Cienie w raju - Erich M. Remarque - ebook

Cienie w raju ebook

Erich M. Remarque

5,0

Opis

Statek, który w Nocy w Lizbonie stał przy nabrzeżu Tagu, w końcu, wymknąwszy się U-Bootom, wszedł do nowojorskiego portu. Robert Ross, niemiecki dziennikarz, który nim przypłynął, usiłuje odnaleźć się na ziemi obiecanej uciekających przed nazizmem. Pierwsze kroki, stawiane m.in. w środowiskach emigrantów, handlarzy dzieł sztuki, ludzi filmu, są czasem szokujące, lecz głównie zabawne i obiecujące. Czy jednak Ross, brylujący wśród pań, pogryzając hamburgera i popijając martini, zdoła zapomnieć o koszmarze, przed którym uciekł z Europy?

Pierwszy projekt Cieni w raju powstał jeszcze w latach pięćdziesiątych, gdy pisarz boleśnie przeżywał rozstanie z Natashą Paley-Wilson, która zastąpiła Marlenę Dietrich w jego burzliwym życiu uczuciowym. Co ciekawe, do napisania Cieni zachęcała go „matka psychoanalizy”, Karen Horney. Remarque jednak nie wydał ich za życia – ta ostatnia jego powieść ukazała się w 1971 roku, siedem miesięcy po śmierci autora.

Erich Maria Remarque (1898–1970) należał do pokolenia, które straciło młodość w okopach I wojny światowej. Nim zyskał sławę dzięki pacyfistycznej powieści Na Zachodzie bez zmian, parał się dziennikarstwem, był też księgowym, nauczycielem i organistą. Po dojściu Hitlera do władzy książki Remarque’a trafiły na stos, a ich autor został pozbawiony niemieckiego obywatelstwa. Lata II wojny światowej spędził w USA, gdzie powstała jedna z jego najlepszych powieści – Czas życia i czas śmierci. Remarque nie był eksperymentatorem. Uznanie czytelników i krytyki zdobył za jędrny styl, „publicystyczną” aktualność tematyki, mistrzowskie budowanie scenerii i sylwetek bohaterów.

Dom Wydawniczy REBIS spośród jego utworów opublikował m.in. Trzech towarzyszy, Nim nadejdzie lato, Hymn na cześć koktajlu i Noc w Lizbonie, a także w nowych przekładach Ryszarda Wojnakowskiego Łuk triumfalny i Na Zachodzie bez zmian.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 568

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PROLOG

Koniec ostat­niej wojny zastał mnie w Nowym Jorku. Dla emi­granta, któ­rym byłem, bar­dzo słabo wła­da­ją­cego tutej­szym języ­kiem, oko­lice 57. Ulicy stały się nie­mal nową ojczy­zną.

Mia­łem za sobą długą, nie­bez­pieczną drogę, Via Dolo­rosa wszyst­kich tych, któ­rzy musieli ucie­kać przed hitle­row­skim reżi­mem. Ta droga cier­pie­nia wio­dła z Holan­dii przez Bel­gię i pół­nocną Fran­cję do Paryża i tam się roz­dzie­lała. Jedna jej odnoga pro­wa­dziła przez Lyon na wybrzeże śród­ziem­no­mor­skie, druga przez Bor­de­aux i Pire­neje ku Hisz­pa­nii i Por­tu­ga­lii, do portu w Lizbo­nie.

Prze­mie­rzy­łem tę drogę jak wielu innych, któ­rzy wymknęli się Gestapo. Ale i w tych kra­jach, przez które przy­szło nam ucie­kać, nie byli­śmy jesz­cze bez­pieczni, gdyż tylko nie­liczni z nas mieli ważne dowody toż­sa­mo­ści lub wizy. A kiedy zła­pali nas żan­darmi, osa­dzano nas w aresz­cie, ska­zy­wano na wię­zie­nie albo depor­to­wano. Nie­które kraje oka­zy­wały się jed­nak na tyle huma­ni­tarne, że przy­naj­mniej nie odsy­łały nas na gra­nicę nie­miecką – w Niem­czech bowiem pew­nie zgi­nę­li­by­śmy w obo­zach kon­cen­tra­cyj­nych.

Ponie­waż nie­wielu uchodź­ców miało ważne pasz­porty, ucie­ka­li­śmy pra­wie bez prze­rwy. Bez doku­men­tów nie mogli­śmy też ni­gdzie zna­leźć legal­nej pracy. Więk­szość z nas sta­no­wili ludzie głodni, biedni i samotni – i dla­tego zresztą trasę swo­jej wędrówki nazy­wa­li­śmy wła­śnie Via Dolo­rosa.

Jej sta­cjami były urzędy pocz­towe w małych mia­stecz­kach i białe mury wzdłuż ulic. W urzę­dach pocz­to­wych mie­li­śmy nadzieję zastać na poste restante wia­do­mo­ści od rodziny i przy­ja­ciół, a przy­drożne mury i ściany domów były naszymi gaze­tami. Znaj­do­wa­li­śmy tam napi­sane kredą lub węglem infor­ma­cje od osób, które stra­ciły się z oczu i szu­kały nawza­jem, adresy, ostrze­że­nia, wska­zówki, krzyki pośród pustki, w okre­sie powszech­nej obo­jęt­no­ści przed mającą wkrótce nastą­pić epoką bar­ba­rzyń­stwa: wojną, w któ­rej Gestapo i woj­sko, a czę­sto rów­nież żan­dar­me­ria, współ­dzia­łały ze sobą, polu­jąc na nas, nie­szczę­śni­ków.

I

Przed kil­koma mie­sią­cami przy­pły­ną­łem z Lizbony do Ame­ryki parow­cem pasa­żer­skim i zna­łem nie­wiele słów po angiel­sku – czu­łem się tak, jak­bym wylą­do­wał tutaj jako pół­niema i pół­głu­cha istota z innej pla­nety. I zresztą zna lazłem się na innej pla­ne­cie, gdyż w Euro­pie trwała wojna.

W dodatku moje doku­menty nie były w porządku. Wpraw­dzie dzięki splo­towi kilku cudow­nych zda­rzeń zdo­by­łem ważną wizę ame­ry­kań­ską, która umoż­li­wiła mi wjazd do tego kraju, ale pasz­port mia­łem na inne, nie swoje nazwi­sko. Urząd imi­gra­cyjny potrak­to­wał mnie nie­uf­nie i osa­dził na Ellis Island. Po sze­ściu tygo­dniach wydano mi trzy­mie­sięczne pozwo­le­nie na pobyt. W tym cza­sie mia­łem się posta­rać o wizę wjaz­dową do innego kraju. Zna­łem to jesz­cze z Europy. Tak wła­śnie żyłem tam od paru lat – i to nie z mie­siąca na mie­siąc, ale z dnia na dzień. Jako nie­miecki emi­grant byłem zresztą ofi­cjal­nie mar­twy od 1933 roku. Teraz zaś przez trzy mie­siące nie musia­łem ucie­kać, co było dla mnie wprost nie­po­ję­tym szczę­ściem.

Od dłuż­szego czasu nie widzia­łem już nic dziw­nego w tym, że noszę nazwi­sko kogoś innego i mam pasz­port zmar­łej osoby – prze­ciw­nie, uwa­ża­łem, że to naj­zu­peł­niej nor­malne. Pasz­port odzie­dzi­czy­łem we Frank­fur­cie: czło­wiek, który mi go poda­ro­wał, nota­bene w dniu swo­jej śmierci, nazy­wał się Ross. Zatem i ja nazy­wałem się Robert Ross. Swoje praw­dziwe nazwi­sko pra­wie zapo­mnia­łem. Wiele można zapo­mnieć, kiedy ważne jest tylko to, żeby prze­żyć.

Na Ellis Island pozna­łem pew­nego Turka, który był już w Ame­ryce przed dzie­się­cioma laty. Nie wie­dzia­łem, dla­czego nie wpusz­czono go tym razem, nie pyta­łem też o to. Zbyt czę­sto widy­wa­łem, jak nie­które osoby wyda­lano tylko dla­tego, że nie paso­wały do żad­nej kolumny kwe­stio­na­riu­sza. Ów Turek podał mi adres pew­nego zna­jo­mego z daw­nych cza­sów, Rosja­nina, który miesz­kał w Nowym Jorku. Rzecz jasna nie wie­dział, czy ten Rosja­nin jesz­cze żyje. Mimo to, kiedy mnie wypusz­czono, od razu uda­łem się pod ten adres. Zro­bi­łem to, bo było to dla mnie oczy­wi­ste – żyłem tak od lat. Ludzie, któ­rzy wciąż ucie­kali, musieli liczyć na przy­pa­dek, a im mniej praw­do­po­dobne były owe przy­padki, tym bar­dziej nor­malne im się wyda­wały. Były to bajki doby współ­cze­snej, nie­zbyt zabawne, ale zaska­ku­jąco czę­sto koń­czyły się lepiej, niż można było ocze­ki­wać.

Rosja­nin pra­co­wał w małym, bar­dzo pod­upa­dłym hote­liku w pobliżu Broad­wayu. Nazy­wał się Meli­kow, mówił po nie­miecku i przy­jął mnie od razu. Stary emi­grant, od razu wie­dział, czego mi potrzeba: dachu nad głową i pracy. O dach nad głową było łatwo: miał dru­gie łóżko, które wsta­wił do swo­jego pokoju. Z wizą tury­styczną nie wolno mi było pod­jąć pracy, w tym celu musiał­bym mieć inną: wizę wjaz­dową o odpo­wied­nio niskim nume­rze, bo wyda­wano ich ogra­ni­czoną liczbę. Musia­łem więc pra­co­wać nie­le­gal­nie. Zna­łem to z Europy, więc nie­zbyt mi to prze­szka­dzało. Poza tym mia­łem jesz­cze tro­chę pie­nię­dzy.

– Wie pan mniej wię­cej, jak mógłby pan zara­biać na życie? – zapy­tał Meli­kow.

– We Fran­cji pod koniec pra­co­wa­łem jako naga­niacz klien­tów dla han­dla­rzy podej­rza­nych obra­zów i fał­szy­wych anty­ków.

– Zna się pan tro­chę na tym?

– Nie za wiele, ale pozna­łem parę prak­tyk sto­so­wa­nych w tej branży.

– Gdzie się pan tego nauczył?

– Przez dwa lata byłem w muzeum w Bruk­seli.

– Pra­co­wał pan tam? – zdzi­wił się Meli­kow.

– Ukry­wa­łem się – odpo­wie­dzia­łem.

– Przed Niem­cami?

– Przed Niem­cami, któ­rzy zajęli Bel­gię.

– Dwa lata? – docie­kał Meli­kow. – I nie zna­leźli pana?

– Mnie nie. Ale czło­wieka, który mnie ukry­wał.

Meli­kow popa­trzył na mnie.

– Pan uciekł?

– Tak.

– Wie pan, co się potem stało z tam­tym czło­wie­kiem?

– To co zwy­kle. Wsa­dzono go do obozu.

– To był Nie­miec?

– Belg. Dyrek­tor muzeum.

Meli­kow poki­wał głową.

– Jak udało się panu tak długo ukry­wać? – zapy­tał po chwili. – Czy do tego muzeum nie przy­cho­dzili żadni zwie­dza­jący?

– Oczy­wi­ście, że przy­cho­dzili. W ciągu dnia byłem zamknięty w rupie­ciarni w piw­nicy. Wie­czo­rem zja­wiał się dyrek­tor, przy­no­sił mi jedze­nie i na noc otwie­rał moją kry­jówkę. Nie opusz­cza­łem muzeum, ale mogłem wyjść z piw­nicy. Natu­ral­nie nie wolno mi było zapa­lać świa­tła.

– Czy wie­dzieli o tym inni pra­cow­nicy?

– Nie. To pomiesz­cze­nie było bez okna. Musia­łem sie­dzieć cicho, kiedy ktoś scho­dził do piw­nicy. Naj­bar­dziej bałem się, że mogę kich­nąć nie w porę.

– To dla­tego pana nakryli?

– Nie. Komuś rzu­ciło się w oczy, że dyrek­tor bar­dzo czę­sto zostaje dłu­żej w muzeum albo wraca do niego wie­czo­rem.

– Rozu­miem – powie­dział Meli­kow. – Mógł pan czy­tać?

– Tylko w nocy, latem i kiedy świe­cił księ­życ.

– Ale w nocy mógł pan cho­dzić po muzeum i oglą­dać obrazy?

– Dopóki było je widać.

Meli­kow uśmiech­nął się.

– Ucie­ka­jąc z Rosji, przez sześć dni musia­łem leżeć na fiń­skiej gra­nicy pod stertą drewna obok blok­hauzu. Kiedy wysze­dłem w końcu z tej kry­jówki, myśla­łem, że trwało to o wiele dłu­żej. Co naj­mniej dwa tygo­dnie. Ale byłem wtedy młody, a mło­dym czas tak czy owak mija wol­niej. Jest pan głodny? – zapy­tał, nagle zmie­nia­jąc temat.

– Ow­szem – przy­zna­łem – nawet bar­dzo.

– Tak myśla­łem. Czło­wiek jest zawsze głodny, kiedy wycho­dzi na wol­ność. Pój­dziemy coś zjeść do apteki.

– Do apteki?

– Do drug­store’u. To jeden ze spe­cy­ficz­nych wyna­laz­ków tego kraju. Można tam kupić aspi­rynę i coś zjeść.

– Co pan robił w muzeum za dnia, żeby nie zwa­rio­wać? – spy­tał Meli­kow.

Popa­trzy­łem wzdłuż rzędu ludzi, któ­rzy śpiesz­nie się poży­wiali przy dłu­gim kon­tu­arze, mając przed sobą tablice rekla­mowe i bute­leczki z lekar­stwami.

– A co tu możemy zjeść? – odpo­wie­dzia­łem pyta­niem.

– Ham­bur­gera. Oprócz kieł­ba­sek wie­deń­skich to główne poży­wie­nie tego narodu. Steki są za dro­gie dla zwy­kłych ludzi.

– Cze­ka­łem, aż przyj­dzie wie­czór. Natu­ral­nie robi­łem, co mogłem, byle tylko bez prze­rwy nie myśleć, w jakim jestem nie­bez­pie­czeń­stwie. Wtedy na pewno bar­dzo szybko bym zwa­rio­wał. Na szczę­ście mia­łem już w tym tro­chę wprawy, bo od kilku lat byłem w dro­dze, z czego rok ukry­wa­łem się w róż­nych miej­scach w Niem­czech. Za wszelką cenę nie chcia­łem myśleć o tym, że coś mogłem zro­bić źle. Taki żal wyżera duszę bar­dziej niż kwas solny – to coś na spo­kojne czasy. Cią­gle powta­rza­łem to, czego nauczy­łem się z fran­cu­skiego, sam udzie­la­łem sobie nie­zli­czo­nych kore­pe­ty­cji. Potem zaczą­łem wędro­wać nocami po salach muzeum, oglą­dać obrazy i zapa­mię­ty­wać ich szcze­góły. W krót­kim cza­sie dokład­nie pozna­łem wszyst­kie. Następ­nie zaczą­łem je sobie wyobra­żać w swo­jej ciem­nej kry­jówce za dnia. Robi­łem to sys­te­ma­tycz­nie, obraz za obra­zem, a nie jak popad­nie; jeden obraz zaj­mo­wał mi czę­sto kilka dni. Od czasu do czasu mie­wa­łem napady zwąt­pie­nia, lecz za każ­dym razem zaczy­na­łem od nowa. Gdy­bym po pro­stu tylko oglą­dał obrazy, zwąt­pie­nie poja­wia­łoby się o wiele czę­ściej. Dzięki temu, że zrobi­łem z tego ćwi­cze­nie pamię­ciowe, dawa­łem sobie moż­li­wość poprawy. Nie biłem już głową w ścianę, prze­sze­dłem o pię­tro wyżej. Rozu­mie pan?

– Cią­gle był pan w ruchu – rzekł Meli­kow. – I wyzna­czył pan sobie cel. To pana chro­niło.

– Przez jedno lato żyłem z jed­nym Cézanne’em i kil­koma Dega­sami. Były to natu­ral­nie obrazy odtwa­rzane w wyobraźni i doko­ny­wane w wyobraźni porów­na­nia. Mimo wszystko były to jed­nak porów­na­nia i dzięki temu stały się dla mnie wyzwa­niem. Uczy­łem się na pamięć kolo­rów i kom­po­zy­cji, przy czym kolo­rów ni­gdy nie widzia­łem za dnia. Uczy­łem się na pamięć i porów­ny­wa­łem natę­że­nie cie­nia w Cézanne’ach i Dega­sach oglą­da­nych w świe­tle księ­życa i gwiazd. Póź­niej odkry­łem w biblio­tece książki o sztuce. Sia­da­łem pod para­pe­tem i stu­dio­wa­łem je. Był to upiorny świat, ale jed­nak jakiś świat.

– Czy nikt nie pil­no­wał muzeum?

– Tylko w dzień. Wie­czo­rem było zamy­kane. Na tym pole­gało moje szczę­ście.

– I pech czło­wieka, który przy­no­sił panu jedze­nie.

Popa­trzy­łem na Meli­kowa.

– I pech czło­wieka, który mnie ukry­wał – przy­zna­łem spo­koj­nie. Zda­wa­łem sobie sprawę, że nie ma na myśli nic złego; wcale nie zamie­rzał mnie ganić. Mówił jedy­nie o fak­tach, o niczym wię­cej.

– Nie może pan zacząć od tego, że będzie pan zara­biał na życie jako nie­le­galny pomy­wacz – powie­dział. – To roman­tyczne bzdury, które się zresztą skoń­czyły, kiedy powstały związki zawo­dowe. Jak długo może pan prze­żyć, nie gło­du­jąc?

– Nie­długo. Ile kosz­tuje ten posi­łek?

– Pół­tora dolara. Odkąd wybu­chła wojna, wszystko po dro­żało.

– Wojna? – zapy­ta­łem. – Prze­cież tu nie ma wojny!

– Jest! – odparł Meli­kow. – I znowu może pan mówić o szczę­ściu. Bo potrzeba ludzi. Nie ma już bez­ro­bot­nych. Łatwiej uda się panu coś zna­leźć.

– Za dwa mie­siące będę musiał stąd wyje­chać.

Meli­kow roze­śmiał się i zamknął małe oczy.

– Ame­ryka jest bar­dzo duża. I mamy wojnę. Znowu na pań­skie szczę­ście. Gdzie pan się uro­dził?

– Według zapisu w pasz­por­cie: w Ham­burgu. A w rze­czy­wi­sto­ści w Hano­we­rze.

– To jed­nak nie powód, żeby pana depor­to­wali. Ale może pan tra­fić do obozu dla inter­no­wa­nych.

Wzru­szy­łem ramio­nami.

– Byłem już w takim obo­zie, we Fran­cji.

– I uciekł pan?

– Pew­nego dnia po pro­stu wysze­dłem. Korzy­sta­jąc z powszech­nego cha­osu po klę­sce.

Meli­kow poki­wał głową.

– Ja też byłem we Fran­cji. W okre­sie powszech­nego cha­osu po zwy­cię­stwie, które było tylko teo­re­tyczne. W tysiąc dzie­więć­set osiem­na­stym. Ucie­kłem z Rosji – przez Fin­lan­dię i Niemcy. W pierw­szej fali małej wędrówki ludów. Nie sądzi pan, że przy­da­łoby się nam teraz tro­chę wódki?

– Nauczy­łem się nie ufać wódce – oświad­czy­łem. – Parę razy dopro­wa­dziła mnie do tego, że zanadto uwie­rzy­łem w swoje siły. Dwa razy z paskud­nym rezul­ta­tem: wię­zie­nia pełne robac­twa.

– W Hisz­pa­nii?

– W Afryce Pół­noc­nej.

– Mimo to spró­bujmy po raz trzeci. Tutej­sze wię­zie­nia są czy­ste. Mam wódkę w hotelu. Tu niczego nie dosta­niemy. Jest pan roman­ty­kiem? – spy­tał Meli­kow.

– Nie­zbyt czę­sto. Poli­cji łatwiej łapać roman­ty­ków niż innych.

– Przez parę mie­sięcy nie musi pan o tym myśleć.

– To prawda. Jesz­cze do tego nie przy­wy­kłem.

Poszli­śmy do hotelu Meli­kowa, ale długo tam nie wytrzy­ma­łem. Nie chcia­łem pić, nie chcia­łem też sie­dzieć na wytar­tych plu­szo­wych meblach, a pokój Meli­kowa był zbyt cia­sny. Musia­łem jesz­cze się przejść. Wystar­cza­jąco długo trzy­mano mnie pod klu­czem. Nawet Ellis Island było wię­zie­niem, kom­for­to­wym, ale wię­zie­niem. Wciąż jesz­cze cho­dziła mi po gło­wie uwaga Meli­kowa, że w naj­bliż­szych dwóch mie­sią­cach nie muszę się oba­wiać poli­cji. Był to nie­praw­do­po­dob­nie długi okres.

– Na jak długo mogę jesz­cze wyjść? – zapy­ta­łem.

– Na jak długo pan chce.

– Kiedy pan idzie spać?

Meli­kow nie­dbale mach­nął ręką.

– Nie wcze­śniej niż jutro rano. Mam dzi­siaj dyżur. Chce pan poszu­kać sobie kobiety? W Nowym Jorku to nie takie pro­ste jak w Paryżu. I tro­chę bar­dziej nie­bez­pieczne.

– Nie. Chcę jesz­cze tro­chę pocho­dzić.

– Kobietę łatwiej pan znaj­dzie tu, w hotelu.

– Nie potrze­buję kobiety.

– Kobieta zawsze jest potrzebna.

– Nie dzi­siaj.

– A więc jed­nak jest pan roman­ty­kiem – stwier­dził Meli­kow. – Niech pan zapa­mięta numer ulicy i nazwę hotelu: Reu­ben. W Nowym Jorku łatwo się zorien­to­wać, gdzie się jest, pra­wie wszyst­kie ulice są tutaj ozna­czone nume­rami, tylko nie­liczne mają nazwy.

To tak jak ja, pomy­śla­łem – numer noszący jakieś tam nazwi­sko. Ta ano­ni­mo­wość dzia­łała na mnie dobro­czyn­nie; nazwi­ska przy­spo­rzyły mi dość kło­po­tów.

Pozwo­li­łem się uno­sić ano­ni­mo­wemu mia­stu, ponad które wzbi­jał się w niebo jasny dym. Posępny słup ognia w nocy i słup obłoku za dnia – czyż Bóg w podobny spo­sób nie wska­zy­wał drogi na pustyni pierw­szemu ludowi emi­gran­tów? Sze­dłem w desz­czu słów, hała­sów, śmie­chów i okrzy­ków ude­rza­ją­cych na oślep w moje uszy – docie­rał do mnie tylko hałas, bez sensu. Po latach ciem­no­ści w Euro­pie każdy wyda­wał mi się tutaj Pro­me­te­uszem – zarówno spo­cony, jakby ema­nu­jący elek­trycz­no­ścią czło­wiek, który stał w drzwiach sklepu i bła­gal­nie wycią­gał do mnie rękę, pró­bu­jąc mi sprze­dać jakieś sosy oraz ręcz­niki, jak i kucharz, pie­kący pizzę na wiel­kiej patelni, oto­czony iskrami niczym jakiś neapo­li­tań­ski bóg. Ponie­waż ich nie rozu­mia­łem, wszy­scy byli w sym­bo­licz­nym wręcz sen­sie ode­rwani od swo­ich czyn­no­ści. Spra­wiali wra­że­nie, jakby stali na sce­nie. Byli nie tylko kel­ne­rami, kucha­rzami, naga­nia­czami i sprze­daw­cami, lecz także mario­net­kami, pro­wa­dzą­cymi mię­dzy sobą jakąś nie­zro­zu­miałą grę, do któ­rej ja nie zosta­łem dopusz­czony i dostrze­ga­łem jedy­nie ogólne zarysy. Znaj­do­wa­łem się wśród nich, a jed­nak do nich nie nale­ża­łem, oddzie­lony czymś nie­wi­dzial­nym, nie szklaną ścianą ani jakimś dystan­sem, nie wro­go­ścią i nie obco­ścią, ale czymś, co doty­czyło tylko mnie i pocho­dziło z mojego wnę­trza. Nie­ja­sno poj­mo­wa­łem, że to chwila jedyna w swoim rodzaju, że w takiej postaci ni­gdy się nie powtó­rzy. Już jutro będzie tro­chę zama­zana, ale nie dla­tego, że zbliżę się bar­dziej do tego wszyst­kiego, prze­ciw­nie – moż­liwe, że już jutro podejmę walkę, płasz­cząc się i tar­gu­jąc, uzbro­jony w fał­szer­stwa i ów zestaw pół­kłamstw, z któ­rych składa się każdy dzień, jed­nak dziś wie­czo­rem mia­sto uka­zy­wało mi swoje obo­jętne obli­cze.

Nagle uświa­do­mi­łem sobie, że choć wylą­do­wa­łem na tym obcym brzegu, nie­bez­pie­czeń­stwo wcale jesz­cze nie minęło, lecz dopiero teraz poja­wiło się na dobre. Nie cho­dziło przy tym o zagro­że­nie zewnętrzne, ale o to, któ­rego źró­dło tkwiło we mnie. Bar­dzo długo zaprzą­tała mnie zwy­kła walka o prze­trwa­nie, lecz na tym opie­rała się zara­zem moja obrona. Cho­dziło o pry­mi­tywne prze­trwa­nie, jak na idą­cym na dno statku, kiedy wybu­cha panika i jedyną myślą jest prze­żyć. Teraz, już od jutra, a nawet od tej dziw­nej chwili, życie znowu roz­po­strze się przede mną jak wachlarz i znowu będzie miało przy­szłość, ale także prze­szłość, prze­szłość, która łatwo może mnie zabić, gdy­bym o niej nie zapo­mniał lub nie potra­fił się z nią upo­rać. Nagle uzmy­sło­wi­łem sobie, że lód, jaki się dokoła utwo­rzył, długo jesz­cze będzie za cienki, żebym mógł po nim cho­dzić. Zała­małby się pode mną. Nie mogłem do tego dopu­ścić. Czyżby wszystko miało się zacząć od początku, tak jak ten język, nowy nie­znany język, który oto leży przede mną, cze­ka­jąc, żebym odkrył jego sens, czyżby wszystko – życie – miało się powtó­rzyć i czy to nie będzie zdrada, czy to nie będzie mor­der­stwo, ponowne uśmier­ce­nie zmar­łych, któ­rych się kochało?

Szybko się odwró­ci­łem i ruszy­łem z powro­tem, oszo­ło­miony i poru­szony do głębi, nie oglą­da­łem się już na boki i ledwo mogłem zła­pać oddech, kiedy zoba­czy­łem przed sobą hotel – nie sze­roko roz­cią­gnięty i rzu­ca­jący się w oczy jak inne, lecz wąski i nie­po­zorny.

Kiedy wsze­dłem przez drzwi oszpe­cone listwami z fał­szy­wego mar­muru, ujrza­łem Meli­kowa, który drze­mał za kon­tu­arem w fotelu na bie­gu­nach. Otwo­rzył oczy, które przez chwilę wyda­wały się pozba­wione powiek jak u sta­rej papugi i zaraz stały się nie­bie­skie i jasne.

– Gra pan w sza­chy? – zapy­tał, pod­no­sząc się z fotela.

– Jak każdy emi­grant.

– To dobrze. Przy­niosę wódkę.

Poszedł na górę. Rozej­rza­łem się dokoła. Czu­łem się już tak, jak­bym wró­cił do domu. U kogoś, kto ni­gdzie nie ma domu, łatwo o takie odczu­cie.

II

Szybko robi­łem postępy w angiel­skim i już po dwóch tygo­dniach zna­łem język na pozio­mie pięt­na­sto­latka. Rano, z angiel­ską gra­ma­tyką w ręku, sia­dy­wa­łem na czer­wo­nych plu­szach hotelu Reu­ben, a po połu­dniu korzy­sta­łem z każ­dej nada­rza­ją­cej się oka­zji do kon­wer­sa­cji w tym języku. Odrzu­ca­łem przy tym wszelki wstyd i nie­śmia­łość. Kiedy zauwa­ży­łem, że po dwóch tygo­dniach spę­dzo­nych w towa­rzy­stwie Meli­kowa mówię z rosyj­skim akcen­tem, zaczą­łem się zwra­cać do gości i innych pra­cow­ni­ków hotelu. Nabra­łem kolejno akcentu nie­miec­kiego, żydow­skiego i fran­cu­skiego, a na koniec, kiedy byłem cał­ko­wi­cie prze­ko­nany, że wśród sprzą­ta­czek i poko­jó­wek na pewno tra­fię na auten­tyczne Ame­ry­kanki, popa­dłem w ciężki akcent bro­oklyń­ski.

– Musisz bli­żej poznać jakąś młodą Ame­ry­kankę – oświad­czył Meli­kow, z któ­rym od pew­nego czasu byłem już na ty.

– Z Bro­oklynu? – zapy­ta­łem.

– Lepiej z Bostonu. Tam mówią z naj­lep­szym akcen­tem.

– Dla­czego nie od razu nauczy­cielkę z Bostonu? To by się opła­cało jesz­cze bar­dziej.

– Ten hotel przy­po­mina nie­stety kara­wan­se­raj. Akcenty fru­wają tutaj niczym bak­te­rie tyfusu, a ty wychwy­tu­jesz tylko skraj­no­ści, nie masz ucha do tego, co nor­malne. Może uczu­cia by ci pomo­gły.

– Wła­di­mi­rze – powie­dzia­łem – według mnie i bez tego świat zmie­nia się wystar­cza­jąco szybko. Co kilka dni moje angiel­skie „ja” staje się o rok star­sze, zauwa­żam też z żalem, że świat tego „ja” traci czar. Im wię­cej rozu­miem, tym mniej jest tajem­ni­czy. Jesz­cze parę tygo­dni, a oba moje „ja” się zrów­no­ważą. Ame­ry­kań­skie będzie wtedy rów­nie roz­cza­ro­wu­jące jak euro­pej­skie. Dla­tego daj mi tro­chę czasu! Także z tymi akcen­tami. Nie chciał­bym zbyt szybko utra­cić swo­jego dru­giego dzie­ciń­stwa.

– Nie utra­cisz go. Na razie twój duchowy hory­zont sięga melan­cho­lij­nego han­dla­rza warzyw. Takiego Anni­bale Balbo ze sklepu na rogu. Wtrą­casz już nawet poje­dyn­cze wło­skie słowa, które pły­wają jak kawałki mięsa w two­jej angiel­skiej zupie jarzy­no­wej.

– A są też nor­malni, auten­tyczni Ame­ry­ka­nie?

– Oczy­wi­ście. Ale Nowy Jork to wielki port dla emi­gran­tów, irlandz­kich, wło­skich, nie­miec­kich, żydow­skich, ormiań­skich, rosyj­skich i jesz­cze tuzina innych naro­do­wo­ści. Jak to się u was mówi: Tu jesteś czło­wie­kiem, tu możesz nim być. Tu jesteś emi­gran­tem, tu możesz nim być. Ten kraj powstał dzięki emi­gran­tom. Odrzuć więc swój euro­pej­ski kom­pleks niż­szo­ści. Tu znowu jesteś czło­wie­kiem. A nie kawał­kiem obo­la­łego ciała przy­le­pio­nym do pasz­portu.

Pod­nio­słem wzrok znad sza­chow­nicy.

– To prawda, Wła­di­mi­rze – rze­kłem powoli. – Zoba­czymy, jak długo to potrwa.

– Czyż­byś nie wie­rzył, że to może potrwać dłu­żej?

– Jak mógł­bym?

– Więc w co wła­ści­wie wie­rzysz?

– W to, że wszystko zmie­rza ku gor­szemu – odpar­łem.

Ktoś wszedł, uty­ka­jąc, do hallu. Sie­dzie­li­śmy w pół­mroku, więc nie naj­le­piej go widzia­łem, lecz zwró­ciło moją uwagę jego spe­cy­ficzne kuś­ty­ka­nie, jakby na trzy pas, bo mgli­ście przy­po­mi­nało mi pew­nego zna­jo­mego.

– Lach­mann – powie­dzia­łem pół­gło­sem.

Męż­czy­zna zatrzy­mał się i spoj­rzał w moją stronę.

– Lach­mann! – powtó­rzy­łem.

– Nazy­wam się Mer­ton – odrzekł.

Zapa­li­łem świa­tło. Sączyło się smętną żół­cią i błę­ki­tem ze skrom­nego żyran­dola, przy­kładu tego, co naj­gor­sze w sece­sji.

– Mój Boże, Robert! – zawo­łał zasko­czony. – Ty żyjesz?! Myśla­łem, że dawno umar­łeś!

– To samo myśla­łem o tobie! Roz­po­zna­łem cię po cho­dzie.

– Po moim kuś­ty­ka­niu w ryt­mie tro­cheja?

– Po twoim kroku tanecz­nym w ryt­mie walca, Kurt. Znasz Meli­kowa?

– Oczy­wi­ście, że go znam.

– Czyż­byś przy­pad­kiem miesz­kał tutaj?

– Nie, ale cza­sami zaglą­dam.

– I nazy­wasz się teraz Mer­ton?

– Ow­szem. A ty?

– Ross. Imię jesz­cze się zga­dza.

– I tak oto spo­ty­kamy się znowu – rzekł Lach­mann, uśmie­cha­jąc się słabo.

Mil­cze­li­śmy. Była to typowa, wyni­ka­jąca z zakło­po­ta­nia prze­rwa w roz­mo­wie dwóch emi­gran­tów, któ­rzy nie wie­dzą, jak daleko mogą się posu­nąć w pyta­niach. Nie wie­dzą, kto nie żyje.

– Mia­łeś jesz­cze jakieś wie­ści o Coh­nie? – spy­ta­łem po chwili.

To także była stara metoda. Naj­pierw ostroż­nie pytało się o ludzi, któ­rzy nie byli czło­wie­kowi zbyt bli­scy.

– Jest w Nowym Jorku – odparł Lach­mann.

– On też? Jak się tutaj dostał?

– A jak my wszy­scy się tutaj dosta­li­śmy? Dzięki set­kom przy­pad­ków. Żad­nego z nas nie było na tej ame­ry­kań­skiej liście wybit­nych inte­lek­tu­ali­stów, któ­rzy mieli być ura­to­wani.

Meli­kow zga­sił górne świa­tło i wycią­gnął spod kon­tu­aru butelkę.

– Ame­ry­kań­ska wódka – powie­dział. – Podob­nie jak kali­for­nij­skie bor­de­aux i bur­gund z San Fran­ci­sco. Albo reń­skie z Chile. Salut. Jeden z plu­sów emi­gra­cji polega na tym, że wpraw­dzie czę­sto trzeba się żegnać, ale potem można świę­to­wać ponowne spo­tka­nie. Dzięki temu czło­wie­kowi się zdaje, że dłu­żej żyje.

Żaden z nas nie odpo­wie­dział, ani Lach­mann, ani ja. Meli­kow nale­żał do innego poko­le­nia – emi­gran­tów z 1917 roku. To, co nam jesz­cze doskwie­rało, dla niego było już tylko wspo­mnie­niem.

– Salut, Wła­di­mi­rze – powie­dzia­łem w końcu. – Dla­czego wszy­scy nie uro­dzi­li­śmy się jogi­nami?

– Ja był­bym już zado­wo­lony, gdy­bym nie uro­dził się Żydem w Niem­czech – oświad­czył Lach­mann-Mer­ton.

– Jeste­ście awan­gardą kosmo­po­li­ty­zmu – odparł nie­wzru­sze­nie Meli­kow. – W każ­dym razie zacho­wu­je­cie się jak pio­nie­rzy. Będą wam sta­wiać pomniki.

– Kiedy? – zacie­ka­wił się Lach­mann.

– Gdzie? – zapy­ta­łem. – W Rosji?

– Na Księ­życu – oświad­czył Meli­kow i odszedł do kon­tu­aru recep­cyj­nego.

– Dow­cip­niś – stwier­dził Lach­mann, patrząc za nim. – Pra­cu­jesz dla niego?

– Co?

– No, wiesz. Dziew­czynki. Cza­sem tro­chę mor­finy i tego rodzaju rze­czy. Sądzę też, że zakłady.

– Po to tu przy­sze­dłeś?

– Nie. Sza­leję za pewną kobietą. Wyobraź sobie: pięć­dzie­się­cio­latka, pocho­dzi z Por­to­ryko, jest kato­liczką i ma tylko jedną stopę. Drugą stra­ciła w wypadku dro­go­wym. Łączy ją coś z pew­nym Mek­sy­ka­ni­nem. A ten Mek­sy­ka­nin jest alfon­sem. Za pięć dola­rów poście­liłby nam nawet łóżko. Ale ona nie chce. W żad­nym razie. Wie­rzy, że Bóg przy­gląda się nam z jakie­goś obłoku. Także w nocy. Powie­dzia­łem jej, że Bóg jest krót­ko­wi­dzem, i to od dawna. Wszystko na nic. Ale pie­nię­dzy nie odma­wia. I obie­cuje. A potem się śmieje. I znowu obie­cuje. Co na to powiesz? Po to przy­je­cha­łem do Ame­ryki? Bez­na­dzieja!

Lach­mann miał kom­pleks, bo uty­kał na jedną nogę. Jak opo­wia­dał, daw­niej był nie lada kobie­cia­rzem. Dotarło to do uszu bojów­ka­rzy SS, któ­rzy zacią­gnęli go do swo­jego lokalu w Ber­li­nie-Wil­mers­dor­fie, żeby go wyka­stro­wać, ale prze­szko­dziła im w tym – było to jesz­cze w 1934 roku – poli­cja. Lach­mann wywi­nął się tanim kosz­tem: parę blizn i poczwórne zła­ma­nie nogi, która źle się zro­sła. Od tej pory uty­kał i miał pociąg do kobiet z drob­nymi defek­tami fizycz­nymi. Wszystko było mu obo­jętne, byleby miały mię­si­ste, jędrne pośladki. We Fran­cji fol­go­wał swo­jej pasji myśliw­skiej w naj­trud­niej­szych warun­kach. Twier­dził, że w Rouen znał kobietę, która miała trzy piersi, w dodatku wszyst­kie trzy na ple­cach. Wenus Ana­dy­omene była dla niego smut­nym wize­run­kiem zde­for­mo­wa­nego ciała, ponie­waż dama z Rouen uka­zy­wała jego oczom wszyst­kie wdzięki naraz i nie musiał jej nawet odwra­cać.

– W dodatku twarde jak kamień! – roz­ma­rzył się. – Gorący mar­mur!

– Nic się nie zmie­ni­łeś, Kurt – powie­dzia­łem.

– Czło­wiek ni­gdy się nie zmie­nia. Obie­cuje sobie coś tysiące razy. I cza­sami, kiedy znaj­dzie się na dnie, stara się speł­nić tę obiet­nicę. Ale gdy tylko wypły­nie i odsap­nie, zaraz o tym zapo­mina. – Lach­mann też sapał. – A tak w ogóle: czy to boha­ter­skie, czy idio­tyczne?

Zauwa­ży­łem, że na jego pomarsz­czo­nym zie­mi­stym czole poja­wiły się grube kro­ple potu.

– Boha­ter­skie – odpo­wie­dzia­łem. – W naszej sytu­acji należy się ozda­biać tylko naj­lep­szymi przy­miot­ni­kami. Kto zbyt­nio się zagłę­bia w swoją duszę, zaraz tra­fina kratkę ście­kową, skąd brudy spły­wają do kana­łów.

– Ty też się nie zmie­ni­łeś. – Lach­mann-Mer­ton otarł pot z czoła pomiętą chu­s­teczką. – Zacho­wa­łeś pociąg do efek­ciar­skiego filo­zo­fo­wa­nia, co?

– Nie mogę się tego wyzbyć. Uspo­kaja mnie.

Nagle Lach­mann wykrzy­wił twarz w uśmie­chu.

– Bo tanim kosz­tem daje ci poczu­cie, że jesteś wię­cej wart.

– To ni­gdy nie przy­cho­dzi tanim kosz­tem.

Lach­mann zamknął usta.

– Teraz ja ci coś powiem – wes­tchnął w końcu i z bocz­nej kie­szeni mary­narki wycią­gnął jakieś zawi­niątko w bibułce. – To róża­niec – wyja­śnił – poświę­cony przez samego papieża. Czy­ste sre­bro i kość sło­niowa. Myślisz, że coś takiego mogłoby ją zmięk­czyć?

– Przez któ­rego papieża?

– Piusa! A który miałby go poświę­cić?

– Lep­szy byłby Bene­dykt XV.

– Co? – Spoj­rzał na mnie poiry­to­wany. – Prze­cież on nie żyje. A dla­czego?

– Bo nadałby różań­cowi więk­szą war­tość. Wła­śnie dla­tego, że nie żyje. Cze­goś takiego nie można zdo­być tanim kosz­tem.

– Ach tak! Z cie­bie też dow­cip­niś. Zapo­mnia­łem. Ostat­nim razem, kiedy cię…

– Stop! – powstrzy­ma­łem go.

– Co?

– Stop, Kurt. Ani słowa wię­cej!

– No dobrze. – Lach­mann się zawa­hał. Po chwili jed­nak prze­wa­żyła potrzeba zwie­rze­nia się. Roz­wi­nął jasno­nie­bie­ską bibułkę. – Mały frag­ment Get­se­mani, z drzewa rosną­cego na Górze Oliw­nej. Ory­gi­nalny, z pie­czę­cią i pisem­nym potwier­dze­niem. Jeśli to jej nie zmięk­czy… jak sądzisz? – Popa­trzył na mnie bła­gal­nym wzro­kiem.

– Na pewno zadziała. A nie masz wody z Jor­danu?

– Nie, nie mam.

– Więc sobie nalej do butelki.

– Co?

– Nalej. Na zewnątrz jest kran. Wsyp szczyptę kurzu, żeby dodać auten­ty­zmu. Nikt tego nie spraw­dzi. Masz już uwie­rzy­tel­nione różańce i gałązki oliwne, więc nie może bra­ko­wać wody z Jor­danu.

– Ale prze­cież nie do butelki po wódce!

– Dla­czego nie? Odmocz ety­kietę. Ta butelka ma bar­dzo orien­talny kształt. Twoja Por­to­ry­kanka na pewno nie pociąga wódki. Naj­wy­żej rum.

– Whi­sky. Dziwne, co?

– Nie.

Lach­mann zasta­no­wił się.

– Nale­ża­łoby tę flaszkę zapie­czę­to­wać, żeby jesz­cze zyskała na auten­tycz­no­ści. Masz może lak?

– I co jesz­cze? Wizy i pasz­porty? Skąd miał­bym go wziąć?

– Ludzie mie­wają naj­dziw­niej­sze rze­czy. Ja przez wiele lat nosi­łem kró­li­czą łapkę…

– Może Meli­kow ma lak.

– Jasne. Prze­cież cią­gle pie­czę­tuje jakieś paczki. Że też od razu o tym nie pomy­śla­łem!

Lach­mann odda­lił się, kuś­ty­ka­jąc.

Opar­łem się wygod­nie. Zro­biło się zupeł­nie ciemno. Cie­nie i duchy rzu­ciły się na zewnątrz przez jasne drzwi, pochło­nął je wie­czór. W wiszą­cym naprze­ciwko lustrze dostrze­głem bladą sza­rość, która bez­sku­tecz­nie chciała choćby w czę­ści zamie­nić się w sre­bro. Plu­szowe fotele wyda­wały się fio­le­towe, a przez chwilę mia­łem wra­że­nie, że zaschła na nich krew. Bar­dzo dużo krwi. Gdzie ja to już widzia­łem? Krew na zwło­kach w małym, sza­rym pokoju, za któ­rego oknami żarzył się potężny zachód słońca: to za jego sprawą wszystko w tym pomiesz­cze­niu było oso­bli­wie bez­barwne, mie­sza­nina sza­ro­ści i czerni oraz ta ciemna czer­wień i fio­let – wszystko z wyjąt­kiem tej twa­rzy w oknie, która odwró­ciła się nagle i zaja­śniała w umie­ra­ją­cym słońcu, jedna połowa zalana ogni­stą czer­wie­nią, druga w cie­niu, i głos z lek­kim sak­soń­skim nalo­tem, zaska­ku­jąco wysoki i cienki: „Ruszać się! Następni!”

Odwró­ci­łem się i ponow­nie włą­czy­łem świa­tło. Upły­nęło wiele lat, zanim nauczy­łem się zasy­piać po ciemku, a kiedy musia­łem spać, budziły mnie okropne kosz­mary. Nawet teraz nie­chęt­nie gasi­łem świa­tło na noc, nie lubi­łem także spać sam.

Pod­nio­słem się i wysze­dłem z kąta, w któ­rym roz­pie­rały się fotele. Lach­mann stał z Meli­ko­wem przy małym kon­tu­arze obok drzwi.

– Uda się! – obwie­ścił trium­fal­nie. – Spójrz na to! Wła­di­mir ma rosyj­ską monetę, którą odci­śniemy w laku na korku. Napi­sane cyry­licą! Czyż ta flaszka nie będzie wyglą­dała tak, jakby greccy mnisi napeł­nili ją w jakimś klasz­to­rze nad Jor­da­nem?!

Widzia­łem, jak na korek kapie lak, jasno­czer­wony w świe­tle sto­ją­cej obok świecy. Co się ze mną dzieje? pomy­śla­łem. Prze­cież już po wszyst­kim. Prze­cież się ura­to­wa­łem! Na zewnątrz czeka życie! Ura­to­wany! Ale czy naprawdę byłem ura­to­wany? Naprawdę się wymkną­łem? Także cie­niom?

– Wycho­dzę jesz­cze na chwilę – powie­dzia­łem. – Głowę mam pełną słó­wek! Muszę je wytrzą­snąć, żeby było miej­sce na nowe. Ser­wus!

Kiedy wró­ci­łem, Meli­kow zaczy­nał wła­śnie swoją zmianę. Był tu od wszyst­kiego: cza­sem pra­co­wał jako por­tier dzienny, cza­sem nocny, a nie­kiedy też zastę­po­wał innych człon­ków per­so­nelu na pomniej­szych sta­no­wi­skach pomoc­ni­czych. Przez ten tydzień miał być noc­nym por­tierem.

– Gdzie Lach­mann? – zapy­ta­łem.

– Na górze u swo­jej bogini.

– Myślisz, że dzi­siaj będzie miał szczę­ście?

– Nie sądzę. Ona zabie­rze go na kola­cję razem z tym Mek­sy­ka­ni­nem i będzie mógł zapła­cić. Zawsze był taki?

– Ow­szem, tylko miał wię­cej szczę­ścia. Kale­kie i ułomne zaczęły go pocią­gać, dopiero gdy zaczął kuleć. Tak przy­naj­mniej twier­dzi. Wcze­śniej był nor­malny. Może jest tak wraż­liwy, że wsty­dzi się pięk­nych kobiet. Kto to wie…

W drzwiach ujrza­łem jakiś cień. Była to szczu­pła, dość wysoka kobieta o drob­nej twa­rzy. Miała bladą cerę, szare oczy i ciem­no­blond włosy, które wyda­wały się far­bo­wane. Meli­kow pod­niósł się z krze­sła.

– Nata­sza Pie­trowna – powie­dział. – Kiedy pani wró­ciła?

– Dwa tygo­dnie temu.

Ja też wsta­łem. Kobieta była pra­wie mojego wzro­stu. Miała na sobie obci­sły kostium i wyda­wała się bar­dzo szczu­pła. Mówiła nieco zbyt pośpiesz­nie, jej głos wyda­wał się tro­chę za gło­śny i jakby przy­dy­miony.

– Może wódki? – zapy­tał ją Meli­kow. – Albo whi­sky?

– Wódki. Ale tylko łyczek. Muszę jesz­cze wyjść. Sesja zdję­ciowa.

– Tak późno?

– Przez cały wie­czór. Foto­graf ma czas tylko wie­czo­rem. Stroje i kape­lu­sze. Małe kape­lu­sze. Maleń­kie.

Dopiero teraz zauwa­ży­łem, że Nata­sza Pie­trowna jest w kape­lu­szu, a raczej maleń­kim toczku, czar­nym czymś uko­śnie nasa­dzo­nym na włosy.

Meli­kow poszedł po butelkę.

– Pan nie jest Ame­ry­ka­ni­nem? – zwró­ciła się do mnie dziew­czyna.

– Nie. Jestem Niem­cem.

– Nie­na­wi­dzę Niem­ców!

– Ja też – odpar­łem.

Spoj­rzała na mnie zasko­czona.

– Nie mówię tego w sen­sie oso­bi­stym.

– Ani ja.

– Jestem Fran­cuzką. Musi pan to zro­zu­mieć. Jest wojna.

– Rozu­miem – odpo­wie­dzia­łem obo­jęt­nym tonem.

Nie pierw­szy raz zrzu­cano na mnie odpo­wie­dzial­ność za grze­chy reżimu w Niem­czech. Z cza­sem czło­wiek prze­staje brać sobie coś takiego do serca. Osta­tecz­nie ja też sie­dzia­łem w obo­zie dla inter­no­wa­nych we Fran­cji, a mimo to nie żywi­łem nie­na­wi­ści do Fran­cu­zów. Wyja­śnia­nie tego wyda­wało mi się jed­nak zbędne. Jeśli ktoś potra­fi­tak po pro­stu nie­na­wi­dzić lub kochać, to można mu tylko zazdro­ścić takiego pry­mi­tyw­nego podej­ścia.

Meli­kow przy­niósł butelkę i trzy maleń­kie kie­liszki, które od razu napeł­nił.

– Dla mnie nie – powie­dzia­łem.

– Obra­ził się pan? – spy­tała dziew­czyna.

– Nie, tylko po pro­stu w tej chwili nie mam ochoty na alko­hol.

Meli­kow uśmiech­nął się kąci­kami ust.

– Zdra­stje – powie­dział, pod­no­sząc kie­li­szek.

– Boski dar – oświad­czyła dziew­czyna i szyb­kim hau­stem opróż­niła kie­li­szek.

Poczu­łem się dosyć idio­tycz­nie, bo odmó­wi­łem, ale nie dało się już nic zro­bić. Meli­kow uniósł butelkę.

– Jesz­cze jed­nego, Nata­szo Pie­trowna?

– Merci, Wła­di­mi­rze Iwa­no­wi­czu. Wystar­czy! Muszę już iść. Au revoir. – Podała mi rękę. Miała mocny uścisk dłoni.

– Au revoir, madame.

Meli­kow odpro­wa­dził ją do drzwi i zaraz wró­cił.

– Zde­ner­wo­wała cię? – zapy­tał.

– Nie!

– Nie przej­muj się. Wszyst­kich dener­wuje. Ale nie ma nic złego na myśli.

– Nie jest Rosjanką?

– Jasne, że jest. Ale uro­dziła się we Fran­cji. Dla­czego pytasz?

– Jakiś czas miesz­ka­łem wśród Rosjan. Zauwa­ży­łem, że ich kobiety dla sportu cio­sają męż­czy­znom kołki na gło­wie. Bar­dziej niż inne.

Meli­kow skrzy­wił usta w uśmie­chu.

– No, no! A co w tym złego, że odro­binę wytrąca męż­czy­znę z rów­no­wagi? To lep­sze, niż co rano z dumą pole­ro­wać mu guziki mun­duru i buty, któ­rymi będzie dep­tał dło­nie żydow­skich dzieci!

Pod­nio­słem ręce.

– Lito­ści! Wygląda na to, że mamy dziś fatalny dzień dla emi­gran­tów. Lepiej daj mi tę wódkę, któ­rej nie chcia­łem.

– Dobrze.

Meli­kow nasta­wił uszu.

– To oni.

Z góry dobie­gły nas kroki scho­dzą­cych osób. Po chwili usły­sza­łem nad­zwy­czaj miły, głę­boki głos kobiecy. Por­to­ry­kanka z Lach­man­nem. Kobieta szła przo­dem, w ogóle nie zwa­ża­jąc na to, czy Lach­mann scho­dzi za nią. Nie uty­kała, nie było też widać, że ma sztuczną nogę.

– Idą po Mek­sy­ka­nina – szep­nął Meli­kow.

– Biedny Lach­mann – wes­tchną­łem.

– Biedny? – odparł Meli­kow. – Po pro­stu chce cze­goś, czego nie ma!

Roze­śmia­łem się.

– Tak chyba jest z każ­dym, nie­praw­daż?

– Czło­wiek dopiero wtedy jest biedny, kiedy niczego już nie chce.

– Czy ja wiem? – powie­dzia­łem. – Myśla­łem, że to oznaka mądro­ści.

– Nie to mia­łem na myśli. A tak wła­ści­wie, co dzi­siaj się z tobą dzieje? Potrze­bu­jesz kobiety?

– Nie. To ogólne odprę­że­nie, które przy­cho­dzi, kiedy mija nie­bez­pie­czeń­stwo – odpar­łem z uśmie­chem. – Powi­nie­neś to pamię­tać z mło­do­ści.

– My przez cały czas trzy­ma­li­śmy się razem. A ty nie­wiele dbasz o innych emi­gran­tów.

– Nie chcę sobie tego wszyst­kiego przy­po­mi­nać.

– Naprawdę cho­dzi ci o to?

– A poza tym wolę się nie zanu­rzać w tej wię­zien­nej atmos­fe­rze, w któ­rej żyją emi­granci. Znam ją aż za dobrze.

– A więc chcesz zostać Ame­ry­ka­ni­nem.

– Nikim nie chcę zostać, chciał­bym wresz­cie kimś być. Jeśli mi się pozwoli.

– Wiel­kie słowa.

– Czło­wiek sam musi doda­wać sobie odwagi – powie­dzia­łem. – Nikt inny tego nie zrobi.

Jesz­cze raz zagra­li­śmy w sza­chy. Prze­gra­łem. Z wolna zaczęli wra­cać goście hote­lowi. Meli­kow musiał poda­wać klu­cze i roz­no­sić po poko­jach butelki i papie­rosy. Ja wciąż sie­dzia­łem w fotelu. Co wła­ści­wie się ze mną działo? Posta­no­wi­łem powie­dzieć Meli­kowowi, że chcę wyna­jąć osobny pokój. Nie wie­dzia­łem dokład­nie dla­czego, nie prze­szka­dza­li­śmy sobie nawza­jem, a jemu było obo­jętne, czy u niego miesz­kam czy nie. Ale nagle stało się dla mnie ważne, żeby znowu spać samemu. Na Ellis Island musia­łem dzie­lić salę z innymi, nie ina­czej było we fran­cu­skim obo­zie dla inter­no­wa­nych. Wie­dzia­łem, że gdy znowu będę miesz­kał sam, na pewno wrócę pamię­cią do cza­sów, o któ­rych wolał­bym zapo­mnieć. Nie było jed­nak rady, nie mogłem cią­gle uni­kać tam­tych wspo­mnień.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Schat­ten im Para­dies

Copy­ri­ght © 1971 by New York Uni­ver­sity, suc­ces­sor-in-inte­rest to the lite­rary rights of The Estate of the Late Pau­lette God­dard Rema­rque

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2012, 2023

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Grze­gorz Dziam­ski

Opra­co­wa­nie gra­ficzne serii i pro­jekt okładki: Zbi­gniew Miel­nik

Foto­gra­fia na okładce

© Gene­vieve Nay­lor/Getty Ima­ges

Wyda­nie II e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Cie­nie w raju, wyd. II w tym tłu­ma­cze­niu, dodruk, Poznań 2023)

ISBN 978-83-7818-081-4

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer