Czarna skóra, białe maski - Frantz Fanon - ebook

Czarna skóra, białe maski ebook

Fanon Frantz

3,7

Opis

Pierwsze polskie wydanie legendarnego eseju, jednego ze zrębów ruchu antykolonialnego, który stał się później ważnym punktem odniesienia dla studiów postkolonialnych na całym świecie. Głównym tematem książki jest analiza dziedzictwa kolonializmu z perspektywy psychologicznej. Fanon skupia się w niej na języku oraz na relacji między czarnym i białym. Odwołując się do świadectw historycznych, literackich, do myśli filozoficznej i do własnego doświadczenia, stawia tezę, że piętno kolonializmu nosi wszelkie znamiona zbiorowej neurozy i że trzeba się zastanowić nad tym, jak uleczyć ten stan. Pokazuje, jak stworzony przez kolonialną represję mechanizm poczucia wyższości i niższości reprodukuje się w świadomych i nieświadomych zachowaniach, postawach i lękach. Zastanawia się też nad tym, jak wyjść z bezustannie nakręcającej się spirali stereotypów i uprzedzeń. Opublikowany w 1952 roku esej nie stracił swej profetycznej mocy i wciąż pozostaje jednym z najważniejszych tekstów poświęconych rasizmowi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 263

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (9 ocen)
2
3
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
beepbeep69

Dobrze spędzony czas

stymulująca intelektualnie, porywająca
10

Popularność




Frantz Fa­non

Czar­na skó­ra, bia­łe ma­ski

prze­ło­ży­ła Ur­szu­la Kro­pi­wiec

Ka­rak­ter

Kra­ków 2020

Spis tre­ści

Wstęp

1. Czar­ny a ję­zyk

2. Ko­lo­ro­wa ko­bie­ta a Bia­ły

3. Ko­lo­ro­wy męż­czy­zna a Bia­ła

4. O rze­ko­mym kom­plek­sie za­leż­no­ści sko­lo­ni­zo­wa­ne­go

5. Do­świad­cze­nie ży­cia Czar­ne­go

6. Mu­rzyn a psy­cho­pa­to­lo­gia

7. Mu­rzyn a uzna­nie

Mu­rzyn a Ad­ler

Mu­rzyn a He­gel

Za­miast kon­klu­zji

Przy­pi­sy

Wstęp

Mó­wię o mi­lio­nach lu­dzi, któ­rym z roz­my­słem za­szcze­pio­no strach, kom­pleks niż­szo­ści, roz­pacz i słu­żal­czość, ka­za­no drżeć i pa­dać na ko­la­na.

(Aimé Césa­ire, Di­sco­urs sur le co­lo­nia­li­sme)

Wy­buch nie na­stą­pi dzi­siaj. Jest na to za wcze­śnie… lub za póź­no.

Nie przy­cho­dzę uzbro­jo­ny w praw­dy ab­so­lut­ne.

Mo­jej świa­do­mo­ści nie prze­ci­na­ją fun­da­men­tal­ne olśnie­nia.

My­ślę jed­nak, cał­kiem obiek­tyw­nie, że by­ło­by do­brze, gdy­by pew­ne rze­czy zo­sta­ły po­wie­dzia­ne.

Po­wiem je, nie wy­krzy­czę. Krzyk daw­no od­szedł z mo­je­go ży­cia.

Tak daw­no te­mu…

Po co pi­szę tę książ­kę? Nikt mnie o to nie pro­sił.

Na pew­no nie ci, do któ­rych jest skie­ro­wa­na.

Więc? Więc spo­koj­nie od­po­wia­dam, że na tym świe­cie jest zbyt wie­lu głup­ców. A sko­ro tak mó­wię, po­wi­nie­nem to udo­wod­nić.

Ku no­we­mu hu­ma­ni­zmo­wi…

Zro­zu­mieć lu­dzi…

Na­si ko­lo­ro­wi bra­cia…

Wie­rzę w cie­bie, Czło­wie­ku…

Uprze­dze­nie ra­so­we…

Zro­zu­mieć i ko­chać…

Ze­wsząd ata­ku­ją mnie i usi­łu­ją się na­rzu­cić dzie­siąt­ki, set­ki stron. A wy­star­czy­ła­by jed­na li­nij­ka. Jed­na udzie­lo­na od­po­wiedź i czar­ny pro­blem stra­cił­by ca­łą swo­ją wa­gę.

Cze­go chce czło­wiek?

Cze­go chce czar­ny czło­wiek?

Choć­bym miał na­ra­zić się na obu­rze­nie mo­ich ko­lo­ro­wych bra­ci, po­wiem, że Czar­ny nie jest czło­wie­kiem.

Jest ta­ki ob­szar nie­by­tu, oko­li­ca nad­zwy­czaj ja­ło­wa i nie­uro­dzaj­na, po­chy­łość ogo­ło­co­na w swej isto­cie, skąd mo­że wy­try­snąć praw­dzi­we źró­dło. W więk­szo­ści przy­pad­ków Czar­ne­mu nie jest da­ny przy­wi­lej zstą­pie­nia do tych ist­nych Pie­kieł.

Czło­wiek to nie tyl­ko moż­li­wość wzno­wie­nia, ne­ga­cji. Je­śli to praw­da, że świa­do­mość jest ak­tyw­no­ścią trans­cen­den­cji, po­win­ni­śmy tak­że wie­dzieć, iż tę trans­cen­den­cję drę­czy pro­blem mi­ło­ści i zro­zu­mie­nia. Czło­wiek jest TAK wi­bru­ją­cym z ko­smicz­ną har­mo­nią. Wy­rwa­ny, roz­pro­szo­ny, zmie­sza­ny, ska­za­ny na pa­trze­nie, jak jed­na po dru­giej roz­wie­wa­ją się wy­ku­te przez nie­go praw­dy, mu­si prze­stać pro­jek­to­wać na świat współ­ist­nie­ją­cą z nim an­ty­no­mię.

Czar­ny to czar­ny czło­wiek; to zna­czy, że na sku­tek wie­lu za­bu­rzeń afek­tyw­nych osie­dlił się w świe­cie, z któ­re­go trze­ba go bę­dzie wy­do­stać.

Pro­blem jest waż­ki. Za­mie­rza­my ni mniej, ni wię­cej uwol­nić ko­lo­ro­we­go czło­wie­ka od nie­go sa­me­go. Bę­dzie­my po­su­wać się bar­dzo po­wo­li, po­nie­waż są dwa obo­zy: bia­ły i czar­ny.

Wy­trwa­le zgłę­bi­my obie me­ta­fi­zy­ki i zo­ba­czy­my, że nie­rzad­ko są nisz­czy­ciel­skie.

Bę­dzie­my bez­li­to­śni dla daw­nych gu­ber­na­to­rów, daw­nych mi­sjo­na­rzy. Dla nas, ten, kto wiel­bi Mu­rzy­nów1, jest tak sa­mo „cho­ry” jak ten, kto ich nie­na­wi­dzi.

A Czar­ny, któ­ry chce wy­bie­lić swą ra­sę, jest tak sa­mo nie­szczę­sny jak ten, któ­ry gło­si nie­na­wiść do Bia­łe­go.

Czar­ny nie jest z na­tu­ry mil­szy od Cze­cha i na­praw­dę cho­dzi o to, by pu­ścić wol­no czło­wie­ka.

Ta książ­ka po­win­na by­ła po­wstać trzy la­ta te­mu… Ale wte­dy praw­dy roz­pa­la­ły nas do czer­wo­no­ści. Dzi­siaj mo­gą być wy­po­wie­dzia­ne na chłod­no. Nie ma po­trze­by rzu­cać ich lu­dziom w twarz. Nie chcą wzbu­dzać za­pa­łu. Za­pał wy­da­je nam się po­dej­rza­ny.

Za­wsze, gdy gdzieś wy­bu­chał, za­po­wia­dał ogień, głód, nę­dzę… A tak­że po­gar­dę dla czło­wie­ka.

Za­pał jest par excel­len­ce orę­żem bez­sil­nych.

Tych, któ­rzy roz­grze­wa­ją że­la­zo, by je na­tych­miast kuć. My chcie­li­by­śmy roz­grzać po­wło­kę czło­wie­ka i odejść. Być mo­że osią­gnę­li­by­śmy ta­ki efekt: Czło­wiek pod­trzy­my­wał­by ten ogień przez sa­mo­spa­le­nie.

Czło­wiek, po­zba­wio­ny od­skocz­ni, ja­ką sta­no­wi opór in­ne­go, drą­ży w swo­im cie­le, by zna­leźć dla sie­bie sens.

Tyl­ko nie­któ­rzy z na­szych czy­tel­ni­ków do­my­ślą się, jak trud­no by­ło nam na­pi­sać tę książ­kę.

W cza­sach, gdy scep­tycz­ne zwąt­pie­nie za­gnieź­dzi­ło się w świe­cie, gdy, jak twier­dzi zgra­ja łaj­da­ków, nie spo­sób już od­róż­nić sen­su od non­sen­su, co­raz trud­niej zejść na po­ziom, gdzie ka­te­go­rie sen­su i non­sen­su nie są jesz­cze w uży­ciu.

Czar­ny chce być Bia­łym. Bia­ły usil­nie dą­ży do osią­gnię­cia kon­dy­cji czło­wie­ka.

W mia­rę czy­ta­nia zo­ba­czy­my, że ta książ­ka jest pró­bą zro­zu­mie­nia re­la­cji Czar­ny–Bia­ły.

Bia­ły jest za­mknię­ty w swo­jej bie­li.

Czar­ny w swo­jej czer­ni.

Spró­bu­je­my okre­ślić skłon­no­ści te­go po­dwój­ne­go nar­cy­zmu i mo­ty­wa­cje, ja­kie za nim sto­ją.

Wy­da­ło nam się nie­wła­ści­we wy­łusz­cza­nie na po­cząt­ku roz­wa­żań wnio­sków, o któ­rych bę­dzie mo­wa póź­niej.

Je­dy­nym mo­to­rem na­szych wy­sił­ków by­ło pra­gnie­nie prze­rwa­nia błęd­ne­go ko­ła.

Fak­tem jest, że nie­któ­rzy Bia­li sta­wia­ją sie­bie wy­żej niż Czar­ni.

Fak­tem jest też to, że nie­któ­rzy Czar­ni za wszel­ką ce­nę chcą po­ka­zać Bia­łym, jak bo­ga­ta jest ich wła­sna myśl, a umysł rów­nie po­tęż­ny.

Jak z te­go wy­brnąć?

Przed chwi­lą po­słu­ży­li­śmy się ter­mi­nem nar­cy­zmu. Rze­czy­wi­ście, je­ste­śmy zda­nia, że je­dy­nie psy­cho­ana­li­tycz­na in­ter­pre­ta­cja czar­ne­go pro­ble­mu mo­że ujaw­nić za­bu­rze­nia afek­tyw­ne od­po­wie­dzial­ne za po­wsta­nie te­go ze­spo­łu kom­plek­sów. Pra­cu­je­my nad cał­ko­wi­tym roz­bi­ciem te­go cho­ro­bli­we­go uni­wer­sum. Uwa­ża­my, że jed­nost­ka po­win­na dą­żyć do przy­ję­cia uni­wer­sa­li­zmu wła­ści­we­go kon­dy­cji ludz­kiej. Stwier­dza­jąc to, ma­my na my­śli za­rów­no męż­czyzn ta­kich jak Ar­thur de Go­bi­ne­au, jak i ko­bie­ty ta­kie jak May­ot­te Ca­pécia. Lecz by osią­gnąć to po­dej­ście, trze­ba pil­nie po­zbyć się ze­spo­łu wad, skut­ków okre­su dzie­cię­ce­go.

Nie­szczę­ściem czło­wie­ka, mó­wił Frie­drich Nie­tzsche, jest to, że kie­dyś był dziec­kiem. Jed­nak­że nie wol­no nam za­po­mi­nać, jak su­ge­ru­je Char­les Od­ier, że los neu­ro­ty­ka le­ży w je­go rę­kach.

Jak­kol­wiek bo­le­sna by­ła­by dla nas ta kon­sta­ta­cja, mu­si­my ją wy­po­wie­dzieć: Czar­ny ma tyl­ko je­den los. I jest on bia­ły.

Za­nim za­cznie­my, chcie­li­by­śmy po­wie­dzieć kil­ka rze­czy. Ana­li­za, któ­rą po­dej­mu­je­my, jest ana­li­zą psy­cho­lo­gicz­ną. Jed­nak po­zo­sta­je dla nas oczy­wi­ste, że praw­dzi­wa dez­alie­na­cja Czar­ne­go wy­ma­ga od nie­go bru­tal­ne­go uświa­do­mie­nia so­bie re­aliów eko­no­micz­nych i spo­łecz­nych. Kom­pleks niż­szo­ści jest za­wsze wy­ni­kiem po­dwój­ne­go pro­ce­su:

• naj­pierw eko­no­micz­ne­go;

• na­stęp­nie uwew­nętrz­nie­nia lub, le­piej, epi­der­mi­za­cji tej niż­szo­ści.

Sprze­ci­wia­jąc się dzie­więt­na­sto­wiecz­ne­mu kon­sty­tu­cjo­na­li­zmo­wi, Freud, po­przez psy­cho­ana­li­zę upo­mniał się o uwzględ­nie­nie czyn­ni­ka in­dy­wi­du­al­ne­go. Za­stą­pił te­zę fi­lo­ge­ne­tycz­ną per­spek­ty­wą on­to­ge­ne­tycz­ną. Zo­ba­czy­my, że alie­na­cja Czar­ne­go nie jest kwe­stią in­dy­wi­du­al­ną. Obok fi­lo­ge­ne­zy i on­to­ge­ne­zy jest jesz­cze so­cjo­ge­ne­za. Aby od­po­wie­dzieć na po­stu­lat Le­con­te’a i Da­meya2, po­wiedz­my, że w pew­nym sen­sie cho­dzi tu o so­cjo­dia­gno­zę.

Ja­ka jest pro­gno­za?

Spo­łe­czeń­stwo, w prze­ci­wień­stwie do pro­ce­sów bio­che­micz­nych, pod­le­ga wpły­wo­wi czło­wie­ka. To przez czło­wie­ka spo­łe­czeń­stwo sta­je się tym, czym jest. Pro­gno­za jest więc w rę­kach tych, któ­rzy ze­chcą wstrzą­snąć zwie­trza­ły­mi pod­wa­li­na­mi bu­dow­li.

Czar­ny mu­si pro­wa­dzić wal­kę na dwóch po­lach: po­nie­waż hi­sto­rycz­nie są wza­jem­nie uwa­run­ko­wa­ne, każ­de jed­no­stron­ne wy­zwo­le­nie bę­dzie nie­do­sko­na­łe, a już naj­więk­szym błę­dem by­ło­by wie­rzyć w ich au­to­ma­tycz­ną za­leż­ność. Zresz­tą fak­ty prze­czą ta­kie­mu po­wią­za­niu. Po­ka­że­my to.

Tym ra­zem rze­czy­wi­stość wy­ma­ga ca­ło­ścio­we­go zro­zu­mie­nia. Na­le­ży zna­leźć roz­wią­za­nie za­rów­no w wy­mia­rze obiek­tyw­nym, jak i su­biek­tyw­nym.

I nie ma co bić się w pier­si i gło­sić, że trze­ba ra­to­wać du­szę.

Rze­czy­wi­sta dez­alie­na­cja bę­dzie moż­li­wa do­pie­ro wte­dy, gdy rze­czy, w naj­bar­dziej ma­te­ria­li­stycz­nym sen­sie, po­wró­cą na swo­je miej­sce.

Do do­bre­go to­nu na­le­ży, by na wstę­pie stu­dium psy­cho­lo­gicz­ne­go przed­sta­wić przy­ję­tą me­to­do­lo­gię. Nie uczy­ni­my za­dość te­mu zwy­cza­jo­wi. Me­to­dy zo­sta­wia­my bo­ta­ni­kom i ma­te­ma­ty­kom. Jest ta­ki punkt, w któ­rym me­to­dy się wchła­nia­ją.

Chcie­li­by­śmy się w nim zna­leźć. Po­dej­mie­my pró­bę od­kry­cia róż­nych po­staw, ja­kie przyj­mu­je Mu­rzyn wo­bec bia­łej cy­wi­li­za­cji.

Nie zaj­mu­je­my się tu­taj „dzi­kim z bu­szu”. To dla­te­go, że w je­go przy­pad­ku nie­któ­re spra­wy nie ma­ją jesz­cze zna­cze­nia.

Uwa­ża­my, że w wy­ni­ku ze­tknię­cia się ra­sy bia­łej i czar­nej po­wstał ma­syw­ny kom­pleks psy­cho­eg­zy­sten­cjal­ny. Ana­li­zu­jąc go, dą­ży­my do je­go uni­ce­stwie­nia.

Wie­lu Mu­rzy­nów nie od­naj­dzie się w tym, co jest na­pi­sa­ne na dal­szych stro­nach.

Po­dob­nie jak wie­lu Bia­łych.

Ale fakt, że świat schi­zo­fre­ni­ka czy im­po­ten­ta sek­su­al­ne­go jest mi ob­cy, w ni­czym nie zmie­nia ich rze­czy­wi­sto­ści.

Po­sta­wy, ja­kie za­mie­rzam opi­sać, są praw­dzi­we. Spo­tka­łem się z ni­mi nie­zli­czo­ną ilość ra­zy. U stu­den­tów, ro­bot­ni­ków, su­te­ne­rów z pla­cu Pi­gal­le i z Mar­sy­lii roz­po­zna­łem ten sam skład­nik agre­syw­no­ści i bier­no­ści.

Ta książ­ka jest stu­dium kli­nicz­nym. Ci, któ­rzy się w nim roz­po­zna­ją, zro­bią, jak są­dzę, krok na­przód. Na­praw­dę chcę skło­nić mo­je­go bra­ta – czar­ne­go czy bia­łe­go – by ener­gicz­nym ru­chem zrzu­cił z sie­bie ża­ło­sny ko­stium stwo­rzo­ny przez wie­ki nie­zro­zu­mie­nia.

Struk­tu­ra tej książ­ki jest umiesz­czo­na w cza­so­wo­ści. Każ­dy ludz­ki pro­blem do­ma­ga się, by roz­pa­try­wać go z per­spek­ty­wy cza­su. Ide­ałem jest, by te­raź­niej­szość za­wsze słu­ży­ła bu­do­wa­niu przy­szło­ści.

A ta przy­szłość nie jest przy­szło­ścią wszech­świa­ta, lecz mo­je­go wie­ku, kra­ju, mo­jej eg­zy­sten­cji. W żad­nym ra­zie nie po­wi­nie­nem sta­wiać so­bie za cel przy­go­to­wa­nia świa­ta, któ­ry przyj­dzie po mnie. Bez­względ­nie na­le­żę do mo­jej epo­ki.

To dla niej mam żyć. Przy­szłość po­win­na być sta­le bu­do­wa­na przez ist­nie­ją­ce­go czło­wie­ka. To bu­do­wa­nie wią­że się z te­raź­niej­szo­ścią o ty­le, o ile po­strze­gam ją ja­ko coś, co na­le­ży wy­prze­dzić.

W pierw­szych trzech roz­dzia­łach zaj­mu­ję się współ­cze­snym Mu­rzy­nem. Bio­rę dzi­siej­sze­go Czar­ne­go i pró­bu­ję okre­ślić je­go po­sta­wy w bia­łym świe­cie. Dwa ostat­nie są pró­bą psy­cho­pa­to­lo­gicz­ne­go i fi­lo­zo­ficz­ne­go wy­ja­śnie­nia fak­tu ist­nie­nia Mu­rzy­na.

Ana­li­za ta jest przede wszyst­kim re­gre­syw­na.

Czwar­ty i pią­ty roz­dział sy­tu­ują się w za­sad­ni­czo in­nej płasz­czyź­nie.

W roz­dzia­le czwar­tym kry­ty­ku­ję pra­cę3 mo­im zda­niem nie­bez­piecz­ną. Jej au­tor, pan Man­no­ni, jest zresz­tą świa­do­my dwu­znacz­no­ści swo­je­go sta­no­wi­ska. Na tym, być mo­że, po­le­ga war­tość je­go świa­dec­twa. Pod­jął on pró­bę przed­sta­wie­nia pew­nej sy­tu­acji. Ma­my pra­wo czuć nie­do­syt. Ma­my obo­wią­zek po­ka­zać au­to­ro­wi, w czym się z nim nie zga­dza­my.

Roz­dział pią­ty, któ­re­mu nada­łem ty­tuł Do­świad­cze­nie ży­cia Czar­ne­go, jest waż­ny z nie­jed­ne­go po­wo­du. Po­ka­zu­je Mu­rzy­na twa­rzą w twarz ze swo­ją ra­są. Zo­ba­czy­my, że Mu­rzyn z te­go roz­dzia­łu nie ma nic wspól­ne­go z tym, któ­ry usi­łu­je prze­spać się z Bia­łą. U ostat­nie­go ob­ser­wo­wa­li­śmy pra­gnie­nie by­cia Bia­łym. W każ­dym ra­zie – chęć ze­msty. Tu­taj wręcz prze­ciw­nie, wi­dzi­my roz­pacz­li­we wy­sił­ki Mu­rzy­na, któ­ry sta­ra się od­kryć sens czar­nej toż­sa­mo­ści. Bia­ła cy­wi­li­za­cja, kul­tu­ra eu­ro­pej­ska na­rzu­ci­ły Czar­ne­mu eg­zy­sten­cjal­ne skrzy­wie­nie. W in­nym miej­scu po­ka­że­my, że to, co zwy­kło się na­zy­wać czar­ną du­szą, jest kon­struk­tem Bia­łe­go.

Wy­kształ­co­ny Czar­ny, nie­wol­nik mi­tu Mu­rzy­na spon­ta­nicz­ne­go, ko­smicz­ne­go, czu­je w pew­nym mo­men­cie, że je­go ra­sa prze­sta­ła go ro­zu­mieć.

Al­bo on prze­stał ro­zu­mieć ją.

Wów­czas czu­je się szczę­śli­wy i pie­lę­gnu­je tę róż­ni­cę, to nie­zro­zu­mie­nie, tę nie­zgod­ność i znaj­du­je w niej sens swo­je­go praw­dzi­we­go czło­wie­czeń­stwa. Al­bo, rza­dziej, chce być ze swo­im lu­dem. Wte­dy z wście­kło­ścią na ustach, z za­mę­tem w ser­cu za­pa­da się w czar­ną dziu­rę. Zo­ba­czy­my, że ta po­sta­wa, choć ab­so­lut­nie pięk­na, prze­kre­śla te­raź­niej­szość i przy­szłość w imię mi­stycz­nej prze­szło­ści.

Ja­ko że po­cho­dzi­my z An­ty­li, ma­my świa­do­mość, że wszyst­kie na­sze ob­ser­wa­cje i wnio­ski mo­gą być sto­so­wa­ne wy­łącz­nie do An­tyl­czy­ków – przy­naj­mniej w od­nie­sie­niu do Czar­ne­go u sie­bie. War­to by­ło­by po­świę­cić osob­ne stu­dium na­świe­tle­niu róż­nic mię­dzy An­tyl­czy­ka­mi i Afry­ka­na­mi. Być mo­że kie­dyś je na­pi­sze­my. A mo­że oka­że się nie­po­trzeb­ne, co bar­dzo by nas ucie­szy­ło.

1. Czar­ny a ję­zyk

Zja­wi­sko ję­zy­ka ma dla nas fun­da­men­tal­ne zna­cze­nie. Zba­da­nie go wy­da­je się ko­niecz­ne, by uzy­skać je­den z ele­men­tów po­zwa­la­ją­cych zro­zu­mieć wy­miar dla-in­ne­go czło­wie­ka ko­lo­ro­we­go. Nie ule­ga bo­wiem wąt­pli­wo­ści, że mó­wić to ist­nieć ab­so­lut­nie dla in­ne­go.

Czar­ny ist­nie­je w dwóch wy­mia­rach. W pierw­szym – w re­la­cji do swo­je­go czar­ne­go po­bra­tym­ca, w dru­gim – do Bia­łe­go. Czar­ny za­cho­wu­je się ina­czej w sto­sun­ku do Bia­łe­go, a ina­czej wo­bec Czar­ne­go. Nie ule­ga wąt­pli­wo­ści, że ten po­dział jest bez­po­śred­nią kon­se­kwen­cją przy­go­dy ko­lo­nial­nej… Nikt też nie ośmie­li się za­prze­czyć, że za­si­li­ła ona głów­ny nurt roz­ma­itych teo­rii, któ­re pró­bo­wa­ły uczy­nić z Czar­ne­go po­śred­nie sta­dium w po­wol­nej ewo­lu­cji od mał­py do czło­wie­ka. To obiek­tyw­ne fak­ty od­zwier­cie­dla­ją­ce rze­czy­wi­stość.

Kie­dy jed­nak zda­li­śmy so­bie spra­wę z tej sy­tu­acji, gdy ją po­ję­li­śmy, uzna­je­my, że za­da­nie zo­sta­ło wy­ko­na­ne… Jak­że nie wsłu­chać się więc po­now­nie w ten głos zbie­ga­ją­cy po stop­niach Hi­sto­rii: „Nie cho­dzi o to, by zro­zu­mieć świat, lecz o to, by go zmie­nić”.

W na­szym ży­ciu ta kwe­stia jest nie­zwy­kle ak­tu­al­na.

Mó­wić to umieć po­słu­gi­wać się okre­ślo­ną skład­nią, opa­no­wać mor­fo­lo­gię da­ne­go ję­zy­ka, lecz przede wszyst­kim przy­swo­ić so­bie ja­kąś kul­tu­rę, przy­jąć cię­żar ja­kiejś cy­wi­li­za­cji.

Po­nie­waż ta sy­tu­acja nie jest jed­no­kie­run­ko­wa, nasz wy­wód mu­si to uwzględ­nić. Pro­szę po­zwo­lić nam na od­wo­ła­nie się do pew­nych kwe­stii, któ­re jak­kol­wiek mo­gą wy­dać się nie do przy­ję­cia, to jed­nak znaj­dą po­twier­dze­nie swo­jej słusz­no­ści w fak­tach.

Za­gad­nie­nie, ja­kim zaj­mu­je­my się w tym roz­dzia­le, jest na­stę­pu­ją­ce: Czar­ny z An­ty­li sta­je się co­raz biel­szy, czy­li upo­dab­nia się do praw­dzi­we­go czło­wie­ka, w mia­rę jak przy­swa­ja so­bie ję­zyk fran­cu­ski. Ma­my świa­do­mość, że jest to jed­na z po­staw czło­wie­ka wo­bec By­tu. Czło­wiek, któ­ry po­siadł ja­kiś ję­zyk, po­siadł po­śred­nio świat wy­ra­żo­ny i za­war­ty w tym ję­zy­ku. Nie­trud­no do­my­ślić się, do­kąd zmie­rza­my: wła­da­nie ję­zy­kiem da­je nad­zwy­czaj­ną moc. Wie­dział o tym Paul Va­léry, dla któ­re­go ję­zyk to

Sam bóg w czło­wie­ka prze­dzierz­gnię­ty1.

W przy­go­to­wy­wa­nej wła­śnie pra­cy2 za­mie­rza­my przyj­rzeć się te­mu zja­wi­sku.

Tym­cza­sem chcie­li­by­śmy po­ka­zać, dla­cze­go Czar­ny z An­ty­li, kim­kol­wiek by był, mu­si za­wsze za­jąć sta­no­wi­sko wo­bec ję­zy­ka. Po­nad­to, nie ogra­ni­cza­jąc się do An­ty­li, roz­sze­rzy­my za­kres na­sze­go opi­su na każ­de­go czło­wie­ka sko­lo­ni­zo­wa­ne­go.

Każ­dy sko­lo­ni­zo­wa­ny lud – a więc ta­ki, u któ­re­go na sku­tek po­grze­ba­nia ory­gi­nal­no­ści rdzen­nej kul­tu­ry zro­dził się kom­pleks niż­szo­ści – kon­fron­tu­je się z ję­zy­kiem na­ro­du cy­wi­li­zu­ją­ce­go, czy­li z kul­tu­rą me­tro­po­lii. Sko­lo­ni­zo­wa­ny wy­rwie się z bu­szu tyl­ko wte­dy, kie­dy przy­swoi so­bie war­to­ści kul­tu­ro­we me­tro­po­lii. Sta­nie się tym biel­szy, im bar­dziej od­rzu­ci swo­ją czerń, swój busz. W ar­mii ko­lo­nial­nej, a zwłasz­cza w od­dzia­łach strzel­ców se­ne­gal­skich, tu­byl­czy ofi­ce­ro­wie peł­nią funk­cję tłu­ma­czy. Ich za­da­nie po­le­ga na prze­ka­zy­wa­niu ro­da­kom roz­ka­zów pa­nów, więc sa­mi cie­szą się nie­co wyż­szym sta­tu­sem.

Jest mia­sto i jest wieś. Jest sto­li­ca i jest pro­win­cja. Na pierw­szy rzut oka pro­blem wy­da­je się ten sam. Weź­my miesz­kań­ca Lyonu w Pa­ry­żu; bę­dzie wy­chwa­lał spo­kój swo­je­go mia­sta, znie­wa­la­ją­cy urok bul­wa­rów Ro­da­nu, prze­pysz­ne pla­ta­ny i mnó­stwo in­nych rze­czy, któ­ry­mi za­chwy­ca­ją się lu­dzie, któ­rzy nie ma­ją nic do ro­bo­ty. Je­śli jed­nak spo­tka­cie go po po­wro­cie z Pa­ry­ża, a w do­dat­ku sa­mi ni­g­dy nie by­li­ście w sto­li­cy, bę­dzie się roz­pły­wał w po­chwa­łach: Pa­ryż – mia­sto świa­tła, Se­kwa­na, ka­wiar­nie, zo­ba­czyć Pa­ryż i umrzeć…

Ten sam pro­ces ob­ser­wu­je­my w przy­pad­ku Mar­ty­ni­ka­ni­na. Naj­pierw na wy­spie: Bas­se-Po­in­te, Ma­ri­got, Gros Mor­ne, a z dru­giej stro­ny im­po­nu­ją­cy Fort-de-Fran­ce. Na­stęp­nie, i tu do­cie­ra­my do sed­na, po­za wy­spą. Czar­ny, któ­ry po­znał me­tro­po­lię, stał się pół­bo­giem. Przy­ta­czam w tym miej­scu fakt, któ­ry mu­siał ude­rzyć wie­lu mo­ich ro­da­ków. An­tyl­czy­cy po dłuż­szym po­by­cie w me­tro­po­lii wra­ca­ją na wy­spę w au­rze świę­to­ści. W ich oczach tu­by­lec, ten któ­ry-ni­g­dy-nie-wy­sta­wił-no­sa-ze-swej-dziu­ry, wie­śniak, ja­wi się ja­ko ktoś w naj­wyż­szym stop­niu dwu­znacz­ny. Czar­ny, któ­ry przez ja­kiś czas miesz­kał we Fran­cji, wra­ca cał­ko­wi­cie od­mie­nio­ny. By po­słu­żyć się ję­zy­kiem ge­ne­ty­ki, po­wie­my, że je­go fe­no­typ uległ nie­od­wra­cal­nej i ab­so­lut­nej mu­ta­cji3. Już przed wy­jaz­dem moż­na wy­czuć po nie­mal na­po­wietrz­nym cho­dzie, że za­czę­ły nim kie­ro­wać no­we si­ły. Kie­dy spo­ty­ka przy­ja­cie­la czy ko­le­gę, nasz „przy­szły” nie wi­ta go sze­ro­kim ge­stem ra­mion: skła­nia się dys­kret­nie. Chra­pli­wy do­tąd głos ustę­pu­je wy­do­by­wa­ją­ce­mu się z wnę­trza mru­cze­niu. Po­nie­waż Czar­ny wie, że wy­obra­że­nie, ja­kie ma­ją o nim tam, we Fran­cji, ze­śle go nie­chyb­nie do Haw­ru czy Mar­sy­lii: „Je­stem z Mar­ty­ni­ki, pierw­szy raz we Fran­cji”; do­brze wie, że to, co po­eci na­zy­wa­ją „bo­skim gru­cha­niem” (czy­li kre­ol­ski), jest czymś po­śred­nim mię­dzy ła­ma­ną fran­cusz­czy­zną a fran­cu­skim. Bur­żu­azja na An­ty­lach nie po­słu­gu­je się kre­ol­skim, z wy­jąt­kiem kon­tak­tów ze służ­bą do­mo­wą. W szko­le dzie­ci z Mar­ty­ni­ki uczą się po­gar­dy dla miej­sco­wej gwa­ry. Mu­szą się wy­strze­gać kre­oli­zmów. W nie­któ­rych ro­dzi­nach za­bra­nia się dzie­ciom uży­wa­nia kre­ol­skie­go, a ma­my kar­cą je za to i na­zy­wa­ją „ulicz­ni­ka­mi”.

Mo­ja mat­ka chcia­ła mieć sy­na naj­przy­kład­niej­sze­go

o ile nie na­uczysz się lek­cji hi­sto­rii

to nie pój­dziesz w nie­dzie­lę na mszę

w nie­dziel­nym ubran­ku

ten chło­pak wstyd przy­nie­sie na­sze­mu na­zwi­sku

ten chło­pak sta­nie się na­szym prze­kleń­stwem

Za­milk­nij

czyż nie mó­wi­łam że masz po­słu­gi­wać się tyl­ko fran­cu­skim

fran­cu­skim z Fran­cji

fran­cu­skim Fran­cu­zów

fran­cu­skim z fran­cu­ska4

Tak, mu­szę dbać o mo­ją wy­mo­wę, gdyż na jej pod­sta­wie zo­sta­nę osą­dzo­ny… Po­wie­dzą o mnie, z du­żą do­zą po­gar­dy: na­wet nie mó­wi do­brze po fran­cu­sku.

Wśród mło­dych An­tyl­czy­ków nie da­rzy się za­ufa­niem te­go, kto wy­sła­wia się po­praw­nie, kto do­brze opa­no­wał ję­zyk; trze­ba na ta­kie­go uwa­żać – to pra­wie-Bia­ły. We Fran­cji po­wia­da­ją: mó­wić jak z książ­ki. Na Mar­ty­ni­ce: mó­wić jak Bia­ły.

Czar­ne­mu, któ­ry przy­by­wa do Fran­cji, przyj­dzie się zmie­rzyć z mi­tem Mar­ty­ni­ka­ni­na-Po­ły­ka­ją­ce­go-R. Prze­ciw­sta­wi mu się i wy­da otwar­tą woj­nę. Nie dość, że po­sta­ra się wy­ma­wiać „R” przed­nio­ję­zy­ko­we, bę­dzie je cy­ze­lo­wał. Śle­dząc naj­drob­niej­sze re­ak­cje in­nych, wsłu­chu­jąc się we wła­sną wy­mo­wę, nie do­wie­rza­jąc ję­zy­ko­wi, któ­ry jest or­ga­nem le­ni­wym, za­mknie się w po­ko­ju, aby ca­ły­mi go­dzi­na­mi czy­tać – za­pa­mię­ta­le wy­ra­bia­jąc so­bie dyk­cję.

Ostat­nio pe­wien zna­jo­my opo­wie­dział nam ta­ką hi­sto­rię. Mar­ty­ni­ka­nin, któ­ry przy­był do Haw­ru, wcho­dzi do ka­wiar­ni. Z ab­so­lut­ną pew­no­ścią sie­bie rzu­ca: „Garr­rçon! un vè de biè”5. Je­ste­śmy tu świad­ka­mi praw­dzi­we­go otu­ma­nie­nia. Aby nie wyjść na Mu­rzy­na-co-po­ły­ka-R, zgro­ma­dził ich po­kaź­ny za­pas, nie po­tra­fił jed­nak wła­ści­wie z nich sko­rzy­stać.

Ist­nie­je zja­wi­sko psy­cho­lo­gicz­ne po­le­ga­ją­ce na tym, że wie­rzy­my w otwar­cie się świa­ta, o ile ustą­pią gra­ni­ce. Czar­ny, uwię­zio­ny na swo­jej wy­spie, po­grą­żo­ny w dusz­nej at­mos­fe­rze, bez ja­kich­kol­wiek per­spek­tyw, na myśl o Eu­ro­pie czu­je po­wiew świe­że­go po­wie­trza. Aimé Césa­ire, trze­ba to po­wie­dzieć, był wspa­nia­ło­myśl­ny w swo­im Po­wro­cie do ro­dzin­ne­go kra­ju. To mia­sto, Fort-de-Fran­ce, jest na­praw­dę pła­skie i bez­na­dziej­ne. Wy­da­ne na pa­stwę słoń­ca, jest „to mia­sto – roz­wle­czo­ne, pła­skie, bez­wład­ne, ob­ra­ne ze zdro­we­go sen­su, dy­szą­ce pod geo­me­trycz­nym krzy­ża pań­skie­go brze­mie­niem, co mu cią­gle przy­pa­da na no­wo, to mia­sto krnąbr­ne wo­bec swe­go lo­su, nie­me, zbi­ja­ne z tro­pu na wszel­kie spo­so­by, nie­zdol­ne ro­snąć zgod­nie z so­ka­mi tej zie­mi, se­ko­wa­ne, pod­gry­za­ne, po­mniej­sza­ne, bez wię­zi z fau­ną i z flo­rą”6.

Opis, ja­ki da­je Césa­ire, nie jest ani tro­chę po­etyc­ki. Ro­zu­mie­my więc, dla­cze­go Czar­ny, któ­ry ma wy­pły­nąć do Fran­cji (co jest rów­no­znacz­ne z „wy­pły­nię­ciem na sze­ro­kie wo­dy”), od­czu­wa ra­dość i po­sta­na­wia się zmie­nić. Zresz­tą, wca­le te­go nie te­ma­ty­zu­je, zmia­na struk­tu­ry za­cho­dzi zu­peł­nie bez­re­flek­syj­nie. W Sta­nach Zjed­no­czo­nych znaj­du­je się cen­trum kie­ro­wa­ne przez In­nes Ho­pe Pe­ar­se i Geo­r­ge’a Scot­ta Wil­liam­so­na; to cen­trum Pe­ckham. Je­go ba­da­cze do­wie­dli, że u mał­żon­ków za­cho­dzą mo­dy­fi­ka­cje bio­che­micz­ne, a tak­że, jak się wy­da­je, od­kry­li obec­ność u mę­ża pew­nych hor­mo­nów je­go cię­żar­nej żo­ny. Rów­nie in­te­re­su­ją­ce by­ło­by zba­da­nie, a za­wsze znaj­dzie się chęt­ny, za­bu­rzeń hu­mo­ral­nych u Czar­nych uda­ją­cych się do Fran­cji. Lub po pro­stu prze­śle­dze­nie za po­mo­cą te­stów zmian w ich psy­chi­ce przed wy­jaz­dem i w mie­siąc po za­miesz­ka­niu we Fran­cji.

W tym, co zwy­kło się okre­ślać mia­nem na­uk hu­ma­ni­stycz­nych, tkwi dy­le­mat. Czy po­win­no się za­kła­dać ist­nie­nie ty­pów ludz­kich i opi­sy­wać ich ce­chy psy­chicz­ne, zwra­ca­jąc uwa­gę je­dy­nie na nie­do­sko­na­ło­ści, czy na­le­ża­ło­by ra­czej wciąż od no­wa po­dej­mo­wać pró­bę zro­zu­mie­nia rze­czy­wi­sto­ści każ­de­go kon­kret­ne­go czło­wie­ka?

Kie­dy czy­ta­my, że w wie­ku dwu­dzie­stu dzie­wię­ciu lat czło­wiek tra­ci zdol­ność ko­cha­nia i że na po­wrót afek­tyw­no­ści przyj­dzie mu po­cze­kać aż do czter­dzie­ste­go dzie­wią­te­go ro­ku ży­cia, czu­je­my, że zie­mia usu­wa nam się spod nóg. Po­ra­dzi­my so­bie z tym, pod wa­run­kiem że wła­ści­wie po­sta­wi­my pro­blem, pa­mię­ta­jąc, że wszyst­kie te od­kry­cia, wszyst­kie ba­da­nia zmie­rza­ją do jed­ne­go: prze­ko­nać czło­wie­ka, że jest ni­czym, ab­so­lut­nie ni­czym – i że raz na za­wsze mu­si skoń­czyć z nar­cy­stycz­nym wy­obra­że­niem, ja­ko­by róż­nił się od in­nych „zwie­rząt”.

Jest w tym ni mniej, ni wię­cej pod­da­nie się czło­wie­ka.

Ja w każ­dym ra­zie przyj­mu­ję z otwar­ty­mi ra­mio­na­mi mój nar­cyzm i od­rzu­cam wzgar­dę tych, któ­rzy chcie­li­by zre­du­ko­wać czło­wie­ka do me­cha­ni­zmu. Je­śli nie­moż­li­we jest pro­wa­dze­nie dys­ku­sji na płasz­czyź­nie fi­lo­zo­ficz­nej, czy­li fun­da­men­tal­nej po­trze­by rze­czy­wi­sto­ści ludz­kiej, zga­dzam się, by prze­nieść ją na te­ren psy­cho­ana­li­zy, a więc „uste­rek”, w ta­kim zna­cze­niu, jak mó­wi się o „uster­kach” w sil­ni­ku.

Czar­ny, któ­ry przy­jeż­dża do Fran­cji, ule­ga prze­mia­nie, gdyż Fran­cja jest dla nie­go świę­to­ścią; zmie­nia się nie tyl­ko dla­te­go, że stąd przy­szli do nie­go Mon­te­skiusz, Ro­us­se­au i Vol­ta­ire, lecz tak­że dla­te­go, że przy­cho­dzą stąd le­ka­rze, kie­row­ni­cy, nie­zli­cze­ni drob­ni po­ten­ta­ci – od star­sze­go sier­żan­ta „pięt­na­ście lat na służ­bie” po żan­dar­ma ro­dem z Panissières. Jest to coś w ro­dza­ju ocza­ro­wa­nia na od­le­głość, a ten, kto za ty­dzień wy­jeż­dża do me­tro­po­lii two­rzy wo­kół sie­bie ma­gicz­ny krąg, w któ­rym sło­wa Pa­ryż, Mar­sy­lia, Sor­bo­na, Pi­gal­le brzmią jak za­klę­cia. Wy­jeż­dża, a ułom­ność je­go by­tu zni­ka, w mia­rę jak wy­ła­nia się syl­wet­ka li­niow­ca. Swo­ją moc, swo­ją prze­mia­nę od­czy­tu­je w oczach tych, któ­rzy go od­pro­wa­dza­ją. „Adieu ma­dras, adieu fo­ulard…”

Sko­ro od­pro­wa­dzi­li­śmy go do por­tu, po­zwól­my mu wy­pły­nąć na peł­ne mo­rze, spo­tka­my się z nim póź­niej. Tym­cza­sem po­wi­taj­my jed­ne­go z tych, któ­rzy wła­śnie wró­ci­li. „Wy­okrę­to­wa­ny” od pierw­sze­go mo­men­tu jest pew­ny sie­bie; od­po­wia­da wy­łącz­nie po fran­cu­sku, na ogół nie ro­zu­mie już kre­ol­skie­go. Ilu­stru­je to na­stę­pu­ją­ca po­pu­lar­na aneg­do­ta. Po kil­ku mie­sią­cach spę­dzo­nych we Fran­cji wie­śniak wra­ca w ro­dzin­ne stro­ny. Wi­dząc ja­kieś na­rzę­dzie rol­ni­cze, py­ta oj­ca, sta­re­go chło­pa, któ­ry nie da so­bie w ka­szę dmu­chać: „Jak się na­zy­wa to urzą­dze­nie?”. W od­po­wie­dzi oj­ciec upusz­cza mu je na sto­py i amne­zja zni­ka. Oso­bli­wa te­ra­pia.

Oto więc no­wo przy­by­ły. Nie ro­zu­mie już miej­sco­wej gwa­ry, opo­wia­da o ope­rze, któ­rą wi­dział naj­pew­niej je­dy­nie z da­le­ka, a przede wszyst­kim przyj­mu­je kry­tycz­ną po­sta­wę wo­bec ro­da­ków. Na naj­drob­niej­sze zda­rze­nia re­agu­je ina­czej niż in­ni. Jest tym, któ­ry wie. Wy­róż­nia się spo­so­bem mó­wie­nia. W par­ku la Sa­va­ne, gdzie spo­ty­ka­ją się mło­dzi lu­dzie z Fort-de-Fran­ce, roz­gry­wa się szcze­gól­ny spek­takl: no­wo przy­by­ły ma głos. – Za­raz po wyj­ściu ze szko­ły gro­ma­dzą się w la Sa­va­ne. Zda­je się, że jest o niej ja­kiś wiersz. Wy­obraź­cie so­bie te­ren dłu­gi na dwie­ście me­trów i sze­ro­ki na czter­dzie­ści, po bo­kach oko­lo­ny ra­chi­tycz­ny­mi ta­ma­ryn­dow­ca­mi, w szczy­cie mo­nu­men­tal­ny po­mnik po­le­głych za oj­czy­znę, wdzięcz­ną swo­im sy­nom, na do­le Cen­tral-Hôtel; te­ren wy­bru­ko­wa­ny nie­rów­ną kost­ką, pe­łen ka­mie­ni, po­ty­ka się na nich trzy­stu lub czte­ry­stu mło­dych lu­dzi za­mknię­tych w tej prze­strze­ni, któ­rą prze­mie­rza­ją tam i z po­wro­tem, pod­cho­dzą do sie­bie, obej­mu­ją się, nie, ni­g­dy się nie obej­mu­ją, idą da­lej.

– Cześć. Co u cie­bie?

– OK. A u cie­bie?

– OK.

I tak przez pięć­dzie­siąt lat. Tak, to mia­sto jest roz­pacz­li­wie bez­na­dziej­ne. To ży­cie rów­nież.

Spo­ty­ka­ją się i roz­ma­wia­ją. A je­śli no­wo przy­by­ły do­sta­je na­tych­miast głos, to dla­te­go, że już na nie­go cze­ka­ją. Naj­pierw oce­nią for­mę: wy­chwy­cą naj­mniej­sze po­tknię­cie, prze­świe­tlą je i w nie­speł­na czter­dzie­ści osiem go­dzin ca­łe Fort-de-Fran­ce bę­dzie o nim wie­dzieć. Te­mu, kto się wy­wyż­sza, nie wy­ba­cza się uchy­bień. Je­śli, na przy­kład, po­wie: „Nie da­ne mi by­ło zo­ba­czyć we Fran­cji żan­dar­mów na ko­niach”, jest stra­co­ny. Nie ma in­ne­go wyj­ścia, jak zre­zy­gno­wać ze swo­jej pa­ry­sko­ści lub za­paść się pod zie­mię ze wsty­du. Bo­wiem nic nie zo­sta­nie mu za­po­mnia­ne; kie­dy się oże­ni, je­go żo­na bę­dzie wie­dzia­ła, że zwią­za­ła się z pew­ną aneg­do­tą, rów­nież je­go dzie­ci bę­dą mu­sia­ły się z nią zmie­rzyć i ją prze­zwy­cię­żyć.

Skąd bie­rze się to spa­cze­nie oso­bo­wo­ści? Skąd bie­rze się ten no­wy spo­sób by­cia? Każ­dy ję­zyk jest spo­so­bem my­śle­nia, jak twier­dzą Ja­cqu­es Da­mou­ret­te i Édo­uard Pi­chon. Fakt, że no­wo przy­by­ły Czar­ny po­słu­gu­je się in­nym ję­zy­kiem ani­że­li wspól­no­ta, w któ­rej przy­szedł na świat, świad­czy o roz­dź­wię­ku, pęk­nię­ciu. Pro­fe­sor Die­drich We­ster­mann pi­sze w The Afri­can To­day and To­mor­row o po­czu­ciu niż­szo­ści od­czu­wa­nym zwłasz­cza przez wy­kształ­co­nych Czar­nych, któ­rzy bez­u­stan­nie usi­łu­ją nad nim za­pa­no­wać. Spo­so­by, ja­kich się ima­ją, do­da­je, są za­zwy­czaj na­iw­ne: „No­sze­nie eu­ro­pej­skich ubrań czy naj­mod­niej­szych ciu­chów, uży­wa­nie tych sa­mych przed­mio­tów co Eu­ro­pej­czy­cy, na­śla­do­wa­nie ich form grzecz­no­ścio­wych, okra­sza­nie oj­czy­ste­go ję­zy­ka eu­ro­pej­ski­mi wy­ra­że­nia­mi, po­słu­gi­wa­nie się gór­no­lot­nym sty­lem, kie­dy mó­wią lub pi­szą w ję­zy­ku eu­ro­pej­skim, wszyst­ko to ma po­móc w osią­gnię­ciu po­czu­cia rów­no­ści wo­bec Eu­ro­pej­czy­ków i ich spo­so­bu ży­cia”.

Spró­bu­je­my po­ka­zać, opie­ra­jąc się na in­nych opra­co­wa­niach i na­szych oso­bi­stych ob­ser­wa­cjach, skąd bie­rze się cha­rak­te­ry­stycz­na po­sta­wa Czar­ne­go wo­bec ję­zy­ka eu­ro­pej­skie­go. Ko­lej­ny raz przy­po­mi­na­my, że wnio­ski, do któ­rych doj­dzie­my, od­no­szą się do An­ty­li Fran­cu­skich; wia­do­mo jed­nak, że ta­kie sa­me za­cho­wa­nia wy­stę­pu­ją u lu­dzi wszyst­kich sko­lo­ni­zo­wa­nych ras.

Spo­tka­li­śmy i, nie­ste­ty, na­dal spo­ty­ka­my oso­by po­cho­dzą­ce z Da­ho­me­ju czy z Kon­ga, któ­re po­da­ją się za An­tyl­czy­ków; spo­tka­li­śmy i na­dal spo­ty­ka­my An­tyl­czy­ków, któ­rzy obu­rza­ją się, kie­dy ktoś bie­rze ich za Se­ne­gal­czy­ków. To dla­te­go, że An­tyl­czyk jest bar­dziej „wy­ewo­lu­owa­ny” niż Czar­ny z Afry­ki: przez co na­le­ży ro­zu­mieć, że jest bliż­szy Bia­łe­mu; co wię­cej, róż­ni­ca ta ist­nie­je nie tyl­ko na uli­cy czy bul­wa­rze, lecz tak­że w ad­mi­ni­stra­cji i w woj­sku. Każ­de­mu An­tyl­czy­ko­wi, któ­ry od­był służ­bę woj­sko­wą w od­dzia­le strzel­ców, zna­na jest ta skan­da­licz­na sy­tu­acja: z jed­nej stro­ny Eu­ro­pej­czy­cy i An­ty­le Fran­cu­skie, z dru­giej strzel­cy. Przy­po­mi­na nam to, jak pew­ne­go dnia, w cza­sie ak­cji trze­ba by­ło znisz­czyć gniaz­do ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych. Trzy­krot­nie po­sła­ni Se­ne­gal­czy­cy zo­sta­li za każ­dym ra­zem od­par­ci. Wów­czas je­den z nich spy­tał, dla­cze­go nie pój­dą tam tu­ba­bi7. W ta­kich mo­men­tach czło­wiek tra­ci pew­ność, kim jest, tu­ba­bem czy au­to­chto­nem. A jed­nak wie­lu An­tyl­czy­kom ta sy­tu­acja nie wy­da­je się skan­da­licz­na, prze­ciw­nie, uwa­ża­ją ją za cał­kiem nor­mal­ną. Tyl­ko te­go bra­ko­wa­ło, że­by bra­no nas za Mu­rzy­nów! Eu­ro­pej­czy­cy gar­dzą strzel­ca­mi i to An­tyl­czyk jest nie­kwe­stio­no­wa­nym pa­nem, któ­rzy za­wia­du­je ca­łą tą mu­rzyń­ską zgra­ją. Przy­to­czę tu skraj­ny przy­kład, zresz­tą do­syć za­baw­ny; roz­ma­wia­łem ostat­nio z pew­nym Mar­ty­ni­ka­ni­nem, któ­ry po­wie­dział mi wzbu­rzo­ny, że nie­któ­rzy Gwa­de­lup­czy­cy pod­szy­wa­ją się pod nas. Na szczę­ście, do­dał, wy­cho­dzi to szyb­ko na jaw, dla­te­go że są o wie­le bar­dziej dzi­cy niż my; i zno­wu, na­le­ży to ro­zu­mieć: bar­dziej od­da­le­ni od Bia­łych. Mó­wi się, że Czar­ny lu­bi pa­pla­ni­nę (co do mnie, sło­wo „pa­pla­ni­na” ko­ja­rzy mi się z gru­pą roz­ba­wio­nych dzie­ci, gło­śno wy­krzy­ku­ją­cych nie­zro­zu­mia­łe zda­nia); ba­wią­ce się dzie­ci, przy czym za­ba­wę moż­na ro­zu­mieć ja­ko for­mę przy­go­to­wa­nia do ży­cia. Czar­ny lu­bi pa­pla­ni­nę, stąd pro­sta dro­ga do stwier­dze­nia: Czar­ny jest dziec­kiem. Psy­cho­ana­li­ty­cy ma­ją tu po­le do po­pi­su, na­tych­miast też po­ja­wia się po­ję­cie oral­no­ści.

Jed­nak­że po­win­ni­śmy pójść jesz­cze da­lej. Za­gad­nie­nie ję­zy­ka jest zbyt za­sad­ni­cze, by­śmy mo­gli je w tym miej­scu wy­czer­pu­ją­co przed­sta­wić. Zna­ko­mi­te ba­da­nia Je­ana Pia­ge­ta na­uczy­ły nas roz­róż­niać sta­dia po­ja­wia­nia się ję­zy­ka, z dru­giej stro­ny Gelb i Gold­ste­in po­ka­za­li nam, że je­go funk­cja roz­kła­da się na eta­py, na stop­nie. W tym miej­scu in­te­re­su­je nas sto­su­nek czar­ne­go czło­wie­ka do ję­zy­ka fran­cu­skie­go. Chce­my zro­zu­mieć, dla­cze­go An­tyl­czy­cy tak chęt­nie mó­wią po fran­cu­sku.

Je­an-Paul Sar­tre w swo­im wstę­pie do An­tho­lo­gie de la poésie nègre et mal­ga­che po­wia­da, że czar­ny po­eta zwró­ci się prze­ciw­ko ję­zy­ko­wi fran­cu­skie­mu, ale nie jest to praw­dą w od­nie­sie­niu do po­etów an­tyl­skich. Zga­dza­my się w tym zresz­tą z pa­nem Mi­che­lem Lei­ri­sem, któ­ry nie­daw­no na­pi­sał na te­mat kre­ol­skie­go: „Obec­nie kre­ol­ski, ję­zyk wciąż jesz­cze po­pu­lar­ny i zna­ny mniej wię­cej wszyst­kim, któ­rym jed­nak tyl­ko nie­pi­śmien­ni po­słu­gu­ją się za­miast fran­cu­skie­go, wy­da­je się z gó­ry ska­za­ny na przej­ście do ka­te­go­rii re­lik­tu z chwi­lą, gdy edu­ka­cja (jak­kol­wiek po­wol­ny jest jej po­stęp, utrud­nia­ny wszę­dzie nie­wy­star­cza­ją­cą licz­bą pla­có­wek szkol­nych, ubó­stwem bi­blio­tek pu­blicz­nych i nie­jed­no­krot­nie zbyt ni­skim ma­te­rial­nym po­zio­mem ży­cia) roz­po­wszech­ni się dość sze­ro­ko wśród naj­uboż­szych warstw spo­łe­czeń­stwa”. Au­tor do­da­je jesz­cze: „Po­etom, o któ­rych mó­wię, w żad­nym ra­zie nie za­le­ży na tym, by stać się »an­tyl­ski­mi« – w sen­sie pro­wan­sal­skiej ma­low­ni­czo­ści – przez po­słu­gi­wa­nie się ję­zy­kiem za­po­ży­czo­nym, co wię­cej, nie­za­leż­nie od je­go istot­nych wa­lo­rów po­zba­wio­nym ze­wnętrz­ne­go za­się­gu, lecz by po­twier­dzić wo­bec Bia­łych, prze­peł­nio­nych naj­gor­szy­mi uprze­dze­nia­mi ra­so­wy­mi, a któ­rych bu­ta z każ­dym dniem oka­zu­je się co­raz mniej uza­sad­nio­na, wła­sną nie­za­leż­ność”8.

Trze­ba przy­znać, że ktoś ta­ki, jak pi­szą­cy po kre­ol­sku Gil­bert Gra­tiant tra­fia się nie­zwy­kle rzad­ko. Do­daj­my, że war­tość po­etyc­ka tych pro­duk­cji po­zo­sta­wia wie­le do ży­cze­nia. Z dru­giej stro­ny ist­nie­ją wy­bit­ne dzie­ła prze­tłu­ma­czo­ne z ję­zy­ków wo­lof czy ful, a ling­wi­stycz­ne ba­da­nia Che­ikh An­ta Dio­pa bu­dzą na­sze ży­we za­in­te­re­so­wa­nie.

Ni­cze­go po­dob­ne­go nie znaj­dzie­my na An­ty­lach. Ję­zy­kiem ofi­cjal­nym jest tam fran­cu­ski; na­uczy­cie­le pil­nu­ją, by dzie­ci nie uży­wa­ły kre­ol­skie­go. Prze­mil­czy­my po­wo­dy, ja­kie by­wa­ją po­da­wa­ne. Na po­zór pro­blem był­by na­stę­pu­ją­cy: na An­ty­lach tak jak w Bre­ta­nii, jest dia­lekt i jest ję­zyk fran­cu­ski. Ale to nie­praw­da, po­nie­waż Bre­toń­czy­cy nie uwa­ża­ją się za gor­szych od Fran­cu­zów. Bre­toń­czy­cy nie zo­sta­li ucy­wi­li­zo­wa­ni przez Bia­łych.

Nie chcąc mno­żyć ele­men­tów, ry­zy­ku­je­my, że nie uda nam się okre­ślić sed­na spra­wy; nie­mniej waż­ne jest, by po­wie­dzieć Czar­ne­mu, że po­sta­wa ze­rwa­nia ni­g­dy ni­ko­go nie ura­to­wa­ła; to praw­da, że mu­szę uwol­nić się od te­go, kto mnie du­si, bo fak­tycz­nie nie mo­gę od­dy­chać, lecz nie­zdro­we jest prze­szcze­pia­nie na płasz­czy­znę fi­zjo­lo­gicz­ną (me­cha­nicz­na trud­ność w od­dy­cha­niu) ele­men­tu psy­cho­lo­gicz­ne­go (nie­moż­ność roz­wo­ju).

Co to zna­czy? Po pro­stu to: kie­dy An­tyl­czyk z ty­tu­łem ma­gi­stra fi­lo­zo­fii oświad­cza, że nie przy­stą­pił do eg­za­mi­nu na agréga­tion, po­da­jąc ja­ko po­wód swój ko­lor skó­ry, mó­wię, że fi­lo­zo­fia ni­g­dy ni­ko­go nie ura­to­wa­ła. Kie­dy in­ny za wszel­ką ce­nę chce mi udo­wod­nić, że Czar­ni są rów­nie in­te­li­gent­ni jak Bia­li, mó­wię: tak­że in­te­li­gen­cja ni­g­dy ni­ko­go nie ura­to­wa­ła, co jest praw­dą, bo je­śli w imię fi­lo­zo­fii czy in­te­li­gen­cji gło­si się rów­ność wszyst­kich lu­dzi, tak sa­mo w imię fi­lo­zo­fii i in­te­li­gen­cji de­cy­du­je się ich uni­ce­stwić.

Za­nim przej­dzie­my da­lej, wy­da­je nam się ko­niecz­ne, by po­wie­dzieć pew­ne rze­czy. Mó­wię tu­taj z jed­nej stro­ny o wy­alie­no­wa­nych (mi­sty­fi­ko­wa­nych) Czar­nych, a z dru­giej o nie mniej wy­alie­no­wa­nych (mi­sty­fi­ka­to­rzy i mi­sty­fi­ko­wa­ni) Bia­łych. Cho­ciaż tyl­ko Sar­tre i kar­dy­nał Ver­dier twier­dzą, że czas naj­wyż­szy skoń­czyć ze skan­da­lem czar­ne­go pro­ble­mu, mu­si­my skon­sta­to­wać, że to ich po­sta­wa jest nor­mal­na. My rów­nież mo­gli­by­śmy przy­to­czyć mnó­stwo źró­deł i cy­ta­tów na do­wód, że „uprze­dze­nie z po­wo­du ko­lo­ru skó­ry” jest fak­tycz­nie idio­ty­zmem, pod­ło­ścią, któ­rą na­le­ży wy­rwać z ko­rze­nia­mi.

Sar­tre tak za­czy­na Czar­ne­go Or­fe­usza: „Cze­góż to spo­dzie­wa­li­ście się, zdej­mu­jąc kne­bel, któ­ry za­my­kał te czar­ne usta? Że za­czną one śpie­wać wam po­chwa­ły? My­śle­li­ście, że gdy pod­nio­są się gło­wy, któ­re na­si oj­co­wie si­łą po­chy­li­li aż do zie­mi, wy­czy­ta­cie w ich oczach ad­o­ra­cję?”9. Nie wiem, ale za­pew­niam, że ten, kto bę­dzie szu­kał w mo­ich oczach cze­go­kol­wiek po­za nie­ustan­nym do­cie­ka­niem, stra­ci wzrok; nie ma w nich ani wdzięcz­no­ści, ani nie­na­wi­ści. A je­śli za­cznę krzy­czeć, mój krzyk wca­le nie bę­dzie czar­ny. Nie, z per­spek­ty­wy, któ­rą tu­taj przy­ję­li­śmy, nie ma czar­ne­go pro­ble­mu. A gdy­by na­wet był, Bia­łych ob­cho­dził­by je­dy­nie przez przy­pa­dek. Ta hi­sto­ria roz­gry­wa się w ciem­no­ści, więc świa­tło, któ­re przy­no­szę, bę­dzie mu­sia­ło do­trzeć do jej naj­dal­szych za­kąt­ków.

Dok­tor H.-L. Gor­don, le­karz w szpi­ta­lu psy­chia­trycz­nym Ma­tha­re w Na­iro­bi, w ar­ty­ku­le dla „Pres­se médi­ca­le” pi­sze o wschod­nich Afry­ka­nach: „Wy­so­ko za­awan­so­wa­ne tech­nicz­nie ob­ser­wa­cje prze­pro­wa­dzo­ne na pró­bie stu mó­zgów nor­mal­nych au­to­chto­nów – go­łym okiem i przy uży­ciu mi­kro­sko­pu – po­twier­dza­ją, że nie wy­stę­pu­je u nich mózg no­we­go ty­pu, cha­rak­te­ry­zu­ją­cy się, jak wia­do­mo, ko­mór­ka­mi w ostat­nim sta­dium roz­wo­ju”. I do­da­je: „Ilo­ścio­wo róż­ni­ca ta wy­no­si 14,8 pro­cent” (cy­tat za­po­ży­czo­ny u sir Ala­na Burn­sa10).

Mó­wi­li­śmy, że Mu­rzyn jest bra­ku­ją­cym ogni­wem mię­dzy mał­pą a czło­wie­kiem, bia­łym czło­wie­kiem, rzecz ja­sna; i do­pie­ro na sto dwu­dzie­stej stro­nie sir Alan Burns kon­klu­du­je: „Nie mo­że­my za­tem uwa­żać za na­uko­wo udo­wod­nio­ną teo­rię, we­dług któ­rej czar­ny czło­wiek stoi ni­żej w roz­wo­ju ani­że­li bia­ły lub po­cho­dzi od in­ne­go przod­ka”. Do­rzuć­my, że z ła­two­ścią mo­gli­by­śmy wy­ka­zać ab­sur­dal­ność twier­dzeń ta­kich jak to: „We­dług Pi­sma roz­dział ras bia­łych i czar­nych bę­dzie trwał w nie­bie, ja­ko i na zie­mi, a tu­byl­cy, któ­rzy wej­dą do Kró­le­stwa Nie­bie­skie­go, zo­sta­ną od­dzie­le­ni i skie­ro­wa­ni do spe­cjal­nych miesz­kań Oj­ca, o któ­rych wspo­mi­na No­wy Te­sta­ment”. Al­bo: „Je­ste­śmy na­ro­dem wy­bra­nym, po­patrz na od­cień na­szej skó­ry, in­ni są czar­ni lub żół­ci z po­wo­du ich grze­chów”.

Jak wi­dać, po­wo­łu­jąc się na czło­wie­czeń­stwo, po­czu­cie god­no­ści, mi­łość, mi­ło­sier­dzie, ła­two mo­gli­by­śmy udo­wod­nić czy skło­nić do przy­zna­nia, że Czar­ny jest rów­ny Bia­łe­mu. Nasz cel jest jed­nak zu­peł­nie in­ny: chce­my po­móc Czar­ne­mu wy­zwo­lić się z ca­łe­go ar­se­na­łu kom­plek­sów wy­ro­słych na grun­cie sy­tu­acji ko­lo­nial­nej. Pan Achil­le, pro­fe­sor w Ly­cée du Parc w Lyonie, w swo­im wy­kła­dzie po­dzie­lił się oso­bi­stą hi­sto­rią. Jest to po­wszech­nie zna­na hi­sto­ria. Nie­wie­lu Czar­nych, któ­rzy miesz­ka­ją we Fran­cji, jej nie prze­ży­ło. Ja­ko ka­to­lik wy­brał się na stu­denc­ką pielg­rzym­kę. Ksiądz, wi­dząc brą­zo­we­go w swo­jej gru­pie, zwró­cił się do nie­go: „Ty dla­cze­go opu­ścić wiel­ka sa­wan­na i przy­je­chać do nas?”. Tak za­gad­nię­ty, ucie­ki­nier z wiel­kiej sa­wan­ny udzie­lił bar­dzo grzecz­nej od­po­wie­dzi i to nie on po­czuł się za­że­no­wa­ny. Nie­po­ro­zu­mie­nie wy­wo­ła­ło śmiech, po czym piel­grzym­ka ru­szy­ła w dal­szą dro­gę. Lecz je­śli za­sta­no­wi­my się przez chwi­lę, zo­ba­czy­my, że fakt, iż ksiądz mó­wił ła­ma­ną fran­cusz­czy­zną, pro­wa­dzi do róż­nych spo­strze­żeń:

1. „Znam Czar­nych; trze­ba zwra­cać się do nich ła­god­nie, mó­wić o ich kra­ju; trze­ba umieć z ni­mi roz­ma­wiać, o to cho­dzi. Niech pan zo­ba­czy…”. Wca­le nie prze­sa­dza­my: Bia­ły mó­wią­cy do Mu­rzy­na za­cho­wu­je się do­kład­nie tak jak do­ro­sły wo­bec dziec­ka, a więc miz­drzy się, mru­czy, przy­mi­la, spiesz­cza. Za­ob­ser­wo­wa­li­śmy to nie raz, lecz set­ki ra­zy, a na­sze ob­ser­wa­cje nie do­ty­czy­ły Bia­łych tej czy in­nej ka­te­go­rii; dba­jąc o pod­sta­wo­wy obiek­ty­wizm, po­sta­no­wi­li­śmy prze­ba­dać to zja­wi­sko u le­ka­rzy, funk­cjo­na­riu­szy po­li­cji, wła­ści­cie­li firm w miej­scu pra­cy. Ktoś mógł­by po­wie­dzieć, za­po­mi­na­jąc o na­szym ce­lu, że po­win­ni­śmy skie­ro­wać uwa­gę gdzie in­dziej, że są Bia­li, któ­rzy nie miesz­czą się w tym opi­sie.

Od­po­wie­my na to, że przed­mio­tem na­szej kry­ty­ki są mi­sty­fi­ko­wa­ni i mi­sty­fi­ka­to­rzy, wy­alie­no­wa­ni, i że na­wet je­śli zda­rza­ją się Bia­li o zdro­wym sto­sun­ku do Czar­nych, to wła­śnie ta­kie przy­pad­ki po­mi­nie­my. Prze­cież je­śli wą­tro­ba mo­je­go pa­cjen­ta funk­cjo­nu­je jak na­le­ży, nie zna­czy to, że ner­ki są zdro­we. Uznaw­szy, że wą­tro­ba jest w nor­mie, zo­sta­wię ją, co jest nor­mal­ne, i zaj­mę się ner­ka­mi; w tym przy­pad­ku to ner­ki są cho­re. Co ozna­cza, że obok lu­dzi nor­mal­nych, któ­rzy we­dług ludz­kiej psy­cho­lo­gii za­cho­wu­ją się zdro­wo, są też lu­dzie za­cho­wu­ją­cy się – we­dług psy­cho­lo­gii nie­ludz­kiej – pa­to­lo­gicz­nie. Tak się skła­da, że ist­nie­nie lu­dzi te­go ga­tun­ku do­pro­wa­dzi­ło do wie­lu zja­wisk, do któ­rych za­ni­ku chce­my przy­czy­nić się tą pra­cą.

Ta­kie zwra­ca­nie się do Mu­rzy­nów to wy­cho­dze­nie im na­prze­ciw, ośmie­la­nie ich, to uła­twia­nie im zro­zu­mie­nia nas, do­da­wa­nie od­wa­gi…

Wie­dzą o tym le­ka­rze w przy­chod­niach. Do dwu­dzie­stu eu­ro­pej­skich cho­rych po­wie­dzą: „Pro­szę usiąść… Z czym Pan przy­cho­dzi?… Co Pa­nu do­le­ga?…”. Zja­wia się Mu­rzyn czy Arab: „Sia­daj, chło­pie… Co się dzie­je?… Gdzie cię bo­li?”. A cza­sa­mi na­wet: „Ty, co ci jest?”.

2. Zwra­ca­nie się w ła­ma­nym ję­zy­ku do Mu­rzy­na ob­ra­ża go, bo ozna­cza, że to on mó­wi ła­ma­nym ję­zy­kiem. Ktoś mógł­by po­wie­dzieć, że nie ma w tym in­ten­cji, za­mia­ru ob­ra­że­nia. Zgo­da, ale wła­śnie brak in­ten­cji, bez­ce­re­mo­nial­ność, non­sza­lan­cja, ta ła­twość, z ja­ką się go kla­sy­fi­ku­je, za­my­ka, pry­mi­ty­wi­zu­je, od-cy­wi­li­zo­wu­je, jest ob­raź­li­wa.

Ten, kto zwra­ca się w ła­ma­nym ję­zy­ku do ko­lo­ro­we­go czy Ara­ba i nie wi­dzi w tym nic nie­sto­sow­ne­go, uchy­bia­ją­ce­go, za­pew­ne ni­g­dy się nad tym nie za­sta­na­wiał. Oso­bi­ście, nie­jed­no­krot­nie czu­li­śmy, w któ­rym mo­men­cie roz­mo­wy z pa­cjen­tem po­su­wa­my się za da­le­ko…

W obec­no­ści sta­rej, sie­dem­dzie­się­cio­trzy­let­niej wie­śniacz­ki, upo­śle­dzo­nej umy­sło­wo i z po­stę­pu­ją­cą de­men­cją, czu­ję na­gle, że tra­cę wraż­li­wość. Fakt, że do­sto­so­wu­ję mój ję­zyk do de­men­cji, do upo­śle­dze­nia umy­sło­we­go, że „po­chy­lam się” nad tą nie­szczę­sną sta­rusz­ką, że zni­żam się do jej po­zio­mu, by po­sta­wić dia­gno­zę, jest wi­do­mym zna­kiem pod­da­nia się w mo­ich re­la­cjach z ludź­mi.

Ktoś po­wie, że je­stem ide­ali­stą. Ależ nie, to in­ni za­cho­wu­ją się pod­le. Oso­bi­ście za­wsze zwra­cam się do Ara­bów w po­praw­nej fran­cusz­czyź­nie i jak do­tąd za­wsze by­łem zro­zu­mia­ny. Od­po­wia­da­ją mi, jak po­tra­fią, ale ja od­rzu­cam ja­ką­kol­wiek for­mę pa­ter­na­li­zmu.

– Wi­taj, przy­ja­cie­lu! Co bo­li? No, zo­bacz­my. Brzuch? Ser­ce?

…Z lek­kim ak­cen­tem, któ­ry cho­rzy w szpi­ta­lach zna­ją aż za do­brze.

Je­śli od­po­wia­da­ją mniej wię­cej w ten sam spo­sób, ma­my czy­ste su­mie­nie. „Wi­dzi pan, mia­łem ra­cję. Oni już ta­cy są”.

W prze­ciw­nym wy­pad­ku trze­ba scho­wać swo­je ni­by­nóż­ki i za­cho­wać się jak męż­czy­zna. Ca­ła kon­struk­cja się wa­li. Czar­ny, któ­ry mó­wi: „Nie je­stem pań­skim przy­ja­cie­lem, pa­nie dok­to­rze…”. Ku­beł zim­nej wo­dy.

Ale mu­si­my zejść jesz­cze ni­żej. Je­steś w ka­wiar­ni, w Ro­uen lub w Stras­bur­gu, za­uwa­żył cię, nie­ste­ty, sta­ry pi­ja­czy­na. Na­tych­miast do­sia­da się do two­je­go sto­li­ka: „Ty Afry­ka, tak? Da­kar, Ru­fi­sque, bur­de­le, ko­bie­ty, knaj­py, man­go, ba­na­ny…”. Wsta­jesz i od­cho­dzisz; na po­że­gna­nie ob­rzu­ca cię gra­dem obelg: „Ty bru­da­sie, w bu­szu nie rżną­łeś ta­kie­go waż­nia­ka, czar­nu­chu je­den!”.

Pan Man­no­ni opi­sał zja­wi­sko, któ­re na­zwał kom­plek­sem Pro­spe­ra. Wró­ci­my do je­go od­kryć, gdyż po­zwo­lą nam zro­zu­mieć psy­cho­lo­gię ko­lo­nia­li­zmu. Jed­nak już te­raz mo­że­my stwier­dzić:

Mó­wie­nie ła­ma­nym ję­zy­kiem wy­ra­ża ideę: „Masz zo­stać tam, gdzie je­steś”.

Spo­ty­kam Niem­ca czy Ro­sja­ni­na mó­wią­ce­go sła­bo po fran­cu­sku. Za po­mo­cą ge­stów sta­ram się udzie­lić mu in­for­ma­cji, o któ­rą pro­sił, ale ro­biąc to, nie za­po­mi­nam, że po­sia­da wła­sny ję­zyk, kul­tu­rę i że w swo­im kra­ju jest, być mo­że, ad­wo­ka­tem lub in­ży­nie­rem. W każ­dym ra­zie jest ob­cy w mo­jej spo­łecz­no­ści i je­go nor­my mu­szą róż­nić się od na­szych.

Z Czar­nym jest zu­peł­nie ina­czej. On nie po­sia­da kul­tu­ry, cy­wi­li­za­cji ani „dłu­giej prze­szło­ści hi­sto­rycz­nej”.