Ciekawa Historia - Myrland Erik - ebook + książka

Ciekawa Historia ebook

Myrland Erik

0,0

Opis

Ciekawa historia – ale czy na pewno? To nie jest zwykła książka. To jakby wujek Janusz wstał na weselu i – zamiast wzruszającego toastu – zwymiotował tęczą na tort. Jakbyś językiem sunął po całej Route 66 bez przystanków i bez mapy. Będzie Cię skręcać – nie ze śmiechu, tylko jakbyś połknął żabę, która wcześniej obaliła ćwiartkę czystej i postanowiła urządzić imprezę w Twoim żołądku.

To opowieść, która przewróci Ci gałki oczne na drugą stronę i zwiąże język w supeł tak skomplikowany, że sam mistrz origami by się poddał. Po lekturze zamilkniesz. Nie z braku słów – po prostu nie będziesz wiedzieć, czy właśnie przeczytałeś tekst geniusza czy manifest szaleńca.

Jeśli szukasz klasycznego happy endu i grzecznej przygody z morałem – odłóż tę książkę i uciekaj. Ale jeśli masz jaja (albo coś w tym stylu) i chcesz zanurzyć się w świecie, którego ludzkie oko nie ogarnia, a wyobraźnia musi pójść na siłownię, żeby to udźwignąć – to śmiało. Zrób głęboki wdech, bo zaraz będzie, jakbyś oddychał pod wodą. Ale spokojnie – nie utoniesz. Jeszcze nie.

To nie jest książka.

To przeżycie.

I może, może… nie pożałujesz.

 

Erik Myrland – w połowie Polak, w połowie Norweg, mieszka w Chicago. Prawdziwy polsko-amerykański wiking. Urodzony i wychowany w Gdyni. Zwykły chłopak z bloków z wielkimi marzeniami. Za dnia pracuje jako programista, a wieczorami podejmuje wyzwania zmieniania swojego życia i przelewania surrealistycznych wizji z głowy na papier.

W Ciekawej historii włożył serce w każdy szczegół, by trzymać Cię w napięciu od pierwszej do ostatniej strony i zapewnić emocje, których długo nie zapomnisz.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 452

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Projekt okładki:

 Tadeusz Bisewski, Monika Brankiewicz

Skład i łamanie do druku:

 RED Monika Brankiewicz

Korekta:

 Jacek Molka

Przygotowanie wersji elektronicznej:

 Epubeum

 

Copyright © by Erik Myrland 2025

Copyright © by Pan Wydawca 2025

 

ISBN EPUB 978-83-68622-03-4

 

Wydanie 1

Gdańsk 2025

 

Pan Wydawca sp. z o. o.

ul. Wały Piastowskie 1/1508

80-855 Gdańsk

 

PanWydawca.pl

Wstęp

Opona – niby zwykła rzecz, widzisz ją prawie za każdym razem, gdy patrzysz na nadjeżdżające samochody. Powstaje z drzewa… Kto by pomyślał? Czarna jak smoła, toczy się w kółko, niczym czas, którego nie możemy zatrzymać. Dzięki niej – albo na niej – każdy pojazd może dotrzeć wszędzie. Już jako koło została wynaleziona w starożytności. Ale jakie to miało znaczenie dla naszej cywilizacji? Jak wpłynęło na ludzkość, na nas, na społeczeństwo? Na każdy aspekt naszego życia?

Przez maszynę, która ją napędza, opona zostawia ślady, niczym nieodłączne elementy naszego życia, które zostają w pamięci – tak jak ślady opon na rozgrzanym asfalcie. Spalona guma wygląda fajnie, zwłaszcza gdy auto driftuje bokiem, a młodociani pasjonaci samochodów palą gumę, by zaimponować znajomym. Ale ta opona, która właśnie się toczy, jest oponą motoru. Bardzo szybkiego motoru. Jest elastyczna, sportowa, gotowa na każde wyzwanie.

Pędząc na feldze motoru, jest wykorzystywana do granic możliwości. Jej los zależy od motocyklisty, który nie jest motocyklistą, a raczej kimś, kto ma pełną kontrolę nad maszyną, który może poprowadzić ją tam, gdzie tylko chce. Jest jej panem i władcą, i on dyktuje warunki. Ta opona widziała wiele. Była w wielu miejscach. Zawsze toczy się do przodu, niczym oś czasu, której nie możemy zatrzymać.

Motor, którym jeździ Adam, to potężna maszyna, zielona jak dzika dżungla, która potrafi ryczeć niczym stada dzikich zwierząt, drapieżników czających się na swoją ofiarę, gotowych pochłonąć ją do ostatniego mięsnego elementu. Adam zna tę maszynę jak własną rękę – wie, jak zareaguje na każdy ruch. Gdy na nią wsiada, czuje, że jest jednością z mechanizmem, że on sam jest jej mózgiem, który przesyła polecenia do ciała, którym ona jest. Dżungla ryczy, wibruje i pulsuje pod nim, staje się częścią jego rzeczywistości.

W tej chwili Adam nie myśli o obowiązkach, problemach czy smutkach. Jest tylko on i jego maszyna. Dżungla, która nieustannie go wzywa, toczy się razem z nim. Zastanawiałeś się kiedyś, czy miałeś takie uczucie, że byłeś jednością z czymś? Z maszyną, trenerem, a może z czymś zupełnie innym? Tylko ty i sytuacja wokół ciebie. Czas na chwilę staje w miejscu. To właśnie teraz czuje Adam. Czuje się częścią tej dzikiej dżungli. Nic nie stanie mu na drodze. Czuje się lepszy niż inni, szybszy, mądrzejszy, potrafi przewidywać niczym gepard czający się na swoją zwierzynę. Porusza się w lewo, w prawo, jego pazury wbijają się w ziemię jak rozgrzana opona jego motocykla w autostradę. Czarny pazur. Czarna opona. Czarny – jak kolor władzy, który potrafi decydować o losach istnienia i o kierunku, w którym podąża.

Może nie bez powodu czarna dziura jest czarna? Może faktycznie kolor czarny ma w sobie moc? Może ta moc daje oponie, jak i pazurom tego drapieżnika, nadludzkie możliwości? O tym na pewno nie myśli Adam. On czuje się panem wszechświata. Jadąc od stu do dwustu kilometrów na godzinę, czuje taki zastrzyk dopaminy, że nie potrzebuje żadnych używek, narkotyków ani dopalaczy. To jest jego własny, naturalny koktajl euforii. Dawka adrenaliny, która rozlewa się po całym ciele – od czubka głowy aż po palce stóp. Serce bije mocniej. Każde bicie wzmaga puls przy skroniach, gdzie czuje, że ten przepływ krwi odbija się w jego kasku. Jakby jego głowa mówiła: „Kurde, Adam, spadamy stąd, zaraz coś się stanie”. Ale Adam nie zamierza przestać. Lubi tę grę. Lubi to, co nazywa „życiem na krawędzi”.

Jest jak strzała manewrująca pomiędzy ciężarówkami i samochodami na tej rozgrzanej, czarnej drodze. Czy musi tak pędzić? Może nie? Gdyby przejechał koło ciebie na autostradzie, jadąc sto pięćdziesiąt kilometrów na godzinę, a ty widziałbyś go tylko jako znikający punkt w oddali, co byś pomyślał? Wariat? Po co on tak pędzi? Będzie miał wypadek, pewnie. Ktoś robi coś ekstremalnego, a ludzka natura od razu chce wysłać go na cmentarz albo wróżyć mu złowieszczo. Mało kto pomyślałby: „Kurczę, ale fajnie on leci na tym motorze, pewnie fajny gość, lubi zapierdzielać”. A niech zapierdziela, byle szybko, byle najszybciej, jak się da, na tej dzikiej dżungli.

Różne rzeczy się w życiu zdarzają. Czasem powtarzasz coś codziennie, wpadasz w rutynę, w monotonię i nic nie wskazuje na to, że może się coś zmienić. Dziś Adam czuł się właśnie tak – wracając z pracy. Pędził, przemykał, pędził jeszcze szybciej. Nigdy nie dostał mandatu, bo nikt go nie złapał. Wracał w piątkowe popołudnie do domu. Praca w biurze, w ładnym budynku na trzydziestym drugim piętrze, darmowa kawa, jedzenie. Codziennie pracuje z szkolnymi kujonami, choć sam taki nie był. Ale był mądry, potrafił pracować w grupie i rozwiązywać problemy. Może dlatego, że musiał chodzić pod krawatem, a był mistrzem w Excelu i w klikaniu w klawiaturę, brakowało mu tego drapieżnego pazura, który po pracy mógłby wbić w ziemię i ruszyć na swoją zwierzynę.

Godzina siedemnasta, wielkie miasto, sporo ludzi, każdy chce wrócić do domu, zjeść coś, odpocząć po ciężkim dniu. Ludzie zazwyczaj dojeżdżają z pracy do domu w trzydzieści, czterdzieści minut. Adam? Taki sam dystans robi w piętnaście minut. Można powiedzieć, że był panem czasu i umiał go skracać, by później wydłużyć go gdzieś indziej. Wychodząc z pracy, koledzy zapytali, czy nie chce iść z nimi na kręgle, wrócić do domu trochę później. Myślał chwilę. „Pójdę na kręgle z tą grupką komputerowców, mózgów i nawet nie będę myślał o kręglach, bo będziemy rozmawiać o gospodarce, technologii i ciekawostkach ze świata. Czemu oni nie mogą pójść ze mną na piwo?”. Czy świat, w którym pracują komputerowcy, musi być tak nudny? A może Adam po prostu nie lubił grać w kręgle? Może nie chciał, bo czekał całe dziewięć godzin, by móc zapieprzać? Grzecznie odmawiając kolegom, powiedział, że następnym razem, po czym wsiadł na swoją maszynę.

Nic nie zapowiadało tragedii. Dzień jak każdy inny. Świat toczył się swoim rytmem, a ludzie – pogrążeni w codziennych obowiązkach – nawet przez chwilę nie zastanawiali się nad tym, jak krucha jest granica między życiem a śmiercią. Adam także o tym nie myślał. Dlaczego miałby? Przecież znał tę trasę na pamięć. Każdy zakręt, każdą nierówność asfaltu, każdą dziurę, która z każdym przejazdem zmieniała swój kształt. Ale tego dnia ta jedna, piekielna dziura okazała się czymś więcej niż tylko kolejną przeszkodą. Stała się początkiem końca.

Autostrada tętniła ruchem. Samochody mijały się w równym rytmie, a powietrze drgało od ciepła rozgrzanego asfaltu i warkotu silników. Adam, jak co dzień, wracał do domu na swoim ukochanym motocyklu. Zrósł się z nim, tworzyli jedność. Prędkość była jego żywiołem, adrenaliną, która napędzała jego serce. Slalomem wymija kolejne auta, jakby grał w grę, w której zna wszystkie zasady. Wszystkie… poza jedną.

Dziura, o której wiedział wszystko – jej położenie, kształt, nawet to, jak najlepiej ją ominąć – dzisiaj była inna. Tego dnia, na kilka godzin przed jego przejazdem, przeładowana ciężarówka dokończyła dzieła zniszczenia. Pęknięcia pogłębiły się, a krawędzie dziury stały się niczym szczęki bestii czekającej na swoją ofiarę. Adam nie wiedział. Nie mógł wiedzieć.

Moment uderzenia był jak wybuch. Koło wpadło w pułapkę, a motocykl wystrzelił w górę, zabierając Adama w powietrzną podróż, której zakończenie mogło być tylko jedno. Ludzie w samochodach widzieli wszystko. Jedni zakrywali usta z przerażenia, inni instynktownie odwracali wzrok. On sam nic nie czuł. W jednej chwili jego ciało wystrzeliło w górę, a świat stał się rozmazanym tłem. Grawitacja zrobiła swoje.

„O, k***a” – tylko te dwa słowa zdążyły przelecieć przez jego głowę, zanim uderzył w ziemię.

Głowa uderzyła o asfalt, a chrupnięcie czaszki i trzask łamiących się kości były jak odgłos pękającej tafli lodu. Ból – ostry i przeszywający – rozlał się po jego ciele, ale nie trwał długo. Czas stanął w miejscu. Świat zamarł.

Adam otworzył oczy. Stał na nogach. Nie czuł bólu, choć powinien. Spojrzał na siebie – kombinezon, nowiutki, nienaruszony. Ubranie wyglądało tak, jakby dopiero co opuściło sklep. „Niezniszczalny – pomyślał. – Muszę tam wrócić i podziękować temu gościowi”. Ale coś nie dawało mu spokoju.

Zerknął przed siebie. Tam, kilka metrów dalej, leżał ktoś na ziemi. Poruszony, podszedł bliżej. Wtedy to zobaczył. To był… on. Jego własne ciało, nieruchome, jakby zamrożone w czasie. Krew sączyła się spod kasku, a asfalt nosił ślady gwałtownego poślizgu. Serce Adama zamarło, choć… czy w ogóle jeszcze biło?

Świat był dziwnie cichy. Nie było odgłosów samochodów, nie było wiatru. Powietrze stało w miejscu, ciężkie, przytłaczające. Adam próbował zrozumieć, co się dzieje, ale odpowiedzi nie przychodziły. Tylko cisza i chłód, który wdzierał się w jego kości.

Wtedy to usłyszał. Kroki.

Były ciche, niemal niezauważalne, ale z każdym kolejnym dźwiękiem zdawały się bliższe, głośniejsze. Kroki, które nie pasowały do tego świata. Adam poczuł, jak dreszcz przeszywa jego ciało. Coś było nie tak. Nie wiedział, czy to zimno, czy strach, ale każda część jego ciała zaczęła drżeć.

Kroki stawały się coraz wyraźniejsze. Dochodziły zza jego pleców. Nie mógł się obrócić. Strach paraliżował go, przygważdżając do miejsca, w którym stał. Czuł, jak coś się zbliża. Powietrze zmieniło się – nagle zrobiło się duszno, a w nozdrza uderzył odór. Był odrażający, przypominał palone mięso, gnijące ciała.

Adam zacisnął powieki, próbując odepchnąć myśli, które napływały do jego głowy. Ale obrazy pojawiały się same. Dziadek, który opowiadał mu o wojnie w Wietnamie, o tym, jak pachną spalone ludzkie zwłoki. Ten sam zapach teraz wypełniał jego płuca, powodując mdłości.

„To niemożliwe” – pomyślał. Kroki były już tuż za nim. Czuł ich ciężar, jakby każda stopa wbijała się głęboko w ziemię. A potem przyszło pieczenie – jakby tysiące igieł wbijało się w jego ciało. Ktoś był blisko. Ktoś… lub coś.

Nie mógł się ruszyć. Nie mógł krzyczeć. Czuł, jakby był przybity do ziemi. A potem usłyszał to. Głos. Niski, szorstki, zniekształcony, jakby dochodził z najgłębszych czeluści.

– Adamie… – szept był ledwo słyszalny, ale wystarczył, by przebić się przez ciszę i zasiać w nim panikę.

Adam chciał się obrócić, chciał spojrzeć, kto tam stoi, ale coś w jego wnętrzu błagało go, by tego nie robił. Czuł, że jeśli spojrzy, coś się zmieni. Na zawsze.

Serce, które powinno przestać bić, łomotało teraz jak oszalałe. Kroki ustały. Cisza powróciła. Ale zapach, pieczenie i ten głos – wszystko wskazywało na to, że nie był tu sam.

„Czy to ona? – pomyślał. – Czy to… śmierć?”.

Sparaliżowane i odrętwiałe ciało Adama pozwoliło mu jedynie obrócić głowę. Czuł się, jakby odkuwał się z tafli lodu, jakby wysypywał się z piasku – powoli, kawałek po kawałku. Pierwsze spotkanie z NIM zawsze jest inne, dziwaczne i niepokojąco intymne. W pierwszej chwili Adam pomyślał, że postać, na którą się obrócił – a może lepiej powiedzieć, obecność – nie pasuje do miejsca, w którym się znalazł.

Świat wokół był jakby zatrzymany w czasie, z mrocznym niebem przesyconym chmurami. Wszystko wydawało się rozmyte, jakby malowane niedbale pastelami – kolory niby znajome, ale nie do końca prawdziwe. Budynki dookoła zdawały się skręcone, autostrada ciągnęła się w nieskończoność jak serpentyna w koszmarze. Nadal unosiła się w powietrzu odrażająca woń spalonego ludzkiego mięsa, a atmosfera przesycała gęsta, niemal namacalna aura niepokoju.

Mimo to, naprzeciw Adama stała… staruszka. Zwyczajna, poczciwa babcia. Adam mógłby przysiąc, że kolega, Jurij, określiłby ją jako „babuszka”. Przypominała mu panią od matematyki z podstawówki – tę, której nigdy nie lubił, bo niczego go nie nauczyła, a każde zajęcia były torturą. „Czy to pani Alison?” – pomyślał i zadrżał.

Babcia przemówiła: – Cześć, Adamie. Witamy na drugiej stronie.

Dreszcz przeszył go od czubka głowy aż po palce stóp. Wszystkie uczucia były tu mocniejsze, wyrazistsze, jakby podkręcone do maksimum. Strach? Był duszącą kulą w żołądku. Niepewność? Gęstniała jak mgła, oplatając go ciasno niczym węże.

– Co… co się dzieje? Gdzie ja jestem? – wykrztusił.

Babcia uniosła brew i wybuchnęła nieoczekiwanym śmiechem: – Jak to gdzie? Przecież powiedziałem. Na drugiej stronie.

Adam zmarszczył czoło. „Powiedziałem”? Dlaczego używała męskiej formy? Czy nawet tutaj, w zaświatach, ideologia LGBT ma jakieś znaczenie? Czy babcia identyfikuje się jako dziadek? Zanim zdążył zadać pytanie, staruszka zbliżyła się, uśmiechając się szeroko, a jej zęby połyskiwały jak ostrza w bladym świetle.

– Powiedziałem – kontynuowała, ignorując jego zmieszanie – bo to ja tu przyszedłem, ha, ha. A co się stało? Hm… Jak by ci to powiedzieć? Zostałeś… zapauzowany. Taki freeze. Jak ten taniec, co puszczasz siostrzenicom. Wiesz, o co chodzi?

Zanim Adam zdążył odpowiedzieć, babcia zaczęła nagle tańczyć. Jej ruchy były groteskowe, szarpane, przypominały coś pomiędzy szamańskim rytuałem a upiornym przedstawieniem. Gdy unosiła ręce, jej cień wydawał się rosnąć, wypełniając przestrzeń mrokiem.

– FREEZE! – wykrzyknęła nagle i zastygła w miejscu w dziwacznej pozycji, która bardziej przypominała manekina niż człowieka. – No co, Adamie? Nie zatańczysz? Ha, ha!

Adam spojrzał na nią kompletnie zdezorientowany.

– Nic nie rozumiem… – wyszeptał.

Babcia westchnęła teatralnie, jakby tłumaczyła dziecku coś oczywistego: – Wy, ludzie, jesteście naprawdę ograniczeni. Wszystko trzeba wam tłumaczyć. Wiesz, ta piosenka to zabawa. Tańczysz, a kiedy słyszysz „freeze”, zatrzymujesz się. Co, nie bawiłeś się nigdy z siostrzenicami? Aaa… już wiem! Ty pewnie siedziałeś wtedy na telefonie, marnując swoje marne życie.

Adam nie wytrzymał.

– Kim ty jesteś?! Co to za miejsce?! Dlaczego tam jest moje ciało?! Skąd wiesz o moich siostrzenicach?! – krzyknął, wskazując na swoje nieruchome, zmasakrowane ciało leżące obok motocykla.

– Ja wiem wszystko, Adamie. Każdą chwilę każdego śmiertelnika na tej zasranej planecie. Trochę mam tego dosyć, ale taka moja rola. Lubię robić inne rzeczy, ale tego nie mogę ominąć – to tak, jak dla ciebie poranna wizyta w toalecie. Nie jest przyjemnie, ale trzeba. Tak, wiem wszystko o wszystkich.

Zapadła chwila ciszy. Adam patrzył na nią w osłupieniu. „Czy to jakiś głupi żart? To musi być sen” – przekonywał sam siebie. Zaczął się uderzać w twarz, raz za razem, powtarzając: – Obudź się, obudź się, do cholery!

Ale nie mógł. Był tu – w miejscu, które bardziej przypominało piekielny wymiar snu niż rzeczywistość. Widział na własne oczy, jak najechał na dziurę motocyklem. Czuł, że prawa fizyki przestały obowiązywać, że czas stanął w miejscu.

Starsza kobieta wciąż tam była, spoglądając na niego z dziwną mieszanką troski i rozbawienia. Nachyliła się bliżej i, jakby wyczuwając jego myśli, powiedziała: – Widzisz, Adamie, miałeś wypadek. Powinieneś umrzeć. Ale tak się składa, że chcę sobie trochę poprawić reputację. Wiesz, obywatele piekła robią się coraz delikatniejsi, zaświat się zmienia, a każdy potrzebuje trochę rozrywki. Zbliżają się wybory, a ja staram się wybielić swój wizerunek – na trochę… przyjaźniejszy.

Adam otworzył usta, ale nie zdążył zadać pytania, bo staruszka mówiła dalej: – Chcę ci dać szansę. Wszystko pięknie nagramy, pokażemy później na ekranie – zdobycie popularności, uznania, przychylności moich podwładnych. Nawet Święty Piotr, kiedy wpada do mnie na diabelską kawkę, mówi, że to świetny pomysł.

Adam był na granicy załamania. „Co ona wygaduje? Święty Piotr? Diabelska kawa?” – pomyślał i powiedział: – Czy ty jesteś diabłem? Przecież…

Nie pozwoliła mu dokończyć. Przerwała, unosząc palec, jak nauczycielka karcąca ucznia.

– O nie, kolejny, co od razu mnie wyzywa od diabłów. To, że wy, śmiertelnicy, mnie tak nazywacie, nie znaczy, że to moje oficjalne miano.

Zrobiła teatralny ukłon, a jej uśmiech rozciągnął się do granic możliwości – niemal nieludzko. W jej oczach tańczyły iskierki, których Adam nie potrafił zinterpretować. Gniew? Ciekawość? A może czyste szaleństwo?

– Jestem prezydentem piekła, w rzeczy samej. Miło mi cię poznać, Adamie. Ale wiesz… wszystko, co powiesz, może zostać użyte przeciwko tobie. W końcu tutaj wszystko jest trochę… inne, ha, ha.

Adam poczuł, jak jego żołądek zawiązuje się w supeł. Nie wiedział, czy to, co właśnie usłyszał, jest groźbą, zaproszeniem, czy może początkiem koszmaru, który dopiero się rozkręcał.

Od najmłodszych lat ludzkość wyobrażała sobie diabła jako upiorną, czerwoną postać z rogami, być może z trójzębem w dłoni i peleryną powiewającą na wietrze. Archetyp piekielnego władcy wrył się głęboko w ludzką świadomość przez obrazy, legendy i strach przed nieznanym. Ale to, co zobaczył Adam, było zupełnym zaprzeczeniem tych wyobrażeń.

Przed nim stała… starsza pani.

Niczym poczciwa sąsiadka, która zapukałaby do drzwi, by pożyczyć cukier albo skarcić za głośną muzykę. Adam nie dowierzał własnym oczom. Ani uszom, gdy słyszał jej słowa. Próbował zrozumieć, ale każdy neuron w jego mózgu buntował się przeciwko logice tej sytuacji. Wreszcie zebrał się na odwagę – resztki, jakie mu zostały.

– Prezydentem piekła? – wykrztusił. – Czyli… diabeł to starsza pani?

Jej śmiech wypełnił przestrzeń – ironiczny, przesiąknięty drwiną, jakby każda sylaba była ostrzem wbijającym się głębiej w jego poczucie rzeczywistości.

– Starsza pani? Może i tak – odpowiedziała, unosząc brew w rozbawieniu. – Śmieszne, prawda? Umierasz albo – jak w twoim przypadku – pauzujesz, a tu zamiast płomieni, rogów i trójzębu… staruszka! Ha, ha! Czaisz? Ludzie myślą, że będzie śmierć, może światło w tunelu, chóry anielskie… a tutaj staruszka. Frajerzy.

Zaśmiała się ponownie, a jej chichot rozbrzmiał echem, jakby odbijał się od niewidzialnych ścian. Adam poczuł ciarki, jakby ktoś przesuwał lodowaty palec wzdłuż jego kręgosłupa.

– Ale dobrze, dość żartów. – Jej ton zmienił się nagle. Był ostrzejszy, niemal rozkazujący. – Zamienię się w coś bardziej… przekonywającego.

Zanim zdążył zareagować, przestrzeń wokół nich zaczęła się zmieniać. Powietrze zgęstniało, wypełniło się ciężkim zapachem, który niemal wypalał nozdrza – mieszanką spalenizny, gnijącego mięsa i czegoś bliżej nieokreślonego, co przypominało Adamowi odór śmierci.

Starsza pani zaczęła się poruszać. Ale nie był to zwykły ruch – jej ciało wiło się i skręcało w sposób nienaturalny, jakby każda kość pękała i odrastała w innej formie. Skóra zsuwała się z niej powoli, niczym szata zrzucana przez aktora po zakończonym występie. Dźwięki przypominające łamane szkło i tłuczony metal rozchodziły się wokół, przenikając Adama do szpiku kości.

Wszystko wokół zdawało się drżeć. Z każdej szczeliny, każdej rysy w otaczającej przestrzeni wydobywał się dźwięk rozbijanego szkła, a z niego – ciemny, duszący dym, który opadał niczym ciężka mgła. Smród narastał, stając się tak nieznośny, że Adam musiał przycisnąć dłonie do nosa, choć i to nie pomagało.

Postać przed nim zaczęła przybierać kształt. Było to coś przypominającego ludzką sylwetkę, ale tylko z pozoru. Skóra, jeśli można było to tak nazwać, wyglądała jak u gada – pokryta milionem drobnych łusek, które odbijały światło niczym skrzydła owada. Były spalone, lecz w ich pęknięciach migotały kolory, które Adam kojarzył z rojem błyskawic na nocnym niebie.

Największą uwagę przyciągały stopy. To, co na pierwszy rzut oka przypominało kozły, okazało się czymś znacznie gorszym. Głowy kozłów – żywe, skręcone w wyrazie wiecznego bólu – tkwiły na końcach kończyn, a ich oczodoły pełne były płomieni. Każdy ruch powodował, że z ich pysków wydobywał się ogień, jakby wnętrze tych istot wypełniały same eksplozje.

Adam nie mógł oderwać wzroku. To, co widział, było groteskowe, ale i hipnotyzujące. W tym momencie sylwetka wyłoniła twarz – albo coś, co można by nazwać twarzą.

To było coś, czego żaden śmiertelnik nie chciałby zobaczyć. Jasność, która z niej biła, nie przypominała boskiego światła, o którym mówiły legendy. To było światło pochłaniające duszę, strumień mroku, który parzył na odległość. Kiedy Adam spojrzał na nią, poczuł, jakby płomień ognia przeszył jego twarz. Ból był niewyobrażalny, choć fizycznie nic się z nim nie działo.

Z twarzy biło coś więcej – uczucie, które wydawało się fizyczne. Strach, ból, choroba, śmierć… Wszystko to uderzyło w Adama niczym fala. Czuł, jakby każdy fragment jego ciała był poddawany torturom, jakby to światło wydobywało z niego wszelkie zło, by tylko wzmocnić jego cierpienie.

Nie mógł opisać tej twarzy. Nie było w niej oczu – były tylko pulsujące kule ognia, pochłaniające otoczenie i wysyłające w każdym kierunku fale chaosu. Adam, choć chciał, nie mógł odwrócić wzroku. Nawet krótkie spojrzenie na to coś przypomniało mu wybuchy na Słońcu, tak jasne i niszczące, że były w stanie zniszczyć wszystko na swojej drodze.

A wtedy głos – głęboki, rezonujący i wypełniony czymś, czego Adam nie mógł zrozumieć – przemówił ponownie: – No, teraz już mi wierzysz, Adamie?

W mgnieniu oka, z czeluści zła, które rozlało się wokół Adama, wyłoniła się… poczciwa staruszka. Jej twarz, na pierwszy rzut oka zwyczajna, skrywała coś niepokojącego – coś, co sprawiało, że serce Adama waliło jak młot. Nie miał pojęcia, czy to strach, czy może czysta absurdalność sytuacji.

– I co, prawie się zesrałeś? Ha, ha! – Staruszka wybuchnęła śmiechem, jej głos dźwięczał jak pękający metal. – Czegoś takiego to w Hollywood u was chyba nie puszczają, co?

Adam zaniemówił. Jego umysł nie był w stanie przetworzyć obrazu przed sobą.

– Zawsze się zastanawiam – kontynuowała staruszka, jakby opowiadała o pogodzie – skąd wy, ludzie, wymyśliliście te wszystkie brednie o rogach? No powiedz, po co mi rogi? Żeby kogoś nimi dziabnąć? A to ma jakiś sens? Kopyta – okej, jeszcze można zrozumieć, może do deptania, ale rogi? Śmiech na sali.

Adam zebrał się na odwagę.

– Czego ode mnie chcesz? – zapytał, a jego głos był pewniejszy, niż się spodziewał.

Staruszka spojrzała na niego jak na niegrzecznego ucznia, który śmiał przerwać jej wywód.

– Ogólnie? – zaczęła, wzruszając ramionami. – Ściągnąłem cię tutaj, bo… no cóż, trochę mi się nudziło. Wiesz, ile można robić to samo? Spaghetti, spaghetti, ciągle spaghetti! A słyszałem, że dobrze gotujesz, to może pomożesz mi albo polecisz jakiś przepis? Może coś razem upichcimy?

Wtem, z jej dłoni, jakby znikąd, pojawił się garnek, drewniana łyżka i składniki na makaron. Wszystko unosiło się w powietrzu, wirując wokół niej niczym orkiestra przedziwnych naczyń kuchennych. Adam patrzył z niedowierzaniem, gdy staruszka zaczęła gotować spaghetti w środku zatrzymanej w czasie autostrady.

– No co, spróbujesz? Już prawie gotowe. Może szczypta soli? – zapytała, jakby nic nadzwyczajnego się nie działo.

Adam czuł, jak jego ciało zaczyna się trząść. Łzy wypełniły jego oczy. On, twardy jak skała, człowiek, który w przeszłości widział rzeczy, o jakich inni bali się nawet myśleć, płakał. Łzy spływały po jego policzkach, jednocześnie z bólu, przerażenia i kompletnego braku logiki sytuacji. Jego przeszłość, tak starannie skrywana, wydawała się teraz niczym wobec tego, co działo się tutaj, w miejscu, gdzie czas i rzeczywistość były tylko pustym żartem.

– No popatrz na niego! – staruszka zachichotała, obracając się w miejscu z łyżką w ręku. – Taki mocny chłop, a taka beksa. No ale co tam, przynajmniej popływamy w twoich łzach!

Łzy Adama spływały jak rwący potok, zalewając całą autostradę. One nie tylko spływały po jego policzkach – one wręcz wylewały się z niego, niczym z odkręconego do maksimum kranu, którego nikt nie ma zamiaru zakręcić. Strumienie cieczy nie miały końca, rozlewając się szeroką rzeką po zatrzymanej w czasie autostradzie. Jego ciało i motor, jakby porwane przez nurt, zaczęły unosić się w tej surrealistycznej rzece. Auta, które wcześniej były zamrożone w czasie, zaczęły się rozsuwać na boki, wpadając w tę dziwaczną wodę.

Nagle staruszka w jednej chwili zrzuciła swoją kuchenną aurę. W mgnieniu oka zamieniła się w coś jeszcze bardziej absurdalnego – miała na sobie jaskrawy strój kąpielowy, a wokół jej talii unosiła się dmuchana opona.

– No co, Adamie, może skoczymy na główkę? – zażartowała, unosząc ręce w teatralnym geście. – A nie, na główkę w sumie nie. Wiesz, dziś już ktoś tu skoczył… i dlatego jesteśmy w tym bajzlu! Ha, ha!

Adam poczuł, jak ściska go w żołądku. Przypomnienie o wypadku, o tym, jak uderzył głową w asfalt, przeszyło go jak zimne ostrze.

– Ja to chyba powinienem być aktorem, a nie prezydentem piekła, co? – kontynuowała, jakby nigdy nic. – Ale kto by się zajął tym wszystkim, co? Wyobrażasz sobie, że jakiś półgłówek przejmuje władzę? Chaos totalny. A ja? Ja tu robię porządek. I dobrze mi to idzie, co nie?

Adam milczał, ale jego serce waliło jak oszalałe. Wszystko – absurd, groza, surrealizm – było tego zbyt wiele. Woda z jego łez zaczęła unosić się wyżej, niemal tworząc fale, które zdawały się szarpać jego zmysły. Staruszka zaśmiała się głośno i podskoczyła na dmuchanej oponce, jakby cieszyła się tym, że może popływać w jego bólu.

– No dobra, może trochę przesadziłem. Za bardzo cię podkręciłem, ale co poradzę? Lubię patrzeć na reakcje. Szczególnie takie jak twoja – powiedziała staruszka, obserwując Adama z nieukrywaną satysfakcją. – Wiesz, ciekawiło mnie, jak taki twardziel jak ty sobie poradzi. A może raczej… komandos? Ooo, co, nie wszyscy o tym wiedzą, co? – Zaśmiała się diabelsko, a jej głos przypominał ostrze przeciągane po szkle. – Jak już mówiłam, Adamie… ja wiem WSZYSTKO! Ha!

Adam zamarł, ale staruszka nie dawała mu chwili wytchnienia.

– Wiesz, każdy z was jest inny, kiedy tutaj trafia. Mamy was już całe kategorie, wiesz? Niczym mięso. Od rare do well done! Ha, ha, jesteście jak steki!

Jej śmiech znów odbił się echem, jakby drwiła z całego ludzkiego życia. Adam poczuł, że łzy, które jeszcze przed chwilą zalewały jego twarz, nagle przestały płynąć. Wszystko wokół zdawało się uspokajać – fale jego łez już nie szumiały tak głośno, a on sam unosił się na ich powierzchni. Dopiero po chwili zauważył, że wokół jego pasa znajduje się coś… dziwnego. Spojrzał w dół i zamarł.

Był w gumowej, żółtej kaczuszce. Takiej jak oponka dla dzieci, tylko znacznie większej. W ręku trzymał szklankę z napojem. Wziął łyk – whiskey z colą. Było idealne, w proporcjach doskonałych, jakby ktoś dopracował je do perfekcji. Tylko… skąd się tu wzięło?

Staruszka spojrzała na niego z uśmiechem, unosząc swoją własną oponkę.

– No dobra, rozluźniłem atmosferę. Czas przejść do rzeczy. – Uniosła szklankę w geście toastu i upiła łyk.

Adam poczuł, jak jego myśli wirują. Był na autostradzie czy w jakimś egzotycznym kurorcie? Woda, w której brodził, była ciepła, niemal przyjemna.

– Ściągnąłem cię tu, bo zostałeś… wylosowany – powiedziała staruszka tonem, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie.

Adam spojrzał na nią zdezorientowany.

– Wylosowany? – zapytał. – Z całego tego chaosu rozumiem, że chyba umarłem.

Staruszka machnęła ręką, jakby odganiała irytującą muchę.

– Niby tak, niby nie. Zostałeś… zapauzowany. Jak w grze, kumasz? Teraz patrzymy, jak się to potoczy. Może wrócisz do żywych, a może zostaniesz z nami na trochę dłużej. Wiesz, staramy się tu w piekle poprawić nasz wizerunek. Cywilizacja, te sprawy. No i dajemy ludziom szansę, żeby mogli zrobić coś dobrego. Kumasz, dobrego? Coś dobrego z piekła rodem! Ha, ha! – Uśmiechnęła się szeroko zadowolona z własnego dowcipu.

Adam westchnął ciężko, próbując zapanować nad chaosem w swojej głowie.

– Dlaczego ja? – zapytał, zaciskając zęby.

Staruszka spojrzała na niego z lekko kpiącym wyrazem twarzy.

– Czemu ty? A czemu nie? Słuchaj, nie jesteś jakimś wybrańcem jak Neo, okej? Nie dam ci teraz niebieskiej czy czerwonej pigułki. Tutaj jest brutalniej. Sam widziałeś. I błagam, nie zaczynaj znów płakać, bo jeszcze zalejesz mi drinka.

Staruszka uniosła swoją szklankę, a kostki lodu w jej whiskey zalśniły w wodzie.

– A tak na marginesie, dobre, co? Nawet lód się tu nie topi. Piekło, czeluście, zwał jak zwał, a lód jakby miał gdzieś prawa fizyki. Ha, ha!

Adam czuł, jak jego frustracja narasta. Staruszka irytowała go coraz bardziej. Była nie tylko kpiną z całej jego sytuacji, ale też przypomnieniem przeszłości, od której próbował uciec. W jego głowie zaczęły wracać stare wspomnienia – treningi, misje, rozkazy. I to jedno zdanie, które usłyszał tyle razy, że stało się jego prześladującym wspomnieniem: „Maszeruj albo giń, skurwysynu!”.

Zacisnął pięści i spojrzał na nią z determinacją.

– Dlaczego ja? Dlaczego nie umarłem?

Staruszka westchnęła teatralnie, jakby jej cierpliwość była na wyczerpaniu.

– Bo twoja pozycja w naszym zegarze była wyjątkowo wysoka.

– Zegarze? – Adam uniósł brew coraz bardziej zirytowany.

– Tak, zegar życia. W piekle mamy taki system. Wiesz, ironia – zegar życia w miejscu, gdzie wszyscy są martwi, półmartwi albo martwi do szpiku kości. No i twój wynik był… imponujący. Nasze komitety głęboko na dole głosowały na ciebie. Wygląda na to, że jesteś wyjątkowy. Ale nie czuj się jak jakiś Neo. Mamy tu setki takich jak ty. Wybraliśmy cię, bo… cóż, statystyka, nie magia.

Adam czuł, jak gniew i determinacja mieszają się z niedowierzaniem. Siedział w wodzie własnych łez, z oponką na pasie i drinkiem w ręku, słuchając, jak staruszka tłumaczy mu zasady piekielnego biurokratycznego porządku. Było coś surrealistycznego w tym, jak absurd i groza przenikały się w tej chwili.

Staruszka uśmiechnęła się szeroko, pochylając się w jego stronę.

– A teraz decyzja, Adamie. Podpisujesz umowę i idziesz dalej, czy zabrać cię do miejsca, gdzie zostaniesz prawdopodobnie na zawsze z twoim CV? – Jej oczy rozbłysły, a w ich głębi widział coś, czego nie potrafił opisać – płomienie, chaos i coś przerażająco znajomego. – Chodź, wiesz co? Może przejdźmy do mojego biura – rzuciła staruszka, unosząc brew i spoglądając na Adama, jakby znała odpowiedź, zanim zdążył ją dać.

Adam otworzył usta, by coś powiedzieć, ale zanim cokolwiek zdążyło wydobyć się z jego gardła, poczuł dziwne szarpnięcie. Woda, która jeszcze chwilę wcześniej była morzem jego własnych łez, zaczęła się dziwnie poruszać. Adam miał wrażenie, jakby niewidzialna siła unosiła go i staruszkę w górę. Było to coś na kształt wyławiania – jakby gigantyczna, niewidzialna chochla wyciągała ich z tej surrealistycznej kałuży rozpaczy.

Ruch był powolny, lecz nieubłagany. Woda wokół nich drżała, a łzy, które tworzyły to jezioro, zdawały się cofać, jakby bały się zbliżenia. Adam zauważył, że oponka, którą wcześniej miał na sobie, zniknęła. W jej miejscu pojawiła się mała, drewniana ławka, na której siedział razem ze staruszką. Drewno pod nim było dziwnie gładkie, choć pełne mikroskopijnych pęknięć, które zdawały się układać w twarze przerażone krzykiem.

„Całe szczęście, drinki zostały” – pomyślał, patrząc na szklankę w swojej dłoni.

Nagle ławka zaczęła się obracać. Powoli, a potem coraz szybciej. Cały świat wokół nich zdawał się wirować, a ich otoczenie zaczęło zmieniać kształty – miasto, autostrada, nawet fale łez zniknęły, pozostawiając jedynie ciemną, mętną przestrzeń. Adam poczuł, że jego żołądek przewraca się na wszystkie strony, ale nie śmiał puścić drinka.

– Spokojnie, Adamie. Nie zwymiotujesz chyba, co? Nie tutaj – rzuciła staruszka, jakby czytając mu w myślach. Jej głos był ostry i ironiczny, a jednocześnie pełen niezrozumiałej pewności siebie.

Gdy Adam spojrzał w dół, jego uwagę przykuło coś, co kompletnie wyrwało go z jakiegokolwiek poczucia normalności. Ławka, na której siedzieli, była osadzona na czymś, co przypominało skorupę żółwia – przezroczystą i pulsującą lekkim, złowrogim światłem. Ale to, co znajdowało się pod skorupą, było jeszcze gorsze.

Setki, jeśli nie tysiące dłoni – małych, dużych, zdeformowanych – popychały i obracały ich łódź. Palce, szponiaste paznokcie, a nawet kończyny, które ledwo przypominały ludzkie, działały w idealnej synchronizacji, jakby były częścią jednego organizmu. Z każdym dotykiem woda pod nimi rozświetlała się na czarno, jakby plamy atramentu eksplodowały przy każdym ruchu dłoni. Adam czuł, że ta synchronizacja nie jest naturalna – była zbyt… perfekcyjna, jakby kontrolowana przez coś znacznie większego i potężniejszego.

Cisza była gęsta, a staruszka przez dłuższą chwilę nie odezwała się ani słowem. Jej obecność jednak była przytłaczająca. Adam czuł, jak coś w niej się zmienia – nie fizycznie, ale w jej aurze. Była jak cień, który, choć nieruchomy, zdawał się zbliżać coraz bardziej.

Korzystając z chwili ciszy, Adam przyjrzał się jej z bliska. Na pierwszy rzut oka wyglądała jak zwykła staruszka, ale teraz, gdy byli tak blisko, dostrzegł coś, co sprawiło, że zadrżał. Z jej oczu – a dokładniej, spod powiek – co chwilę wychodziły muchy. Maleńkie owady, które wylatywały z jej ciała, zataczając kręgi wokół jej głowy, po czym wracały, jakby były przyciągane jakimś niewidzialnym magnesem.

Jedna z much przysiadła na policzku staruszki, a gdy ta uśmiechnęła się, owad został wessany do kącika jej ust. Jej uśmiech tylko się poszerzył, jakby była w swoim żywiole.

Adam odwrócił wzrok, próbując nie myśleć o tym, co właśnie zobaczył. Jednak zapach, który od niej bił, był nie do zniesienia. Był to odór gnijącego mięsa z domieszką siarki i czegoś trudnego do zidentyfikowania – coś, co przypominało metaliczną woń krwi.

Oddalali się coraz bardziej od miejsca tragedii – miejsca, w którym Adam teoretycznie zakończył swój żywot. W głowie zaczął już jednak układać sobie inną narrację – że nie umarł, tylko został „zapauzowany”. Brzmiało to absurdalnie, ale jednocześnie wydawało się najbliższe prawdzie w tej surrealistycznej rzeczywistości.

Jego myśli wirowały, a umysł, choć przepełniony strachem, zaczął działać na wyższych obrotach. Adam, jak dawniej, próbował zapanować nad chaosem, analizować i zbierać informacje. W tym miejscu, gdzie czas zdawał się stać w miejscu, a niebo było zastygniętą, niemą przestrzenią, każdy szczegół mógł mieć znaczenie.

Zauważył, że zaczynają się zbliżać do tunelu. Przed nimi rozpościerała się ciemność – gęsta, pulsująca, jakby żyła własnym życiem. Żółwia skorupa, na której siedzieli, wciąż wirowała wokół własnej osi. Na początku ten ruch przyprawiał Adama o mdłości, ale teraz zdawało się, że jego ciało przystosowało się do tej niekończącej się karuzeli.

Staruszka siedziała naprzeciwko, patrząc na niego z intensywnością, która przypominała wzrok drapieżnika obserwującego swoją ofiarę. Adam poczuł, jak ciarki przebiegają mu po plecach.

– Na czym będzie polegała ta gra? – zapytał w końcu, próbując przełamać napięcie.

Staruszka wybuchnęła śmiechem, który brzmiał jak pękające szkło. Jej usta rozchyliły się szeroko, a z ich wnętrza wyleciała mucha, zataczając kręgi wokół jej głowy.

– Gra? – powtórzyła, jakby smakowała to słowo. – Ach, wy, śmiertelnicy. Wszystko dla was to gra. Życie, śmierć, piekło… Wszystko sprowadzacie do rozrywki. Ale nie, Adamie, to nie jest gra. To swego rodzaju… przejście. Etap. Oczyszczenie. Albo, jak ja to nazywam, wyczyszczenie. – Znów roześmiała się diabolicznie, unosząc szklankę w geście toastu.

Adam spojrzał na nią z rosnącą frustracją.

– Oczyszczenie?

Staruszka skinęła głową.

– Tak, oczyszczenie. To szansa, którą ci daję. Wiesz, nawet tutaj dosięgnęło nas to cholerne gówno zwane demokracją. Pomyślałem, że pooczyszczam trochę takich baranów jak ty, żeby zdobyć poparcie Obecności i… cóż, żeby na mnie zagłosowali.

– Zagłosowali? – zapytał Adam, coraz bardziej zdezorientowany.

– Oczywiście – odparła staruszka, jakby to było najoczywistsze na świecie. – Kiedyś, w dawnych czasach, mogliśmy robić, co chcieliśmy. Pamiętasz średniowiecze? No, pewnie nie, ale ja pamiętam. Mój dobry znajomy codziennie przychodził do pracy, brał delikwenta i ciął go na pół. Piłował, gotował, co tam chciał, aż delikwentowi skończyła się jego odsiadka. Ale teraz? Wszystko się zmieniło.

Staruszka westchnęła, jakby wspomnienie dawnych czasów wywołało w niej nostalgię.

– Obecności i cienie zrobili się jacyś… delikatni. Nawet na górze zaczęli nas potępiać, sprzeczać się z nami, wchodzić w drobne porachunki. Nawet ten najwyżej podobno stwierdził, że trochę przesadzamy. Wyobraź sobie mojego kolegę, tego od cięcia, teraz! Zamiast rąbać i gotować, siedzi i łaskocze delikwentów. ŁASKOCZE! Albo nie daje im spać, żeby byli wiecznie zmęczeni. Jakieś takie… postępowe metody, wiesz? – Jej twarz skrzywiła się z niesmakiem.

Adam milczał, a staruszka kontynuowała.

– Ale, jak mówiłem, czasy się zmieniły. Więc stwierdziłam: wylosujemy trochę frajerów, takich jak ty, damy im szansę, a ja zdobędę reelekcję. I, co najlepsze, Obecności będą mogły cię obserwować.

Adam uniósł brew.

– Obecności?

– Tak, moi ludzie. Mogą widzieć wszystko, co robisz. Każdy twój ruch, każde słowo, każdą myśl. Wyobraź sobie, że mają w głowie coś w rodzaju… smartfona. Tylko bez ekranu. Po prostu w ich umysłach pojawia się obraz twoich poczynań.

Adam spojrzał na nią, próbując przetrawić te słowa.

– To jak wielka sala kinowa, Adamie. Obecności mogą usiąść bądź pracować i oglądać, jak się potykasz, jak błądzisz, jak próbujesz. Mogą cię przewijać, zatrzymywać, oglądać jeszcze raz. A najlepsze jest to, że ty nic o tym nie wiesz. Jesteś ich rozrywką, ich ulubionym serialem.

Adam poczuł, jak zimny pot spływa mu po karku.

– Nie rozumiem…

– To nie szkodzi, Adamie – przerwała mu staruszka z ironicznym uśmiechem. – Wystarczy, że oni rozumieją. Wyobraź sobie: wielki czarny ekran w ich głowach, na którym jesteś tylko ty. Ty i twoje próby oczyszczenia się. To lepsze niż Netflix, prawda?

Gdy mówiła, zacisnęła szklankę w dłoni. Drink w jej ręku w jednej chwili znów się uzupełnił, mucha, która wlatywała i wylatywała z ust babci naprzemiennie, została wypluta przez nią do drinka, tak jakby miała posłużyć za swego rodzaju dodatkową ozdobę.

Kręcąc się i wirując w kółko, lecz wciąż posuwając się do przodu w stronę tunelu, Adam zauważył, że czasoprzestrzeń zaczęła się zmieniać. Jakby coś niewidzialnego rozszerzało ich rzeczywistość. Byli popychani do przodu przez setki, jeśli nie tysiące dłoni – palców, które ledwo przypominały ludzkie, a jednocześnie zdawały się stworzone wyłącznie po to, by napędzać ten dziwny mechanizm.

Czas zaczął przypominać rozciągniętą strunę, jakby był naciągany razem z nimi. Adam miał wrażenie, że jednocześnie znajduje się na końcu tunelu i wciąż tkwi na jego początku. To uczucie przeciągnięcia w nieskończoność zaczęło go przytłaczać.

– Uwaga, turbulencje! – rzuciła babcia, unosząc ręce jak pilot w kabinie samolotu. – Melduje kapitan tej szalonej łajby! – Parsknęła śmiechem, który przypominał piejącego koguta, tak absurdalnym, że Adam poczuł jeszcze większe napięcie.

Nagle wszystko się zmieniło. Adam poczuł, jak jego ciało jest gwałtownie naciągane, jakby znajdował się w gigantycznej procy. A potem… wystrzał. Zostali wyrzuceni do przodu z niewyobrażalną prędkością, choć jednocześnie nie do końca byli wyrzuceni – bardziej jakby ich istoty zostały teleportowane, przeniesione w ułamek sekundy. Uderzył ich głuchy, tępy dźwięk, a zaraz po nim pojawił się dziwny szelest, jakby tysiące małych skrzydeł trzepotało w ciemności.

Tunel wokół nich wydawał się czymś żywym, a jego powierzchnia była pokryta setkami dziwnych istot. Adam, mimo że wciąż oszołomiony, wytężył wzrok, by zobaczyć, co to takiego.

Te stworzenia były hybrydą nietoperza i ludzkiego ucha. Ich skrzydła przypominały zniekształcone małżowiny uszne, błoniaste i lekko połyskujące w ciemności. Jednak najbardziej przerażające były ich pyski – pełne ostrych jak brzytwa zębów, jak u piranii. Poruszały się chaotycznie, choć wydawało się, że nie latają, a raczej lewitują. Ich ruch był nienaturalny, jakby niewidzialne siły popychały je do przodu.

– No co, maleńki? – rzuciła babcia, głaszcząc jednego z uszników, który podleciał do niej, a istota zareagowała na jej dotyk, wydając z siebie dźwięk przypominający skrzypienie zardzewiałych drzwi. – Są wyjątkowo czujne, wiesz? Słyszą wszystko, absolutnie wszystko. To taki mój monitoring. Troszkę lepszy niż te wasze kamery czy telefony! Słyszą na każdym milimetrze życia i śmierci.

Adam zadrżał. Te stworzenia budziły w nim obrzydzenie i strach, ale też dziwne poczucie, że widzi w nich coś znajomego. Ciemny tunel przypomniał mu przeszłość, którą od lat próbował wymazać z pamięci. Przypomniał sobie najgorsze jedzenie, jakie kiedykolwiek musiał przełknąć – tamten dzień w jaskini, gdy, ścigany przez wrogów, zmuszony był schronić się wraz ze swoją załogą.

Byli głodni, brudni i wyczerpani po kolejnej nieprzespanej nocy. W jaskini znaleźli martwego jelenia. Bez wahania zaczęli go jeść – surowego, z futrem, bez żadnej obróbki. Adam przełknął ślinę, czując, jak tamto wspomnienie wraca z całą siłą. Spojrzał na usznika, który przylgnął do babci, i pomyślał: „Co jak co, ale tego paskudztwa bym nie tknął, nawet gdyby to był ostatni posiłek w życiu”.

Zauważył, że stworzenie miało nie jedną, a dwie pary skrzydeł. Dwie pary, które przypominały ogromne ludzkie uszy, wygięte w niebywały sposób. Oczy usznika były ciemnymi, błyszczącymi kulami, a jego pysk – coś, czego Adam nie potrafiłby opisać – był esencją koszmarów.

– Jesteśmy! – wykrzyknęła nagle babcia, przerywając jego myśli.

Łódka, napędzana tysiącami dłoni, gwałtownie uderzyła o skalną ścianę, zatrzymując się z donośnym hukiem. Adam odruchowo złapał się krawędzi ławki, próbując zachować równowagę. Przed nimi, na ścianie tunelu, pojawiła się neonowa tablica z pulsującym napisem: „Szczegóły”. Litery migotały, rzucając złowrogie, zielone światło na wnętrze tunelu.

– Co to ma być? – zapytał Adam, próbując ukryć zdenerwowanie w głosie.

Babcia uniosła brew, jakby jego pytanie było wręcz obraźliwe.

– Moje biuro, kochanieńki. – Uśmiechnęła się złośliwie. – Widzisz, może i śmiałam się z tych waszych bajeczek o rogach, ludzkich wyobrażeniach i tak dalej, ale w jednej rzeczy mieliście rację. Tkwię w szczegółach. Nawet bardzo!

Obecności

Podwładni prezydenta piekła, ale jednocześnie wolni obywatele zaświatów. Zesłani tutaj za najczarniejsze i najbrutalniejsze uczynki w swoim życiu stanowią esencję tego miejsca. Nawet najbardziej zdegenerowani ludzie nie mogą zostać zmarnowani – zawsze znajdzie się dla nich przestrzeń, w której ich osobowość i charyzma, choć skażone, znajdą zastosowanie. Po swoim marnym, ludzkim żywocie dostali nową szansę na… wykazanie się.

Obecności są całkowicie odczłowieczone. Nie mają twarzy – te zostały im odebrane wraz z resztkami ich człowieczeństwa. Wyglądają jak cienie, jak manekiny o ludzkich kształtach, ale pozbawione detali. Mają ręce, nogi, palce i głowę – to wszystko. Nie wyrażają emocji, choć w ich wnętrzu wciąż istnieje coś, co można nazwać cząstkami uczuć. Cząstkami zarówno ludzkimi, jak i piekielnymi – to te ostatnie sprawiają, że potrafią robić rzeczy, które dla ludzi są niepojęte.

Nie mają oczu, nosa, skóry ani włosów. Ich ciała przypominają dzieło destrukcji, jakby zostały spalone do cna, a potem uformowane na nowo przez coś znacznie bardziej złowrogiego niż ogień. Są ciemni jak węgiel, a od ich sylwetek czuć podmuch – nie tyle gorąca, co echa piekielnej drogi, którą musieli przebyć, by stać się tym, czym są teraz. Przejście przez bramy piekła wypaliło ich do ostatniego atomu, nadając im formę równie niepokojącą, co przerażającą. Każda ich część nosi piętno tej wędrówki, jakby piekło wyryło w nich swoją historię.

Z ludzkich porównań najbardziej przypominają pozlepianą magmę wulkaniczną, zastygłą w zniekształconych formach. Ich ciała zdają się pulsować, jakby gotowały się od środka – czarne i pozornie twarde na zewnątrz, lecz w ich wnętrzu kryje się coś żywego, wrzącego, czego istnienie nie da się do końca zrozumieć.

Nawet zło nie może się zmarnować. Wszystko w przyrodzie ma swoje miejsce, nawet tutaj. W miejscu, gdzie trafił Adam, czas jest zatrzymany. Nie ma dnia ani nocy. Nie ma początku ani końca. Wszystko dryfuje w próżni – wiecznym, mętnym stanie zawieszenia.

Obecności nie odczuwają zmęczenia, choć ich codzienne zadania są jednocześnie ich karą i nagrodą. Za okrutne życie, jakie prowadzili na ziemi, teraz muszą pełnić swoje role, niezależnie od tego, jak groteskowe i przykre się one wydają. Ich główne zadanie to „opieka” – choć to słowo nie jest tutaj zbyt adekwatne – nad tak zwanymi Skórami.

„Skóry” – tak Obecności nazywają tych, którzy trafiają tutaj po śmierci. Nie są to jeszcze dusze, bo do miana duszy jest im daleko. Skóry to taka forma człowieczeństwa, która została wysłana na niezbyt fajne wakacje po śmierci za dokonane złe rzeczy w życiu. Każda Skóra ma inny los – inny wymiar kary, zależny od występków dokonanych na ziemi. Jednak żadna z nich, będąc jeszcze człowiekiem, nie była wystarczająco brutalna czy bezwzględna, by dołączyć do elitarnego grona Obecności.

Obecności to ci, którzy przekroczyli granice człowieczeństwa – zarówno w swoich czynach, jak i w ich konsekwencjach. Program ich „wyboru” nie działa przypadkowo – to mechanizm, który rozpoznaje i rekrutuje najbardziej bezlitosnych, najbardziej zdegradowanych. Skóry nie spełniły tych kryteriów. Były zbyt miękkie. Zbyt ludzkie.

Tutaj, w próżni, Obecności pełnią swoją rolę bez wytchnienia. Są świadkami każdego milimetra istnienia i śmierci. Ich obecność jest nieodłącznym elementem tego świata – są cichymi strażnikami, cieniami, które nigdy nie odchodzą.

– Samie! Masz tu nowego do roboty, przeszkol go trochę. Nazywa się Joe – rzucił głos, który odbił się echem w mrocznym, dusznym pokoju.

Do przestrzeni wypełnionej przytłaczającą aurą Rzeźnika Sama weszła nowa Obecność – świeżo przybyła, jeszcze nieprzyzwyczajona do tego świata. Joe poruszał się niepewnie, jego ruchy były ciężkie, jakby wciąż próbował odnaleźć się w nowej formie istnienia.

Sam siedział w rogu pomieszczenia, które zdawało się pulsować ciemnością. Jego postać była masywna, nawet jak na Obecność. Nie miał twarzy, ale w jego sylwetce kryła się potęga i coś, co wywoływało niewytłumaczalny lęk.

– Dawaj, młody, chodź tu na bajerkę – rzucił Sam, wskazując miejsce naprzeciwko siebie. Jego głos, choć pozbawiony ust, zdawał się rezonować w umyśle Joego. – Zaraz zobaczymy, co z ciebie za ziółko.

Joe podszedł bliżej, starając się nie okazywać swojego niepokoju.

– Od kiedy tu jesteś? – zapytał Sam, pochylając się lekko, jakby oceniając go.

– Od niedawna – odpowiedział Joe. – Przeszedłem przez trening i mogę zabierać się do roboty.

Sam roześmiał się gardłowo, jego śmiech rozbrzmiewał jak dźwięk stali zdzieranej o kamień.

– Do roboty, co? – rzucił. – Młody, to może ci zająć wieczność. Jak mówisz, że jesteś tu od niedawna, to ja jestem od czasów, kiedy walczyło się na miecze, a nie jak teraz – używając maszyn zagłady. Ale powiem ci jedno, podoba mi się ta wasza nowoczesność. Myślę, że gdybym mógł wrócić, świetnie bym się tam odnalazł.

Joe nic nie odpowiedział. Obecności nie pytały się nawzajem, dlaczego trafiły do tego miejsca – taka była ich kultura. Każdy z nich miał na swoim koncie przynajmniej jeden akt ostatecznego unicestwienia. To była pierwsza kwalifikacja, by stać się Obecnością.

– Dobra, słuchaj – powiedział Sam, wstając powoli. – Niedługo przyjdzie Michael, a wtedy zaczniemy przedstawienie. Nauczę cię wszystkiego, co musisz wiedzieć.

Joe skinął głową, czując, że każda odpowiedź jest tutaj jednocześnie oczekiwana i nieistotna.

– Przedstawienie? – zapytał w końcu.

Sam obrócił się w jego stronę, a jego sylwetka wydawała się jeszcze większa, niemal przytłaczająca.

– Tak, młody, przedstawienie. Możesz nazwać to sztuką, jeśli chcesz. Każda Obecność musi mieć swój styl. Jeśli będziesz chaotyczny, rozsypiesz się jak proch na wietrze. A tutaj, w tym miejscu, chaos to pierwszy krok do unicestwienia. Zrozumiałeś?

Do pokoju, a raczej kuźni zła, zapukała i weszła dość żwawa Obecność, rzucając energicznie:

– Serwus, Samie!

– Witaj, Michaelu, mamy nowego rekruta do przeszkolenia.

– Witaj, Michaelu. Jestem gotowy do roboty – rzucił Joe, wchodząc śmiało, z iskrą w głosie.

Michael od razu poczuł powiew nowości i świeżości w obecności Joego. Było w nim coś znajomego, jakby pochodził z podobnych czasów. Jego energia zdawała się świadczyć, że znalazł się tutaj niedawno – tak jak on.

– No to się trochę narobisz, bo niektórzy tu siedzą wieczność, ha, ha, ha! – Rzeźnik Sam rzucił chrapliwie, a jego głos zabrzmiał jak dźwięk pękającej stali.

Obecności – te mroczne, niemal abstrakcyjne istoty – nie miały twarzy ani ust, ale z czarnej, upiornej głębi ich głów wydobywały się przeróżne dźwięki. Były to syk metalu, szelest szkła łamiącego się w ciemności i echo, które zdawało się nie mieć żadnego punktu początku ani końca.

– Coś powinienem wiedzieć przed rozpoczęciem? – spytał Joe, jakby od niechcenia, ale w jego głosie słychać było cień napięcia.

Nagle wstał Sam Rzeźnik. Jego masywna sylwetka wypełniła pokój, a ciemność wokół niego zdawała się zgęszczać. Jego ramię zamieniło się w siekierę.

– Tym będziesz rabował – rzucił, a narzędzie w jego ręce migotało, przeobrażając się płynnie. Z siekiery powstał miecz, potem maczeta, tasak, a nawet kuchenny nóż. Wszystkie te formy miały jedno wspólne – pozostawały zintegrowane z jego nadgarstkiem, jakby były częścią jego istoty. Każde z narzędzi emanowało czarną aurą obecności, pozostawiając jedynie zarys, który zdawał się pochłaniać światło.

– O, a patrz na to, to lubię z waszych czasów… – rzucił, a jego ręka zamieniła się w piłę mechaniczną. W powietrzu rozległ się wrzask – krzyk metalu drącego metal. Nie było widać łańcucha, ale widok nie pozostawiał wątpliwości, że byłaby w stanie przeciąć na pół niejedną istotę czy rzecz.

– Bla, bla, bla, to są stare dzieje. Zobacz, jak ten stary cap się ledwo rusza. Tyle lat rąbania, że sam jest cały porąbany, będąc tu już wieki – zażartował Michael, rzucając zgryźliwy komentarz w stronę Rzeźnika.

Sam, mając jeszcze przedramię zamienione w piłę mechaniczną, zamachnął się w jego kierunku, jakby chciał przeciąć mu głowę. Michael zrobił szybki unik, a Rzeźnik przejechał piłą po ścianach mrocznej krypty z ryczącym dźwiękiem, jakby próbował przeciąć metal. Ściany były trochę jak spalone podziemia jakiejś komnaty, ale nadzwyczaj wytrzymałe, niczym stal wzbogacona o cień samego piekła.

– Aua, kurwa! – krzyknął Sam, a jego głos zabrzmiał jak wystrzał armaty.

– To po co zaczynasz? – zapytał Michael, unosząc brew, a w jego głosie pobrzmiewała nuta zniecierpliwienia.

Rzeźnik, przemieniając piłę mechaniczną w normalne ramię, przysiadł na stołeczku, łapiąc się za upiornie zmieniające się przedramię. Wyglądał, jakby odczuwał ból, a jego ciało, na chwilę, wydało się kruche i zmęczone.

Michael zwrócił się do Joego:

– Kiedyś może i takich zabawek się używało. Były takie zlecenia – wciąż są – nawet bardziej krwawe, przeróżne w tej wiecznej karuzeli strachu. My tu od dłuższego czasu mamy jednak inną, fachową robotę do wykonania.

Sięgnął do jednej z części krypty przypominającej szuflady i półki, wyciągając coś na wzór starego magnetofonu, który zdawał się pulsować bladozielonym światłem. Czuć było od niego dziwny chłód, jakby pochłaniał ciepło z otoczenia.

– Wjeżdża pacjent! – krzyknął Sam, uśmiechając się złowieszczo.

– Dobra, zaczynamy.

Do magnetofonu, który Michael wyciągnął, wsunął mały palec, jakby nadawał mu moc i rozkazy, co ma grać i kiedy zacząć.

Z podziemi, niczym robaki, wyłoniło się ludzkie ciało. Nie wyglądało na to, by było torturowane przez Rzeźnika, ale na jego twarzy widniał wyraźny grymas przerażenia. To była postać mężczyzny – zwykłego, śmiertelnego człowieka w zaświatach. Wyłonił się z ziemi jak dżdżownica po deszczu. Leżał na ziemi, przerażony, ale wyraźnie oswojony już z panami podziemia – z cieniami, najczarniejszymi charakterami i Obecnościami.

– Proszę, tylko znów nie to… Zrobię wszystko! – jęknął śmiertelnik, którego pieszczotliwie nazywali w podziemiach Skóra.

Piekło zamarło na chwilę, gdy z magnetofonu, któremu Michael nadał moc, wydobyły się pierwsze nuty.

„Oops!… I did it again” – zaśpiewała Britney Spears.

Gałki oczne Skóry zaczęły obracać się jak kulki totolotka. Drgały, latały na boki, odbijając się od krawędzi oczodołów, jakby próbowały wyrwać się z jego czaszki.

Michael rzucił:

– Przewinę go o jakieś sto lat słuchania tego.

I dodał z lekkim uśmiechem:

– I tak w kółko mogę „I did it again…”.

Magiczny magnetofon sprawił, że Skóra, leżąca na ziemi, miała przyspieszony czas w stosunku do podziemia. Sto lat dla niego minęło w kilka godzin rzeczywistości dla Obecności. W tym czasie przesłuchał piosenkę Britney Spears czternaście milionów dziewięćset pięćdziesiąt sześć tysięcy dwieście osiem razy. Jego ciało zwijało się i kurczyło, oczy migotały jak szalone, a umysł, przyspieszony o całe stulecie, zdawał się dryfować na granicy szaleństwa i rozpaczy.

– Ale się dzisiaj wije. Jak węgorz wyłowiony z wody – powiedział Michael, obserwując wijącą się Skórę.

Joe był przygotowany na większe okrucieństwa po szkoleniu, jednak bardzo uważnie przyglądał się swoim nowym współpracownikom. Siedzieli na drewnianych stołkach zrobionych z ludzkich kości, przypominających groteskowe trony, jakby czekali na kolejne przedstawienie. Skóra wiła się przed nimi, a choć Obecności nie miały oczu, można było poczuć ich spojrzenia, jakby przeszywały przestrzeń, zatrzymując się na ofierze.

– Co, będziesz głosował? – zapytał Sam, przerywając ciszę.

Michael wzruszył ramionami i odparł:

– Sam nie wiem. Obecny kandydat stara się jakoś poprawić nam standardy, wybielić nasz wizerunek, dając szanse na odkupienie półumarłym w zegarze życia. Ale czy to w ogóle ma sens?

– Ja ci powiem, on dla mnie trochę za miękki. Widzisz, kiedyś to się działo. Wszyscy się nas bali, a teraz? Teraz jakbyśmy wrzucili na luz… – mruknął Sam, a jego głos przypominał zgrzyt stali.

– No tak, ale wiesz – świat poszedł do przodu. Tam na górze się pozmieniało, to i u nas trochę też musiało. Choć ten drugi kandydat chce dosłownie wywrócić stare porządki. Ma trochę racji, ale nie wiem, czy to by się nie odbiło czkawką dla zaświatów. Mogliby nas docisnąć i to mocno.

– A ty co, Joe? Będziesz głosował? – zapytał Michael, odwracając się w stronę nowego.

Joe, choć przeszedł pełne szkolenie, wciąż czuł się jak dziecko stawiające pierwsze kroki w nowej rzeczywistości. Był świeżo upieczoną Obecnością, jeszcze nie w pełni zaznajomioną z regułami panującymi w zaświatach.

– Tak, zagłosuję. Uważam, że ciekawą opcją będzie śledzenie nowego półumarłego. Wiem, że są zakłady. Może jak dobrze obstawię, to wygram trochę uczuć.

Uczucia były walutą w zaświatach. Silniejsze Obecności mogły przenikać do świata żywych i żywić się ich emocjami. Tak właśnie zaprogramowano rzeczywistość – żyjący, stresując się, kochając, pracując, a najbardziej, czyniąc zło lub przeżywając adrenalinę, wytwarzali coś w rodzaju chmury uczuciowej. Te chmury pochłaniały specjalnie wyszkolone Obecności, które ludzie zwykli uważać za duchy.

Dla Obecności straszenie było sposobem na wywołanie silniejszych emocji u śmiertelników. Wzbudzając strach, napełniali swoje zbiorniki emocji, czerpiąc z nich różnorodne doznania. Liczba Obecności mogących przenikać do świata żywych była jednak ściśle kontrolowana, aby nie dopuścić do zatarcia granic między światami.

Mówiło się, że misje powrotne były niezwykle uzależniające. Obecności, które stąpały po żywej ziemi, doświadczały czegoś na granicy euforii. Choć były niemal niezauważalne, ich obecność była odczuwalna – można było poczuć, że ktoś lub coś jest w otoczeniu śmiertelnika. A ich cel był jeden – zabrać ze sobą jak najwięcej ludzkich uczuć. Wyruszali na polowanie niczym pszczoły zbierające nektar, by wrócić z cenną walutą.

Nie miałeś nigdy uczucia, że ktoś za tobą stoi, choć jesteś sam? Schodząc do mrocznej, wilgotnej piwnicy, tuż przed zapaleniem światła, czułeś na plecach to dziwne mrowienie, jakby ktoś tam był, czekał, obserwował, wysysając z ciebie każdy gram strachu? Może coś stuknęło w mieszkaniu, kiedy siedziałeś w ciszy? Może usłyszałeś dziwny, niespodziewany dźwięk, będąc sam w domu, a serce nagle przyspieszyło? Albo idąc ciemną, pustą ulicą, miałeś nieodparte wrażenie, że ktoś cię śledzi, choć za tobą nie było nikogo?

Możliwe, że właśnie wtedy podarowałeś cząstkę swoich ludzkich uczuć przybyszowi z zaświatów. Spojrzyj teraz za siebie przez ramię. Czy aby na pewno jesteś sam?

Najwięcej i najmocniejszych uczuć Obecności – zbieracze – zdobywali w czasach wojen i konfliktów. Wtedy ludzie wydzielali emocje o niezwykłej intensywności – strach, rozpacz, gniew, desperację – które w zaświatach były niczym paliwo najwyższej jakości. Były to chwile, kiedy ludzkie dusze wrzały, a zaświaty karmiły się nimi, nasycając swoje cienie niegasnącym głodem.

System zaświatów był zorganizowany. Obecności były pracownikami rządowymi, podporządkowanymi hierarchii i działającymi w ramach demokracji. Wynagrodzenia przydzielano według zadań lub stażu, a większość z nich spędzała w zaświatach wieczność, nie mając już szansy na powrót bądź przejście dalej.

Zegar Życia

W ciemnej krypcie, nasyconej trzema Obecnościami i przesuniętą o sto lat Skórą, zapanowała chwila rozluźnienia. Skóra, wijąc się w swojej pętli czasu, była niemym świadkiem niekończącej się egzystencji tych, którzy stracili poczucie czasu, dryfując w wiecznej nicości.

Michael postanowił przerwać ciszę.

– A kogo tym razem, według pomysłu naszego obecnego prezydenta, Zegar Życia wylosował? – zapytał, spoglądając na Rzeźnika Sama.

– A to ktoś kolejny, bardziej z twoich czasów, Michaelu – odpowiedział Sam, wzdychając ciężko. – Szkoda, że to nie było tak jak kiedyś. Wtedy to dopiero byli ludzie! Piraci, kaci, marynarze, damy dworu… Nawet ktoś z królewskiej rodziny mógł się tu znaleźć. A teraz? Teraz to jakiś komandos, członek jakiejś dziwnej elitarnej grupy. Jacyś najemnicy.

– Najemnik, powiadasz? Hmm, ciekawe. Miałem w rodzinie jednego. Był to mój chrześniak. Kawał skurczybyka. Byłem pewny, że go tu spotkam po czasie, ale ślad po nim zaginął. Wyjechał po większości misji do USA i, z tego co mi wiadomo, dostał nowe życie.

– Też tak bym chciał. Nowe życie… To tutaj trochę mnie pali – rzucił z ironią Sam.

Dla żartu Rzeźnik Sam odsunął fragment swojego ciała, odsłaniając wnętrze – płonącą przestrzeń, która wypełniała Obecności. Wyglądało to, jakby otworzył swoją klatkę piersiową przed operacją serca, lecz zamiast serca widać było setki wybuchów ognia i płomieni, jak na powierzchni Słońca. Zwykły śmiertelnik straciłby wzrok, patrząc na to jasne, wrzące piekło. Po chwili Sam zamknął wnętrze, jakby zapinał bluzkę.

– Zimno to tu nam nigdy nie będzie – zażartował Joe, próbując rozluźnić atmosferę.

Michael i Rzeźnik Sam spojrzeli na niego chłodno, jakby oceniali nowicjusza, który próbuje wkupić się w ekipę cieni. Zignorowali go, a cisza, która zapadła, była niemal namacalna.

Po chwili Joe odważył się odezwać:

– Ciekawe, co się przydarzy temu Adamowi. Zaświaty mogą różnie się ułożyć dla osoby półumarłej. Chyba że nie zgodzi się podpisać umowy z naszym miłościwym prezydentem. Chociaż… Chyba nie było śmiałka, który odważyłby się odmówić.

– Adamowi? Cóż za zbieg okoliczności. Adam to też był ten mój chrześniak. I też komandos. Od małego już artysta kombinator. Ledwo skończył szkołę, same problemy z nim były. Mój brat, jego ojciec, zauważył w nim duży potencjał do niszczenia i unicestwiania wszystkiego, co stanie na jego drodze. Poprawczak mu nie pomógł, szkoła specjalna też nie, aż w końcu mój braciszek, na jego osiemnaste urodziny, musiał wyrzucić go z domu. Po licznych podwózkach przez policję Adam stał się dosłownie nie do upilnowania. Starałem się trzymać z nim kontakt, bo, nie ukrywajmy, mieliśmy podobne charaktery. „Całe życie na krawędzi” – zaśmiał się Michael, zaciągając się powietrzem jakby papierosem wspomnień. – Wymienialiśmy się korespondencją, co i rusz dzwoniliśmy do siebie, kiedy był na przeróżnych misjach. Pamiętam, jak opowiadał, że został najemnikiem w armii, którą trudno nazwać armią – bardziej zbieraniną płatnych morderców. Ale cóż, miał charyzmę. Pierwszego dnia w przedszkolu dziabnął widelcem koleżankę, a potem nauczycielkę. Rozumiecie? Już pierwszego dnia w przedszkolu skubany chciał atakować. I tak pewnie do końca swoich dni, bo nie wiem, co się z nim dokładnie stało. Myślałem, że kiedyś się tu pojawi z racji tego, ile ludzkich istnień musiał unicestwić. Zapadło mi w pamięci kilka sytuacji, o których opowiadał. Nie mówię, że byłem święty, ale zapytałem go kiedyś, czy nie czuł czegoś podczas tych egzekucji albo szturmów. Odpowiedział, że czuł się spełniony. Mówiłem sobie: „Kurde, ja to szedłem złą drogą, ale ten to dopiero był assassin”.

Michael spojrzał na resztę obecnych, jakby czekał na ich reakcję, ale jednocześnie sam nie był pewien, czy jego wspomnienia zaciekawią resztę, czy raczej spotęgują ciszę wypełniającą kryptę.

– Podpisze umowę, to zobaczymy, co to za ziółko – rzucił Rzeźnik Sam. – Może i twój chrześniak, to zrobimy wewnętrzne zakłady – czy mu się uda, czy nie – w tym całym Zegarze Życia. Każdy półśmiertelnik był dość specyficzny, ale raczej daleko nie zachodzili. Swoją drogą, ta rozrywka naszego prezydenta przypadła mi do gustu. Myślę, że oddam na niego głos, choć trochę miękki jest… ale przynajmniej zapewnia odrobinę rozrywki w miejscu, gdzie nikt z nas nie chciałby się znaleźć. Ha!

– Dobra, koniec na dziś, niech się zwija z powrotem, a my chodźmy trochę odpocząć.

Magicznym ruchem ręki Michael wyłączył upiorne radio, a przerażona Skóra leżąca na ziemi zaczęła wsiąkać w podłoże, jakby było z ruchomych piasków. Przerażenie miała wypisane na twarzy – i na pewno już nigdy nie chciałaby usłyszeć: „Oops… I did it again”.

Wychodząc z krypty, Rzeźnik Sam i Michael zapytali Joego, czy nie chce iść z nimi.

Joe zapytał:

– A gdzie idziemy?

– Chodź, pokażemy ci coś fajnego, młody, w naszych skromnych progach.

Szli dziwnymi tunelami, jakby gigantyczne krety wykopały je w podziemiach. Ściany były popękane, a mroczne wnętrze zdawało się pulsować echem nieskończonych westchnień i jęków. Mijali inne Obecności, które przemykały w cieniu, nie zwracając uwagi na przechodniów. Joe, wciąż nowicjusz w tej groteskowej rzeczywistości, nie był zaznajomiony z całą strukturą tych labiryntów krypt i zakamarków. Obserwował wszystko z ciekawością, ale i z pewną dozą niepokoju. Każdy krok odkrywał przed nim nowe doznania, gdy próbował okiełznać swoje wewnętrzne piekło – uczucie, które trudno opisać słowami. To było jak rozdzieranie od środka, jak gotowanie w ogniu niewidzialnych płomieni. Było to uczucie, jakby zjadł Słońce – niemożliwe do strawienia, a jednak w nim buzujące.

Potępienie za dawne grzechy spadło na nich niczym niekończący się wyrok. Każda Obecność nauczyła się z tym żyć, a najstarsze wręcz czerpały z tego chorą przyjemność. Joe jednak wciąż znajdował się na początku swojej drogi, walcząc z nową rzeczywistością, która pochłaniała go coraz głębiej.

Wszystko tutaj działało jak w zegarku – choć zegara nie było. Był jeden: Zegar Życia. Czarny, olbrzymi, ustawiony w głównym holu obok najważniejszych komnat. Tysiące Obecności codziennie przemykało pod nim, spełniając swoje obowiązki, trwając w wieczności powtarzanych czynności. Zegar wyglądał jak portal i w istocie nim był. Stworzony przez obecnego prezydenta piekła, był jego dumą i symbolem władzy.

Zegar spoczywał na plecach największych zbrodniarzy, tych, których historia chciałaby wymazać z pamięci. Oni dźwigali go na swoich barkach, złączeni z nim na zawsze. Ich ramiona i plecy były stopione z czarną masą zegara, który zdawał się bardziej gigantyczną kulą niż urządzeniem do odmierzania czasu. Nie mogli mówić – mowa została im odebrana. Byli skazani na wieczność w milczeniu, pod ciężarem, który zdawał się rosnąć z każdym mijającym dniem.

Zegar miał jednak inne, bardziej przerażające funkcje. Wyszukiwał momenty, w których człowiek znajdował się na granicy przejścia na drugą stronę, i wysyłał powiadomienie prezydentowi. Ten mógł wówczas zatrzymać czas, pojawić się przed kandydatem i złożyć mu propozycję „niezniszczalną” – ofertę nie do odrzucenia. Dzięki niemu prezydent mógł także przenikać na tamten świat, co budziło wiele kontrowersji wśród starszych Obecności. Uważali, że władza prezydenta była zbyt potężna, lecz nikt nie ośmielił się tego kwestionować.

Jego kruczoczarny kolor zdawał się hipnotyzować, a zarazem wysysać energię. Obecności unikały patrzenia na niego zbyt długo, obawiając się, że mogą zostać pochłonięte. Choć nikt nigdy nie widział, by coś takiego się wydarzyło, strach pozostał. Zegar miał także zaprogramowaną funkcję łączenia się z każdą Obecnością i relacjonowania postępów tych, którzy podpisali piekielną umowę. Był to rodzaj rozrywki, którą prezydent zapewniał swoim podwładnym.

Niektórzy spekulowali, że zegar skrywał jeszcze inne moce, o których nikt nie wiedział. Nikt jednak nie był w stanie tego udowodnić ani tym bardziej wytknąć prezydentowi, który zdawał się kontrolować wszystko i wszystkich.

– Zegar, zegar to ci dopiero wynalazek! – mamrotała Obecność, która wyraźnie różniła się od reszty.

Była ogromna, niemal dwukrotnie większa niż inne, a jej ciało wyglądało, jakby wewnętrzna lawa co chwilę wypływała na powierzchnię. Każdy dotyk jej rozgrzanej skóry groziłby natychmiastowym poparzeniem. Mówiła z taką siłą, że słowa zdawały się wibrować w powietrzu.

– Głosujcie na mnie! Rozwalę ten przeklęty zegar! Przywrócę dawny porządek! Znów wszyscy będą się nas bali! Będziemy ciąć, piłować, przenikać na drugą stronę i nawiedzać śmiertelników! Rozhulamy tę łajbę, że aż będzie miło! – ryknęła, a każdy wydech niósł za sobą ciepło przypominające podmuch piekielnego wiatru.

Gigantyczna Obecność rozdawała przechodniom fiolki uczuć i coś jeszcze bardziej niezwykłego – zaginione dusze, walutę cenniejszą niż wszystko inne w zaświatach. Każda Obecność, która chciała otrzymać te niezwykłe dary, musiała podpisać dokumenty, deklarując swoje poparcie dla drugiego kandydata.

Joe, obserwując to z boku, spojrzał pytająco na swoich towarzyszy:

– Kto to jest? – zapytał.

– To jest drugi kandydat – odpowiedział Rzeźnik Sam, spluwając na bok. – Cały piekielny show…

– A co on tam rozdaje? Jeszcze nigdy nie widziałem takich fiolek z uczuciami. Co to za magia? – dopytywał Joe.

– To są zaginione dusze – wyjaśnił Sam, ściszając głos. – Jest tak silny, że częściej niż łowcy uczuć może przenikać do świata żywych i porywać śmiertelników. Pamiętasz plakaty zaginionych ludzi rozwieszane w twoich czasach w sklepach? To właśnie nasz szanowny kandydat na prezydenta. Rusza na polowanie do świata żywych, wciąga kilka dusz i zamyka je w tych fiolkach.

Fiolki wyglądały jak przezroczyste pojemniki, w których majaczyły twarze ludzi otulone mgłą, jakby zanurzone w eterycznym pyle. Wyraźnie były bardziej pożądane niż uczucia i wywoływały poruszenie wśród Obecności. Kiedy któraś z nich podpisała dokument i przyjęła fiolkę, od razu wchłaniała zaginioną duszę. Efekt był natychmiastowy. Obecność, która chwilę wcześniej była przygaszona, nabierała pewności siebie, odwagi i wyraźnej siły. Wyglądało to, jakby narkoman dostał potężną dawkę narkotyku, który nie tylko uzależniał, ale dawał także widoczną moc.

Jednak nawet te efekty nie mogły się równać z siłą kandydata. Wyglądał, jakby wchłonął tysiące zbłąkanych dusz. Jego ciało pulsowało niewyobrażalną energią, a każdy jego ruch zdawał się roztaczać aurę potęgi, której nikt nie mógł się oprzeć.

– Tylko po jednej dla każdego, kto na mnie zagłosuje! – wykrzykiwał drugi kandydat, rozlewając wokół siebie piekielne ciepło, które zdawało się wciągać wszystko, co napotkało na swojej drodze.

Joe, zaciekawiony sytuacją, spytał pozostałych:

– Co, może spróbujemy i oddamy głos na niego? Nie myślicie, że to może być ciekawe? Pożywić się duszą… Ledwo co zostałem tu zwerbowany, a już to brzmi interesująco.

Michael odpowiedział z lekkim znużeniem:

– Eee, ja tam nie wiem. Sam wolę jednak obecnego prezydenta. Widzisz, jak nam dzisiaj robota zleciała? Zbytnio się nie przemęczaliśmy. Niedługo nowa rozrywka wchodzi z tym Adamem. Swoją drogą, bardzo ciekawe, jakby to akurat był mój chrześniak, choć może on jeszcze żyje. Pamiętam, jak mieliśmy kontakt, to był gdzieś w Afganistanie. Całe życie myślałem, że podzieli moją rolę, kończąc w więzieniu, ale znalazł ujście swojej destrukcji, przekierowując je na karabin, strzelając do wrogów, których wskazano mu za srebrniki.

Rzeźnik Sam odpowiedział z przekąsem:

– Jeżeli to będzie ktoś z twojej rodziny, to stawiam wszystkie fiolki z uczuciami, jakie mam, że kandydat odpadnie albo się przekręci na stałe do zaświatów. Nie daję mu dużych szans, żeby wrócił do żywych. Po tym, jaka z ciebie miękka faja, to fajerwerków się nie spodziewam.

Michael parsknął śmiechem i rzucił:

– Z mojej rodziny przynajmniej nikt na spacer nie wychodził z dinozaurami, tak jak z twojej, Samuelu.

Joe i Michael wybuchnęli śmiechem, który brzmiał jak odgłos szlifierki piłującej metal. Nawet Rzeźnik Sam lekko się uśmiechnął.

Szli dalej, mijając Zegar Życia i drugiego kandydata, który wyraźnie przyciągał tłum gapiów i chętnych, by skusić się na jego propozycję w zamian za oddany głos. W pewnym momencie ktoś z tłumu skrytykował drugiego kandydata, co szybko przerodziło się w zażartą dyskusję. Nie trzeba było długo czekać, zanim doszło do walki.

Zwykła Obecność, niewyróżniająca się niczym szczególnym, rzuciła się na drugiego kandydata. Jej ramiona zamieniły się w ostre jak brzytwa miecze, którymi próbowała dźgnąć go raz z lewej, raz z prawej. Jednak jego piekielne ciało zdawało się nic sobie z tego nie robić. Ostrza przebiły go na wylot, lecz nie wyrządziły najmniejszej szkody.

Drugi kandydat z piekielnym spokojem chwycił Obecność za szyję swoimi rozżarzonymi dłońmi i podniósł ją wysoko ponad ziemię.

– Chcę wam dać wszystko, przywrócić stary porządek, a ty myślisz, że możesz mi zrobić krzywdę, marny cieniu istnienia? Jestem tu tysiące lat dłużej niż ty i naprawdę myślisz, że miałeś jakieś szanse, startując do mnie?

– Wal się! – krzyknęła Obecność, próbując się wyrwać, ale mogła jedynie bezradnie machać nogami.

Ramiona zamienione w miecze wbijały się w przedramiona kandydata jak szpikulce, lecz jego lawa przenikała przez ostrza, jakby były z papieru. Wyglądało to, jakby jego ciało było z plasteliny, która natychmiast się regenerowała.

Drugi kandydat, nadal trzymając Obecność za szyję, użył drugiej ręki, by zmiażdżyć jej głowę w dłoni niczym cytrynę. W całym holu przy Zegarze Życia rozległ się przeraźliwy wrzask, który odbił się echem, po czym nagle ucichł. Ciało Obecności rozsypało się na miliony drobnych okruszków, pękając jak szyba samochodu.

Drugi kandydat zgniótł resztki jej szczątków, kręcąc nogą i wciskając drobinki w ziemię, jakby gasił papierosa.

Joe, zaciekawiony sytuacją, spytał pozostałych:

– Co się z nim stało?!