Ciuciubabka - Faye Kellerman - ebook + książka

Ciuciubabka ebook

Faye Kellerman

3,9

Opis

Porucznik z wydziału zabójstw Los Angeles, Peter Decker, zostaje wezwany do kolejnej sprawy. O tym śledztwie będzie głośno. Cztery ofiary, morderstwo ze szczególnym okrucieństwem. Napastnik włamał się na luksusowe ranczo strzeżone przez armię ochroniarzy. Jednym z zabitych jest właściciel posiadłości, miliarder Guy Kaffey. Twórca handlowego imperium miał wielu wrogów wśród kalifornijskich biznesmenów. Dużo wątpliwości budziła też jego działalność dobroczynna. Dlaczego wspierał wyłącznie byłych więźniów? Czy popełnił błąd, zatrudniając ich jako osobistych ochroniarzy? Decker sprawdza każdą poszlakę, ale sprawa coraz bardziej się wikła, a kolejni podejrzani mają niepodważalne alibi Śledztwo zaczyna przypominać zabawę w upiorną ciuciubabkę. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 508

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (9 ocen)
2
4
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Faye Kellerman

Ciuciubabka

Tłumaczenie:

Dla Jonathana,

mojego nieustającego źródła inspiracji

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Fantazja – kwintesencja życia.

Ubierając się przed wyjściem do pracy, przeglądał się w lustrze. Patrzył na niego przystojny mężczyzna, metr dziewięćdziesiąt wzrostu…

Bez przesady. Trochę za wysoki.

Patrzył na niego diabelnie przystojny mężczyzna, metr osiemdziesiąt sześć wzrostu, z burzą spłowiałych od słońca włosów i niespotykanie niebieskimi oczami o tak intensywnej barwie, że za każdym razem, gdy spojrzała na niego kobieta, zakłopotana musiała odwrócić wzrok.

Z tymi oczami to chyba nawet prawda.

To może tak:

Z lustra patrzyła na niego szczupła twarz zwieńczona szopą kręconych ciemnych włosów. Jego nieśmiały uśmiech doprowadzał kobiety do omdlenia. Był chłopięcy i czarujący, a równocześnie męski.

Poczuł, że usta wykrzywiają mu się w uśmiechu, i przeczesał palcami dość rzadką czuprynę. Zacisnął węzeł krawata, po czym wygładził kołnierzyk i poczuł pod palcami materiał. Był to ręcznie malowany jedwab w najlepszym gatunku, jak niemal wszystkie ubrania w jego szafie. Kiedy wkładał koszulę w spodnie, przesunął dłońmi po sześciopaku, efekcie brzuszków, podnoszenia ciężarów i niesamowicie restrykcyjnej diety. Jego mięśnie łaknęły protein, co samo w sobie nie było niczym złym, dopóki spalał tłuszcz. To dlatego za każdym razem, gdy spoglądał w lustro, podobało mu się to, co widzi.

Bardziej niż to, co sobie wyobrażał.

Decker był szczerze zdziwiony, czemu zaraz dał wyraz:

– Nie rozumiem, jakim cudem udało ci się przebrnąć przez przesłuchanie kandydatów na ławników.

– Może sędzia uwierzył, kiedy go zapewniłam, że zachowam obiektywizm – odparła Rina.

Decker odchrząknął, wrzucając słodzik do kawy. Do niedawna pił tylko gorzką, ale od pewnego czasu po obfitych mięsnych posiłkach nabierał ochoty na coś słodkiego. Nie chodzi o to, żeby kolacja była ciężkostrawna, ot, steki i sałatka. Lubił proste potrawy, kiedy byli tylko we dwoje.

– Nawet jeśli tak, to obrońca powinien cię skreślić z listy.

– Może też uznał, że będę obiektywna.

– Przez ostatnich osiemnaście lat słuchałaś, jak się wkurzam i psioczę na nasz żałosny system sądowniczy. Niby jakim cudem miałabyś być obiektywna?

Rina uśmiechnęła się znad filiżanki.

– Zakładasz, że wierzę we wszystko, co mi mówisz.

– Dziękuję ci uprzejmie.

– To, że jestem żoną porucznika policji, tak do końca nie pozbawiło mnie zdrowego rozsądku. Mam swój rozum.

– Odnoszę wrażenie, że po prostu chcesz być ławniczką. – Decker wypił łyk kawy. Była mocna i słodka. – No dobrze, powodzenia, kotku. Tego właśnie potrzebuje nasz system sądowniczy. Inteligentnych ludzi, którzy spełniają obywatelski obowiązek. – Uśmiechnął się do niej przebiegle. – No, chyba że po prostu wpadłaś w oko obrońcy.

– To kobieta, ale w sumie niewykluczone.

Decker wybuchnął śmiechem. Rina wciąż przyciągała uwagę. Może na jej twarzy przybyło kilka mimicznych zmarszczek, ale i tak była piękną kobietą. Ta alabastrowa cera z różowym odcieniem na kościach policzkowych, te jedwabiste czarne włosy i chabrowe oczy.

– To nie tak, że nie chciałam, żeby mnie skreślili – wyjaśniła. – Tyle że w pewnej chwili musiałabym zacząć kłamać. Mówić coś w stylu: „Nie, nie potrafię być obiektywna”, innymi słowy, zrobić z siebie kretynkę.

– Co to za sprawa?

– Wiesz, że nie mogę z tobą o tym rozmawiać.

– Daj spokój! – Decker ugryzł kawałek ciastka, które upiekła jego szesnastoletnia córka. Okruchy osiadły mu na wąsach. – Niby komu miałbym o tym powiedzieć?

– Na przykład całemu posterunkowi policji – odparła Rina. – Nie masz przypadkiem jakiejś sprawy do załatwienia w sądzie?

– Z tego, co wiem, to nie. Dlaczego pytasz?

– Miałam nadzieję, że moglibyśmy wyskoczyć na lunch.

– Tak, zaszalejmy i przepuśćmy tych piętnaście dolców dziennie, które wypłaca ci sąd.

– Plus zwrot kosztów paliwa, ale tylko w jedną stronę. W każdym razie pełnienie funkcji ławnika to żadna droga do wzbogacenia się. Nawet krwiodawcom więcej płacą. Ale przynajmniej spełniam obywatelski obowiązek. Jako przedstawiciel sił porządkowych powinieneś to docenić.

Decker cmoknął ją w czoło.

– Jestem z ciebie dumny. Postąpiłaś słusznie. I obiecuję, że już nie będę cię wypytywał o sprawę. Powiedz mi tylko, czy chodzi o morderstwo.

– Nie potwierdzam ani nie zaprzeczam. Ale ponieważ widziałeś najgorsze uczynki, czy też ich skutki, do jakich zdolny jest człowiek, a do tego masz bujną wyobraźnię, to powiem ci jedno: nie musisz się martwić.

– Dziękuję. – Decker popatrzył na zegarek. Było kilka minut po dziewiątej wieczorem. – Czy Hannah nie powinna być już w domu?

– Powinna, ale znasz swoją córkę. Na wszystko ma czas. Mam do niej zadzwonić?

– A odbierze?

– Pewnie nie, zwłaszcza jeśli akurat prowadzi… Zaraz… Chyba właśnie przyjechała.

Po chwili w drzwiach pojawiła się ich córka objuczona tak na oko dwutonowym plecakiem oraz dwiema papierowymi torbami z zakupami. Decker ściągnął z niej plecak, a Rina wzięła torby.

– Po co to wszystko? – zapytała.

– Zaprosiłam kilka dziewczyn na szabat, a oczywiście poza moimi ciastkami nie mamy w domu nic nadającego się do jedzenia. Mam wyjąć zakupy?

– Ja to zrobię – odparła Rina. – Idź się przywitać z ojcem. Martwił się o ciebie.

Hannah popatrzyła na zegarek.

– Przecież jest dopiero dziesięć po dziewiątej.

– Wiem, że jestem nadopiekuńczy – przyznał Decker. – Ale i tak się nie zmienię. I nie mamy w domu niezdrowego jedzenia, bo jeśli jest, od razu je zjadam.

– Wiem, abba. I dopóki za wszystko płacisz, nie sprzeciwiam się. Ale mam dopiero szesnaście lat i to, jak mogę się domyślać, jedna z niewielu chwil w moim życiu, kiedy mogę niezdrowo się odżywiać, nie musząc martwić się o to, że przytyję. Kiedy patrzę na ciebie i na Cindy, to wiem, że nie zawsze będę taka szczupła.

– A co ci się nie podoba w Cindy? Jest całkiem normalna.

– Tak jak ja ma tendencję do tycia i musi obsesyjnie pilnować wagi. Nie jestem jeszcze na tym etapie co ona, ale prędzej czy później dopadnie mnie mój metabolizm.

Decker poklepał się po brzuchu.

– A co w takim razie nie podoba ci się we mnie?

– Wszystko mi się w tobie podoba, abba. Wyglądasz świetnie jak na… – Hannah przerwała raptownie. O mało nie powiedziała „jak na swój wiek”. Pocałowała go w policzek. – Mam nadzieję, że mój mąż będzie równie przystojny jak ty.

Decker nie zdołał powstrzymać uśmiechu.

– Dziękuję, ale na pewno będzie o wiele przystojniejszy ode mnie.

– To niemożliwe. Nikt nie jest taki przystojny jak ty, a z wyjątkiem koszykarzy nikt nie jest taki wysoki. Ale wysokie dziewczyny mają przechlapane. Musimy nosić buty na płaskim obcasie, bo inaczej byłybyśmy wyższe od większości osób w klasie.

– Nie jesteś aż tak wysoka.

– Mówisz tak tylko dlatego, że dla ciebie wszyscy są niscy. Przerosłam już Cindy, a ona ma metr siedemdziesiąt pięć.

– Nawet jeśli ją przerosłaś, to tylko trochę. Poza tym wielu chłopaków ma powyżej metra siedemdziesięciu pięciu.

– Tak, ale żaden z nich nie jest Żydem.

– Ja jestem Żydem.

– Żaden z nich nie jest Żydem, który chodzi ze mną do szkoły.

Spodobało mu się to, bo oznaczało, że dopiero w college’u znajdzie sobie chłopaka. Hannah dostrzegła nikły uśmiech na jego twarzy.

– Wcale mi nie współczujesz.

– Przykro mi, że odziedziczyłaś po mnie wzrost.

– To nie do końca tak. – Westchnęła. – Wszystko ma swoje wady i zalety. Kiedy jesteś wysoką i szczupłą dziewczyną, i jeszcze na dodatek fajnie się ubierasz, wszyscy myślą, że chcesz być modelką i masz siano w głowie.

– Jestem pewien, że przyjaciółki ci bardzo współczują z tego powodu.

– Akurat teraz nie rozmawiam z przyjaciółkami, tylko z tobą. – Hannah przeniosła wzrok na stół. – Smakowały ci moje ciastka?

– Aż za bardzo. To właśnie dlatego nie toleruję niezdrowego jedzenia w tym domu.

– Ciesz się tym, abba, póki możesz – odparła Hannah. – Życie jest krótkie. Nie tak jak ty.

Zaczęło się od cichutkiego dzwonienia przebijającego się przez sen. Dopiero po chwili Rina uświadomiła sobie, że to dzwonek telefonu.

– Muszę rozmawiać z szefem – usłyszała w słuchawce monotonny głos Marge Dunn.

Spojrzała na męża. Nie zmienił pozycji, odkąd zasnął cztery godziny temu. Budzik na stoliku nocnym wskazywał trzecią. Peter był porucznikiem, więc nieczęsto budzono go w środku nocy. W West Valley morderstwa należały do rzadkości, ale gdy już do nich dochodziło, zazwyczaj były wyjątkowo okrutne. O tej porze zajmowali się nimi jednak podwładni Petera z elitarnego wydziału zabójstw. Nie wymagały budzenia szefa o trzeciej nad ranem.

Co innego, jeśli za morderstwem kryła się jakaś sensacyjna historia.

Rina potarła rękę pokrytą gęsią skórką, a potem delikatnie potrząsnęła ramieniem męża.

– To Marge.

Decker wyprostował się raptownie na łóżku i przejął od Riny słuchawkę.

– Co jest? – zapytał zaspanym głosem.

– Wielokrotne morderstwo.

– A niech to…

– Na razie mamy cztery ofiary śmiertelne i jednego poważnie rannego. To syn pary, która została zamordowana. Jest w drodze do szpitala Świętego Józefa. Został postrzelony, ale prawdopodobnie przeżyje.

Decker wstał, włożył koszulę i zaczął ją zapinać.

– Kim są ofiary? – zapytał.

– Co ty na to, jeśli ci powiem, że to Guy i Gilliam Kaffeyowie? Wiesz, ci od Kaffey Industries.

Decker wciągnął gwałtownie powietrze. Guy i jego młodszy brat Mace byli właścicielami większości centrów handlowych w południowej Kalifornii.

– Gdzie to się stało?

– Na Ranczu Kojota.

– Ktoś się tam włamał? – Podtrzymując telefon brodą, zaczął wkładać spodnie. – Myślałem, że to miejsce jest prawdziwą twierdzą.

– Tego nie wiem, ale to ogromny teren, trzydzieści hektarów graniczących z górami, nawet już nie wspominając o kompleksie budynków. Tak naprawdę jest to oddzielne miasto.

Decker przypomniał sobie artykuł o ranczu, który zamieszczono w jednym z pism. Główny budynek był tak ogromny, że bez problemu mógłby służyć za centrum kongresowe. Oprócz tego na ranczu znajdowały się oczywiście basen, jacuzzi i kort tenisowy. A także psiarnia, maneż o wielkości wystarczającej do rozgrywania zawodów jeździeckich, stajnia z dziesięcioma boksami dla koni pani domu, lądowisko dla samolotów, a do tego prywatny zjazd z autostrady. Jakiś rok temu Guy Kaffey złożył ofertę kupna Los Angeles Galaxy po tym, gdy do drużyny dołączył David Beckham, jednak ostatecznie do transakcji nie doszło.

Z tego, co Decker pamiętał, małżeństwo miało dwóch synów. Zastanawiał się, który z nich został postrzelony.

– A co z ochroniarzami? – zapytał.

– Znaleźliśmy dwóch w wartowni przy bramie wjazdowej. Obaj zostali zabici – odpowiedziała Marge. – Ciągle przeczesujemy teren. Tam jest chyba z dziesięć budynków. Możliwe, że to nie wszystkie ofiary. Kiedy przyjedziesz?

– Za jakieś dziesięć minut. Kto jest na miejscu?

– Kilka radiowozów. Oliver zawiadomił Strappa. Tylko patrzeć, jak zjadą się media.

– Zabezpiecz teren. Nie chcę żadnych dziennikarzy na miejscu zbrodni.

– Dobra. Na razie.

Decker rozłączył się i sporządził w myślach listę rzeczy, których będzie potrzebował: notes i długopisy, rękawiczki, torebki na dowody, maski na twarz, szkło powiększające, wykrywacz metalu, wazelina i advil. Ten ostatni bez związku z pracą dochodzeniową, po prostu strasznie bolała go głowa. Ani chybi przez to, że wyrwano go z głębokiego snu.

– Co się stało? – zapytała Rina.

– Wielokrotne morderstwo na Ranczu Kojota.

Wyprostowała się raptownie.

– Na posiadłości Kaffeyów?

– Zgadza się. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że na miejscu zastanę niezły bajzel.

– To straszne!

– To będzie logistyczny koszmar. Teren ma jakieś trzydzieści hektarów, więc nie ma mowy, żeby go odgrodzić.

– Wiem, jest ogromny. Jakiś rok temu udostępnili posiadłość na imprezę charytatywną. Słyszałam, że są tam wspaniałe ogrody. Chciałam jechać, ale akurat coś mi wypadło.

– Chyba już nie będziesz miała okazji. – Decker otworzył szafkę na broń, wyjął z niej berettę i włożył do kabury naramiennej. – Przepraszam, że to powiedziałem. Perspektywa spotkania z mediami doprowadza mnie do szału.

– Naprawdę dziennikarze pojawią się tam o trzeciej piętnaście nad ranem?

– Na tym świecie pewne są tylko trzy rzeczy: śmierć, podatki i wiadomości. – Cmoknął żonę w czubek głowy. – Kocham cię.

– Ja ciebie też. – Rina westchnęła. – To naprawdę smutne, że pieniądze zawsze przyciągają pijawki, oszustów i zwyczajnych łotrów. – Potrząsnęła głową. – Nie wiem, czy można być zbyt szczupłym, ale na pewno można być zbyt bogatym.

Jedyną zaletą tak wczesnego wstawania było to, że unikało się korków. Decker mknął pustymi ulicami, mrocznymi i zamglonymi, tylko od czasu do czasu rozświetlonymi latarniami. Autostrada była upiorną, bezkresną czarną szosą niknącą we mgle. W 1994 roku Southland nawiedziło trzęsienie ziemi, straszliwy półtoraminutowy dzień sądu, podczas którego zawaliły się budynki i betonowe wiadukty na autostradach. Gdyby do wstrząsów doszło trochę później, w czasie porannych godzin szczytu, liczba ofiar sięgnęłaby dziesiątków tysięcy, nie ledwie setki.

Zjazd z autostrady blokowały dwa radiowozy. Decker pokazał policjantom odznakę i cierpliwie odczekał kilka minut, aż wycofali się, żeby mógł przejechać. Jeden z funkcjonariuszy wytłumaczył mu, jak dojechać na ranczo. Żadna filozofia, droga nigdzie się nie rozwidlała. Przejechał jakieś półtora kilometra polną drogą, zanim przed jego oczami wyrósł główny budynek posiadłości. Przypominał morskiego potwora, który wypłynął na powierzchnię, by zaczerpnąć powietrza. Na zewnątrz paliły się reflektory ekip telewizyjnych. Niemal każda szczelina i szpara była rzęsiście oświetlona, co nadawało całemu miejscu wygląd parku rozrywki.

Rezydencję utrzymano w stylu hiszpańskim, dzięki czemu na swój sposób harmonizowała z otoczeniem. Miała trzy kondygnacje, spaloną przez słońce fasadę z licznymi sztukateriami, balkony z drewnianymi poręczami, okna witrażowe i pokryty czerwoną dachówką dach. Budynek wznosił się na wzgórzu. Za nim rozciągały się ogromne połacie ziemi i góry.

Jakieś dwieście metrów dalej znajdował się parking, na którym stało kilka radiowozów, furgonetka z biura koronera, wozy transmisyjne ze sterczącymi antenami, vany techników kryminalistyki i osiem nieoznakowanych pojazdów, a mimo to wciąż jeszcze były wolne miejsca. Ekipy telewizyjne już wzięły się do roboty. Każda z nich miała własne oświetlenie, kamerzystów i dźwiękowców, producentów i oczywiście żywiołowych reporterów czekających na swoje pięć minut. Wszyscy chcieli być jak najbliżej miejsca zbrodni, ale żółte taśmy, pachołki i policjanci w mundurach trzymali ich na dystans.

Decker pokazał policjantom odznakę, pochylił się, by przejść pod taśmą, i ruszył w kierunku wejścia, mijając pieczołowicie przystrzyżone żywopłoty z bukszpanu oddzielające kolejne części ogrodu. Zauważył róże, irysy, żonkile, lilie, zawilce, dalie, cynie i dziesiątki innych kwiatów, których nie rozpoznawał. Gdzieś niedaleko musiały rosnąć gardenie i krzewy cestrum nocturnum o zabójczym słodkomdlącym zapachu. Kamienny chodnik biegł między rzędami kwitnących cytrusów. Decker doszedł do wniosku, że to drzewa cytrynowe.

Drzwi strzegło dwóch policjantów. Rozpoznali go i dali znak, żeby wszedł. Wewnątrz paliły się wszystkie światła. Hol wejściowy przypominał salę balową w hiszpańskim zamku. Podłogę wykonano z grubych starych desek o tak nieregularnym usłojeniu, że musiały być prawdziwe. Sufit przecinały masywne rzeźbione belki. Ściany zdobiły złocenia i ogromne gobeliny. Decker najpewniej oddałby się kontemplowaniu tego wszystkiego, zachwycony ogromem i pięknem pomieszczenia, gdyby nie napotkał spojrzenia policjanta w mundurze, który wskazał mu dalszą drogę.

Pokonawszy kilka schodków, wszedł do wysokiego salonu z sufitem z pomalowanymi belkami. Na podłodze dostrzegł takie same deski jak w holu, tyle że przykrywały je dziesiątki chodniczków plemienia Navajo, które sprawiały wrażenie autentycznych. Kolejne złocenia, kolejne gobeliny na ścianach, a wraz z nimi ogromne obrazy przedstawiające krwawe bitwy. Umeblowanie pokoju stanowiły gigantyczne kanapy, krzesła i stoły. Z Deckera był kawał chłopa – metr dziewięćdziesiąt cztery wzrostu, ponad sto kilogramów wagi – jednak ogrom tego wszystkiego sprawił, że nagle poczuł się malutki.

– Ten dom jest większy od mojego college’u.

To powiedział Scott Oliver, jednego z podlegających Deckerowi detektywów z wydziału zabójstw. Jak na swoje blisko sześćdziesiąt lat całkiem nieźle się trzymał, przynajmniej z wyglądu. Zawdzięczał to zdrowej cerze i regularnemu stosowaniu czarnej farby do włosów. Mimo że dochodziła czwarta rano, Oliver był ubrany jak dyrektor generalny na zebraniu zarządu: czarny garnitur w prążki, czerwony krawat oraz wykrochmalona i wyprasowana biała koszula.

– To był zwyczajny college, ale z wielkim kampusem – dodał.

– Wiesz, ile to ma metrów?

– Pewnie jakieś sto tysięcy.

– O rany, to jest… – Decker przerwał w pół słowa. Chociaż przy każdych drzwiach stał mundurowy, na podłodze ani na meblach nie zauważył oznaczeń miejsca zbrodni. W pokoju nie było również techników kryminalistyki.

– Gdzie doszło do morderstw?

– W bibliotece.

– Jak do niej dojść?

– Poczekaj – odparł Oliver. – Mam tu gdzieś plan domu.

ROZDZIAŁ DRUGI

Labirynt korytarzy z pewnością udaremniłby ucieczkę każdemu włamywaczowi. Mimo planu Oliver i tak kilka razy pomylił drogę.

– Marge mówiła, że mamy cztery ciała – zagaił Decker.

– Aktualnie pięć. Kaffeyowie, pokojówka i dwóch ochroniarzy.

– O w mordę! Coś zginęło? Są jakieś ślady rabunku?

– Nic, co by się rzucało w oczy. – Szli dalej niekończącymi się korytarzami. – Ale na sto procent sprawców było kilku. Ten, kto to zrobił, musiał mieć plan i ludzi do pomocy. Na pewno kogoś stąd.

– Kto nas wezwał? Ranny syn?

– Nie wiem. Kiedy tu przyjechaliśmy, właśnie ładowano go do karetki.

– Kiedy mogło dojść do strzelaniny?

– Na razie nie wiemy nic pewnego, ale nastąpiło już stężenie pośmiertne.

– Czyli co najmniej cztery godziny temu – skomentował Decker. – Może analiza zawartości żołądków powie nam coś więcej. Kto przyjechał z trupiarni?

– Dwóch śledczych i zastępca koronera. Skręć w prawo. Biblioteka powinna być za tymi podwójnymi drzwiami.

Po wejściu do środka Deckerowi zakręciło się w głowie. Nie tylko z powodu ogromnych rozmiarów pomieszczenia, lecz również dlatego, że było całkowicie pozbawione kątów. Biblioteka miała kształt rotundy zwieńczonej kopułą ze stali i szkła. Na pokrytych boazerią z orzecha zaokrąglonych ścianach wisiały sięgające od podłogi do sufitu gobeliny przedstawiające mitologiczne stwory hasające po lasach. Między nimi stały regały z książkami. Kominek był tak wielki, że zdawało się, iż pomieści morze ognia, a podłogę zaściełały zabytkowe dywany. Znajdowało się tu mnóstwo mebli: sofy, dwuosobowe kanapy, stoły, krzesła, dwa fortepiany i niezliczone lampy.

Miejsce zbrodni sugerowało, że doszło tu do tragedii w dwóch aktach. Akt pierwszy rozegrał się w pobliżu kominka, akt drugi przed gobelinem ukazującym gorgonę pożerającą młodego władcę.

Oliver wycelował palcem w miejsce, gdzie rozegrał się akt pierwszy.

– Gilliam Kaffey siedziała przed kominkiem, czytając książkę i popijając wino. Ojciec i syn natomiast rozmawiali, siedząc w tych fotelach klubowych.

Wskazał dwa fotele z brązowej skóry, przy których stała Marge Dunn. Właśnie mówiła coś z ożywieniem do jednego ze śledczych z biura koronera ubranego w standardową czarną kurtkę z żółtym napisem na plecach. Widząc Deckera i Olivera, przywołała ich skinieniem dłoni w rękawiczce. W ostatnich miesiącach zapuszczała włosy, zapewne na prośbę swego nowego faceta, Willa Barnesa. Miała na sobie beżowe spodnie, białą bluzkę i ciemnobrązowy sweter zrobiony ściegiem warkoczowym, a na nogach buty na gumowych podeszwach.

Decker z Oliverem podeszli do miejsca zbrodni.

Guy Kaffey leżał na plecach w kałuży krwi. W klatce piersiowej miał zionącą dziurę. Tkanka i kości pokrywały twarz denata oraz jego ręce i nogi. To, co nie znalazło się na podłodze, pokryło większą część gobelinu, w niezamierzony sposób dodając autentyczności wizerunkowi nieszczęsnego chłopaka i gorgony.

– Dla lepszej orientacji. – Marge wyjęła z kieszeni plan domu i rozłożyła go. – To jest dom, a my jesteśmy… tutaj.

Decker wyciągnął notes i rozejrzał się po pozbawionym okien pokoju. Kiedy skomentował to ostatnie, Marge odparła:

– Pokojówka, która przeżyła, powiedziała mi, że zgromadzone tu dzieła sztuki są zbyt stare, żeby narażać je na działanie promieni słonecznych.

– Więc nie tylko syn przeżył atak? – zapytał Decker.

– Nie, ona zjawiła się tu po wszystkim i odkryła ciała – wyjaśniła Marge. – Nazywa się Ana Mendez. Kazałam jej czekać w jednym z pokoi. Pilnuje jej jeden z naszych ludzi.

– Musimy przesłuchać również ogrodnika i stajennego – włączył się Oliver. – Ich też trzymamy pod strażą.

– I też w oddzielnych pokojach – dodała Marge.

– Ogrodnik to Paco Albanez. Facet ma jakieś pięćdziesiąt pięć lat, a pracuje tu od trzech – powiedział Oliver, patrząc w swoje notatki. – Stajenny to Riley Karns. Około trzydziestki. Nie wiem, od jak dawna tu pracuje.

– A kto do nas zadzwonił? – zapytał Decker.

– Jeszcze nie wiemy – odparła Marge. – Pokojówka twierdzi, że ktoś zadzwonił do ochroniarza, który miał wolne. Być może to on nas powiadomił.

– To właśnie ta pokojówka znalazła na podłodze syna – uzupełnił Oliver. – Myślała, że on też nie żyje.

– Jak się nazywa ten ochroniarz, który prawdopodobnie do nas dzwonił? – zapytał Decker.

– Piet Kotsky – odrzekła Marge. – Rozmawiałam z nim przez telefon. Jedzie z Palm Springs. Ochroniarze tutaj nie mieszkają. Mają dwudziestoczterogodzinne dyżury, w sumie jest ich ośmiu. Pracują po czterech: dwóch w głównym budynku i dwóch w wartowni przy głównej bramie. Ci dwaj ostatni nie żyją. Strzały w głowę i klatkę piersiową. Kamery telewizji przemysłowej i cały sprzęt zniszczono.

– Jak się nazywali? – zapytał Decker.

– Kotsky nie wiedział, kto pracował na tej zmianie, ale twierdzi, że bez problemu zidentyfikuje ciała.

– A co z ochroniarzami z głównego budynku?

– Zniknęli.

– Więc mamy dwóch ochroniarzy zabitych i dwóch zaginionych. – Gdy Marge i Oliver skinęli głowami, pytał dalej: – Gdzie zabito pokojówkę?

– W sypialni na dole.

– A jakim cudem Anie Mendez udało się nie zaliczyć kulki?

– Miała wolne – wyjaśnił Oliver. – Wróciła na ranczo około pierwszej w nocy.

– W jaki sposób? Nie dojeżdżają tu autobusy.

– Ma samochód.

– Nie zdziwiła się, że przy głównej bramie nie ma ochroniarzy?

– Skorzystała z tylnego wjazdu dla służby. Tam nie ma ochroniarzy, a brama otwierana jest na kartę. Ana wjechała, zaparkowała i poszła do sypialni pokojówek. Zobaczyła ciało koleżanki i zaczęła krzyczeć. Nie mamy całkowitej pewności, co było dalej. Prawdopodobnie pobiegła na górę i znalazła pozostałe ciała.

– Pobiegła na górę, chociaż mordercy mogli być ciągle w domu? – zdziwił się Decker.

– Jej zeznania są trochę niespójne. Kiedy zobaczyła ciała, zadzwoniła do Kotsky’ego, a on wezwał nas… A przynajmniej tak mi się wydaje.

– Porozmawiam z nią. Mówi po hiszpańsku, prawda?

– Tak, ale nieźle też sobie radzi z angielskim.

– Wracając do ochroniarzy. Wiecie, kto im ustalał grafik?

– Niejaki Neptune Brady, szef ochrony Kaffeyów. Ma tutaj bungalow, ale kilka dni temu wyjechał do chorego ojca w Oakland.

– Czy ktoś się z nim kontaktował?

– Kotsky do niego dzwonił. Powiedział nam, że Brady wynajął samolot i niedługo powinien tu być. – Marge przerwała na chwilę. – Zajrzeliśmy do jego bungalowu, żeby się upewnić, czy nie ma tam kolejnego ciała. Nie robiłam przeszukania. Nie mamy nakazu.

– Potrzebny nam będzie, jeśli Brady odmówi współpracy. – Decker rozejrzał się po pokoju. – Jakieś pomysły na temat przebiegu zdarzeń?

– Jak już mówiłem, Gilliam siedziała przed kominkiem, popijając wino i czytając – odparł Oliver. – Uważamy z Marge, że ją załatwili jako pierwszą. Osunęła się na kanapę, książka wypadła jej z ręki. Leży obok niej, cała we krwi. Sam zobacz.

Decker podszedł do kominka. Na kanapie leżało ciało pięknej kobiety z otwartymi niebieskimi oczami i jasnymi włosami pokrytymi zaschniętą krwią. Gilliam Kaffey została niemal przecięta na pół wystrzałami ze strzelby. Widok był tak okropny, że Decker odruchowo odwrócił wzrok. Nigdy się do tego nie przyzwyczai.

– Ale jatka – skomentował. – Musimy zrobić dużo zdjęć, bo możemy nie dać rady zapamiętać wszystkiego.

– Wtargnięcie kogoś do pokoju musiało przyciągnąć uwagę ojca i syna – ciągnęła Marge. – Obaj zginęli w następnej kolejności.

– Kaffeyowie mieli dwóch synów – włączył się Oliver. – Postrzelony został starszy, Gil.

– Czy ma jakichś krewnych, których trzeba zawiadomić? – zapytał Decker.

– Pracujemy nad tym – odparł Oliver. – Jak dotąd nikt nie dzwonił na policję, żeby o niego zapytać.

– A co z młodszym bratem?

– Piet Kotsky powiedział mi, że ma na imię Grant i mieszka w Nowym Jorku – odparła Marge. – Podobnie jak Mace Kaffey. Guy był jego starszym bratem.

– To ten, który prowadził z nim firmę – uściślił Oliver. – Obaj zostali powiadomieni.

– Przez kogo? Kotsky’ego? Brady’ego?

Marge i Oliver wzruszyli ramionami.

– Wracając do miejsca zbrodni – powiedział Decker. – Co, waszym zdaniem, mogli robić Guy i Gil?

– Na przykład omawiać interesy – odparł Oliver. – Tyle że nie znaleźliśmy przy nich żadnych dokumentów.

– Guy Kaffey prawdopodobnie wstał, żeby zobaczyć, co się stało z żoną – dodała Marge. – I wtedy powalił go strzał. Syn był nieco szybszy i zaczął uciekać. Kule dosięgły go przy drzwiach.

– I sprawcy nie sprawdzili, czy na pewno nie żyje?

Marge wzruszyła ramionami.

– Może ktoś ich wystraszył i uciekli.

– W tym pokoju jest dwoje, troje… sześcioro drzwi – policzył Decker. – Sprawców musiało być kilku. Każdy z nich mógł wejść innymi drzwiami. Co takiego musiałoby się wydarzyć, żeby banda morderców uciekła z rancza, nie upewniwszy się, że wszystkich zabiła?

Tym razem to Oliver wzruszył ramionami.

– Może włączył się alarm, chociaż tego jeszcze nie wiemy. Może usłyszeli wracającą pokojówkę. Tyle że ona nie widziała, by ktokolwiek wychodził z domu.

Decker zamyślił się na chwilę.

– Jeśli zamiast iść spać, miło spędzali czas w bibliotece, pewnie nie było zbyt późno. Już po kolacji, ale na tyle wcześnie, żeby się jeszcze napić. Czyli najpewniej około dziesiątej, może jedenastej.

– Około – zgodziła się Marge.

– Ogrodnik i stajenny byli tutaj, kiedy przyjechaliście, prawda?

– Tak.

– Wspominaliście, że tu mieszkają, prawda?

– W bungalowach na terenie posiadłości – sprecyzował Oliver.

– To skąd wiedzieli o morderstwach? Ktoś ich obudził czy usłyszeli huk wystrzałów…

Oboje śledczy znów wzruszyli ramionami.

– No nic, trochę tu zabawimy. – Decker przez chwilę masował bolącą głowę. – Niech technicy, fotografowie i śledczy z biura koronera zajmą się na razie biblioteką. My mamy do obejrzenia jeszcze dwa inne miejsca zbrodni i świadków do przesłuchania. Gdzie pozostałe ciała?

Marge pokazała mu miejsca zbrodni na swoim planie.

– Też powinienem coś takiego mieć – zauważył Decker.

Oliver oddał mu swój plan.

– Załatwię sobie drugi.

– Dzięki. Wy zbadacie pozostałe miejsca zbrodni, a ja pogadam ze świadkami, zwłaszcza z mówiącymi po hiszpańsku. Zobaczymy, czy uda się nam ustalić ramy czasowe i przebieg wydarzeń.

– Niezły pomysł – pochwaliła go Marge. – Ana jest w tym pokoju. – Pokazała go na planie. – Albanez tutaj, a Karns tutaj.

Decker zaznaczył pokoje na swoim planie, a potem zapisał nazwiska w notesie, przydzielając każdemu świadkowi oddzielną kartkę. Skoro miał już swoich graczy, mógł zacząć wypełniać kartę wyników.

Ana Mendez, zwinięta w kłębek na fotelu, sprawiała wrażenie, jakby chciała się gdzieś schować. Zbliżała się do czterdziestki, była niewysoka, poniżej metra pięćdziesięciu. Obrazu dopełniały brązowawa cera, szerokie czoło, wystające kości policzkowe, szerokie usta i okrągłe ciemne oczy. Fryzura na pazia przywodziła na myśl okno z czarnymi zasłonami po bokach i lambrekinem-grzywką.

Pokojówka spała, ale obudziła się, kiedy Decker wszedł do pokoju. Potarła powieki spuchnięte od płaczu i zmrużyła oczy pod wpływem jasnego elektrycznego światła. Decker zauważył brązowe plamy na jej fartuchu i przykazał sobie w myślach, żeby oddać go do sprawdzenia technikom kryminalistyki.

Poprosił Anę Mendez, by zaczęła od samego początku, opowiedziała mu więc swoją historię.

Miała wolne od poniedziałku wieczorem do wtorku wieczorem. Zwykle wracała na ranczo wcześniej, ale tym razem została dłużej w kościele na spotkaniu modlitewnym. Gdy dobiegło końca o wpół do pierwszej w nocy, od razu ruszyła na ranczo, gdzie dotarła jakąś godzinę później. Posiadłość otaczało wysokie, zakończone szpikulcami ogrodzenie z kutego żelaza, dlatego większość bram pozostawała niestrzeżona. Miała kartę dostępu do bramy znajdującej się najbliżej kuchni. Wjechała na parking dla służby i zaparkowała za kuchnią. Pokonała kilka schodków dzielących ją od wejścia do skrzydła dla personelu i otworzyła drzwi do budynku swoim kluczem. Kiedy Decker zapytał o alarm, odparła, że skrzydło dla personelu i główny budynek mają oddzielne systemy alarmowe. Dzięki temu służba może wchodzić i wychodzić, nie wpływając na funkcjonowanie systemu alarmowego Kaffeyów.

Kiedy opisywała, co zastała w swojej sypialni, jej oczy wypełniły się łzami. Po zapaleniu światła okazało się, że ściany, dywan i obydwa łóżka są całe we krwi. Najgorszy był jednak widok Alicii, która leżała bez ruchu na plecach. Miała odstrzeloną twarz. Potworne. Przerażające. Ana zaczęła krzyczeć.

Zanosząc się płaczem, kontynuowała opowieść. Pobiegła na górę schodami, które prowadzą do kuchni. Zwykle drzwi kuchni są zamykane o północy, by nikt z korzystających z wejścia dla służby nie dostał się do głównego budynku. Jednak nie tej nocy. Ana wyraźnie pamiętała, że wpadła do kuchni, wołając swoją panią.

Nikt jednak nie odpowiedział.

Decker zapytał ją, czy kiedy wbiegała do kuchni, alarm w głównym budynku był wyłączony. Nie mogła sobie przypomnieć. Wpadła w histerię. Przeprasza, ale pamięta wszystko jak przez mgłę.

Decker pomyślał, że mimo wszystko całkiem nieźle sobie poradziła.

Znalazła Kaffeyów w bibliotece. Najpierw zobaczyła Guya i Gila Kaffeyów, potem panią Kaffey. Żadne z nich się nie ruszało, więc była pewna, że wszyscy nie żyją. Mimo strasznego szoku, zachowała niejaką przytomność umysłu. Z telewizyjnych filmów i programów wiedziała, że nie powinna niczego dotykać, i tak też postąpiła.

Wciąż krzycząc, wybiegła z budynku. Na dworze było ciemno i upiornie, do tego była zupełnie sama. Wiedziała, gdzie mieszka ogrodnik Paco Albanez, bo się z nim przyjaźniła. Jednak żeby dotrzeć do jego bungalowu, musiałaby przejść obok basenu i przez korty tenisowe, a potem jeszcze przez sad, a zdecydowanie bliżej miała do Rileya Karnsa. Chociaż nie znała go za dobrze, postanowiła go obudzić. Przykazał jej zostać w swoim bungalowie, a sam postanowił rozejrzeć się po posiadłości. Wrócił jakieś piętnaście minut później, a towarzyszył mu Paco Albanez. We troje zaczęli się zastanawiać, co powinni zrobić. Wiedzieli, że muszą zadzwonić na policję. Riley, który jako jedyny z nich mówił po angielsku bez hiszpańskiego akcentu, zgłosił się na ochotnika. Kazał im zaczekać w swoim bungalowie i wyszedł. Wrócił jakieś pół godziny później z dwoma policjantami, którzy zaprowadzili całą trójkę do głównego budynku i rozdzielili ich. Powiedzieli im, że ktoś z nimi porozmawia. Najpierw przyszła do niej policjantka, teraz on.

Była to opowieść prostej kobiety. Nie wydawała się wyćwiczona. W końcu Ana popatrzyła ze smutkiem na Deckera i zapytała, czy może już iść. Kiedy odparł, że na razie nie, wybuchnęła płaczem.

Poklepał ją po ręce, po czym poszedł przesłuchać Rileya Karnsa.

Stajenny okazał się drobnym mężczyzną o silnym uścisku ręki i jeszcze silniejszym brytyjskim akcencie. Delikatne rysy kontrastowały z ogorzałą twarzą, a cera pobladła z przerażenia lub z braku snu, a najpewniej z obu powodów.

Pracował z końmi od wielu lat, najpierw jako dżokej, potem był trenerem, ujeżdżaczem i zawodnikiem w skokach przez przeszkody. Jego praca na Ranczu Kojota polegała nie tylko na doglądaniu koni i psów, lecz również na uczeniu jazdy konnej Gilliam Kaffey. Miał na sobie poplamiony ciemny dres. Kiedy Decker zapytał go, czy się przebierał tej nocy, odpowiedział przecząco. Jego zeznania pokrywały się z relacją Any. Uzupełnił ją o szczegóły dotyczące tego, co robił przez te pół godziny, kiedy zostawił Paco i Anę w swoim bungalowie.

Karns przyznał, że najpierw powinien był zawiadomić policję, nie myślał jednak jasno i zadzwonił do Neptune’a Brady’ego. Wiedział, że Brady wyjechał do Oakland, by odwiedzić chorego ojca, uznał jednak, że sprawa jest na tyle poważna, że musi go powiadomić. Neptune kazał mu natychmiast zadzwonić pod 911, a potem do Pieta Kotsky’ego. Miał mu powiedzieć, żeby jak najszybciej przyjechał na ranczo. Następnie Brady oświadczył, że spróbuje wynająć prywatny odrzutowiec, by w najkrótszym możliwym czasie dotrzeć do Los Angeles. Zadzwoni do Kotsky’ego, gdy tylko uda mu się potwierdzić lot. Zapewnił też Karnsa, że powiadomi rodzinę.

Stajenny wykonał wszystkie jego polecenia. Zadzwonił pod 911, a potem do Pieta Kotsky’ego, który oznajmił, że zaraz wyjeżdża, ale dotarcie na ranczo zajmie mu trzy godziny. Pięć minut później przyjechała karetka, a potem policja. Zaprowadził dwóch policjantów do swojego bungalowu, gdzie czekali Ana i Paco. Policjanci zabrali ich wszystkich do budynku i rozdzielili.

Paco Albanez był mężczyzną po pięćdziesiątce o skórze w kolorze kawy z mlekiem, bursztynowych oczach, siwych włosach i podkręcanych do góry wąsach. Krępym, z wydatnym torsem i masywnymi przedramionami. Podobnie jak Ana pracował u Kaffeyów od mniej więcej trzech lat. Nie wniósł niczego nowego do sprawy. Karns obudził go, kazał się ubrać i opowiedział o tragedii, która się niedawno rozegrała. Paco był strasznie zaspany, ale na widok zdenerwowanej Any momentalnie się dobudził. Został z pokojówką w bungalowie do przyjazdu policji. Jego zeznania również sprawiały wrażenie szczerych.

Po przesłuchaniu świadków wiele pytań pozostawało bez odpowiedzi. Na razie Decker zapisał ich siedem:

1. Dlaczego drzwi do kuchni nie były zamknięte?

2. Czy mordercy dostali się do skrzydła dla służby, zamordowali śpiącą pokojówkę i przez kuchnię weszli do głównego budynku? Jeśli tak, kto ich wpuścił?

3. Czy alarm był wyłączony, kiedy Ana wchodziła do kuchni? A jeśli tak, to kto go wyłączył?

4. Kto ma klucze do głównego budynku z wyjątkiem rodziny?

5. Kto poza rodziną zna kod wyłączający alarm?

6. Kto jako pierwszy zauważył, że Gil Kaffey żyje?

7. I wreszcie: dlaczego mordercy nie upewnili się, że jest martwy?

Teraz miał na głowie pokojówkę, ochroniarzy przy bramach, ochroniarzy w posiadłości, ogrodnika, stajennego, Pieta Kotsky’ego i Neptune’a Brady’ego. A to tylko służba. Decker już sobie wyobrażał, jak bardzo skomplikuje się śledztwo, gdy do tego dojdą pracownicy firmy Guya Kaffeya, ogromnej korporacji zatrudniającej tysiące osób. Nie starczy mu ludzi do tej sprawy. W wyobraźni ujrzał teczki z aktami napęczniałe od kartek papieru kosztującego życie setek drzew. Całe szczęście, że w ostatnich miesiącach ich posterunek zaczął używać papieru z recyklingu.

Zieleń.

O wiele lepsza od czerwieni, koloru dominującego wieczorem.

ROZDZIAŁ TRZECI

Głosy były niskie i zagniewane. Najpierw Decker ujrzał odwróconego do niego plecami łysego mężczyznę w luźnych spodniach khaki i skórzanej kurtce. Miał grubą szyję i szerokie ramiona, można by go oszacować na jakieś sto dziesięć kilogramów samych mięśni. Jego towarzysz pysznił się bujną czarną czupryną i nosił szare spodnie i niebieską marynarkę. Był wyższy i szczuplejszy, ale również potężnie zbudowany. Gdyby byli futbolistami, pierwszy mógłby być blokującym, a drugi rozgrywającym.

Ze strzępków rozmowy, które dobiegały do jego uszu, Decker wywnioskował, że są zirytowani działaniami policji. Po pierwsze, zostali zatrzymani na zjeździe z autostrady i wymaglowani, jakby zrobili coś złego. A jeszcze teraz Marge nie pozwalała im zobaczyć miejsca zbrodni. Chociaż jego ulubiona sierżant nie potrzebowała pomocy, mimo wszystko Decker postanowił się wtrącić.

Marge dokonała szybkiej prezentacji: Piet Kotsky i Neptune Brady. Kotsky był zgrzany, strużki potu spływały mu po czole. Miał duże, głęboko osadzone oczy, a skóra twarzy o żółtawym odcieniu sprawiała wrażenie mocno naciągniętej na wystające kości policzkowe, zupełnie jakby został poddany mumifikacji.

Brady był od niego młodszy, mógł mieć niewiele ponad trzydziestkę. Ciemna karnacja świadczyła o wielu godzinach spędzonych w solarium. Miał bladoniebieskie oczy, pełne usta i kręcone ciemne włosy. Skrzyżował ramiona na piersiach, uwydatniając wielkie dłonie z palcami ozdobionymi kilkoma złotymi pierścieniami.

– Pan tutaj dowodzi? – zapytał, wysuwając brodę do przodu, i nie czekając na odpowiedź, dodał: – Co tu się, kurwa, stało?

– Ciągle jeszcze gromadzimy informacje… – zaczął Decker.

– Czy pan wie, że jakieś dwadzieścia minut musiałem przekonywać tych idiotów stojących przy zjeździe z autostrady, że naprawdę powinienem być na ranczu? Coś mi się widzi, że szwankuje u was komunikacja!

Decker odsunął się od nich o krok.

– Co mogę dla pana zrobić, panie Brady?

– Na początek może pan udzielić odpowiedzi na kilka pytań.

– Pod warunkiem, że je znam. Sam też chciałbym pana zapytać o kilka spraw. – Odwrócił się do Marge. – Pani sierżant, proszę zabrać pana Kotsky’ego do któregoś z gabinetów i tam go przesłuchać.

– Co to ma znaczyć? – Brady’emu ze wzburzenia aż zadrżały nozdrza. – Chcecie nas skłócić?

– Nie jesteśmy wrogami, panie Brady. Po prostu potrzebuję informacji. – Decker zaczął wyliczać: – Muszę mieć listę wszystkich osób pracujących tu na pełny lub niepełny etat. Chcę wiedzieć, ile osób przebywa w tym budynku każdej nocy. Kto miał pracować tej nocy? Kto mieszka na terenie posiadłości? Kto mieszka poza nią? Od jak dawna każdy z zatrudnionych pracuje u Kaffeyów? Kto ma dostęp do kluczy? Kto zna kody do systemu alarmowego? Kto zatrudnia pracowników? Kto ich zwalnia? Tego rodzaju informacje.

Brady przestępował z nogi na nogę.

– Dobrze, pomogę panu – zgodził się w końcu. – Ale najpierw chcę zobaczyć, co się stało.

– Panie Kotsky, proszę ze mną – poleciła Marge. – Zostawmy porucznika Deckera i pana Brady’ego samych.

Kotsky spojrzał na szefa, który skinął głową, po czym powiedział:

– Dobrze. Mogą państwo iść do wschodniego gabinetu.

– Gdzie to jest na planie? – zapytała Marge.

– Piet panią zaprowadzi.

– Muszę zobaczyć, co się stało – powtórzył Brady po odejściu Marge i Kotsky’ego.

– Nikt nie może oglądać ofiar, dopóki śledczy z biura koronera nie zakończą swoich czynności. W tej chwili to oni tam rządzą, nie policja.

– Biurokracja! – rzucił Brady. – Nic dziwnego, że policja nie odnosi żadnych sukcesów.

Decker przeszył go gniewnym spojrzeniem.

– Odnosimy sukcesy, ale są one możliwe dzięki starannej pracy. Myśli pan, że pan Kaffey wpuściłby kogoś do swojej sali posiedzeń na piękne oczy?

– Różnica polega na tym – odparł Brady – że jestem waszym pracodawcą. Bądź co bądź utrzymujecie się z moich podatków.

Decker z trudem zachował obojętny wyraz twarzy.

– Panie Brady – powiedział – i tak pan stąd nie wyjedzie w najbliższym czasie, bo musi pan zaczekać na rodzinę ofiar. Może pan zbijać bąki i się na nas wściekać albo zacznie pan współpracować. Przynajmniej będzie pan wyglądał dla mnie trochę mniej podejrzanie.

– Pan mnie podejrzewa? – wydukał Brady, a kiedy Decker nie odpowiedział, dodał: – Byłem setki kilometrów stąd. – Porucznik dalej milczał, a Brady coraz bardziej się denerwował. – Pracowałem u pana Kaffeya przez wiele lat. Nie zamierzam wysłuchiwać podobnych bredni.

– Na razie wszystkie osoby, które miały coś wspólnego z Kaffeyami, z natury rzeczy są dla mnie potencjalnymi podejrzanymi. Gdybym nie był podejrzliwy, byłby ze mnie kiepski śledczy.

Brady zacisnął pięści, a potem powoli wyprostował palce.

– Ciągle jestem w szoku.

– Domyślam się.

– Nie ma pan pojęcia… – Głos mu się załamał. – Dopiero co musiałem się zmierzyć z atakiem serca swojego ojca. A teraz muszę się zmierzyć z pozostałymi przy życiu członkami rodziny ofiar. Wie pan, jak cholernie ciężko mi było zadzwonić do Granta Kaffeya i powiedzieć mu, że jego rodzice i brat nie żyją?

Decker przyjrzał mu się uważnie.

– Gil Kaffey jest w szpitalu, proszę pana – powiedział. – Żyje.

– Co takiego? – Brady otworzył szeroko oczy. – Riley Karns powiedział mi, że zginął. – Na chwilę zapadła niezręczna cisza. – Dzięki Bogu – wymamrotał w końcu, a potem roześmiał się gorzko. – No pięknie! Wszyscy członkowie rodziny wezmą mnie, kurwa, za kretyna!

– Może to ja zajmę się rodziną?

– Miałem zapewnić jej bezpieczeństwo, ale to spierdoliłem. – W jego oczach nagle pojawiły się łzy. – Nie miałem z tym nic wspólnego, ale ma pan rację, podejrzewając wszystkich. Co chce pan wiedzieć?

– Po pierwsze, jak działa wasz system bezpieczeństwa.

– Jak widać, raczej nie działa. – Brady zagryzł wargę. – To zajmie trochę czasu.

– Może znajdziemy jakieś ustronne miejsce, w którym mi pan to wyjaśni?

– Skombinuję jakiś pokój – odparł Brady. – Bóg mi świadkiem, że jest ich tu aż za dużo.

Łyżka obracała się w misce z płatkami. Hannah nie sprawiała wrażenia zainteresowanej śniadaniem, podobnie jak pójściem do szkoły. O ile jednak jedzenie śniadania było do pewnego stopnia dobrowolne, o tyle edukacja – obowiązkowa.

– Może chcesz bajgla na drogę? – zapytała Rina.

Hannah odgarnęła rude loki wpadające jej do niebieskich oczu.

– Nie jestem głodna.

– Nie musisz teraz jeść. Po prostu weź bajgla.

– Dlaczego?

– Bądź dla mnie miła i zrób, o co cię proszę, dobrze? – Rina zabrała miskę z płatkami i włożyła do opiekacza cebulowego bajgla. – Pakuj się, zaraz wychodzimy.

– Skąd ten pośpiech?

– Dzisiaj zaczynam obowiązki ławnika. Potrzebuję co najmniej godziny, żeby dotrzeć tam na czas.

– Biedna ima. Nie dość, że musi znosić humory ponurej córki, to jeszcze utknie z jedenaściorgiem innych pechowców w zadymionym centrum Los Angeles.

Bajgiel wyskoczył z opiekacza. Rina posmarowała go serkiem śmietankowym i zawinęła w folię.

– Jakoś się nie skarżę. Chodźmy.

Hannah uniosła z trudem swój ważący dwie tony plecak.

– Co to za sprawa?

– Nie mogę o tym mówić.

– Oj, przestań. Niby przed kim miałabym się wygadać? Przed Avivą Braverman?

– Przed nikim się nie wygadasz, bo nic ci nie powiem.

Rina zajrzała do swojej torebki będącej bardziej torbą na zakupy niż przejawem modowej ekstrawagancji. Miała w niej książkę Abigail Adams i aktualny numer do redakcji „Los Angeles Timesa”. Sprawa Kaffeyów oczywiście trafiła na pierwsze strony gazet. Wyjęła klucze, włączyła alarm i zamknęła drzwi.

– Dziwne, że cię nie odrzucili – stwierdziła Hannah, kiedy już znalazły się w samochodzie. – Nie dość, że abba jest policjantem, to jeszcze porucznikiem.

Rina włączyła silnik.

– Mam swój rozum.

– Ale i tak może wywierać na ciebie wpływ. W końcu jest twoim mężem. – Hannah rozwinęła bajgla i ugryzła kęs. – Mm… dobry. – Przez chwilę manipulowała przy radiu, dopóki nie znalazła stacji grającej irytująco hałaśliwego rocka. – Co na kolację?

Rina uśmiechnęła się do siebie. Na szczęście Hannah zmieniła temat. Jak wszystkie nastolatki miała zdolność koncentracji komara.

– Chyba kurczak.

– Chyba?

– Kurczak albo makaron.

– To może makaron z kurczakiem?

– Mogę zrobić makaron z kurczakiem. – Rina odwróciła się do córki. – Właściwie to ty też możesz go zrobić.

– Ty robisz lepszy.

– Bzdura. Jesteś świetną kucharką. Po prostu przerzucasz ten obowiązek na mnie.

– To prawda. Pomyśl jednak, że za kilka lat wyjadę do college’u i nie będziesz miała dla kogo gotować. Zatęsknisz jeszcze za tymi czasami.

– Pozostaje mi jeszcze twój ojciec.

– Nigdy go nie ma w domu, więc połowę posiłków, które dla niego przygotowujesz, i tak trzeba odgrzewać. Po co w ogóle zawracać sobie głowę?

– Czyżbyś poczuła się urażona?

– Nie jestem urażona, po prostu stwierdzam fakt. Kocham tatę, ale nieczęsto bywa w domu. – Zajęła się obgryzaniem paznokcia. – Nie wiesz przypadkiem, czy wybiera się na dzisiejszy występ mojego chóru?

– To już dzisiaj? Myślałam, że jutro.

– Och, pan Kent zmienił termin. Zapomniałam ci powiedzieć.

– Jeśli dzisiaj masz występ, to w ogóle zdążysz na kolację?

– Chyba nie – odparła Hannah. – To jak, abba się wyrobi?

– Był na dwóch ostatnich występach. Na pewno na tym też będzie… – Nagle przypomniała sobie poranne wiadomości. – Chyba że wydarzyło się coś okropnego.

– Coś tak okropnego jak morderstwo?

– Morderstwo jest przeokropne.

– Bo ja wiem? Co to w sumie za różnica? Trup to trup.

Rina wiedziała, że Hannah żyje w swoim własnym narcystycznym świecie. Nie było sensu z nią dyskutować. Zamiast tego przełączyła radio na stację nadającą złote przeboje. Beatlesi śpiewali właśnie o ośmiu dniach tygodnia.

– Uwielbiam tę piosenkę! – Hannah pogłośniła, rozparła się z zadowoleniem na siedzeniu i zaczęła nucić i wystukiwać rytm stopami, równocześnie jedząc bajgla.

Wyglądało na to, że nie żywi już urazy do ojca.

Zdolność koncentracji komara to czasami dobra rzecz.

Wchodząc na salę rozpraw, cieszył się, że poświęcił trochę czasu na sprawdzenie, czy krawat jest dobrze zawiązany, a kołnierzyk koszuli wystarczająco wykrochmalony. Idąc przed siebie dziarskim krokiem, czuł się panem świata.

Miał dar.

Nazywał go idealnym dostrojeniem. Nie tylko umiał interpretować słowa i rozszyfrowywać mowę, co było podstawowym wymogiem w jego pracy, ale – co równie istotne – potrafił odczytywać niuanse i często już po kilku zdaniach wiedział wszystko o pochodzeniu danej osoby. Umiał określić, gdzie obecnie mieszka, gdzie się wychowywała i gdzie się wychowywali jej rodzice.

Rzecz jasna, rozpoznawał tak proste rzeczy jak rasa i tożsamość etniczna, ale kto oprócz niego umiał już po chwili określić również klasę społeczną i wykształcenie? Ilu zwykłych śmiertelników potrafiło odkryć, czy dana osoba jest szczęśliwa, czy nie (to wcale nie taka drobnostka), a przy okazji też czy jest wściekła, zirytowana, zazdrosna, rozdrażniona, smutna, wzruszona, uprzejma, wrażliwa, pracowita lub leniwa? I to nie na podstawie tego, co mówi, ale tego, jak mówi. Potrafił rozpoznać prawie identyczne akcenty osób pochodzących z różnych regionów Ameryki i miał ucho do akcentów osób z zagranicy.

W jego świecie wzrok był właściwie niepotrzebny. Oko bywało zwodnicze. Otrzymał jednak ten nieziemski dar nie po to, by roztrwonić go, uczestnicząc w grach towarzyskich typu „Rozpoznaj ten akcent”.

Ludzie są tacy żałośni.

Jego palmtop zabzyczał. Wyjął go z kieszeni i wcisnął wytarty guzik. Jednostajny cyfrowy głos odczytał treść SMS-a:

Do zobaczenia na lunchu.

Wyłączył urządzenie i włożył je z powrotem do kieszeni. Przypomniał sobie szczegóły spotkania. Godzina: dwunasta trzydzieści, miejsce: bar sushi w Little Tokyo, dziewczyna: Dana.

Zapowiadał się udany dzień. Usiadł, poprawił designerskie okulary przeciwsłoneczne, zwrócił głowę w kierunku ławy przysięgłych i obdarzył obywateli Los Angeles olśniewającym uśmiechem idealnie równych białych zębów.

Pora zacząć przedstawienie.

Po przypomnieniu przez sędziego, że nie wolno im rozmawiać o sprawie, ławnicy wyszli z sali rozpraw.

Kobieta, która szła przed nią, miała na imię Kate, i to wszystko, co Rina o niej wiedziała. Była po trzydziestce i miała wymizerowaną twarz, blond włosy spięte spinkami i kolczyki koła zwisające z uszu.

Odwróciła się do Riny i powiedziała:

– Ja, Ally, Ryan i Joy idziemy na lunch do centrum handlowego. Chcesz się do nas przyłączyć?

– Wzięłam kanapki, ale chętnie z wami posiedzę. Wszystko, byle tylko wyjść z tego budynku.

– I kto tu jest w więzieniu, co? – Kate uśmiechnęła się do niej. – Muszę skorzystać z toalety, a Ryan i Ally chcą zadzwonić. Spotkamy się przed wejściem do sądu za dziesięć minut.

– Jasne.

Gdy Rina pchnęła podwójne przeszklone drzwi siedziby sądu karnego, podmuch rozgrzanego powietrza uderzył ją w twarz, a hałas ruchu ulicznego wypełnił uszy. Asfalt niemal się topił, a fale gorąca mieniły się w smogu. Cień zapewniały jedynie wielopiętrowe budynki i rząd dzielnych drzew, które okazały się wyjątkowe odporne na zanieczyszczenie powietrza.

Zadzwoniła do Petera, spodziewając się, że połączy się z pocztą głosową. Ku jej zaskoczeniu odebrał.

– I jak tam? – zapytała.

– Jeszcze żyję.

– Dobre i to. A gdzie jesteś?

– Właśnie jadę z sierżant Dunn do szpitala Świętego Józefa. Gil Kaffey leży tam na oddziale intensywnej terapii.

– Całe szczęście. Czytałam o tym rano, ale nie byłam pewna, czy wiadomości się nie zdezaktualizowały. Musisz mieć ręce pełne roboty.

– Jak zwykle.

– Kocham cię.

– Ja ciebie też.

– Czy jest choć cień szansy na to, że niedługo się zobaczymy?

– Pewnie. W końcu muszę kiedyś spać.

– Uda ci się wyrobić na występ chóru Hannah?

– A to nie jutro o ósmej? – zapytał Peter po chwili wahania.

– Okazuje się, że dzisiaj. Nauczyciel zmienił datę, a Hannah zapomniała mi powiedzieć.

– O rany. – Peter znów się zamyślił. – Tak, to możliwe – odrzekł w końcu. – Tylko nie odpowiadam za swój wygląd i higienę.

Rinie ulżyło.

– Jestem pewna, że Hannah zależy tylko na tym, żeby cię tam zobaczyć.

– I zobaczy. Tylko mam do ciebie prośbę. Szturchnij mnie, kiedy zauważysz, że powieki zaczynają mi ciążyć. A co słychać w pięknym centrum Los Angeles?

– Lato w pełni. – Starła pot z czoła wierzchem dłoni. – Nie powinnam była dzisiaj wkładać mojej szajtel. Jest za gorąco na perukę.

– Zdejmij ją. Nikomu nie powiem. A już na pewno rabinowi.

Rina uśmiechnęła się.

– Więc spotykamy się w szkole?

– To ma sens.

– Przynieść ci kolację?

– To również ma sens. Muszę kończyć. Wzywają mnie sterylne korytarze i antyseptyczne zapachy szpitala Świętego Józefa. Ale nie musisz zazdrościć. Jestem pewien, że sama świetnie się bawisz w osławionej siedzibie wymiaru sprawiedliwości.

– Właściwie to kwitnie tu życie towarzyskie. Zaraz idziemy na lunch do centrum handlowego po drugiej stronie ulicy.

– No i sama powiedz, czyż nie jesteś córą szczęścia?

– Nie zapominaj, że wypełniamy naszą obywatelską powinność za piętnaście dolarów dziennie. Nawet policjanci zarabiają więcej.

– Chcesz się ze mną zamienić miejscami?

– Z tobą akurat nie. Wolę żywych od umarłych.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Dojazd do szpitala zajął Marge i Deckerowi prawie czterdzieści pięć minut. Jeśli Gil Kaffey był przytomny podczas przewożenia go karetką, to miał mnóstwo czasu na rozmyślania. Jak dużo pamiętał? Czasami traumatyczne wydarzenia wywołują amnezję – to reakcja obronna organizmu przed dalszym cierpieniem.

Zespół szpitalny Świętego Józefa składał się ze średniej wielkości szpitala oraz czterech budynków mieszczących przychodnie i gabinety lekarskie. Musieli trochę pokrążyć, zanim znaleźli wolne miejsce parkingowe, a i tak było tak wąskie, że wjechali właściwie na wcisk. Marge manewrowała policyjnym fordem crown victoria z ogromną pewnością siebie i już kilka minut później pokazywali odznaki w recepcji przeszklonego oddziału intensywnej terapii. Zanim pozwolono im wejść, musieli znaleźć któregoś z lekarzy zajmujących się Kaffeyem i uzyskać od niego zgodę na wizytę. Zajęło im to jakieś dwadzieścia minut.

Lekarz prowadzący Kaffeya nazywał się Brandon Rain i był muskularnym mężczyzną po trzydziestce o szerokich ramionach i potężnych rękach. Przekazał im najświeższe informacje dotyczące stanu zdrowia pacjenta.

– Kaffey jest pod wpływem silnych środków przeciwbólowych. Wiele przeszedł, więc mogę się zgodzić najwyżej na kilkuminutową rozmowę.

– Jak rozległe są obrażenia? – zapytał Decker.

– Kula spowodowała pęknięcie dwóch żeber i wywołała obfite krwawienie. Zanim dotarł do szpitala, minęło sporo czasu. Kilka centymetrów dalej i pocisk uszkodziłby śledzionę, a wtedy by się wykrwawił. – Pager lekarza zabzyczał. – Wzywają mnie na oddział. Jak już mówiłem, nie dłużej niż kilka minut.

– Jasne – odparł Decker.

– Odzywał się już do pana ktoś z rodziny? – zapytała Marge.

– Jeszcze nie, ale to tylko kwestia czasu – odrzekł Rain. – Nie wiem, czy państwo zauważyli, że to budynek Kaffeyów?

– Tak – odparł Decker. – Rozumiem, że rodzina ma tu duże wpływy.

– Ujmę to tak: to nasi dobroczyńcy. Do tego nadzwyczaj zamożni. Coś za coś.

Gil Kaffey był cały w rurkach. Wystawały mu z nosa, z rąk i z brzucha. Twarz miał posiniaczoną i nabrzmiałą, oczy przekrwione, a usta suche i spękane. Marge przypomniała sobie jego zdjęcie, które oglądała na laptopie. Mężczyzna, na którego w tej chwili patrzyła, w niczym nie przypominał tamtego przystojnego i pewnego siebie faceta. Tętno miał miarowe, a co dziesięć minut na jego ramieniu zaciskał się mankiet do mierzenia ciśnienia. Gil był przytomny, ale niewiele do niego docierało. Deckerowi nie chodziło jednak o pełne przesłuchanie. Chciał tylko odpowiedzi na jedno pytanie.

I właśnie je zadał:

– Czy wie pan, kto do pana strzelał?

Nie byli zaskoczeni, kiedy Kaffey pokręcił głową. Tętno mu przyspieszyło, gdy spróbował coś powiedzieć.

– Trzy…

Pielęgniarka, która była z nimi w sali, obrzuciła Deckera wymownym spojrzeniem.

– Jeszcze tylko kilka minut.

– Jasne – odparł. – Czy pan powiedział „trzy”, panie Kaffey? Czy zaatakowały pana trzy osoby?

Kaffey pokręcił głową.

– Trzy…

Czekali, jednak ranny zamilkł i zamknął oczy.

– Czy chodziło panu o cyfrę trzy? – zapytał Decker.

Mężczyzna znów pokręcił głową.

– Przy… Przy… by…

– Przybysze? Obcokrajowcy?

Tętno Kaffeya przyspieszyło. Powoli otworzył oczy i skinął głową.

– Ludzie, którzy pana zaatakowali, byli obcokrajowcami, nie mówili po angielsku?

Kolejne kiwnięcie.

– Wie pan, w jakim języku mówili? – zapytała go Marge.

– Nie… ciemno…

– Ciemno? – powtórzyła policjantka. – W pokoju było ciemno?

Pokręcił głową.

– Ludzie, którzy pana zaatakowali, byli ciemnoskórzy?

Znów otworzył oczy. I znów kiwnął głową.

– Czarni?

– Nie… ciemno…

– Mieli ciemną karnację, tak? – zapytał Decker. – Tak jak Latynosi, Arabowie albo Grecy czy Włosi?

Kiwnięcie.

– Ale nie rozpoznał pan języka, w którym mówili?

Bez odpowiedzi.

– Ile osób pan pamięta? – zapytała Marge.

– Mo… że… trzech… albo… czte… rech. – Zamknął oczy. Był wyraźnie wyczerpany.

– Trzeba mu podać środki przeciwbólowe – zainterweniowała pielęgniarka. – Muszę wezwać lekarza. – Nacisnęła dzwonek przy łóżku. – Myślę, że powinni państwo już iść.

– Pani tu rządzi. – Decker podał jej wizytówkę. – Proszę do nas zadzwonić, kiedy będzie trochę bardziej przytomny. Wiem, że jego zdrowie jest najważniejsze, ale im więcej informacji uda nam się z niego wydobyć, tym większe mamy szanse na schwytanie morderców.

– Si… – wyszeptał nagle Gil.

Policjanci spojrzeli w jego kierunku.

– Co takiego? – zapytała Marge.

– Si… tak.

Zastygli w bezruchu, czekając na dalszy ciąg.

– Tak… si.

Decker pogładził się po wąsach, co było jego wersją gładzenia się po brodzie. Zamyślił się.

– Chodzi panu o hiszpańskie słowo sí, czyli „tak”?

– Jeden… z nich… – wydyszał Gil. – Powiedział sí.

Rina wyjęła z plastikowego woreczka kanapkę. Była to bułka cebulowa z wołowiną, sałatą, pomidorem i korniszonami.

Joy popatrzyła na nią z zazdrością.

– Nieźle wygląda.

– Chcesz kawałek? – zapytała Rina.

– Nie, mam swojego fast fooda. Nie wiem, jak zachowałby się mój organizm bez codziennej dawki chemii.

Siedzieli w barze szybkiej obsługi, jednym z wielu w tym kompleksie. Wszystkie miały przyciągać rzesze pracowników biurowych zatrudnionych w śródmieściu. Chociaż śmierdziało tu olejem i mięsem, była przynajmniej klimatyzacja. W dni, kiedy słupek rtęci przekraczał trzydzieści stopni, można było przymknąć oko na zjełczały tłuszcz.

Stanowili prawdziwą menażerię. Joy pracowała jako sekretarka w firmie zajmującej się recyklingiem złomu. Była przy kości, miała ponad sześćdziesiąt lat, pofarbowane na rudo włosy i róż na policzkach. Ally niedawno skończyła college i nie mogła się doczekać imprezy z okazji swoich dwudziestych pierwszych urodzin. Zaprosiła na nią wszystkich ławników. Miała ciemne włosy, ale przez środek głowy biegł jasny pasek, co upodabniało ją nieco do skunksa. Ryan z kolei był pod czterdziestkę, miał żonę i trzech synów. Był przedsiębiorcą budowlanym i cieszył się, że mógł rzucić robotę przynajmniej na kilka dni. Wykańczał właśnie wielki budynek i klienci doprowadzali go do szału. Kate była jedyną kobietą w domu pełnym ekspilotów wojskowych. Jej dwaj synowie, obecnie po trzydziestce, latali w FedEksie. Mąż przez trzydzieści lat pracował w United Airlines.

– Mnóstwo razem podróżowaliśmy – powiedziała Kate.

– Wierzę – odparła Rina. – My w zeszłym roku polecieliśmy na Alaskę. Było bosko.

– Alaska jest piękna – zgodził się Ryan. – Każdego lata tam wędkuję.

– Niech zgadnę: łowisz łososie?

– Zgadza się.

– A nie boisz się niedźwiedzi grizzly?

– Łowię w okresie, kiedy jest mnóstwo ryb. Niedźwiedzie są tak pochłonięte jedzeniem, że nie interesują się ludźmi.

– Widzieliście ten okropny film dokumentalny o parze zaatakowanej i zjedzonej przez niedźwiedzia grizzly? – zapytała Joy.

– A fuj! – wykrzyknęła Ally. – Kiedy to było?

– Kilka lat temu – odparła Rina.

– Nie zapominajmy, że to dzikie zwierzęta – powiedział Ryan. – Trzeba na nie uważać.

– A fuj! – powtórzyła Ally.

– To i tak nic w porównaniu z tym, co wypisują dzisiejsze gazety – zawyrokowała Joy. – Czytaliście o tym, co się stało w tej wielkiej posiadłości?

– Na Ranczu Kojota – sprecyzował Ryan. – Kaffeyowie. Znani deweloperzy.

– Kiedy o tym przeczytałam, zrobiło mi się niedobrze… To po prostu straszne! Troje zabitych!

Joy z wyraźną lubością opowiadała o tych okropnych wydarzeniach. Nie mogła powstrzymać złośliwej satysfakcji. Rina nie skorygowała podanej przez nią liczby zabitych. Lepiej trzymać buzię na kłódkę.

– Na pewno mieli tam kosztowny system alarmowy – ciągnęła Joy. – To musiała być robota kogoś z wewnątrz.

– Nie chciałabym być ławniczką w procesie tych drani – włączyła się Kate. – Wszystkich bym powiesiła. – Odwróciła się do Riny. – Gdzie pracuje twój mąż?

– W West Valley.

– O… – skomentowała nadzwyczaj lapidarnie.

Natomiast Joy wybałuszyła oczy, po czym spytała natarczywie:

– To rewir twojego męża?!

– Tak.

– I uczestniczy w tym śledztwie?

– Chyba wszyscy w West Valley są w nie zaangażowani. W końcu ofiary to ludzie z pierwszych stron gazet. Nie ma chyba nikogo, kto nie interesowałby się tym zbiorowym morderstwem.

Joy nachyliła się do niej.

– Co wiesz o tej sprawie?

– Tyle co ty, czyli to, co wyczytałam w gazetach.

– Nic z niej nie wyciągnięcie. – Ally uśmiechnęła się do niej.

Rina odwzajemniła uśmiech i ugryzła kanapkę, po czym zmieniła temat:

– Czy któreś z was wie, co to za gość siedzi na ławie dla publiczności?

– Ten z uśmiechem Toma Cruise’a? – upewniła się Kate. – No właśnie, kto to?

– Nie wiem, ale jest na sali od początku, od kiedy brałyśmy udział w przesłuchaniu na ławników.

– Może to jakiś reporter – zasugerowała Ally.

– Nie widziałam, żeby coś notował – odparła Kate.

– Większość z nich używa magnetofonów. Robiłam tak samo, kiedy przeprowadzałam wywiady na zajęcia z dziennikarstwa.

– Może i tak. – Kate wzruszyła ramionami.

– To trochę dziwne – zauważyła Joy. – On tam po prostu siedzi i się do nas uśmiecha. Chce nas zastraszyć czy co?

– Nie wiem – przyznała Rina. – Za każdym razem, kiedy na niego patrzyłam, akurat poprawiał krawat albo strącał paprochy z garnituru. Trzeba przyznać, że nieźle się ubiera. Wyraźnie dba o swój wygląd.

– Powiem wam jedno – włączył się Ryan. – Na pewno nie pracuje fizycznie. Ma za delikatne ręce.

– Może jest prawnikiem, może nawet adwokatem – wysnuła przypuszczenie Joy. – Nasz oskarżony powinien zatrudnić kogoś lepszego od tego debila, obrońcy z urzędu.

– Tak, to prawdziwy debil – zgodziła się z nią Ally.

– Mieliśmy nie rozmawiać o sprawie – przypomniała im Kate.

– Nie rozmawiamy o sprawie – obruszyła się Joy – tylko o debilnym adwokacie.

– Kate ma rację – powiedziała Rina. – Wracając do naszego gościa: przychodzi wam do głowy, kto to może być?

Wszyscy jak jeden mąż wzruszyli ramionami.

– Mam tylko nadzieję, że to nie stalker – wyszeptała Ally.

– Za mało się ukrywa jak na stalkera – uspokoiła ją Rina.

– Kiedyś prześladował mnie taki typek – pochwaliła się Joy. – Facet ode mnie z pracy. Nie dawał mi spokoju.

– I co zrobiłaś? – zaciekawiła się Ally.

– Ciągle mu powtarzałam, żeby się odczepił. W końcu chlusnęłam mu w twarz kawą. – Kiedy wszyscy wpatrzyli się w nią w osłupieniu, dodała: – Spokojnie, nie była gorąca. Ale osiągnęłam swój cel. Dał mi spokój.

– Twarda jesteś – stwierdził Ryan. – Nawet twardsza od moich klientów.

Joy poklepała go po ręce z matczyną czułością.

– To, że mogłabym być babcią, nie oznacza, że można ze mną zadzierać.

– Wspomniałaś o tym stalkerze, kiedy na przesłuchaniu pytali cię, czy miałaś jakąś styczność z przestępstwami? – zapytała Ally.

– Nie, nie wspominałam o tym. Tak naprawdę to nie było przestępstwo. Po prostu niestosowne zachowanie. Do diabła, gdyby eliminowali wszystkich ludzi, którzy się niestosownie zachowują, ławy dla sędziów przysięgłych świeciłyby pustkami.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Ponieważ działo się to w Los Angeles, mogłaby to być pierwsza scena któregoś z wielu seriali medycznych, które od lat święcą triumfy na małym ekranie. Śpieszący korytarzami mężczyźni, którzy wykrzykują gniewnymi głosami polecenia, i idące za nimi zatroskane pielęgniarki. Tyle że w tym przypadku mężczyźni mieli na sobie nie lekarskie fartuchy, lecz garnitury, a towarzyszył im wianuszek innych mężczyzn. Pielęgniarki zaczęły na nich krzyczeć, ale najwyraźniej ich nie słyszeli. Któraś z nich wspomniała nawet o wezwaniu ochrony.

Cała ta grupa przeszła obok Marge i Deckera. Policjanci wymienili spojrzenia.

– Rodzina Kaffeyów? – zapytała Marge.

– Może powinniśmy interweniować, zanim ktoś ich stąd wyrzuci – odparł Decker.

– Nie zapominaj, że jesteśmy w budynku ufundowanym przez Kaffeyów. Myślę, że powinniśmy postawić jednego z naszych ludzi przed salą Gila. Nie wiemy, czy któryś z członków rodziny nie jest w to zamieszany. Może będzie próbował dokończyć to, co zaczął.

– Zdecydowanie tak. – Decker odetchnął głęboko. – Idziemy.

Podeszli do grupy hałasujących mężczyzn. Przewodził im dwudziestokilkulatek wspomagany przez mężczyznę pod sześćdziesiątkę.

– W czym mogę pomóc? – zapytał Decker.

Młodzieniec spiorunował go wzrokiem. Był średniego wzrostu, z rudawozłotą czupryną. Gdyby Decker uważniej mu się przyjrzał, na pewno zauważyłby, że jest podobny do Gila.

– A pan co za jeden?

– Porucznik Peter Decker, wydział zabójstw policji Los Angeles. A to sierżant Marge Dunn z tego samego wydziału. – Wyciągnął rękę. – Pan Grant Kaffey?

Młody człowiek zmrużył oczy.

– Pokaż pan jakieś dokumenty.

Gdy Decker otworzył portfel, młody mężczyzna i jego starszy towarzysz przez dłuższy czas przyglądali się jego odznace.

– Powie nam pan, co tu się dzieje? – zapytał w końcu ten drugi.

– Najpierw chcielibyśmy się dowiedzieć, z kim mamy przyjemność.

– Mace Kaffey – przedstawił się starszy mężczyzna. Przesunął dłonią po twarzy, na której malowały się smutek i zmęczenie. – A to Grant Kaffey. Chcemy porozmawiać z Gilem.

– Gil jest półprzytomny od środków przeciwbólowych. Został ranny…

– Czy to coś poważnego? – Grant Kaffey wyglądał na przerażonego. – Postrzelono go?

– Tak.

– Jezu! – wykrzyknął Mace.

– Może znajdziemy jakieś ciche pomieszczenie i napijemy się kawy? – zaproponował Decker. – Postaramy się z sierżant Dunn udzielić panom wszelkich informacji.

– Kiedy zobaczę się z bratem? – zapytał Grant.

– To nie ja o tym decyduję, tylko lekarz prowadzący. – Odwrócił się do jednej z pielęgniarek. – Czy znajdziemy tu jakiś pusty pokój?

W tej chwili podeszła do nich Jane Edderly, siostra przełożona. Była korpulentną kobietą o srogim wyrazie twarzy.

– Jest tu stanowczo za dużo osób – stwierdziła. – Blokują przejście.

– Harvey, przynieś nam kawę – zakomenderował Grant. – Engles i Martin, zostaniecie z nami. Reszta niech zaczeka na dole.

Podwładni momentalnie się rozproszyli, a młodszy z Kaffeyów znów wbił w Deckera wściekłe spojrzenie.

– Chcę natychmiast zobaczyć się z bratem!

– Może pani wezwać doktora Raina? – zapytał Decker siostrę przełożoną.

– Ma operację – odburknęła.

– Nie wie pani, kiedy skończy?

– Nie mam pojęcia! Cały czas zastawiają państwo przejście.

Grant zaczął coś mówić, ale Decker podniósł rękę.

– Siostro Edderly, ci panowie to Grant i Mace Kaffeyowie. Są w szoku. Grant stracił rodziców, a Mace ukochanego brata i bratową. Muszę z nimi porozmawiać. Na pewno w budynku Kaffeyów znajdzie się jakieś puste pomieszczenie, w którym moglibyśmy to zrobić.

Jane otworzyła szeroko oczy. W końcu do niej dotarło, z kim ma do czynienia.

– Zaraz sprawdzę, czy mamy coś wolnego.