Czarne orchidee - Ewa Lange - ebook + książka

Czarne orchidee ebook

Lange Ewa

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 482

Data ważności licencji: 6/30/2030

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Pro­jekt se­rii i okładki ANNA SLO­TORSZ/ART­NOVO.PL
Ilu­stra­cje na okładceCha­ny­apat/Adobe Stock We­eray­uth/Adobe Stock Li­zard/Adobe Stock
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuALEK­SAN­DRA CHY­TROŃ-KO­CHA­NIEC
Opieka re­dak­cyjnaANNA JAC­KOW­SKA
Re­dak­cjaELŻ­BIETA SPA­DZIŃ­SKA-ŻAK
Ko­rektaBO­GU­SŁAWA OTFI­NOW­SKA
SkładLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Po­lish edi­tion © Ewa Lange, Pu­bli­cat S.A. MMXXV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved
ISBN 978-83-271-6916-7
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksia­znica@pu­bli­cat.pl

Le­nie – za wszystko

Bo nie­na­wiść dużo ła­twiej wzbu­dzić, niż skło­nić do mi­ło­ści. Nie­na­wiść jest ła­twa. Mi­łość wy­maga wy­siłku i po­świę­ce­nia.

Ma­rek Edel­man

Ba­sia. Czer­wiec 1945

Ba­sia szła ta­necz­nym kro­kiem, pod­śpie­wu­jąc ja­kąś me­lo­dię, zu­peł­nie nie­świa­doma, że ten sło­neczny dzień za­mieni się w kosz­mar.

Mi­nęła ogro­dze­nie sta­rej Po­dol­skiej, od któ­rej wła­śnie wra­cała, i kie­ro­wała się po­lną drogą w stronę domu. Dłu­gie blond włosy opla­tały jej głowę jak we­lon. Ubrana była w czer­woną pro­stą su­kienkę w kratę się­ga­jącą nieco za ko­lano. Do­pi­sy­wał jej wy­śmie­nity na­strój, który tak na­prawdę nie opusz­czał jej już od kilku dni. Uśmie­chała się na samą myśl, że za chwilę zo­ba­czy uko­cha­nego. On stał się te­raz jej ca­łym świa­tem.

Czerw­cowe po­po­łu­dnie było wy­jąt­kowo go­rące, a słońce wy­soko na nie­bie ośle­piało pro­mie­niami, od­bi­ja­jąc się od pól roz­cią­ga­ją­cych się aż po skraj lasu.

Drogę znała na pa­mięć. Za chwilę mi­nie dwa po­nie­miec­kie za­bu­do­wa­nia i bę­dzie już przy głów­nej tra­sie. Prze­szła ko­lej­nych kilka me­trów i na­gle się za­trzy­mała. Ro­zej­rzała się wo­koło, czu­jąc we­wnętrzny nie­po­kój. Dziwne... Czyżby ktoś ją ob­ser­wo­wał? Szedł za nią? Wy­da­wało jej się to w tym miej­scu nie­moż­liwe. Nikt tędy za­zwy­czaj nie cho­dził.

Po­sta­no­wiła mimo wszystko przy­spie­szyć. Od domu dzie­lił ją jesz­cze spory ka­wał drogi. Wie­działa, że ostat­nio krę­ciło się w oko­licy wielu So­wie­tów, i o tym, czego się do­pusz­czali, sły­szał już każdy. Choć wcze­śniej się nad tym nie za­sta­na­wiała, te­raz oba­wiała się z ich strony naj­gor­szego. Po­krę­ciła głową. To nie­do­rzeczne, kar­ciła sie­bie w my­ślach. Jesz­cze za­le­d­wie kil­ka­na­ście me­trów i bę­dzie wi­działa wio­skę. Wtedy zwolni kroku.

– Wie­dzia­łem, że cię do­go­nię.

Na dźwięk głosu prze­szedł ją dreszcz.

– Co ty tu ro­bisz? – od­burk­nęła Ba­sia. Mimo wszystko po­czuła ulgę, że to nie so­wiecki żoł­nierz. – Prze­stra­szy­łeś mnie. Skąd się tu w ogóle zna­la­złeś?

– Wra­casz do domu? – za­py­tał męż­czy­zna, igno­ru­jąc py­ta­nie. – Po­to­wa­rzy­szę ci, do­brze?

W pierw­szym od­ru­chu się ucie­szyła. Przy­naj­mniej tego ostat­niego od­cinka nie mu­siała po­ko­ny­wać w po­je­dynkę. Ni­gdy nie wia­domo, czy ja­kiś czer­wo­no­ar­mi­sta albo zwy­kły pi­ja­czyna się nie przy­pa­łęta. Mało było ta­kich przy­pad­ków? Oj­ciec z matką co rusz jej po­wta­rzali, by miała oczy do­okoła głowy.

Spoj­rzała z ulgą na ko­legę, któ­rego znała od wielu lat. Ten jed­nak wy­dał jej się na­gle ja­kiś obcy i nie spodo­bało jej się to, co zo­ba­czyła w jego oczach. Źre­nice zda­wały się roz­sze­rzone od nad­miaru roz­sa­dza­ją­cych go od środka emo­cji. W jego spoj­rze­niu było coś, czego nie po­tra­fiła na­zwać. Coś pier­wot­nego, su­ro­wego, przy­po­mi­na­ją­cego dra­pież­nika szy­ku­ją­cego się do ataku.

– Pójdę sama – od­po­wie­działa po­spiesz­nie. – Wra­caj, skąd przy­sze­dłeś.

Mimo pięk­nej po­gody wo­kół nie było ży­wej du­szy.

Męż­czy­zna w mgnie­niu oka zna­lazł się przy dziew­czy­nie, dło­nią za­krył jej usta i po­pchnął przed sie­bie, tak że upa­dła na piasz­czy­stą drogę. Pod­niósł ją, ła­piąc mocno za ra­mię, i po­cią­gnął w stronę naj­bliż­szego opusz­czo­nego domu.

Ba­sia wal­czyła, szar­piąc się i ko­piąc. Czuła jego od­dech na szyi i sły­szała po­żą­dliwe sa­pa­nie. Prze­ra­żona, wi­działa je­dy­nie ciemne, zimne oczy na­past­nika. Łzy pły­nęły jej po po­licz­kach, serce biło jak osza­lałe.

Przy­ci­snął ją do ściany.

– Pro­szę... – wy­du­siła z sie­bie przez że­la­zny uścisk jego dłoni. – Zo­staw mnie.

On jed­nak, jakby za­chę­cony jej stra­chem i bła­ga­niem, ob­ró­cił ją do sie­bie ple­cami. Zwin­nym ru­chem opu­ścił spodnie, pod­niósł jej su­kienkę i wszedł w nią szybko i bru­tal­nie. Jedną dłoń trzy­mał na jej ustach, tłu­miąc krzyk, drugą na­prze­mien­nie szar­pał ją za włosy albo na­pie­rał na nią, moc­nym uści­skiem opla­ta­jąc jej szyję.

Po dłuż­szej chwili Ba­sia się pod­dała, prze­stała wal­czyć. Nie wy­da­wała żad­nego dźwięku, cze­ka­jąc na ko­niec, ja­ki­kol­wiek.

– Do­bra dziew­czynka – skwi­to­wał, gdy skoń­czył.

Wy­czer­paną i obo­lałą pchnął na zie­mię. Czuła pie­cze­nie ca­łego ciała, roz­ry­wa­jący ból w dole brzu­cha. Krew są­czyła się po udach. Le­żała nie­ru­chomo, oszo­ło­miona, nie ma­jąc siły wy­do­być z sie­bie głosu.

Męż­czy­zna wy­jął z kie­szeni opa­ko­wa­nie pa­pie­ro­sów Sturm i za­pałki. Pierw­szy głę­boki wdech wy­peł­nił jego płuca dy­mem, który po­woli wy­pusz­czał no­sem i ustami, two­rząc wo­kół sie­bie de­li­katną mgiełkę. Ba­sia wi­działa, jak na­pię­cie po­woli go opusz­cza, a rysy twa­rzy stają się ła­god­niej­sze. Były to jed­nak tylko po­zory. Na­gle wy­cią­gnął ze skó­rza­nej po­chwy krótki nóż.

– Mein Schatz[1], to by było na tyle.

Z zimną pre­cy­zją pchnął ostrze w jej bok. Ból był prze­szy­wa­jący, a cie­pła krew za­częła spły­wać po su­kience.

Wo­kół za­pa­no­wała ci­sza, prze­ry­wana je­dy­nie sła­bym szme­rem wia­tru. W od­dali za­śpie­wał nie­śmiało skow­ro­nek, przy­po­mi­na­jąc, że naj­pięk­niej­sza pora roku, lato, już się roz­po­częła.

Anna. Sty­czeń 2006

– Ci­sza! Ile razy mam pro­sić o to samo?!

Głos Anny niósł się echem po sali. Na mo­ment uzy­skała za­mie­rzony efekt. Ucznio­wie czwar­tej klasy li­ceum za­mil­kli, ale do­słow­nie na pięć se­kund. Po chwili znowu było sły­chać po­szep­ty­wa­nia, szu­ra­nie krze­seł i chi­choty.

– Mów da­lej – zwró­ciła się do Ja­kuba, ucznia sto­ją­cego przy jej biurku. Ten jed­nak albo był ze­stre­so­wany, albo kom­plet­nie nic nie umiał, bo z mało skład­nej wy­po­wie­dzi Ania nie mo­gła nic zro­zu­mieć. Z przy­kro­ścią mu­siała po­sta­wić na tę drugą moż­li­wość. Nie była za­sko­czona. Ucznio­wie rzadko byli przy­go­to­wani do lek­cji.

– Sag bitte noch­mal, was hast du ge­stern ge­macht? Wie hast du de­ine Fre­izeit ver­bracht?[2] – po­wtó­rzyła po­le­ce­nie, tym ra­zem bar­dzo wolno, by mieć pew­ność, że chło­pak wy­chwyci sens i po­stara się udzie­lić choćby krót­kiej, ale skład­nej od­po­wie­dzi.

Uczeń się ocią­gał, a i ona sama nie miała ochoty go mę­czyć tym kre­tyń­skim prze­py­ty­wa­niem, do któ­rego była zo­bli­go­wana zgod­nie z po­le­ce­niem dy­rek­tora. Lu­biła uczyć w swój wła­sny, no­wa­tor­ski spo­sób, który Za­błoc­kiemu naj­wy­raź­niej nie pa­so­wał. Stwier­dziła jed­nak, że czas dać za wy­graną, więc sie­dząc za biur­kiem, zer­kała na swoje zie­lone szpilki i za­sta­na­wiała się, czy nie ku­pić no­wych w ko­lo­rze ma­ho­nio­wym. Poza tym mu­siała ko­niecz­nie iść do fry­zjera i od­świe­żyć swój rudy od­cień.

Z roz­my­ślań wy­rwał ją ha­łas. Ucznio­wie za­czy­nali się nie­cier­pli­wić.

– Dann ich habe ge­ges­sen, dann ich habe ge­fern­se­hen...[3]

– Fern­ge­se­hen[4].

– Słu­cham? – do­py­tał Ja­kub.

– Ich habe fern­ge­se­hen. Ja oglą­da­łem te­le­wi­zję. Jest to cza­sow­nik roz­dziel­nie zło­żony.

– Jaki?

Anna tylko wes­tchnęła i prze­wró­ciła oczami. Mi­nęła za­le­d­wie po­łowa lek­cji. Ostat­nie dwa­dzie­ścia mi­nut chciała po­świę­cić na nad­ro­bie­nie za­le­gło­ści i prze­py­ta­nie kilku uczniów, któ­rzy re­gu­lar­nie opusz­czali za­ję­cia i mieli mało ocen, na co no­to­rycz­nie zwra­cał uwagę dy­rek­tor. Prze­cią­ga­jąca się jed­nak wy­po­wiedź Ja­kuba uświa­do­miła jej, że ra­czej nie zre­ali­zuje planu, który so­bie na dzi­siaj za­ło­żyła.

– Nie­ważne. Sia­daj, pro­szę.

– Jaką ocenę do­stanę, pani So­bota? Bo prze­cież coś po­wie­dzia­łem. Więc cho­ciaż trója się na­leży.

– Ku­buś... – rze­kła z nutą iro­nii w gło­sie. – Tego, co ci się na­leży, to le­piej nie wpi­szemy, do­brze? Na­ucz się choć tro­chę na na­stępną lek­cję, prze­py­tam cię jesz­cze raz i wtedy może bę­dzie ta wy­ma­rzona ocena.

– Phi... – Chło­pak par­sk­nął i mach­nął ręką na znak, że nie bar­dzo jest za­in­te­re­so­wany taką pro­po­zy­cją.

Ania zo­sta­wiła to bez ko­men­ta­rza. Wie­działa, że skoro Ja­kub nie na­uczył się na dziś, to tym bar­dziej nie bę­dzie mar­no­wał swo­jego dro­go­cen­nego mło­dzień­czego czasu i nie przy­swoi ma­te­riału na na­stępne za­ję­cia. Ot, cała fi­lo­zo­fia tego po­ko­le­nia. Czego nie zro­bi­łeś dziś, nie rób w ogóle.

Daw­niej sta­ra­łaby się za­chę­cić ucznia do na­uki. Pró­bo­wa­łaby wy­ka­zać, że na­uka ję­zyka jest nie­zbędna, że je­śli nie przyda mu się w przy­szło­ści w pracy, to za­pewne w ży­ciu pry­wat­nym, na wa­ka­cjach czy póź­niej na urlo­pie, pod­czas oglą­da­nia te­le­wi­zji lub słu­cha­nia mu­zyki. Wła­śnie tak po­stą­pi­łaby daw­niej, ale nie te­raz. Te­raz już jej się zwy­czaj­nie nie chciało. Wie­działa, że to na­uczy­ciel po­wi­nien być łącz­ni­kiem mię­dzy uczniem a przed­mio­tem, że swą pa­sją po­wi­nien za­ra­żać każdą młodą, żądną wie­dzy osobę. Ob­ser­wo­wała to nie­raz za swo­ich cza­sów li­ce­al­nych i stu­denc­kich, wi­działa to rów­nież lata temu u ko­le­gów po fa­chu. Wi­działa też u sie­bie, ostatni raz jed­nak pra­wie trzy lata temu.

Zer­k­nęła na ze­ga­rek na le­wym nad­garstku. Nie dzia­łał wpraw­dzie już od kilku mie­sięcy, ale ona nie mo­gła się wy­zbyć od­ru­chu spraw­dza­nia go­dziny. Ele­gancki cza­so­mierz ze skó­rza­nym pa­skiem w od­cie­niu musz­tar­do­wym, okrą­głą tar­czą z cien­kimi wska­zów­kami i sub­tel­nymi in­dek­sami. Po­dej­mo­wała próby na­prawy u dwóch róż­nych ze­gar­mi­strzów w mie­ście, lecz ani je­den, ani drugi nie po­tra­fili go zre­pe­ro­wać. „Swoje już wy­słu­żył”, usły­szała od pierw­szego, drugi za­pro­po­no­wał, że od­kupi od niej na pa­miątkę. Od­mó­wiła.

– Do­brze... Dziś po­roz­ma­wiamy o tym, jak spę­dzają czas wasi zna­jomi i ro­dzina.

– Nudy... – do­szedł ją głos z głębi sali.

Ania z do­świad­cze­nia wie­działa, że tak szybko za­in­te­re­so­wa­nie wszyst­kim tracą trzej wo­dzi­reje tej klasy: Ma­łecki, Szy­mań­ski, Bu­ra­kie­wicz. Tym ra­zem wy­ty­po­wała tego ostat­niego i się nie po­my­liła.

– Może być cie­ka­wiej, je­śli wo­li­cie – skwi­to­wała. – Wy­cią­gnie­cie kar­teczki i na­pi­sze­cie kart­kówkę na jakże po­ry­wa­jący te­mat...

– Bu­rak! Stul dziób! – obu­rzył się ktoś z pierw­szych ła­wek.

– Wła­śnie! Zęby cię swę­dzą?

– Uuuu... – skwi­to­wał tam­ten. – Pa­trz­cie, Ma­łecki jaki bły­sko­tliwy, jak zde­rzaki na sta­rym au­cie.

– Spo­kój, chło­paki. Miło się słu­chało tej wa­szej efek­tow­nej wy­miany zdań, szkoda tylko, że to nie po nie­miecku.

– Bo tego szwab­skiego ję­zyka nie da się na­uczyć – do­dał Szy­mań­ski. – Tam każdy wy­raz brzmi jak roz­kaz. Schnel­ler! Ar­be­iten! Kin­der ma­chen! Ja­wohl! Ja­wohl!

Cóż, Ania mu­siała przy­znać mu ra­cję. Ję­zyk nie­miecki ni­gdy nie był w Pol­sce lu­biany i nie znała ni­kogo, na­wet z cza­sów stu­diów, kto świa­do­mie i do­bro­wol­nie, z za­mi­ło­wa­nia i od­wiecz­nej tę­sk­noty za ger­mań­ską li­te­ra­turą, uczyłby się tego ję­zyka.

– No cóż, nie­miecki brzmi wpraw­dzie nie­przy­jem­nie, ma skom­pli­ko­wane słow­nic­two i trudną wy­mowę, ale...

– Ale za­wsze warto znać ję­zyk wroga – wtrą­cił Szy­mań­ski. – Jak to mó­wią: przy­ja­ciół trzy­maj bli­sko, a wro­gów jesz­cze bli­żej.

Ania wstała zza biurka. Zer­k­nęła na wi­szący nad ta­blicą ze­gar, który du­żymi czar­nymi wska­zów­kami do­bit­nie in­for­mo­wał, że zo­stało jej kilka mi­nut lek­cji.

– Wroga trzeba trzy­mać bli­sko – po­wie­działa. – Cza­sami na­wet bar­dzo. Je­śli ro­zu­miesz, co do cie­bie mówi, to zro­bi­łeś krok do przodu. Je­śli ro­zu­miesz, co mówi do in­nych, to je­steś na równi z nim. Je­śli zro­zu­miesz, co mówi o to­bie do in­nych, to już go wy­prze­dzi­łeś.

– Czyli co? – skwi­to­wał Bu­ra­kie­wicz, prze­cie­ra­jąc dło­nią kark. – Że niby mamy uczyć się nie­miec­kiego, bo Niemcy to nasz wróg?

– Tego nie po­wie­dzia­łam. Ma­cie się uczyć nie­miec­kiego, bo warto. Oby hi­sto­ria ni­gdy się nie po­wtó­rzyła, oby ni­gdy wię­cej nie było wojny, a za­wsze do­brze jest znać ję­zyk naj­bliż­szych są­sia­dów.

– Pani spoj­rzy na Bu­raka – rzu­cił Ma­łecki. – On za sam wy­gląd ma wro­gów w Pol­sce, da­leko szu­kać nie trzeba.

Dźwięk dzwonka za­głu­szył śmiech dwu­dzie­stu czte­rech uczniów, któ­rzy na­tych­miast wy­bie­gli z klasy. Ania ode­tchnęła, że jedne z ostat­nich pro­wa­dzo­nych przez nią za­jęć wła­śnie się za­koń­czyły.

Ro­zej­rzała się po sali, w któ­rej uczyła od wielu lat. Po­winna czuć do tego miej­sca ja­kiś sen­ty­ment, ale tak nie było.

Ję­zyk nie­miecki był kie­dyś jej hobby, jej ko­ni­kiem, uwiel­biała czy­tać książki Gün­tera Grassa czy bar­dziej współ­cze­snej Char­lotte Link w ory­gi­nale, z chę­cią się­gała na­wet po dzieła Jo­hanna Wol­fganga Go­ethego czy He­in­ri­cha He­inego. Fa­scy­no­wała ją dawna hi­sto­ria Ger­ma­nów, od Ot­to­nów po Bi­smarcka. Po­tra­fiła go­dzi­nami prze­sia­dy­wać w bi­blio­tece.

Czasy te jed­nak mi­nęły bez­pow­rot­nie trzy lata temu. Wie­działa, że winna jest temu prze­szłość i to, czego do­świad­czyła. Prze­szłość, która po­trafi wlec się za czło­wie­kiem i pod­szczy­py­wać cały czas, spra­wia­jąc ból, zo­sta­wia­jąc si­niaki i świa­do­mość no­to­rycz­nego lęku. Świa­do­mość, że mu­sisz non stop ob­ra­cać się za sie­bie, bo nie wiesz, czy za­raz nie na­stąpi praw­dziwy lub wy­ima­gi­no­wany atak.

Spró­bo­wała od­rzu­cić od sie­bie te nie­we­sołe my­śli. W końcu zo­stało jej tylko sie­dem dni do przej­ścia na eme­ry­turę. Dzie­lił ją ty­dzień od za­koń­cze­nia obec­nego ży­cia, a roz­po­czę­cia ko­lej­nego. To nowe bę­dzie krót­sze i bar­dziej sa­motne. Ale nic in­nego jej już nie zo­stało.

Anna. Maj 2003

– Dzięki Bogu w tym bloku jest winda – po­wie­działa Anna, prze­kra­cza­jąc próg miesz­ka­nia na czwar­tym pię­trze. Wnio­sła ostatni – jak jej się zda­wało – kar­ton z dro­bia­zgami, które udało się jesz­cze zna­leźć w ro­dzin­nym domu.

– No, dzięki Bogu – po­wtó­rzył syn, idąc tuż za matką z dwiema siat­kami za­ku­pów. – Nie ma to jak na sta­rość prze­pro­wa­dzić się z domu do bloku.

– Już to prze­ra­bia­li­śmy, Pio­trek. – Ania wes­tchnęła, bo do­brze znała sta­no­wi­sko syna w tej kwe­stii.

Za­trzy­mała się w ko­ry­ta­rzu, spoj­rzała na niego, jak wcho­dził do kuchni, i uśmiech­nęła się do sie­bie. Miał do­piero osiem­na­ście lat, ale jego doj­rzałe rysy mo­gły su­ge­ro­wać, że jest star­szy. Był wy­soki i szczu­pły, z wy­raź­nie za­ry­so­wa­nymi mię­śniami. Miał pew­ność sie­bie cha­rak­te­ry­styczną dla mło­dych lu­dzi, któ­rzy do­piero co wkra­czali w do­ro­słość.

– I co z tego? – Piotr od­wró­cił się do matki. – Skoro do was to i tak nie do­ciera.

Naj­wy­raź­niej nie ro­zu­miał, jak ko­bieta w wieku pięć­dzie­się­ciu sied­miu lat, tuż przed eme­ry­turą, za­miast roz­ko­szo­wać się siel­skim ży­ciem na wsi, może chcieć się prze­nieść do skwar­nego mia­sta, na do­da­tek do bloku, miesz­ka­nia wpraw­dzie no­wego, ale o ileż mniej­szego i bez du­szy. Nie to, co ich do­tych­cza­sowy wie­lo­po­ko­le­niowy dom.

– Sy­nek, wi­dzia­łeś chyba nie da­lej jak dziś, w ja­kim sta­nie zo­sta­wiamy dom w Mi­łym Mie­ście.

– Stan bu­dynku okre­ślił­bym naj­wy­żej jako do re­montu.

– Nie, do re­montu to na­pi­sa­li­śmy w ogło­sze­niu. Rze­czy­wi­sty stan to do cał­ko­wi­tej roz­biórki.

– Od razu do roz­biórki, nie prze­sa­dzasz tro­chę? – Piotr po­sta­wił za­kupy na no­wym błysz­czą­cym gra­ni­to­wym bla­cie ku­chen­nym, który jego zda­niem zde­cy­do­wa­nie nie pa­so­wał do tego miej­sca. Zresztą mało co uwa­żał za od­po­wied­nie do miesz­ka­nia, które jesz­cze mie­siąc temu wi­dzieli w sta­nie de­we­lo­per­skim. – To, że piec ka­flowy jest stary i do wy­miany, pod­łoga ma wszyst­kie od­cie­nie brązu, strop się sy­pie, grzej­nik że­liwny działa tylko w jed­nym po­koju, a bu­dy­nek jest nie­ocie­plony, to na­prawdę jesz­cze nie po­wód, by się stam­tąd wy­pro­wa­dzać.

Ania od­sta­wiła kar­ton na sto­lik ka­wowy w sa­lo­nie i spoj­rzała na Piotrka z nie­do­wie­rza­niem.

– Sy­nek... Ty chyba sam nie wie­rzysz w to, co mó­wisz.

– Pro­szę cię, nie wma­wiaj mi tylko, że to miej­sce na­prawdę bar­dziej ci od­po­wiada – mruk­nął z wy­czu­walną iro­nią. Roz­ło­żył ręce, po­ka­zu­jąc w ten spo­sób, że wię­cej nie trzeba już chyba do­da­wać. – Spójrz cho­ciażby na ten sto­lik.

– Ten piękny dę­bowy sto­lik po­kryty la­kie­rem na wy­soki po­łysk i ży­wicą epok­sy­dową? – upew­niła się Ania.

– No wła­śnie. Na­wet nie wiesz, co to jest ży­wica epok­sy­dowa.

– Może i nie wiem – przy­znała – ale sto­larz za­pew­niał, że gwa­ran­tuje wręcz wieczną trwa­łość.

– Tak, tak... – Piotr mach­nął tylko ręką i z nie­chę­cią usiadł na no­wo­cze­snej so­fie z sze­ni­lową tka­niną obi­ciową, o któ­rej nikt z nich wcze­śniej na­wet nie sły­szał. – I bę­dzie on, cy­tuję, „ide­al­nym do­dat­kiem do za­pla­no­wa­nej przez cie­bie no­wo­cze­snej aran­ża­cji miesz­ka­nia”.

– Skąd wiesz?

– Trą­bisz o tym każ­demu, kto cho­ciażby udaje, że in­te­re­suje go na­sza prze­pro­wadzka.

– Nie prze­sa­dzasz tro­chę?

Piotr nie zdą­żył za­re­ago­wać, bo ktoś za­dzwo­nił do­mo­fo­nem.

– No i pro­szę – po­wie­działa Ania, uno­sząc pa­lec wska­zu­jący do góry. – Oto i pierw­szy gość.

Na­ci­snęła przy­cisk i otwo­rzyła drzwi przy­by­szowi.

– Zdą­ży­łaś już ko­goś za­pro­sić? – Zdzi­wił się, marsz­cząc czoło.

– I to nie byle kogo.

– Pro­szę, nie mów tylko, że ta ga­duła Zna­chor­ska od cie­bie z pracy przy­szła.

– A co masz do Zna­chor­skiej? – Ania zła­pała się pod boki, jakby chciała wy­ra­zić swoją dez­apro­batę, ale nie po­tra­fiła ukryć śmie­chu.

– Oprócz tego, że na­daje tyle, że zęby jej się pocą, to wy­gląda jak przez okno w tej swo­jej fio­le­to­wej płu­kance z lat osiem­dzie­sią­tych.

– Sy­nek... – Ania chciała za­brzmieć po­waż­nie, ale jej to nie wy­cho­dziło. – Może i masz odro­binę ra­cji, ale sza­cu­nek choćby ze względu na wiek jej się na­leży. I idź le­piej otwórz, bo gość wiecz­nie tam stać nie bę­dzie.

Piotr pod­niósł się nie­chęt­nie i po­szedł do drzwi.

– Dzień do­bry, za­ma­wiał pan pizzę?

– Mamo, se­rio? – Ania usły­szała py­ta­nie aż w sa­lo­nie.

– Za­płać, sy­nek. Ha­waj­ska bez ana­nasa.

– To co to za ha­waj­ska?

– Druga po­łowa dla cie­bie.

– Z czym?

– Ame­ry­kań­ska, za­miast oli­wek ana­nas.

– To żeś wy­my­śliła – skwi­to­wał, po czym wró­cił z za­mó­wie­niem do po­koju.

– Aha, ju­tro będę w domu do­piero po dzie­więt­na­stej. Ale na­dal trzy­mam cię za słowo, że w końcu przy­pro­wa­dzisz długo za­po­wia­da­nego go­ścia spe­cjal­nego. – Rzu­ciła sy­nowi ukrad­kowe spoj­rze­nie, prze­glą­da­jąc da­lej szpar­gały.

– Do­brze już, do­brze. – Po­ki­wał głową z dez­apro­batą. – Ju­tro ją po­znasz, tak jak po­wie­dzia­łem.

Ania tylko unio­sła nie­znacz­nie ką­ciki ust, by nie dać po so­bie po­znać, jak bar­dzo się cie­szy na pierw­sze spo­tka­nie z jego dziew­czyną.

– Że też chce ci się prze­glą­dać te sta­ro­cie. – Zmie­nił te­mat, wska­zu­jąc ru­chem głowy na kar­ton. – My­śla­łem, że z oj­cem za­bra­li­ście i przej­rze­li­ście już wszystko, co naj­waż­niej­sze.

– Naj­waż­niej­sze tak. Tu­taj tylko ja­kaś pa­pie­ro­lo­gia zo­stała i... – wy­cią­gnęła z kar­tonu jedną ko­pertę, którą jed­nak po­spiesz­nie scho­wała głę­boko pod po­zo­stałe do­ku­menty – parę zdjęć dziadka z cza­sów, jak po woj­nie na Śląsk do pracy jeź­dził – skła­mała.

Odło­żyła kar­ton i do­kład­nie go za­mknęła. Po­czę­sto­wała się pizzą. Usia­dła obok syna na ka­na­pie i wy­pro­sto­wała nogi.

– Długo dzia­dek tam jeź­dził? My­śla­łem, że był tylko raz czy dwa.

– By­wał tam czę­ściej. Za­wsze ze swoim przy­ja­cie­lem Wald­kiem, pa­mię­tasz go?

Piotr tylko kiw­nął głową.

– Dzia­dek to był na­prawdę wy­jąt­kowy gość. Bę­dzie mi go bra­ko­wać.

– Tak, wiem, synku – po­wie­działa, cho­ciaż nie czuła żad­nego smutku, żalu ani tym bar­dziej tę­sk­noty za swoim oj­cem. Od jego śmierci mi­nęło za­le­d­wie kilka ty­go­dni, ale dla niej to, czy był, czy go nie było, nie sta­no­wiło żad­nej róż­nicy.

– Na­uczył mnie wszyst­kiego. Jazdy na ro­we­rze, ło­wie­nia ryb, jazdy na trak­to­rze, wę­dze­nia mięsa.

– Za­mi­ło­wa­nie do sa­mo­cho­dów też chyba ci za­szcze­pił.

– Fakt. Pierw­sze sprzęty w domu na­pra­wia­łem z nim. – Się­gnął po ko­lejny ka­wa­łek pizzy. – Pa­mię­tasz tę starą lo­dówkę, co tak gło­śno cho­dziła, że za dzie­ciaka ba­łem się, że w nocy mnie za­ata­kuje?

Oboje uśmiech­nęli się na to wspo­mnie­nie.

– Wiesz, że ta lo­dówka przed wojną kosz­to­wała tyle, co nowe auto? Mój dzia­dek ją z Gdań­ska przy­wiózł i to była sen­sa­cja w wio­sce.

– Uszy­ko­wa­łem z nim też ma­szynę do szy­cia babci. Dzia­dek za­wsze mó­wił: Idziemy coś uszy­ko­wać.

– To była ma­szyna do szy­cia pra­babci.

– Po­waż­nie? My­śla­łem, że bab­cia Ma­ry­sia też szyła.

– Bo to prawda, ale ona tego wręcz nie­na­wi­dziła. Była szwaczką, bo mu­siała ja­koś na ży­cie za­ra­biać w po­wo­jen­nej Pol­sce, ale tak na­prawdę in­te­re­so­wała się zio­ło­lecz­nic­twem.

– Tak, coś o tym sły­sza­łem. My­śla­łem jed­nak, że to było tylko chwi­lowe za­in­te­re­so­wa­nie, tak dzia­dek mi opo­wia­dał.

– Wiesz, wojna na­uczyła lu­dzi po­le­gać głów­nie na so­bie. O le­ka­rza było trudno, o leki jesz­cze trud­niej, a na­tura da­wała wszystko, czego tak na­prawdę po­trze­bo­wali. To też mu­siał ci dzia­dek mó­wić, sam nie miał ła­two.

– Że nie miał ła­two, to aku­rat wiem. – Ścią­gnął brwi i spoj­rzał gdzieś da­leko przed sie­bie, jakby wi­dział przez ścianę, która do­piero co zo­stała po­ma­lo­wana na brzo­skwi­niowy ko­lor.

– Pio­trek? – za­py­tała po chwili, gdy za­uwa­żyła, że syn jest jakby nie­obecny. – Wszystko w po­rządku? Po­smut­nia­łeś.

– Mamo. Obie­caj, że nie sprze­da­cie tego domu.

– Domu w Mi­łym Mie­ście?

– Tak. Obie­caj.

– Ale nie mogę, dziecko. – Była tro­chę za­sko­czona jego prośbą. – Mu­simy, nie stać nas na utrzy­ma­nie dwóch, prze­cież wiesz.

– Pro­szę cię... Po­roz­ma­wiaj z oj­cem.

– No nie wiem... To ra­czej już prze­są­dzone.

Piotr wpa­try­wał się w matkę przez dłuż­szą chwilę smut­nym i jed­no­cze­śnie peł­nym na­dziei spoj­rze­niem.

– Zo­ba­czę, co da się zro­bić. – Pod­dała się w końcu. – Ale ni­czego nie gwa­ran­tuję.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] Mój skar­bie (niem.)
[2] Po­wiedz, pro­szę, jesz­cze raz, co wczo­raj ro­bi­łeś? Jak spę­dzi­łeś swój czas wolny? (niem.)
[3] Po­tem ja jeść, po­tem ja oglą­dać te­le­wi­zję (niem.)
[4] Oglą­da­łem te­le­wi­zję (niem.)