrka z nie­do­wie­rza­niem.

– Sy­nek... Ty chyba sam nie wie­rzysz w to, co mó­wisz.

– Pro­szę cię, nie wma­wiaj mi tylko, że to miej­sce na­prawdę bar­dziej ci od­po­wiada – mruk­nął z wy­czu­walną iro­nią. Roz­ło­żył ręce, po­ka­zu­jąc w ten spo­sób, że wię­cej nie trzeba już chyba do­da­wać. – Spójrz cho­ciażby na ten sto­lik.

– Ten piękny dę­bowy sto­lik po­kryty la­kie­rem na wy­soki po­łysk i ży­wicą epok­sy­dową? – upew­niła się Ania.

– No wła­śnie. Na­wet nie wiesz, co to jest ży­wica epok­sy­dowa.

– Może i nie wiem – przy­znała – ale sto­larz za­pew­niał, że gwa­ran­tuje wręcz wieczną trwa­łość.

– Tak, tak... – Piotr mach­nął tylko ręką i z nie­chę­cią usiadł na no­wo­cze­snej so­fie z sze­ni­lową tka­niną obi­ciową, o któ­rej nikt z nich wcze­śniej na­wet nie sły­szał. – I bę­dzie on, cy­tuję, „ide­al­nym do­dat­kiem do za­pla­no­wa­nej przez cie­bie no­wo­cze­snej aran­ża­cji miesz­ka­nia”.

– Skąd wiesz?

– Trą­bisz o tym każ­demu, kto cho­ciażby udaje, że in­te­re­suje go na­sza prze­pro­wadzka.

– Nie prze­sa­dzasz tro­chę?

Piotr nie zdą­żył za­re­ago­wać, bo ktoś za­dzwo­nił do­mo­fo­nem.

– No i pro­szę – po­wie­działa Ania, uno­sząc pa­lec wska­zu­jący do góry. – Oto i pierw­szy gość.

Na­ci­snęła przy­cisk i otwo­rzyła drzwi przy­by­szowi.

– Zdą­ży­łaś już ko­goś za­pro­sić? – Zdzi­wił się, marsz­cząc czoło.

– I to nie byle kogo.

– Pro­szę, nie mów tylko, że ta ga­duła Zna­chor­ska od cie­bie z pracy przy­szła.

– A co masz do Zna­chor­skiej? – Ania zła­pała się pod boki, jakby chciała wy­ra­zić swoją dez­apro­batę, ale nie po­tra­fiła ukryć śmie­chu.

– Oprócz tego, że na­daje tyle, że zęby jej się pocą, to wy­gląda jak przez okno w tej swo­jej fio­le­to­wej płu­kance z lat osiem­dzie­sią­tych.

– Sy­nek... – Ania chciała za­brzmieć po­waż­nie, ale jej to nie wy­cho­dziło. – Może i masz odro­binę ra­cji, ale sza­cu­nek choćby ze względu na wiek jej się na­leży. I idź le­piej otwórz, bo gość wiecz­nie tam stać nie bę­dzie.

Piotr pod­niósł się nie­chęt­nie i po­szedł do drzwi.

– Dzień do­bry, za­ma­wiał pan pizzę?

– Mamo, se­rio? – Ania usły­szała py­ta­nie aż w sa­lo­nie.

– Za­płać, sy­nek. Ha­waj­ska bez ana­nasa.

– To co to za ha­waj­ska?

– Druga po­łowa dla cie­bie.

– Z czym?

– Ame­ry­kań­ska, za­miast oli­wek ana­nas.

– To żeś wy­my­śliła – skwi­to­wał, po czym wró­cił z za­mó­wie­niem do po­koju.

– Aha, ju­tro będę w domu do­piero po dzie­więt­na­stej. Ale na­dal trzy­mam cię za słowo, że w końcu przy­pro­wa­dzisz długo za­po­wia­da­nego go­ścia spe­cjal­nego. – Rzu­ciła sy­nowi ukrad­kowe spoj­rze­nie, prze­glą­da­jąc da­lej szpar­gały.

– Do­brze już, do­brze. – Po­ki­wał głową z dez­apro­batą. – Ju­tro ją po­znasz, tak jak po­wie­dzia­łem.

Ania tylko unio­sła nie­znacz­nie ką­ciki ust, by nie dać po so­bie po­znać, jak bar­dzo się cie­szy na pierw­sze spo­tka­nie z jego dziew­czyną.

– Że też chce ci się prze­glą­dać te sta­ro­cie. – Zmie­nił te­mat, wska­zu­jąc ru­chem głowy na kar­ton. – My­śla­łem, że z oj­cem za­bra­li­ście i przej­rze­li­ście już wszystko, co naj­waż­niej­sze.

– Naj­waż­niej­sze tak. Tu­taj tylko ja­kaś pa­pie­ro­lo­gia zo­stała i... – wy­cią­gnęła z kar­tonu jedną ko­pertę, którą jed­nak po­spiesz­nie scho­wała głę­boko pod po­zo­stałe do­ku­menty – parę zdjęć dziadka z cza­sów, jak po woj­nie na Śląsk do pracy jeź­dził – skła­mała.

Odło­żyła kar­ton i do­kład­nie go za­mknęła. Po­czę­sto­wała się pizzą. Usia­dła obok syna na ka­na­pie i wy­pro­sto­wała nogi.

– Długo dzia­dek tam jeź­dził? My­śla­łem, że był tylko raz czy dwa.

– By­wał tam czę­ściej. Za­wsze ze swoim przy­ja­cie­lem Wald­kiem, pa­mię­tasz go?

Piotr tylko kiw­nął głową.

– Dzia­dek to był na­prawdę wy­jąt­kowy gość. Bę­dzie mi go bra­ko­wać.

– Tak, wiem, synku – po­wie­działa, cho­ciaż nie czuła żad­nego smutku, żalu ani tym bar­dziej tę­sk­noty za swoim oj­cem. Od jego śmierci mi­nęło za­le­d­wie kilka ty­go­dni, ale dla niej to, czy był, czy go nie było, nie sta­no­wiło żad­nej róż­nicy.

– Na­uczył mnie wszyst­kiego. Jazdy na ro­we­rze, ło­wie­nia ryb, jazdy na trak­to­rze, wę­dze­nia mięsa.

– Za­mi­ło­wa­nie do sa­mo­cho­dów też chyba ci za­szcze­pił.

– Fakt. Pierw­sze sprzęty w domu na­pra­wia­łem z nim. – Się­gnął po ko­lejny ka­wa­łek pizzy. – Pa­mię­tasz tę starą lo­dówkę, co tak gło­śno cho­dziła, że za dzie­ciaka ba­łem się, że w nocy mnie za­ata­kuje?

Oboje uśmiech­nęli się na to wspo­mnie­nie.

– Wiesz, że ta lo­dówka przed wojną kosz­to­wała tyle, co nowe auto? Mój dzia­dek ją z Gdań­ska przy­wiózł i to była sen­sa­cja w wio­sce.

– Uszy­ko­wa­łem z nim też ma­szynę do szy­cia babci. Dzia­dek za­wsze mó­wił: Idziemy coś uszy­ko­wać.

– To była ma­szyna do szy­cia pra­babci.

– Po­waż­nie? My­śla­łem, że bab­cia Ma­ry­sia też szyła.

– Bo to prawda, ale ona tego wręcz nie­na­wi­dziła. Była szwaczką, bo mu­siała ja­koś na ży­cie za­ra­biać w po­wo­jen­nej Pol­sce, ale tak na­prawdę in­te­re­so­wała się zio­ło­lecz­nic­twem.

– Tak, coś o tym sły­sza­łem. My­śla­łem jed­nak, że to było tylko chwi­lowe za­in­te­re­so­wa­nie, tak dzia­dek mi opo­wia­dał.

– Wiesz, wojna na­uczyła lu­dzi po­le­gać głów­nie na so­bie. O le­ka­rza było trudno, o leki jesz­cze trud­niej, a na­tura da­wała wszystko, czego tak na­prawdę po­trze­bo­wali. To też mu­siał ci dzia­dek mó­wić, sam nie miał ła­two.

– Że nie miał ła­two, to aku­rat wiem. – Ścią­gnął brwi i spoj­rzał gdzieś da­leko przed sie­bie, jakby wi­dział przez ścianę, która do­piero co zo­stała po­ma­lo­wana na brzo­skwi­niowy ko­lor.

– Pio­trek? – za­py­tała po chwili, gdy za­uwa­żyła, że syn jest jakby nie­obecny. – Wszystko w po­rządku? Po­smut­nia­łeś.

– Mamo. Obie­caj, że nie sprze­da­cie tego domu.

– Domu w Mi­łym Mie­ście?

– Tak. Obie­caj.

– Ale nie mogę, dziecko. – Była tro­chę za­sko­czona jego prośbą. – Mu­simy, nie stać nas na utrzy­ma­nie dwóch, prze­cież wiesz.

– Pro­szę cię... Po­roz­ma­wiaj z oj­cem.

– No nie wiem... To ra­czej już prze­są­dzone.

Piotr wpa­try­wał się w matkę przez dłuż­szą chwilę smut­nym i jed­no­cze­śnie peł­nym na­dziei spoj­rze­niem.

– Zo­ba­czę, co da się zro­bić. – Pod­dała się w końcu. – Ale ni­czego nie gwa­ran­tuję.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] Mój skar­bie (niem.)
[2] Po­wiedz, pro­szę, jesz­cze raz, co wczo­raj ro­bi­łeś? Jak spę­dzi­łeś swój czas wolny? (niem.)
[3] Po­tem ja jeść, po­tem ja oglą­dać te­le­wi­zję (niem.)
[4] Oglą­da­łem te­le­wi­zję (niem.)