Ćwirowidło - Kowal Damian - ebook

Ćwirowidło ebook

Kowal Damian

4,0

Opis

Czy można przyzwyczaić się do końca świata? Damian Kowal w swojej debiutanckiej powieści „Ćwirowidło” opisuje rzeczywistość, która przesunęła się o kilka klatek w stronę apokalipsy. Wrocław nie jest już częścią Polski, tylko wielokulturowego, otwartego na przybyszów z zewnątrz Śląska. Zmieniają się nazwy ulic, słyszane na nich języki, znikają zwierzęta, pojawiają się nowe rośliny. A przede wszystkim – brakuje wody. Podobno ktoś gdzieś widział wróbla. A przecież wyginęły. Zmianie nie ulegają kompleksy Daktarego – głównego bohatera, który słuchając japońskiego popu, przemierza miasto, z lękiem sprawdza stan konta, szuka zleceń, najważniejsze, że czynsz ma już zapłacony.
Ćwirowidło” to opowieść o końcu świata, jaki znaliśmy, katastrofie klimatycznej i moralnym niepokoju, który dopada w momencie, kiedy akurat jesteśmy bez pieniędzy, pracy i perspektyw. Książka Kowala jest trzymającą w napięciu historią o naturze, patodeweloperce, kompromisach, wyzysku w pracy i niepewności. Poznajemy świat, w którym najbardziej luksusowym towarem jest woda, a codzienność jest walką o byt, memami i fragmentami niedokończonych rozmów. A czasem atakiem wielkich, niebezpiecznych ptaków. To nie „Jurassic Park”, to Dolny Śląsk za kilka lat. „XD” – jak mówią przyjaciele.
Kowal w „Ćwirowidle” stawia pomnik nieśmiertelnej sile natury, eksplozji przyrody, miłości do ptaków i radości wbrew wszystkiemu. Political fiction, ale wcale nie do końca fiction, bo przecież w tym Wrocławiu rozpoznajemy znajome ścieżki i stare problemy. Prozatorski debiut Kowala to portret świata płonącego niemocą i rewolucją, folder zdjęć, screenów, linków, fragmentów konwersacji. A ostatnia kwestia brzmi: „Na pohybel wszystkim”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 344

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (11 ocen)
5
1
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KasiaK1979

Nie oderwiesz się od lektury

może tak być.!!! niegłupie.
00

Popularność



Kolekcje



LIPIEC [1]

– Słodki borze, żuraw! W tej okolicy nigdy ich nie było! – krzyknął Daktary, gdy usłyszał dobiegający zza okna klangor.

Odskoczył od stołu i znalazł się przy otwartym na oścież oknie. Zobaczył przelatującą nad budynkami po drugiej stronie ulicy sylwetkę – wyprostowana czarna szyja, popielate ciało i długie nogi. Ptak wydawał z siebie krótkie grrry, grrry, przypominające skrzyżowanie dźwięku trąbki ze skrzypieniem nienaoliwionych drzwi. Nadlatywał od strony Grunwaldu, kierując się w stronę Ołbina.

Miarowe grrry, grrry jeszcze przez chwilę niosło się po przedpołudniowym niebie, ale w końcu ucichło, zagłuszone przez przejeżdżający tramwaj linii 9. Daktary jeszcze przez chwilę stał w oknie, patrząc na niebieskiego moderusa betę. Przed odjazdem motorniczy zadzwonił dzwonkiem – ostre, metaliczne skrrrr wystraszyło staruszkę próbującą przejść przez torowisko. Słońce odbijało się w panelach fotowoltaicznych na dachu budynku naprzeciwko.

Dzień zapowiadał się upalnie. Znajdująca się obok zegarka w telefonie ikona ze słońcem wskazywała dwadzieścia osiem stopni, choć prawdopodobnie było cieplej. Daktary włączył wyszukiwarkę, żeby sprawdzić prognozę pogody na najbliższe dni. Zapowiadano delikatne ochłodzenie, ale w ciągu dwóch tygodni miały nadejść temperatury powyżej czterdziestu stopni Celsjusza. Apelujemy, żeby pić dużo wody i nie przebywać w nasłonecznionych miejscach.

Szlag, pomyślał. Słońce oświetlało porośnięte pnączami ściany kamienicy naprzeciwko, niektóre z roślin zaczynały żółknąć, zasłony w wielu oknach były opuszczone. Na skraju przystanku rósł niski, rozłożysty krzak, regularnie podcinany od strony torów tramwajowych. Kiedyś zasiał się w szczelinie między kostką brukową a studzienką kanalizacyjną i przez długi czas rozrastał się nieniepokojony przez nikogo, a po zawieszeniu ruchu samochodowego na ulicy Tokarczuk i przekształceniu jej w ścieżkę rowerową urósł. Ładnie komponował się z porostami, które pokryły kostkę brukową na przystanku. Parę razy Daktary widział tam modraszki.

Muszę znaleźć tego żurawia i go nagrać, pomyślał, ale najpierw zjem i znajdę coś do roboty. W lodówce nie było jednak niczego, na co miałby ochotę – kawałek białego sera typu włoskiego, nazywanego przez Tajgę kapricziozą, dwa niewielkie pomidory, opakowanie humusu, słoik kiszonych ogórków oraz arbuz, którego dostał wczoraj od Puszczyka. Weź, mówił Puszczyk, napijesz się i najesz. Posyp go odrobiną soli i płatkami chili. Wiem, że są drogie, ale, człowieku, jakie to jest dobre! Daktary nie miał chili, a soli nie chciał sypać – sam pomysł wydał mu się obrzydliwy niemal tak samo jak smarowanie arbuza musztardą, co kiedyś polecało wielu tiktokerów.

Gdy wgryzł się w jedną z cząstek – zmrożony miąższ aż chrzęszczał między zębami, co brzmiało jak rytmiczne potrząsanie pojemnikiem pełnym kruszonego lodu – pojawiła się myśl. UMRZESZ Z GŁODU, A SŁOŃCE WYSUSZY TWOJE MARTWE CIAŁO. ALE ZANIM TO SIĘ STANIE, POJAWIĄ SIĘ SĘPY. WIESZ, ŻE NA ŚLĄSKU JEST CORAZ WIĘCEJ SĘPÓW? PRZYNOSZĄ JE TU CIEPŁE PRĄDY Z POŁUDNIA. SZYBUJĄ, SZYBUJĄ, SZYBUJĄ, A ICH CZARNE JAK OBSYDIAN OCZY WYPATRUJĄ PADLINY. A GDY CIĘ ZNAJDĄ, BĘDĄ KAWAŁEK PO KAWAŁKU WYSZARPYWAĆ Z CIEBIE MIĘSO. GDY OSTATKIEM SIŁ BĘDZIESZ PATRZYŁ W BIAŁE OD ŻARU NIEBO, ZOBACZYSZ TYLKO SĘPY.

Potrząsnął głową, a potem całym ciałem od góry do dołu. Uspokój się, powtarzał w myślach, to nie jest prawdziwe. To tylko twój mózg robi sobie żarty. NIE UMRZESZ Z GŁODU, ZA DUŻO JESZ. OD TEGO ROŚNIE CI BRZUCH. WIELKI BRZUCH. BEBZON, BEBZON, BEBZON!

Byczku, weź głęboki wdech i zamknij oczy. Wydech. Wdech. Wydech.

Zostało tylko zimne uczucie na zębach. Ugryzł arbuza. Soczysty, chłodny, chrupiący. Na tym się skup, pomyślał. I znajdź coś do roboty.

Z przyzwyczajenia zajrzał na grupę Korepetycje Wrocław, ale od końca roku szkolnego nie było nowych ogłoszeń. Przez chwilę skrolował główną stronę – niekończący się potok treści i memów pomagał mu osiągnąć pustkę w głowie.

Kr, kr, kr, kr, kr – kółko w myszce wykręcało rytm jak stary zegar. „Gazeta Wrocławska” pisała: „Pracownicy zakładu oczyszczania miasta rozważają strajk. Czy czeka nas zagrożenie biologiczne?”. O, memik – „Kiedy twoja rada miasta zjadła cały granulat dla rad miasta i udaje niewinjotko”. Klasyczna formatka, pomyślał Daktary. Kr, kr, kr. Zdjęcie wyjątkowo puszystego kota ze złą miną. Kr, kr, kr. Dziesięciosekundowy film z wyjącym beagle’em. Kr, kr, kr. Skrolował przez jakiś czas, dłuższy niż chciał. Codziennie sobie powtarzał, że nie może przeglądać tylu memów, ale gdy już zaczął, wpadał po samą szyję. Strumień płynął i płynął, obrazy pojawiały się i zaraz znikały.

W końcu przestał i spojrzał na zegarek – 10.45. Mój borze, pomyślał, nawet nie zauważyłem, kiedy zjadłem całego arbuza. Na talerzu zostały tylko zielone skórki; przypominały porzucone na brzegu, porośnięte glonami łodzie. Dobra, może w banku czasu coś znajdę, uznał. Wstał od komputera i poszedł do łazienki. Wziął bardzo szybki prysznic – odkąd woda zaczęła być reglamentowana, nie było miejsca na długie moczenie się – umył zęby i zmienił ubrania. Sprawdził stan podłoża w mamilarii, którą dostał od Tajgi. Niewielki kaktus wyglądał jak puchata baryłka, ziemia w doniczce była odrobinę wilgotna. Zamknął okno, włożył stare trampki i okulary przeciwsłoneczne, chwycił plecak – upewnił się wcześniej, że jest w nim butelka wody – i wyszedł.

Od razu poczuł różnicę temperatur. Od wielu lat mało kto wybierał mieszkanie w południowych częściach budynków. Nie miały na to wpływu nawet niskie ceny, gdyż w trakcie fal upałów było tam nie do wytrzymania. W bloku Daktarego tylko on i Jemeńczyk z trzeciego piętra mieszkali po nasłonecznionej stronie. Schodził powoli; żółta szpitalna farba w wielu miejscach odłaziła od ścian. Winda nie działała od lat, poza tym jej naprawa była bezcelowa, odkąd rada miasta zarządziła, że działające windy przysługują tylko budynkom powyżej dziesięciu pięter. Nie możemy sobie pozwolić na marnotrawstwo energii, mówili.

Wyszedł z budynku. Od razu uderzyły go gorąc i światło. Spojrzał w prawo, w stronę Ogrodu Botanicznego. Zielone korony drzew dominowały nad okolicą, dając cień i odrobinę chłodu okolicznym mieszkańcom. Usłyszał dobiegający spośród gałęzi głos kosa, może dwóch – nie był w stanie określić. Metaliczne pli-pli-pli-pli-pli dzwoniło w uszach; pewnie ptak zauważył kota lub sowę. Zerwała się lekka bryza, a liście ogrodowych dębów, wiązów i grabów zaszumiały – szzzzzzzszszsz, szszzzzzzz, szszzzzzz. Daktaremu ten dźwięk kojarzył się z czymś dobrym i miłym, ale nie potrafił tego nazwać. Szszzzzzzzz. Co to za uczucie?

Skręcił w lewo i skierował się w stronę ulicy Sępa-Szarzyńskiego. Rozejrzał się po okolicy – w niemalże każdym oknie znajdowały się rośliny, a ściany budynków porastały bluszcze i miliny. Niedawno nasadzone topole przyjęły się całkiem nieźle, a w przerwach między kostkami brukowymi rozwijały się porosty. Przeszedł pod drzewem rosnącym przy starym przejściu dla pieszych i usłyszał przyjemny szum, oznakę wielości zamieszkujących koronę owadów. W wielkich donicach postawionych na dawnych miejscach parkingowych rosły dziesiątki kwiatów; czasami pielęgnowały je okoliczne staruszki. Przeciął ulicę Tokarczuk – od Kredki i Ołówka aż po plac Bema ciągnęło się zielone, ukwiecone torowisko. Choć mieszkał tu od kilku lat, wciąż dziwiło go, że kiedyś była to jedna z najruchliwszych ulic w mieście, dudniąca od rozpędzonych sportowych aut i motocykli.

Minął gruzińską piekarnię, z której unosił się zapach drożdżowego ciasta i słonego białego sera. Przeszedł obok Zielonego Sklepu – we wnętrzu ekspedientka, wielka blondynka z tatuażami sławiącymi nieistniejący od lat klub żużlowy, rozmawiała ze swoją koleżanką. Szedł wolnym krokiem, korzystając z cienia budynków. Po drugiej stronie ulicy siedziało trzech chłopców. Jeden z nich w skupieniu grał na przenośnej konsoli, a towarzysze głośno instruowali, co powinien zrobić. W górę! Lewo! Kucaj! Teraz bij!

Skierował się do dwukondygnacyjnego budynku na Benedyktyńskiej, który wydawał się nikły w obliczu znajdującego się naprzeciw bloku. Kiedyś mieścił się tu dyskont, o czym świadczył pordzewiały, porośnięty powojami znak ze stylizowaną biedronką. Na wyższej kondygnacji znajdowała się siedziba spółdzielni mieszkaniowej, na niższej bank czasu, mechanik rowerowy i kawiarnia, w której zbierali się pracujący w biurowcu niedaleko Hindusi.

Wszedł do środka – dyskontowej przeszłości można było się domyślić po jednolicie białych ścianach, kremowych kafelkach i rzędach jarzeniówek. Na wprost wejścia stały dwa stoły do tenisa stołowego – przy jednym z nich dwóch chłopaczków rozgrywało zacięty pojedynek. Pat, ścina, pat, odbicie, pat, nie obronił. Po prawej stronie mieściły się rzędy stolików z krzesłami, ale zajęty był tylko jeden – kobieta o zaciętej twarzy i z brązowo-siwymi włosami, związanymi pomarańczową chustką, w wielkim skupieniu cerowała stertę ubrań. Przy biurku pod oknem drzemał kierownik banku, starszy, łysiejący gość o szczurzej twarzy. Obok znajdowała się tablica z ogłoszeniami: posprzątam, zaszyję, szukam mechanika, nauczę liczyć; nic, co Daktary potrafił lub lubił robić.

– Kierowniku – powiedział w stronę drzemiącego mężczyzny – nie ma nic poza tym?

Mężczyzna spojrzał na niego spod półprzymkniętych powiek. Wydawało się, że nie usłyszał.

– Najwyraźniej wszyscy z okolicy na wakacjach – odparł sennie. Jego głos brzmiał kamieniście. – Jeśli szukasz pieniędzy, nikt ich nie ma. Jeśli potrzebujesz treningu, pogadaj z nimi. – Skinął w stronę grających w ping-ponga chłopaków. – Jeśli chcesz jedzenia, to w zoo za pomoc przy grządkach dają warzywa i owoce.

Daktary wyjął telefon i zalogował się przez aplikację na konto w banku. Kwota, którą ujrzał, była daleka od jego oczekiwań. Przynajmniej opłaciłem już czynsz, pomyślał. Wylogował się, po czym przeliczył pieniądze w portfelu – dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści dwa. Nie jest źle, ale mogło być lepiej.

NIE DOŚĆ, ŻE UMRZESZ Z GŁODU, TO JESZCZE Z BIEDY. PAMIĘTASZ, JAK W MUZEUM CIECZY WYPŁACALI PREMIĘ I JADŁEŚ POTEM PIZZĘ Z GORGONZOLĄ I GRUSZKAMI? TO JUŻ NIE WRÓCI, BO SKONASZ JAK SZCZUR, SKULONY POD KOSZEM NA ŚMIECI, W KTÓRYM SZUKAŁEŚ RESZTEK. A CO, JEŚLI ZACZNIE CIĘ BOLEĆ ZĄB? PAMIĘTASZ CHYBA, ILE KOSZTUJĄ DENTYŚCI? NIBY MIASTO BAWI SIĘ W UTOPIĘ, ALE NA BEZPŁATNE LECZENIE ZĘBA CZEKA SIĘ TYGODNIAMI. NIE POCIĄGNIESZ DŁUGO NA KODEINIE, TAK JAK OSTATNIO, A WIESZ, ŻE DROŻEJE, OJ, DROŻEJE!

Zamknął oczy i wziął głęboki wdech.

– Wszystko w porządku, chłopcze? – spytał kierownik.

Daktary otworzył oczy i zobaczył jego twarz; wąskie, ciemne oczy lustrowały go z góry na dół, a cienki wąs pod długim nosem przypominał nie szczura, a ryjówkę.

– Tak, tak. Wszystko git. To co, w zoo szukają kogoś do pielenia grządek?

– Tak jak powiedziałem. Chcesz, żebym zapytał, kiedy możesz przyjść?

Daktary potwierdził ruchem głowy. Kierownik sięgnął do szuflady białego, wykonanego z płyt wiórowych biurka, które kiedyś mogło zdobić dom przedstawicieli klasy średniej, i wyjął z niej starego smartfona z pękniętą szybką. Obsługiwał go palcem wskazującym prawej dłoni, mocno trzymając telefon w lewej – gdy wybierał numer, Daktary pomyślał, że tak musieli wyglądać starożytni urzędnicy ryjący zarządzenia w glinianych tabliczkach. Chwilę czekał na połączenie, ale w końcu ktoś odebrał. Tak, jest chętny. Tak, chyba da radę, wygląda na kawał chłopa. Tak. A dobrze, nie narzekam. Mówił powoli i sennie, ale wyraźnie, urzędniczo. Rozłączył się.

– Bądź na trzynastą. Zgłoś się przy głównej bramie i powiedz, że jesteś z Benedyktyńskiej. Powiedzieli, że za sześć godzin pracy dadzą ci tyle warzyw, ile będziesz chciał.

– Dzięki wielkie, kierowniku.

Mężczyzna nie odpowiedział, skinął tylko głową i zamknął oczy, gotowy do dalszej drzemki. Kobieta w głębi sali wciąż cerowała, a chłopcy zrobili sobie przerwę od gry i oglądali coś na telefonach. Daktary skierował się w stronę wyjścia.

Dlaczego wszystkim tak się stresuję? – pomyślał. Czynsz zapłacony, będę miał co jeść – o co mi chodzi?

– Hej, Daktary! Co tam? Szukasz roboty?

– Borze, Puszczyk. Nie strasz mnie.

Prawie na niego wpadł. Puszczyk akurat stał w wejściu. Cofnął się o dwa kroki; ubrany był w kraciastą koszulę, krótkie spodnie w kwiatowy wzór i nosił sandały. Miał okrągłą twarz i duże oczy, powiększane przez okulary – w liceum mógłby być przystojnym nerdem.

– Skupienie, mordo, tak jak pan Bodhidharma powiedział! Musisz mniej myśleć, to będziesz więcej zauważał. Bierz przykład z Andrzeja.

– Jasne. Co cię tu sprowadza? – Daktary zmienił temat.

– A szedłem po rower do mechanika. Idę sobie, patrzę przez okno, a tu moja morda Daktary Wren szuka roboty. To pomyślałem, że zajdę, pogadam. Tym bardziej – Puszczyk zbliżył twarz do jego twarzy – że słyszałem coś, w co nie uwierzysz, a co ci się spodoba!

– Jeśli to nowe Radiohead, to nawet nie chcę o tym słyszeć. – Daktary odsunął się od niego. Czuł niepokój, gdy ludzie za bardzo się zbliżali, i zaczynał się pocić.

– Co? Daj spokój, kogo oni jeszcze dzisiaj obchodzą? Chodź, wyjdziemy na papieroska. Sprawa wymaga ćmika.

Wyszli z budynku. Powoli zbliżało się południe, co można było odczuć po ilości światła i ciepła. Stanęli naprzeciwko wejścia do warsztatu rowerowego; Puszczyk uniósł rękę i krzyknął:

– Dzień dobry!

Pracujący w środku mechanik nawet nie odwrócił wzroku – grzebał coś przy zębatkach ustawionego kołami do góry roweru. Podniósł tylko kciuk, prawdopodobnie na znak, że usłyszał. Puszczyk wyjął z kieszeni koszuli papierosy i przekazał Daktaremu. Opakowanie było niemal idealnie białe, nie licząc znajdującego się na otwarciu czerwonego kwadratu z odwzorowaniem Merkatora i zapisaną cyrylicą nazwą PRIMA. Daktary chwilę przyglądał się paczce, po czym pokazał ją Puszczykowi, niemo pytając, skąd ją ma.

– Sąsiad przywiózł z narażeniem życia. Wiesz, jak trudno przewieźć coś przez Przenajświętszą? Polscy celnicy szaleją, gdy widzą śląskie blachy, a dodaj do tego kierowcę Ukraińca. Nu, bierz, nie marudź.

Daktary wyjął papierosa i odpalił. Zaciągnął się i niemal od razu zaczął kaszleć.

– Spokojnie, mordo, nie zabiorę ci – powiedział Puszczyk, po czym zaciągnął się bardzo mocno, aż po samo dno płuc. Chwilę trwał w bezruchu, po czym wypuścił wielką chmurę dymu. – Chcesz pyszną plotkę?

– Zależy jaką.

– Jak to jaką, najpyszniejszą! Wąż twierdzi, że słyszał wróbla.

Daktarego zmroziło. Wróbla? To niemożliwe, przecież wróble wyginęły.

– Ta, jasne. Pewnie pomylił go z mazurkiem.

– Też mu tak powiedziałem. – Puszczyk zajrzał do środka serwisu rowerowego. Mechanik dalej w skupieniu grzebał przy zębatkach. – Ale powiedział, że głuchy nie jest, wie, co słyszał, i to na sto procent był wróbel.

– Ogłaszał to już gdzieś? – Daktary zaciągnął się papierosem. Dym tak gęsty, że aż drapał w gardło, skojarzył mu się z kolczastą watą.

– Z tego, co wiem, jeszcze nie, ale znasz go. Długo tej informacji w sobie nie utrzyma. Poza tym, nawet jeśli słyszał wróbla, nikt bez dowodu nie uwierzy. – Puszczyk też się zaciągnął i chwilę stali w ciszy, pogrążeni we własnych myślach. Tylko z warsztatu rowerowego dobiegał stłumiony szczęk narzędzi.

Grrry, grrry. Przez niebo przetoczył się klangor, jasny i wyraźny jak aria operowa. Obaj unieśli głowy w poszukiwaniu przelatującej sylwetki. Grrry, grrry rozbrzmiało ponownie i żuraw wyłonił się znad bloku. Chyba ten sam, co wcześniej, pomyślał Daktary, patrząc na szarawe ciało ptaka. Leciał powoli, dumnie, zamaszyście pracując skrzydłami, z szyją jak włócznia. Kierował się w stronę Grunwaldu.

– O ty w mordę. Nie wiedziałem, że żurawie zapuszczają się do centrum. Ładna bestia, trzeba będzie odnotować. – Puszczyk kucnął i zgasił papierosa, wcierając go w chodnik. Potem wyrzucił do śmietnika, z którego wysypywały się papierki, zgniecione butelki i resztki jedzenia. Wokół kosza krążyło kilka much.

– Ech, żałuję, że nie zabrałem sprzętu. Byłoby ładne nagranie – powiedział Daktary ze smutkiem w głosie.

– Jeszcze ponagrywasz, spokojnie. Ustawiłem się z Wężem na Opatowickiej. Wpadasz? Andrzej wraca z Niderlandów.

– Chętnie, dawno go nie widziałem. Po zoo nie mam specjalnych planów.

– Będziesz pielił ogródki w imię wspólnego dobrobytu? – w głosie Puszczyka czuć było ironię.

– Będę pielił ogródki, bo w lodówce zostały mi tylko biały ser. Arbuza od ciebie już zjadłem.

– Mam nadzieję, że smakował. No dobra, to wpadnij, jak skończysz. Będziemy jakoś od dziewiętnastej. W kontakcie. – Puszczyk podał mu rękę i wszedł do serwisu rowerowego.

Mechanik stał przy rowerze z dłońmi opartymi o biodra; jego postawa mówiła, że naprawa sprawi pewne problemy. Daktary dopalił resztkę papierosa i zgasił go, pocierając o kosz na śmieci. Skierował się do domu. Śmietniki, które mijał po drodze, również były przepełnione.

*

Wsiadł na rower, czarne MTB, które kupił za pierwszą premię w Muzeum Cieczy. Dostał wtedy najwięcej ze wszystkich – jako świeżak jeszcze się wykazywał i nie ulegał przyzwyczajeniom. Gdy tylko przelew wpłynął na konto, wybrał pieniądze z bankomatu i pojechał do mieszczącego się we wnętrzach Młynu Sułkowice sklepu rowerowego. Przytłoczyły go wiszące na ścianach dziesiątki modeli: szosowe, gravele, damki, w każdym możliwym kolorze i wzorze. Prawie potknął się o leżące na podłodze pudło z różnej wielkości zębatkami, a robiąc unik, uderzył głową w zawieszone pod sufitem pinarello montello. Jęknął, a z kantorka oddzielonego od reszty pomieszczenia nietransparentną szybą wyszedł właściciel, chudy brunet w okularach z bardzo cienkimi, jakby zrobionymi z drutu oprawkami. Z kieszeni roboczych ogrodniczek stalowego koloru wystawały klucze, śrubokręty i obcęgi. Daktary powiedział, że chciałby kupić zwykły rower do jeżdżenia po mieście, a mężczyzna podszedł do stojącego przy drzwiach czarnego MTB, sprawdził ciśnienie w oponach, hamulce i układ napędowy. Przejedź się, nie krępuj się. Daktary wyprowadził rower na zewnątrz i wsiadł. Ruszył powoli, kierując się w stronę Psiego Pola. Wtedy jeszcze trzeba było uważać na samochody, gdyż o ograniczeniach w ruchu dopiero dyskutowano.

Nabierał prędkości. Sprawdzał ustawienia przerzutek, wygodę siodełka, czułość hamulców. Wszystko było w porządku, zupełnie jakby rower zrobiono specjalnie dla niego. Najbardziej podobał mu się matowoczarny kolor – Daktary nie znał się za bardzo na mechanice, ale był w stanie docenić dobrą barwę. Odcień ramy przypominał mu skórzaną kurtkę, którą kiedyś nosił ojciec, albo materiał, z którego matka uszyła sobie marynarkę na pogrzeb dziadka.

Wrócił po kilkunastu minutach. Właściciel sklepu grzebał w szprychach koła; wyglądał, jakby chciał wykuć z nich waterphone. Daktary wyjął portfel i zapłacił żądaną kwotę. Gdy szykował się do odjazdu, usłyszał jeszcze głos sprzedawcy, który skojarzył się mu z górskim odcinkiem wielkiego touru:

– Obyś dojechał na nim tam, gdzie chcesz.

Wyjął z plecaka butelkę wody, odkręcił i napił się. Nabrała już temperatury, ale wciąż była orzeźwiająca. Wsiadł na rower przy przejściu dla pieszych i włączył się do ruchu. Pedałował raczej niespiesznie, miał czas. Powoli sunął w stronę Kredki i Ołówka. Było ciepło i czuł, że poci się pod plecakiem, ale po nabraniu prędkości ruch powietrza przynajmniej chłodził mu twarz.

Skręcił w Piastowską. Zauważył grupę gołębi kręcącą się w pobliżu budki, w której kiedyś mieścił się kiosk z gazetami, a potem warzywniak. Teraz stała pusta, ale otwarta, a w środku znajdowały się dwa krzesła i kran z bieżącą wodą. W witrynie świecił wielki ciekłokrystaliczny ekran, wyświetlający reklamę sklepu odzieżowego w Dawnej Rzeźni. Wjechał głębiej w ulicę, zadowolony z cienia rzucanego przez kamienice o ścianach porośniętych zielonymi powojami. Odkąd nasadzono tu niewielkie drzewka, zrobiło się znacznie przyjemniej. Lubił tu wpadać do wietnamskiego baru na smażony ryż z warzywami.

Pasaż Grunwaldzki od dłuższego czasu stał w większości pusty – z tego, co wiedział, z powodu jakiejś korupcyjnej sprawy. Właściciel uciekł za granicę, miasto przejęło budynek, ale najemców ubywało. Odkąd ceny paliw poszybowały w górę, a światowy handel prawie z tego powodu się załamał, niektórym firmom nie opłacało się już utrzymywać wielu sklepów w jednym mieście. Puste lokale niszczały lub przekształcano je w strefy odpoczynku – wstawiano materace, fotele i książki, a także szafeczki z suchymi przekąskami, które przydawały się w trakcie letnich upałów czy zimowych orkanów.

Wjechał na plac Gwiazd. Jednym z pierwszych zarządzeń nowej, śląskiej rady miasta była zmiana nazw niektórych ulic i placów. Władze próbowały pozbyć się związków z Polską i wszędzie podkreślały wielokulturowy, przyjazny charakter Śląska. Najbardziej lewicowe skrzydło w radzie usuwało też relikty kapitalizmu – ten jednak dalej miał się całkiem nieźle, ale gdy zerwano tablicę z napisem „rondo Reagana” i zamiast niej zawieszono „plac Gwiazd”, wiele osób wiwatowało. Pozbyliśmy się imienia zbrodniarza z naszych ulic, krzyczał wtedy jeden z członków rady. Choć w powszechnej świadomości to miejsce nadal funkcjonuje jako Grunwald, grzmiał dalej, zmianą nazwy chcemy pokazać, że odcinamy się od wojen i bitew! Dążymy do gwiazd, dosłownych i metaforycznych, a trzy z nich – wolność, równość, współistnienie z naturą – świecą nam najjaśniej i prowadzą nas naprzód! Takiego Śląska chcemy – wolnego, równego i zielonego; wolnego od wojen, głodu i egzystencjalnych bolączek, dającego każdemu równe szanse oraz szanującego naturę. Jako rada miasta zapowiadamy, że plac Gwiazd stanie się zieloną oazą!

Wokół dawnego ronda nasadzono drzewa i krzewy, przystanek zazieleniono, zadbano też o rośliny w najbliższych budynkach: znajdowały się w oknach, na balkonach, rosły na ścianach. Plac był pełen ludzi – siedzieli przy stolikach, pili drogą kawę i rozmawiali, jeździli na deskorolkach przed Pasażem (z ciągnącego się kiedyś przez całą elewację napisu pozostały tylko litery PASA, a reszta odpadła lub zaginęła. Ż znaleziono na jednym z podwórek na Szczytnickiej, a I służyło skaterom za barierkę do grindów) lub chronili się pod dachem przystanku tramwajowego. Pachniało wczesnym latem, smażonym makaronem z tofu i nagrzanymi szynami. Daktary słyszał, że gdzieś tu kręcą się bogatki i modraszki, a w roślinach spowijających kratownicę nad głównym wejściem darły się aleksandretty obrożne, które poczynały sobie coraz sprawniej i głośniej. Zieleń ich piór zlewała się z zielenią liści, a czerwone dzioby wyglądały jak rozwijające się maki.

Przeciął plac Gwiazd i wjechał w Curie-Skłodowskiej. Kiedy mijał znaną cukiernię Pod Trumienką, zobaczył, że wychodzi z niej Małka – od razu poznał jej długie do pasa i związane wysoko w koński ogon włosy. Pomachał jej, a ona odmachała z uśmiechem. Usłyszał dzwonek tramwaju i odbił w stronę krawężnika. Mimo iż zdecydowanie bardziej wolał jeździć w pobliżu torów, niż mieć za sobą czołgowatego suva, a przed sobą sportowe maserati, to jednak obecność pojazdów większych niż rower cargo go stresowała. Pokonał most Zwierzyniecki z siedzącymi na dźwigarach trzema czaplami siwymi, które zrelaksowane chłonęły słońce, a gdy przypinał rower przed główną bramą ogrodu, znajdujący się na jej szczycie neonowy lew dumnie i z uśmiechem dzierżył napis ZOO. Daktary przypomniał sobie, że jako dziecko bywał tu z rodzicami raz, czasami nawet dwa w miesiącu. Pamiętał, że kazuar śnił mu się przez wiele nocy.

Przeszedł przez bramę i podszedł do znajdującej się tuż za nią budki. W środku starszy mężczyzna ubrany w sprany mundur firmy ochroniarskiej oglądał coś po hiszpańsku na telefonie. Miał lekko otwarte usta i prawie nie mrugał – tak był zaabsorbowany akcją, zupełnie jakby zespolił się z filmem.

– Dzień dobry – powiedział Daktary.

– Kto zacz? Kto mi dupę zawraca? – odparł mężczyzna, odrywając wzrok od telefonu, z którego dalej dudnił film. Brzmiał na zirytowanego, kładł silny akcent na „r”. Miał sporych rozmiarów pieprzyk po prawej stronie nosa.

– Przepraszam, kazali mi zgłosić się przy bramie do pracy w ogrodach. Jestem z Benedyktyńskiej. – Daktary spojrzał w ziemię.

– To idź do ptaszarni. – Mężczyzna znów skierował wzrok na wyświetlacz.

Szedł wzdłuż dawnej sawanny, kiedyś domu żyraf, strusi i zebr, teraz porośniętej przyzwyczajonymi do piasku bylinami – goździkami, przegorzanami czy smagliczkami. Z kilkunastu tysięcy zwierząt, kiedyś mieszkających w zoo, ostało się jedynie kilkadziesiąt  – resztę załatwiła ostatnia fala. W dniach, gdy notowano po kilkadziesiąt tysięcy zakażeń, a do objawów oprócz wysokiej gorączki doszedł krwawy kaszel, mało kto przejmował się losem zwierzaków. Wystarczyło, że zaraził się jeden z pracowników zoo, a już po miesiącu kadra uszczupliła się o osiemdziesiąt procent. Inne rejony miasta również nie radziły sobie z chorymi, ale nikt nie był zdziwiony, gdy jakimś cudem lew wydostał się z wybiegu. Zanim po kilku dniach policji udało się go zastrzelić, zdążył zjeść jedną osobę.

MAŁKA:

A ty gdzie pojechałeś?

DAKTARY:

do zoo zrywać pomidory. Smacznych pąkali :D

Stado likaonów wypuściła grupa aktywistów, a psy okazały się mądrzejsze od łowców i przez kilka tygodni krążyły po Wojnowie. Uwolniono również małpy, antylopy, nosorożca i niedźwiedzia brunatnego, a także mniejsze gatunki, ale niektóre, jak krokodyle, rekiny czy samogłowa, już nie. Pozostawione same sobie zwierzęta krążyły po mieście w poszukiwaniu jedzenia, niszcząc kosze na śmieci i przystanki, depcząc trawniki. Tratowały lub zjadały ludzi i miażdżyły samochody. Jedne umarły szybko, inne, jak żubry i strusie, świetnie odnalazły się na podwrocławskich polach. Wrocław w trakcie ostatniej fali był stosem ludzkich i zwierzęcych trupów.

MAŁKA:

Daktary, będziesz ze mnie dumny. Zwolniłam się

DAKTARY:

jestem dumny, ale chciałbym poznać powód

Gdy wirus osłabł, okazało się, że w zoo pozostały słonice indyjskie, pingwiny i parę gatunków zwierząt wodnych. Reszta uciekła, umarła z głodu lub chorób, została zabita, zjedzona przez głodujących albo skradziona przez kolekcjonerów. Słonice Birma i Toto nie chciały przekazać, jak udało im się przetrwać tygodnie ostatniej fali, a pingwiny wyglądały, jakby w ogóle jej nie zauważyły, zajęte pływaniem i wygrzewaniem się w słońcu. Nie wiadomo, kto rzucał im ryby, skoro pracownicy Afrykarium umarli jako jedni z pierwszych.

MAŁKA:

po raz kolejny odmówiono mi awansu, mówiąc, że muszę zaczekać. Poza tym mieliśmy ostatnio zebranie zdalne. Wyobraź sobie, że zwołano je w poniedziałek, w dzień techniczny, przesunięto dwa razy i to tylko po to, żeby nam powiedzieć, że Caryca awansowała. Wtedy pomyślałam sobie, że to już nie ma sensu, trzeba uciekać

DAKTARY:

brzmi faktycznie słabo

MAŁKA:

słabe było to, że prezes kazał nam włączyć kamerki i bić brawa

Nowe władze miasta stwierdziły, że trzymanie zwierząt w klatkach jest nieetyczne, więc zdecydowały się nie reaktywować zoo, a słonice i pingwiny miały doczekać naturalnej śmierci. Ich wybiegi poszerzono, a pozostałe części przekształcono w grządki na pomidory, kapustę, cukinię, ogórki i inne rodzaje warzyw oraz owoców, gdyż miasto chciało nakarmić głodnych i zmęczonych wrocławian – tych starych, którzy przetrwali trudy ostatniej fali i rozpad Polski, oraz tych nowych, którzy przyszli z wielu stron świata, bo nie mieli co jeść lub ich domy zniszczyły huragany i susze.

Szedł alejkami w stronę dawnej ptaszarni, gdzie teraz mieściły się biura kadry zarządzającej ogrodem oraz niewielka szklarnia. Wśród zielonych grządek krzątali się ludzie z ogrodniczym sprzętem; jedni zbierali dorodne kalarepy i rzodkiewki, drudzy wyrywali chwasty, które inni transportowali na wielki kompostownik. Słonice na swoim wybiegu stały w cieniu drzewa i wyglądały na zrelaksowane. Na grzbiecie jednej z nich siedział szpak, a jego pióra opalizowały w smugach światła wpadających przez gałęzie.

Przed ptaszarnią zebrała się grupka ludzi i głośno o czymś rozmawiała. Na głowach mieli chustki, ubrani byli w ciężkie robocze buty, zmechacone koszule i dżinsowe spodnie. Dominował nad nimi wysoki, umięśniony mężczyzna w ogrodniczkach włożonych na goły tors. W prawej dłoni ściskał łopatę. Gdy Daktary zobaczył jego muskulaturę, od razu poczuł z tyłu głowy myśl: PATRZ, NIGDY NIE BĘDZIESZ TAK WYGLĄDAŁ, GRUBASIE.

– Cześć, skierowano mnie tu z bramy głównej. Jestem z Benedyktyńskiej – powiedział, a oni przerwali rozmowę, lustrując go z góry na dół.

Chyba nie robię najlepszego wrażenia, pomyślał.

– Hej! – Muskularny facet miał basowy głos odpowiadający jego sylwetce. – Zostaw plecak w szatni. Zaraz zbieramy się do pielenia. Pomożesz nam.

Szatnia znajdowała się tuż przy wejściu do ptaszarni. We wnętrzu było duszno i ciepło; kiedyś mieszkały tu ary i szpaki balijskie, teraz rosły pomidory i bakłażany. Wyjął butelkę wody i słuchawki, schował plecak do jednej z otwartych szafek, przekręcił kluczyk w drzwiach i włożył go do kieszeni. Wychodząc z budynku, usłyszał:

– Wiesz, jakie wielkie pomidory wtedy rosły? Po siedemset gramów sztuka! A wiesz dlaczego? Przez gnój ze słonia! Tak, zbieraliśmy odchody Birmy i Tito i robiliśmy z nich gnój, a potem sypaliśmy na pomidory i bakłażany. Takie bestie rosły! – ekscytował się starszawy mężczyzna, którego wcześniej nie było. Miał na sobie wyświechtaną, niebieską czapkę kolarską, a pod brzuchem wisiał mu pas z narzędziami.

– Gotowy? – spytał muskularny gość, a Daktary potwierdził skinieniem głowy. – No to dawaj, idziemy.

Wszyscy ruszyli wzdłuż wybiegu słonic. Jedna z nich położyła się w piasku, a dookoła chodziły ciekawskie szpaki.

*

Dzień był gorący, ale po piętnastej zerwał się lekki wiatr, a niebo upstrzyło się niewielkimi chmurami, od czasu do czasu przesłaniającymi słońce. Daktary większość czasu spędził zginając się do ziemi i wyrywając mlecze, mniszki oraz babki, które zbierał do czerwonego plastikowego wiaderka. Pełne zanosił do znajdującej się naprzeciwko Afrykarium sortowni, gdzie rozmawiające po rosyjsku kobiety dzieliły rośliny na liście, kwiaty, korzenie i nasiona; część szła na kompost, część na kosmetyki, z innych robiono maceraty i oleje, kolejne trafiały do pesto lub naleśników.

Nie rozmawiał z nikim, skupił się na pracy. Założył słuchawki i włączył Sunshower Taeko Ohnuki. Lubił tę płytę; przypominała mu o dobrych czasach, których nigdy nie doświadczył. Czasami czytał o Japonii z lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku, ale bez większego zainteresowania (zdecydowanie bardziej wolał przeglądać atlas ptaków Collinsa, który dostał od Tajgi na urodziny). Niekiedy jednak wyobrażał sobie, że sunie kabrioletem przez wijące się wzdłuż Zatoki Tokijskiej ulice, od morza wieje lekka słona bryza, a w radiu leci Summer Connection.

Taiyou no shima

Afureru rizumu ni nori

Warai o sasou

Shashin ga todoku.

Starał się nie myśleć zbyt wiele, ale myśli przychodziły same, zupełnie jakby wpadały razem z grudkami ziemi, którą wdychał. PRZESTAŃ ŻYĆ ZŁUDZENIAMI, DURNIU. TO TWOJE ŻYCIE TERAZ – NA KOLANACH RWIESZ CHWASTY, BO NIE MASZ PIENIĘDZY I NIE MASZ JEDZENIA. PRZECIEŻ NIE TAK MIAŁO BYĆ. MIAŁEŚ UCZYĆ, POKAZYWAĆ, INSPIROWAĆ I CO? MIAŁEŚ PRZED SOBĄ KARIERĘ W MUZEUM, ALE NIE, WOLAŁEŚ KRZYCZEĆ O JAKIMŚ SKŁOTOWANIU, WIĘC SKOŃCZYŁEŚ W SKWARZE, UWALONY ZIEMIĄ, SPOCONY JAK PROSIĘ.

Sukina kisetsu

Mōsugu yattekuru ne

Tanoshimi poketto ni ire

Nigirishimeru.

PRZYNAJMNIEJ BĘDZIESZ MIAŁ CO JEŚĆ. OD WARZYW SIĘ NIE TYJE, ALE PEWNIE NIE BĘDZIE CI SIĘ CHCIAŁO ICH OBRABIAĆ, WIĘC ZGNIJĄ W LODÓWCE, GDY BĘDZIESZ OBŻERAŁ SIĘ CZIPSAMI. A WIESZ, CO SIĘ DZIEJE OD CZIPSÓW? ROŚNIE BRZUCH I WYPADAJĄ ZĘBY. NIE ŻRYJ PAZNOKCI, SĄ CAŁE W ZIEMI, DURNIU! CO TAJGA BY SOBIE POMYŚLAŁA?

Ā imadoki o sakimawarishite

Anata ga kureta natsu

Hitori ji me ni.

NIEWAŻNE, CO TAJGA POMYŚLI, BO NAWET NIE ZAPYTASZ.

– Dobra, dość roboty, chodźcie na obiad! – krzyknął muskularny gość w ogrodniczkach.

Daktary wstał z kolan i skierował się w jego stronę.

NIGDY NIE BĘDZIESZ MIAŁ TAKICH BICKÓW, CHOĆBYŚ PRZEKOPAŁ CAŁE TO ZOO.

*

Pracował do dziewiętnastej. Umówił się z umięśnionym gościem na zapłatę – jutro kurier przywiezie skrzynkę warzyw i przetworów, teraz masz pomidory i kawałek twarogu, dzięki za pomoc. Kierując się do wyjścia, szedł wzdłuż wybiegu słonic, które wciąż wyglądały sennie. Szpaki odleciały. Odpiął rower i ruszył w stronę Grunwaldu, żeby zajść jeszcze do Zielonego Sklepu po wegańskiego hot-doga i dwie butelki piwa na spotkanie z chłopakami. Wziął też solone czipsy.

Wracając, za mostem Zwierzynieckim skręcił w prawo i groblą udał się w stronę Opatowic. Skwar ustępował, wiała lekka bryza, szumiąc pośród gałęzi drzew. Szzzszzzszzzz. Było tu pełno ludzi: grali w badmintona na trawie, słuchali muzyki z przenośnych głośników, rozmawiali. W plażowym barze w rogu wyspy nie został ani jeden pusty leżak, a didżej ze sceny puszczał kojący lo-fi house. Dookoła biegały psy różnych ras – wyrośnięte owczarki, dziarskie beagle’e, ciężko dyszące mopsy. Na znajdującej się za barem trampolinie skakało kilkoro dzieciaków.

Daktary jechał niespiesznie, wsłuchując się w okolicę. Dźwiękowy krajobraz dopełniał wizualnego – szum drzew, żywe rozmowy, głośna muzyka; nagranie miałoby tytuł Lipcowy wieczór nad Odrą. Rzeką płynął wycieczkowy statek, a po tafli wody niosły się warkot silnika i dudniący, dominujący nad wszystkim synth pop. Klawiszowy pasaż o mocno plastikowym brzmieniu odbijał się od murów zoo i docierał pewnie aż na drugi brzeg.

Nie słyszał żadnych ptaków, dopiero na wysokości przystani kajakowej dojrzał szybko przebiegającego przez ścieżkę kosa. Zawsze śmieszył go ten widok – ptaki wyglądały, jakby czegoś zapomniały. Przebierały nogami tak szybko, że oczy ledwo nadążały za ruchem, po czym stawały w miejscu, jakby przypomniały sobie o czymś jeszcze, i podrywały się do lotu. Przy ogródkach działkowych politechniki usłyszał modraszki – powietrze wypełniło się prędkimi, porwanymi tjit, tjit.

Lubił tędy jeździć – okolica, choć zawsze pełna biegaczy, rowerzystów czy studentów idących na house do jednego z plażowych barów, wydawała się dość dzika. Była to komfortowa, udomowiona dzikość, z wytyczonymi ścieżkami i koszami na śmieci, choć z tych, które mijał po drodze, wszystko się wysypywało. Śmieciarze chyba nie żartują ze strajkiem, pomyślał.

Dojechał do jazu. Pobliskie bary również były pełne ludzi, choć muzyka brzmiała żywiej – jakiś trap i hyperpop. Wyjął telefon i zadzwonił do Puszczyka.

– Gdzie jesteście?

– A jesteś już przy wyspie?

– Tak, stoję przy jazie.

– To dawaj na polankę. Siedzimy prawie na środku.

– Aj, dwie minuty i jestem.

Rozłączył się i prowadząc rower za kierownicę, ruszył kładką. Woda z głośnym pluskiem przelewała się przez przęsła, szum niósł się po całej okolicy, czasami zagłuszając barową muzykę. W jego brzmieniu było coś pierwotnego, jakby z wodnej piany miała wynurzyć się kolejna wyspa. Czasami Daktary przyjeżdżał tu z samego rana, żeby nagrywać szum wody, który w rześkim porannym powietrzu brzmiał katedralnie. Gdy wszedł do porastającego wyspę Opatowicką lasku, wzburzona w jazie woda niemal natychmiast ucichła – drzewa chłonęły jej dźwięki, a potem, razem z tą pobieraną przez korzenie, przekształcały w nowe pędy i ożywcze soki. Minął małpi gaj, gwarny od bawiących się w nim nastolatków, którzy krzyczeli do siebie coś po niemiecku, i wyszedł na polankę oświetloną wiszącym jeszcze dość wysoko słońcem. Do zachodu zostały niecałe dwie godziny. Rozejrzał się – stali pod rosnącym niedaleko dębem: Puszczyk gapił się w niebo, Andrzej grzebał w aparacie, a Wąż mu się przyglądał.

– Dobry wieczór szanownym panom – powiedział Daktary. Położył rower na ziemi, zdjął plecak i wyjąwszy z niego paczkę czipsów, rzucił ją przed chłopaków.

– No siema – odparł Puszczyk. – Jak tam ogródek?

– A dobrze, nie narzekam, choć chyba wolałbym pisać o dachówkach czy rurach.

– To czemu nie piszesz?

– Nie ma zleceń, zaczyna się sezon urlopowy.

– A jakiś dzieciak ze Skaja czy innej bogolskiej miejscówki nie potrzebuje korków z angielskiego, żeby mama nie płakała, że nic z niego nie będzie? – Puszczyk pociągnął łyk piwa.

– No właśnie na mojej grupce cisza – odpowiedział Daktary. Wyjął z plecaka butelkę, po czym otworzył ją zapalniczką.

– Daktary, a dlaczego nie znajdziesz sobie etatu? Może Puszczyk znalazłby coś w swoim sklepie? – wtrącił się Wąż, wciąż wpatrując się w aparat Andrzeja grzebiącego coś przy wyświetlaczu i marszczącego w skupieniu ciemne brwi.

– W sumie to pomoc by się przydała – stwierdził Puszczyk.

– Powiedzmy, że czasami lubię pospać i mam dość szefów – odpowiedział Daktary i patrząc na niego, przecząco pokręcił głową.

Ten wzruszył ramionami, upił kolejny łyk i znów zapatrzył się w niebo, zahipnotyzowany przez cirrusy.

– Jak tam sobie chcesz, ale pamiętaj, że ze spółdzielczych kolektywów i samopomocy raczej nie ma wielkich pieniędzy, podobnie jak z muzyki. Swoją drogą, muszę wam później podesłać bity. – Wąż nie odrywał wzroku od aparatu. – Długo będziesz to jeszcze ustawiał?

– Już, już, co się pieklisz – rzucił Andrzej. Miał niski, melodyjny głos, stanowiący kontrapunkt dla flegmatycznego głosu Węża. Ubrany był w rozciągnięty czarny T-shirt i jasne lniane spodnie. Z zaciętą twarzą o wyraźnych brwiach i ostrych rysach kojarzył się z aktorem grającym główną rolę w filmie o studentce, która chciała zrobić nagranie o ojcu, a zrobiła o rzeźbie z marmuru. – Chodź, Daktary, pokażę ci foty z Holandii.

– A właśnie, jak tam na pieczarkach? Nazbierałeś tyle, że partia będzie miała co jeść przez najbliższy rok?

– Zimno, ciemnawo, przyjemnie. Nie wiem jak partia, ale ja trochę euro zarobiłem, mogę kupować szamę i inwestować w profesjonalny sprzęt.

– Fajnie. To co tam masz? Pewnie same śmieszki – powiedział Daktary z ironią, podchodząc bliżej.

– Sam jesteś śmieszka. – Andrzej wskazał palcem wyświetlacz aparatu i dodał: – Patrz, jaki majestatyczny. Nawet nie wiesz, jak mi serce stanęło, gdy go zobaczyłem.

Zdjęcie przedstawiało burzyka atlantyckiego w locie. Miał wyprostowane skrzydła i lekko przechyloną postawę – wyglądał, jakby zaraz miał ostro skręcić i wystrzelić w górę. Ciemnopopielaty wierzch ptaka stanowił centrum kompozycji, biały brzuch był ledwo widoczny, zniekształcony w wodzie przypominającej pomarszczoną, stalową tkaninę.

– Ładnie, pozazdrościć. Może na jakiś konkurs wyślesz?

– Nieeee, na jakiś konkurs wyślę to. Zobacz. W dużej rozdzielczości będzie lepsze, ale nawet tu robi wrażenie.

Kolejne zdjęcie przedstawiało fulmara – ostro zakończone skrzydła, brudnoszary grzbiet upstrzony białymi plamkami, ledwo widoczny żółtawy dziób z rurkowatym nozdrzem. Ptak sunął nad wodą koloru rtęci, praktycznie niezauważalnie pofałdowaną, fakturą przypominającą świeżo rozłożony kawałek satyny.

– O ty, sztos! Gdzie ci się udało coś takiego uchwycić?

– Pływałem łódką po Morzu Północnym. Raczej nuda, ale zdjęcie wyszło dobrze – odparł Andrzej.

– A może zapiszesz się do „National Geographic”? Podobno mają otwierać we Wrocławiu śląski oddział – powiedział Puszczyk.

– Może, kto wie. A ty, Daktary, jak tam?

– Not great, not terrible. Nie narzekam, choć trochę cienko z hajsem stoję.

– Gdybym o czymś słyszał, dam znać. Chcesz obejrzeć więcej? W sumie te dwa są najlepsze, ale mam jeszcze takie dokumentacyjne czysto, jakieś kaczki, drobnica miejska, gołębie.

– Pokażesz mi, jak obrobisz. Myślę, że na większym ekranie będzie lepszy efekt – odpowiedział Daktary i wyciągnął dłoń po papierosy, które Puszczyk wyjął z kieszeni. Wziął jednego i odpalił. Spojrzał na Węża w milczeniu sączącego piwo. Miał krótkie, zaczesane do tyłu włosy, brązowe oczy i starannie przystrzyżoną brodę okalającą usta i podbródek. Sprawiał wrażenie kierownika średniego szczebla lub sprzedawcy telefonów. – Jak tam twoje wróble, Wężu?

Ten spojrzał na niego z pobłażaniem, trochę jak na niesforne dziecko. Wyciągnął rękę i ruchem dwóch palców poprosił o przekazanie papierosa.

– Wiem, co słyszałem. Zdecydowanie nie był to mazurek. – Zaciągnął się, kiedy Daktary podał mu fajkę.

– Jesteś na sto procent pewny? Przecież wiesz, że wróble wyginęły.

– Może mylę czereśnię z wiśnią, ale wiem, co słyszałem. To był wróbel.

– Gdzie?

– Na Borku, ale nie pamiętam ulicy. Jakaś boczna Sudeckiej.

Puszczyk chrząknął.

– Wiesz, że bez dowodu nikt nie uwierzy. To tak samo jakbyś powiedział, że widziałeś dodo albo nosorożca północnego.

– Weźcie zluzujcie. – Wąż wyglądał na zirytowanego. Oddał Daktaremu papierosa. – Nie musicie mi o tym przypominać. Wiem, jak działają obserwacje. Wiem, że wróble wymarły, ale wiem też, że nie miałem omamów i nie jestem głuchy. Był to wróbel i zamierzam napisać to na grupie.

– Jeszcze tego brakowało – wtrącił się Andrzej. – Zaraz się zlecą twitcherzy z całego Śląska.

– Uprasza się o szanowanie pradawnej sztuki twitchingu. Nie ma nic złego w uganianiu się za rzadkościami, od wieków napędzało to cywilizację – powiedział Puszczyk, wypił resztkę piwa, a potem otworzył z głośnym szelestem paczkę czipsów i wyjął kilka.

Daktary też po nie sięgnął. JEŚLI BĘDZIESZ ICH TYLE JADŁ, BĘDZIESZ MIAŁ JESZCZE WIĘKSZY BRZUCH. Włożył dużego, obficie pokrytego solą czipsa do ust; przyjemnie chrupał między zębami, a słony smak drażnił język.

– Bzdury. Rozwój cywilizacji napędzał zwykły, codzienny znój tysięcy pracujących ludzi – uniósł się Andrzej.

Kryyyyyuuuu, kryuuuuu przeszyło powietrze. Wszyscy od razu spojrzeli w górę, szukając źródła dźwięku. Gryyuyu, kryuuuuu. Znad lasu nadlatywał żuraw, zamaszyście machając skrzydłami.

– O ty w mordę, żuraw – powiedział Wąż.

– Ale okaz – stwierdził Andrzej, celując aparat w przelatującą sylwetkę ptaka.

– Daktary, to ten sam, co rano? – spytał Puszczyk. W dłoni miał garść czipsów.

– Chyba tak – odpowiedział Daktary i schylił się po plecak, ale w jego wnętrzu wyczuł tylko pomidory i opakowanie twarogu. – Szlag, znowu zapomniałem sprzętu!

– Spokojnie, jeszcze go nagrasz, tak jak Wąż znajdzie swojego wróbla. – Puszczyk podał mu paczkę, a ten wyjął ze środka garść czipsów i włożył je do ust.

– Goń się – rzucił Wąż i również sięgnął po czipsy.

Obserwowali lecącego żurawia, aż ten zniknął za linią lasu, a jego klangor wymieszał się z cichym, jednostajnym pluskiem rzeki i chrupaniem czipsów między zębami.