Ciemna strona - Markéta Pilátová - ebook

Ciemna strona ebook

Markéta Pilátová

4,3

Opis

Wkoło trwa gorączkowy XXI wiek, ale w zasnutych mgłą Jesionikach czas płynie inaczej – zwłaszcza jeśli ktoś para się czymś tak nieuchwytnym i staromodnym jak uzdrowicielstwo.

Obdarzeni wyjątkowymi zdolnościami Mirek i Rudy diagnozują pacjentów, badają aury, leczą dotykiem i zabawiają bywalców miejscowej gospody wyginaniem łyżeczek siłą umysłu. Choć sam fach znachora może wydawać się ekscytujący, ich życie płynie całkiem spokojnie. Do czasu. Wszystko zmienia się, gdy trafiają na tajemniczy czarny płaszcz… Czy dadzą się wciągnąć w grę ciemnej strony?

Markéta Pilátová (znana w Polsce z książek Żółte oczy prowadzą do domui Z Bat’ą w dżungli) w swojej najnowszej powieści zabiera nas w świat ludzi, dla których hipnoza czy podróże w czasie są czymś tak zwyczajnym, jak popołudniowa drzemka. To świat, w którym wędrujące dusze twardo stąpają po ziemi, a podejrzane typy kryją się w pałacach pamięci. Atmosfery dopełnia wszechobecny czeski „cosizm" i działający niegdyś w Czechosłowacji Instytut Badań nad Zjawiskami Paranormalnymi.

Gotowi na przygodę?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 474

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (8 ocen)
3
4
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pparczy

Nie oderwiesz się od lektury

Kto by się spodziewał, że książka która nie jest horrorem czy reportażem (bo tych gatunków czytam najwięcej) okaże się najlepszą książką jaką czytałam do tej pory. Realizm magiczny w czeskim wydaniu niby nie jest niczym nowym. Kto czyta literaturę z tego kraju, ten wie. Nikt inny jak Czesi nie potrafią bawić się elementami, znaczeniami i humorem. W tej powieści jest podobnie. Nie można jej odczytywać dosłownie, choć możemy z niej wydobyć wiele życiowych prawd. Ale czy historia o paranormalności, walce dobra złem, nadprzyrodzonych stworzeniach, pograniczu czesko-niemieckim, miłosierdziu może się udać? Jak widać po mojej ocenie tak. Dużo postaci dużo wątków, dużo miejsc akcji, ale wszytko idealnie się składa. Szkoda, że tak szybko się skończyła się ta przygoda. Będę do tej powieści wracać jeszcze dłuuugo! Polecam!
10
Michule

Dobrze spędzony czas

Bardzo fajny klimat, ale brakuje trochę ciągłości i rytmu fabuły
00
ligea1313

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
DobromilaW

Nie oderwiesz się od lektury

Książka zaczyna się w tematyce mistycyzmu, walki dobra ze złem, ale tak naprawdę to mnie zaskoczyła tym, że zaczełam myśleć o swoich małych szczęściach, tych chwilach, które są lub były dla mnie radością. Polecam, napewno nie zostaniesz obojętna/y.
00

Popularność




Jindřišce i Mirkowi – moim pierwszym Czytelnikom

Żyj w ukryciu

Epikur z Samos

Opisana historia ma znacznie więcej wspólnego z prawdą,

niż można by przypuszczać.

Biegacz, wiosna i czarny płaszcz

Właśnie przestało sypać. Ostatnie płatki śniegu wirowały na wietrze i rozpływały się we mgle niczym kryształki cukru w herbacie. Sople lodu wciąż jeszcze zwisały z dachów, jakby z nadzieją, że jakieś dziecko wpakuje je sobie do buzi. Mirek Hromada wyglądał przez okno, nieśpiesznie wkładając dresy. Lubił zimę, za wiosną nie przepadał. Za bardzo go rozstrajała, wytrącała z równowagi. Pogrywała sobie z nim. Kiedy zaczynało przygrzewać słońce i cała przyroda rwała się do życia, przestawał nad sobą panować. Nad sobą i nad aurami. Za wiele się działo. Czuł, że nie nadąża.

Zwykle wychodził biegać pod wieczór. Lepiej mu się spało, jak porządnie się wcześniej zmęczył. Słońce zachodziło teraz wpół do szóstej – miła odmiana po zimie, gdy ciemno robiło się już koło czwartej. „Co by nie mówić, pod tym względem wiosna jest całkiem spoko. Fajna sprawa, takie długie dni”, pomyślał, już któryś raz z rzędu. I zaraz skarcił się w duchu: znowu się powtarza.

– A Mirek jak zwykle się powtarza – mawiała jego babka od fizyki, Matejíčková. Chyba sądziła, że jest zabawna. Nie była. Ten sam typ nieznośnie przemądrzałej belferki, co jego matka.

Mirek miał też skłonność do dygresji. Zawsze posłusznie wracał jednak w końcu do głównego wątku, nawet jeśli robił to mocno naokoło.

No więc wyszedł biegać, jakoś koło wpół do piątej. Dbał o formę, nie chciał się zapuścić. Gdyby ktoś zapytał go, czym właściwie się zajmuje w życiu, w pierwszym odruchu odpowiedziałby chyba, że biega.

Wszyscy próbujemy się jakoś zdefiniować. Określić. Nadać sens własnemu istnieniu. Mówimy: „Jestem nauczycielem… spawaczem… murarzem… dziennikarzem…”. Mirek uważał, że to dziecinne. Jakby coś tak przypadkowego jak zawód mogło powiedzieć cokolwiek o człowieku. Miał zresztą poważne wątpliwości co do sensu pracy jako takiej. Sądził, że spokojnie można by się bez niej obyć. A już zupełnie nie cierpiał frazesów w rodzaju: „Rób, co kochasz, a nie przepracujesz w życiu ani jednego dnia”. Nieufność budziło w nim już samo słowo „robić”. Kojarzyło mu się z hasłami z propagandowych plakatów. „Nasze młodzieżowe zawołanie: zrobić więcej, niż nakazuje obowiązek!”, „Robiąc lepiej, dajemy więcej”. Zwykła manipulacja i tyle. Czy naprawdę człowiek koniecznie musi coś robić? No ale niestety, skądś trzeba było brać forsę na jedzenie i rachunki.

On sam nie czuł pociągu do żadnego zawodu, zresztą właściwie nie miał też porządnego zajęcia – chyba że uznać by za takie masowanie ludzi, wyrównywanie czakr i oczyszczanie złej aury. Oho! Już widział, jak Matejíčková, zatwardziała racjonalistka, łapie się za głowę i z pogardą spluwa do doniczki z paprotką. Zgadza się. Mirek łamał wszelkie prawa fizyki, więcej: robił to z rozkoszą. Bo miał z tego pieniądze, a przy tym nie musiał się nawet specjalnie wysilać.

Dość jednak myślenia o Matejíčkovej i jej drwiących uśmieszkach. Mirek włożył koszulkę z napisem „Lepszy kiepski dzień na szlaku niż świetny w robocie” i wyszedł z domu. Wiosna wciąż się ociągała i gdzieniegdzie dawał o sobie znać mróz, choć zaczęły się już pierwsze roztopy i śnieg nie chrzęścił pod butami jak jeszcze miesiąc temu. Mirek nie wziął czapki i już po chwili na krótko przystrzyżonych włosach i bujnej czarnej brodzie pojawiły się kryształki szronu. Jego zwalista sylwetka (gdyby nie regularne treningi, wyglądałby jak zapaśnik sumo) bezgłośnie zanurzyła się w zimowo-wiosennym krajobrazie.

Zrobiła się niezła ślizgawica, więc wolał patrzeć pod nogi, niż podziwiać okoliczne wzgórza i lasy. Piękne widoki były jednym z powodów, dla których się tu przeprowadził. Zamieszkał w domu po ciotecznym dziadku Hansie. Ale o tym Mirek będzie się powtarzać później. Biegł przed siebie ze wzrokiem wbitym w drogę, pokrytą zdradliwą warstewką lodu. Kiedy w końcu na chwilę podniósł głowę i rozejrzał się wkoło, jego uwagę przykuło ogrodzenie, elektryczny pastuch. Trzepnął go po oczach, aż zabolało. Jakby prąd poraził go na odległość, choć oczywiście w zimie odłączano zasilanie. Na jednym ze słupków smętnie wisiał płaszcz. Czarny płaszcz. Drogi płaszcz. Chociaż był mokry – najwyraźniej znajdował się tu już od jakiegoś czasu – Mirkowi nie umknął jego wyrafinowany, elegancki krój. Nawet z odległości kilku metrów wyczuł odór alkoholu. Ostrożnie ujął w dłoń rękaw i powąchał palce. Cuchnęły spirytusem i zawilgłym drewnem. Na odwrocie kołnierza widniała metka – drobniutki, ozdobny ścieg układał się w nieczytelną nazwę producenta.

Zarejestrował jednak coś jeszcze: woń, która przebijała spod smrodu przetrawionego alkoholu. Ciężką i słodką – jak mieszanka landrynek, gumy do żucia, pudrowych pastylek i wody różanej. To nie był tani zapach; takich perfum nie dało się kupić w pierwszej lepszej drogerii. Tak mogła pachnieć luksusowa prostytutka. Droga utrzymanka. Kurwa z wyższych sfer. Mirek odruchowo cofnął dłoń i szybko odszedł, nie oglądając się za siebie.

Tak pachnąć i cuchnąć mogła jedynie śmierć. Powolna, długa, rozpaczliwa. Drogę do domu pokonał sprintem. Nie musiał mierzyć sobie pulsu, i bez tego nie miał wątpliwości. Mówi się czasem, że śmierć zajrzała człowiekowi w oczy. Tu było inaczej. To on, Mirek Hromada, zajrzał w oczy śmierci. Tak, widział ją, dotykał jej. I wciąż czuł jej smród na koniuszkach palców. Na próżno szorował później ręce lawendowym mydłem, które znalazł w starej szafie po babce Hedzie.

Płaszcz. Cholerny płaszcz. Mirek myślał o nim cały wieczór. I całą noc. Nazajutrz wrócił tam, gdzie go znalazł, po płaszczu cuchnącym powolną śmiercią nie było już jednak śladu.

Mariasz w smoczej jamie

Ashes to ashes, funk to funkyWe know Major Tom’s a junkie

David Bowie

– Przytniemy w mariaszka? – naprzykrzał się stary Popescu.

– Dopiję piwo i idę – zbył go inżynier Hejzler.

– No już nie bądź taki. Jeszcze jedna partyjka, co? – Popescu uśmiechnął się chytrze. Pochodził z Rumunii, na Morawy przyjechał jeszcze w latach pięćdziesiątych. Z długą brodą, umoczoną teraz w piwie, i w koszuli ze zgrzebnego płótna wyglądał, jakby dopiero co zszedł z pola.

Przed gospodą (napis na szyldzie dumnie głosił U Vilínków, ale nikt nie nazywał jej inaczej niż Smocza Jama) czekał na niego rower z wielkim przedpotopowym reflektorem. Jeszcze ani razu nie zawiódł swojego właściciela: co wieczór posłusznie – niczym koń, który na pamięć zna drogę – odwoził go do domu, do drewnianej chałupy na samym końcu Bukovic. Diabeł nie życzył tam nikomu dobrej nocy, bo sam nie dałby rady wgramolić się na górę.

– To pokaż chociaż numer z łyżeczką. – Popescu znów zaczął swoje. – Nie daj się prosić, chociaż raz. No, już nie bądź taki, pokaż! Żadna z tobą dzisiaj zabawa – dodał płaczliwym tonem.

– A ja co niby? Przychodzę tu, żeby cię zabawiać? – gderał Hejzler. W końcu spełnił jednak prośbę Rumuna.

– Która to już łyżeczka?! Ciekawe, kto za to zapłaci! – ofuknęła ich właścicielka gospody, niska, korpulentna kobieta, która właśnie dotoczyła się do ich stolika, w każdej ze spracowanych dłoni trzymając po kuflu hanušovic. Ale i ona chętnie patrzyła na popisy Hejzlera, a każdą wygiętą łyżeczkę chowała do sekretarzyka, żeby nikt nie mógł zarzucić Rudemu oszustwa.

Bo Rudy nie oszukiwał. Po co miałby to robić? Po prostu czerpał frajdę z pełnych podziwu westchnień i uniesionych z niedowierzaniem brwi bywalców knajpy.

Wypił jeszcze dwa piwa i wrócił do domu na piechotę. Rano musiał wstać na autobus do Šumperku. Chociaż był już na emeryturze, wciąż regularnie pojawiał się w swojej dawnej pracy, przyzakładowym laboratorium. Doradzał nowemu dyrektorowi, a przy okazji stołował się tanim kosztem. Właściwie robił tam trochę za maskotkę na szczęście. Takie miał przynajmniej wrażenie: że koledzy tolerują jego obecność głównie z obawy przed pechem. No, czasem pomagał im jeszcze przy problemach z kręgosłupem. Przykładał do pleców delikwenta ciepłe dłonie i ból ustępował. Tej samej sztuki dokonywał w miejscowym szpitalu, przy akompaniamencie zachwyconych okrzyków pielęgniarek.

Codziennie wstawał równo o piątej. W przyzwyczajeniach widział pancerz zdolny ochronić go przed całym złem świata. Chociaż miał umysł i duszę naukowca, czuł głęboki szacunek do zjawisk wymykających się chłodnemu racjonalizmowi. Do ciemnej sfery nieświadomości, tajemniczej siły, która sprawia, że każdego dnia bezwiednie robimy wszystkie te małe, pozornie błahe rzeczy. Z czasem nawet najdrobniejsze przyzwyczajenia wchodzą nam jednak w krew, stają się naszą drugą naturą. Kropla po kropli powstaje stalaktyt, trwale wrośnięty w wapienny strop. Powtarzana wielokrotnie czynność przekształca się w automatyczny, mimowolny odruch. A co najzabawniejsze, sami pakujemy się w tę pułapkę. W zdolności do wyrabiania nawyków widzimy przejaw rozsądku i samodyscypliny. Sądzimy, że życie w rytmie przyzwyczajeń ocala nas przed szaleństwem. W rzeczywistości, popadając w rutynę, oddajemy się we władanie odwiecznej, niezgłębionej siły, która towarzyszy ludzkości od zarania dziejów, wobec której nasza własna egzystencja jest równie ulotna jak mgła nad skąpanymi w deszczu Jesionikami. Przyzwyczajenia – brama do ciemności. Ale i do niej Rudy zdążył już przywyknąć.

Z równie żelazną regularnością co laboratorium, odwiedzał kiedyś Insti, czyli Instytut Badań nad Zjawiskami Paranormalnymi. Jego założyciel optował za mniej napuszoną nazwą – Zakład Badań nad Mentionami – jakiś geniusz z politbiura uparł się jednak na „instytut”. Rudy zawsze mówił po prostu „Insti”, a koledzy poszli za jego przykładem. „Instytut Badań nad Zjawiskami Paranormalnymi” brzmiał idiotycznie, człowiek od razu wyobrażał sobie dom wariatów.

No więc jeździł do Insti. Przez całe lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte, w każdy ostatni piątek miesiąca. Pociągiem, pierwszą klasą – co w tamtych czasach oznaczało tyle jedynie, że siedzenia były obite nie sztuczną skórą, ale równie tandetną imitacją aksamitu. Jedynym prawdziwym luksusem był brak współpasażerów: Rudy mógł do woli czytać, liczyć albo gryzmolić coś na kartce, gapiąc się na krajobrazy przelatujące za oknem. Albo ćwiczyć telepatię. Nikt nie próbował wciągać go w błahe pogaduszki, jakie uskuteczniają zwykle podróżni. Nie zagłuszał muzyki, która rozbrzmiewała mu w głowie.

Bo Rudolf słyszał muzykę. Niezwykłą muzykę. Wcale nie tę, którą grano wówczas w radiu. „Jego” piosenki były po angielsku, a prędzej spodziewałby się spotkać w Jesionikach gekona, niż usłyszeć zachodnie hity w czechosłowackiej rozgłośni; sam nie znał zresztą ani słowa w języku imperialistycznych wrogów. Bezskutecznie chodził po sklepach z płytami i zagadywał sprzedawców – nikt nie kojarzył ani piosenki, ani nawet samej melodii. Tylko on ją słyszał. W pociągu, w każdy ostatni piątek miesiąca w drodze do Insti, dokąd jeździł w czasach wielkiej pogoni za mentionami.

Teraz chciało mu się śmiać, kiedy wspominał tamte lata – z dzisiejszej perspektywy ich eksperymenty musiały się pewnie wydawać równie absurdalne jak zabawa w łapanie pokemonów albo ganianie po łące za puchem dmuchawca. Ale wtedy wszyscy oni wierzyli w istnienie mentionów. Oni, czyli przeróżni dziwacy, ściągnięci do Insti z całego kraju: wróżki, telepaci, jasnowidze, hipnotyzerzy, ekscentryczni psychologowie i psychiatrzy. Słowem, ludzie, którzy mieli cokolwiek wspólnego ze zjawiskami paranormalnymi i mieli pecha trafić na celownik służb.

Jeśli komuniści czegoś nie znosili, to wszelkich tajemnic i czarów-marów. Dlatego szantażowali ich wszystkich, co do jednego. Wybór był prosty: albo Insti, albo parę latek kryminału za niedozwoloną działalność, ewentualnie elektrowstrząsy w psychiatryku. Albo Insti, albo odsiadka. Albo będziesz naukowcem, albo czubkiem i wrogiem ustroju, wrzodem na zdrowej tkance socjalistycznego społeczeństwa. Wybieraj.

Czechosłowackie służby pragnęły iść z duchem czasu. Amerykański i radziecki wywiad inwestowały w badania nad zjawiskami paranormalnymi w nadziei na stworzenie tajnej broni mentalnej, która pozwoliłaby im uzyskać przewagę nad konkurentami po drugiej stronie żelaznej kurtyny. Czesi nie zamierzali zostać w tyle. Każdy, kto znalazł się w polu zainteresowania StB i trafił do Insti, musiał jednak podpisać papier z deklaracją, że „nie wierzy w istnienie rzeczywistości nadprzyrodzonej”. Nie chodziło bowiem o żaden okultyzm ani inne czarodziejskie praktyki. Psychotronika, jak ją wówczas nazywano, była traktowana właściwie jak odnoga fizyki. Owszem, mocno alternatywnej, ale pozbawionej jakiejkolwiek duchowej podbudowy. Jej adepci wierzyli, że prędzej czy później całość ich wiedzy uda się ująć w ściśle naukowe ramy. Jak tłumaczyli, pewne, z pozoru nietypowe predyspozycje ludzkiego umysłu są w rzeczywistości elementem natury, po prostu dotąd nie udało się do końca wyjaśnić mechanizmu ich działania. Co nie znaczy przecież, że nie istnieją.

Rudy odziedziczył swoje zdolności po babci Helli. Czy też Omie Helli, jak ją od zawsze nazywał. Dopiero potem, kiedy widywał ją już tylko we własnej głowie, w snach albo w transie hipnotycznym, zaczął myśleć o niej jak o babci. Po wojnie Hella uciekła przed wysiedleniami, ukrywała się w lesie koło Pekařova, a on codziennie zanosił jej jedzenie do chaty za jaskinią, na terenie starej, zapomnianej kopalni. Oma Hella była Niemką i słynnym medium – za czasów Pierwszej Republiki na jej seanse spirytystyczne zjeżdżała śmietanka z całej okolicy, nawet z samego Brna.

Rudy szczerze kochał Hellę, a ona kochała jego. Kiedy umarła, zgodnie z jej życzeniem pochował ją w jaskini. Ją też nawiedzały dźwięki tajemniczej muzyki. Kiedyś usłyszał w radiu dziwnie znajomą melodię. Przypomniał sobie, że przed laty słyszał, jak nuciła ją Oma. Obojgu rozbrzmiewały w głowie piosenki, których nikt jeszcze nie napisał. Przed śmiercią babcia Hella zapewniała, że nigdy nie zostawi go samego, że Rudy może na nią liczyć, że wróci, jeśli tylko będzie jej potrzebował Uwierzył, ale rzadko korzystał z jej pomocy. Wolał radzić sobie sam.

Nie wiecie, czym są mentiony? Rudy z rozkoszą by wam to wyjaśnił. Uwielbiał wygłaszać wykłady. Kiedy coś komuś tłumaczył, mógł się poczuć jak prawdziwy naukowiec, niosący ludzkości kaganek oświaty. Ale najbardziej kochał ramki z objaśnieniami, które spotyka się niekiedy w książkach czy artykułach prasowych. Niech więc będzie ramka.

Mention – hipotetyczna cząstka emitowana przez żyjący mózg, a także innego rodzaju obiekty, poruszająca się z prędkością nadświetlną. Teoria mentionów miałaby tłumaczyć występowanie zjawisk paranormalnych, takich jak telekineza czy telepatia. Sceptycy wskazują na pseudonaukowy charakter terminu, a w samej hipotezie widzą zabieg służący uwiarygodnieniu relacji o fenomenach, których istnienie nie zostało nigdy udowodnione.

Rudy nie pragnął się dowiedzieć, czy mentiony rzeczywiście istnieją. Co do tego nie miał wątpliwości. Jedyne, na czym mu zależało – i co bez powodzenia starał się ustalić podczas lat pracy w Insti – to odkryć, jak one działają. I raz na zawsze zamknąć usta wszystkim jajogłowym, którzy kpiąco popatrywali na niego z wyżyn uniwersyteckich katedr.

Człowiek, który sprzedał świat

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Biegacz, wiosna i czarny płaszcz
Mariasz w smoczej jamie
Człowiek, który sprzedał świat
Oma Hella
Rozmowy z Emanem
Gruboskórny inżynier i aury
Historyczna czkawka
Ewangelina
Ewangelina się zmieniła
Majka i Mirek
W równoległych Vernířovicach
Ostatnia deska ratunku
Hella
Dolfina Merglová
Mrok na dnie wąwozu
Hella
Cierpliwy komornik
Agent Nedoma
Powrót Kristiána
Hella
Sprawa płaszcza
Little China Girl
Hella
Mirek (uwaga na marginesie)
Z powrotem w pałacu
Schody i labirynt
Vernířovice po raz drugi
Máslo i jego wieża
W zawieszeniu
Wyprawa do Kopřivnicy
Sojuszniczka
Lipo i jej szajka
Poważny biznesmen
Wieczne powroty
Pałacowe rozmowy
Herszt zbójców
Zaginiona
Tropicielka
Pan na włościach
Azyl
Gdzie jesteś?
Niepewność
Poeta na barykadach
Niech się dzieje, co chce
Sezamie, otwórz się!
Szczeliny
Z dzieł Břetislava Kafki
Babcia Hella
Człowiek silnej woli
Spotkanie
Obawy
Hipnotyzer
Jindřich
Na co by się zdało dobro
Otwieranie zamków
Szare oczy
Dom

Wydawnictwo Afera

al. Karkonoska 10

53-015 Wrocław

telefon: (+48 71) 716 48 30

fax: (+48 71) 716 48 31

[email protected]

www.WydawnictwoAfera.pl

Polecamy

Proza czeska

Jan BalabánWakacje / Możliwe, że odchodzimy • Którędy szedł aniołBianca BellováJezioro • MonaTereza BoučkováRok KogutaRoman CílekJa, Olga HepnarováEmil HaklZasady śmiesznego zachowaniaPetra HůlováPlastikowe M3, czyli czeska pornografia • Macocha • KrótkahistoriaRuchuZdeněk JirotkaSaturninMiroslav Sehnal / Břetislav UhlářGodzina w niebiePetra SoukupováZniknąć • Pod śniegiem • Najlepiej dla wszystkich • Sprawy, na które przyszedł czasPetr ŠabachGówno się pali • Podróże konika morskiego • Masłem do dołu • Pijane banany • Dowód osobisty • BabcieMarek ŠindelkaZostańcie z nami • Mapa AnnyKateřina TučkováBoginie z Žítkovej • Wypędzenie Gerty Schnirch

Seria Czeska Bajka

Radek MalýPopieliczkiVojtěch MatochaTruchlin • Truchlin. Czarny merkuryt • Truchlin. Biała KomnataIva ProcházkováPyszna środa • Nawet myszy idą do niebaPetra SoukupováBercik i niuniuchPavel Šrut, Galina MiklínováNiedoparki • Niedoparki powracają • Niedoparki na zawsze

Seria Czeskie Krymi

Jiří BřezinaPrzedawnienie • PołudnicaDaniel PetrSiostra ŚmierćIva ProcházkováMężczyzna na dnie • Roznegliżowane • Zagraj mi na drogęMichal SýkoraCzłowiek pana ministra • To jeszcze nie koniec

czeskie smaczki

Zofia Tarajło-LipowskaNowy Kapoan. Strzel i traf do czesko-polskich językowych gafMichael ŽantovskýHavel od kuchni

Ekonomia i polityka

Václav KlausMy, Europa i świat

Seria Nowe Polskie

Rafał NiemczykMama umiera w sobotę

Tytuł oryginału: Senzibil

First published in 2020 by Torst, Prague

Redakcja: Magdalena Granosik, Julia Różewicz

Korekta: Aleksandra Szulejewska

Projekt okładki: Kasia Michałkiewicz-Hansen

Projekt makiety: Mimi Wasilewska

Wydanie książki zostało dofinansowane przez 

Copyright © by Markéta Pilátová, 2020

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Afera, Wrocław 2023

Copyright © for the Polish translation by Agata Wróbel

All rights reserved

ISBN 978-83-65707-59-8

Wydanie I, Wrocław 2023

Wydawnictwo Afera

www.wydawnictwoafera.pl

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek