Chrobry - Grzegorz Gajek - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Chrobry ebook i audiobook

Grzegorz Gajek

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

25 osób interesuje się tą książką

Opis

Ojciec. Król. Cień.

Zbliża się rok tysięczny.
Świat się chwieje, zmienia, a Bolesław Mieszkowic – zwany Chrobrym – jest coraz bliżej spełnienia marzenia o królewskiej koronie.

Ale władza ma swoją cenę. Coś trzeba zawsze poświęcić, kogoś się wyrzec.

Opowieść o pierwszym królu Polski snują jego dzieci – Regelinda Miśnieńska i Mieszko II Lambert. Ona, przebywając na obcej ziemi, usiłuje zrozumieć, jakie demony prześladują ojca i wyciągają szpony po brata. On dorasta w cieniu potęgi, rozdarty między miłością do ojca a lękiem przed jego pierworodnym synem, Bezprymem.

Oto kronika narodzin królestwa, pamiętnik ukazujący ludzi schwytanych przez burzę dziejów, spowiedź z miłości i okrucieństwa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 570

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 24 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Ewa AbartKamil Pruban

Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Cleo23

Nie oderwiesz się od lektury

Kawał dobrej książki 💪 Jak Bolko wzrastał do władzy? Jak widziały to jego starsze dzieci? Czy Mieszko sprosta wymaganiom ojca? Czy Regelinda poradzi sobie jako młoda żona i będzie wspierać męża? Władza, intrygi, wojny, napady, układy, zdrady. Chrześcijaństwo przeciwko pogaństwu. Oto powieść,która wciąga 😃. Dawno nie czytałam książki historycznej, a przecież bardzo je lubię. Jeśli lubicie powieści Philippy Gregory lub Renaty Czarneckiego to ta książka wam się spodoba 😉 Muszę nadrobić "Piastów" oraz "Bolka", bo pewnie będzie równie ciekawie 🙂
10
Anisa15

Dobrze spędzony czas

Bolesław Chrobry - pierwszy król Polski. W tej powieści ojciec, mąż, przywódca widziany oczami dwójki swoich dzieci: Mieszka zwanego Lambertem i jego córki Regalindy . Uczynienie narratorami tej powieści dzieci króla czyni to zabieg nader ciekawy i oryginalny. Liczne wydarzenia, wspomnienia latorośli miało na celu stworzenie portretu Chrobrego. Niestety w moim odczuciu w powieści o Chrobrym zbyt mało tego Chrobrego. Jeszcze w rozdziałach, gdzie narratorem jest Mieszko, który ojcu często towarzyszył w licznych wyprawach tych relacji jest więcej. Regalinda niestety, wychodząc za mąż dość szybko opuszcza rodzinny dom, dlatego o swoim ojcu może wspomnieć tylko od czasu do czasu. Jednak dzięki jej relacjom dowiadujemy się wiele o ówczesnym życiu na dworze, poznajemy liczne sekrety: jak żyli, co pili, jak się żenili, jak czas spędzali. Mimo chrześcijańskiej wiary, często i słowiańskie aspekty tej powieści się przewijają. Fabuła w interesujący sposób ukazuje tamte czasy, ich trudy i brutaln...
00



 

Ponieważ nie mogę przedstawić kolejno tego wszystkiego, co podług planu dzieła powinno być napisane, nie wstydzę się powrócić do niektórych spraw poniżej. Różne wprowadzam zmiany jako ten wędrowiec, który zbacza z właściwego szlaku czy to wskutek trudności drogi, czy to z braku orientacji w zawiłej sieci ścieżek.

Kronika Thietmara, tłum. Marian Zygmunt Jedlicki

Część I

Gniezno, Kraków

1

MIESZKO

Ojciec kochał Kraków, ja kochałem Gniezno. Kraków kojarzył mu się z dobrymi czasami, choć co w nich było dobrego, nie potrafił mi jasno powiedzieć. Pamiętam jednak, że kiedy byłem wyrostkiem, już po postrzyżynach, brał mnie czasem o podwieczerzu na wały Nowego Grodziska, co się mieściło po zachodniej stronie Wawelu, wskazywał ku rozlewiskom Wisły – „świętej Wisły”, tak zawsze mówił, na modłę starego ludu wiślańskiego – i powiadał:

– Patrz, jak nietoperze latają, patrz, jakie igry urządzają, gdy się mroczy powietrze… Nigdzie indziej nie masz takiego widowiska.

Pytałem wtenczas:

– Nie masz nietoperzów w Poznaniu i Gnieźnie? Nie latają nad Wartą i Wełną?

Machał tylko niedbale ręką, a twarz jego – grubo ciosana, choć wtedy jeszcze nie nalana, zacięta, z ciężkim podbródkiem – łagodniała i tańczyły po niej ostatnie łuny zachodu.

Indziej budził mnie o przededniu i wychodziliśmy na wschód, na Stare Grodzisko, gdzie stało palatium… Było to wszystko już w czasie, kiedy wziął dla siebie stolec gnieźnieński i stamtąd władał całym krajem, i jeździł nieustannie do Gdańska, do Kołobrzegu, do Lubusza, do Przemyśla i Płocka. Rzadko wtenczas odwiedzał ten swój Kraków ulubiony, ale pamiętam, że gdy już się zjawiał, milkło czegoś we dworze, jakby zbliżało się święto. Nie przychodził wprost do mnie; miałem swoje dziecinne zajęcia. Siadał przeważnie w sali biesiadnej, przy ogniu, i wzywał do siebie w pierwszej kolejności matkę, aby zdała mu sprawę z gospodarki, w drugiej zaś Stojana, co był podówczas grododzierżcą. Często dołączał do nich jeszcze Szczerbiec, ojcowy rękodajny, i tak we trzech gadali cichymi głosami, podśmiewając się czasem.

Zaglądał do mnie, jako się rzekło, dopiero o przededniu. Od postrzyżyn miałem dla siebie własną komorę – jak on. Nie spałem z siostrami czy matką, która wędrowała na przemian od pospólnej ich babskiej komnaty do alkowy ojca. Kiedy przychodził, byliśmy więc jeno we dwóch. Budziłem się zaraz, jak tylko skrzypnęły drzwi, udawałem jednak, że śpię. Czekałem, aż siądzie przy mnie na łożu i oprze swą szeroką, gorącą dłoń na mym ramieniu. Pochylał się, a wówczas opływał mnie jego zapach – zapach mydlnicy i nagrzanego drewna, i potu, ale nie cuchnącego, lecz świeżego i czystego. Wiedziałem, że dopiero co wyszedł z bani. Każdy dzień w Krakowie zaczynał właśnie od tego.

– Lambert – mówił głośno. Nie szeptał nigdy. Głos miał dość niski, szorstki od dymu, dźwięczący. – Wstań.

I szliśmy na wały oglądać wschód słońca albo nawet schodziliśmy ze wzgórza grodzkiego, mijaliśmy Okół i siadaliśmy nad samym brzegiem rzeki, aby słuchać, jak się drą poranne ptaki. W tych wyprawach towarzyszył nam zwykle tylko Szczerbiec – wściekle zaziewany. Ojciec nie obawiał się jeszcze wtenczas zamachu, nie tak jak później. Nie brał ze sobą przybocznych. Nie miał nawet miecza.

– To jest nasz kraj – mówił rozrzewniony; bywał taki tylko o najbledszym świtaniu. – Nadał mi go twój przedwieć, brat mojej matki, po którym noszę imię… Ale to ja ten kraj zbudowałem. Sam. To jest twoja święta ojcowizna, wzięta bez rozlewu krwi. Tu będziesz pierwej kniaziem, kiedy dorośniesz. A potym…

– Co potym? – pytałem.

Uśmiechał się pod wąsem. Nie widziałem tego, bo była szarówka, siadałem zresztą przed nim i bałem się odwrócić… Ale słyszałem ten uśmiech w jego głosie. I czasem czułem na karku wąs szorstki jak szczota do czyszczenia koni.

– Potym się zobaczy – mówił i szczypał mnie w bok albo targał mi włosy.

Dla mnie jednak „potym” znaczyło: Gniezno. Kraków kojarzył mi się najwięcej z bratem Kosmasem Grekiem, preceptem z katedralnej scholi, co się ślinił, seplenił i lał mnie leszczynową witką niby pośledniego pacholika, gdym pomylił jakie greckie słówko z łacińskim albo w złą stronę postawił brzuszki w „B”. Skarżyłem się czasem na niego ojcu, lecz ten odpowiadał ze śmiechem:

– Wart jest brat Kosmas swej wagi w złocie. On i łacinę umie, i grekę umie, i litery umie. Nauki pobierał od samego Grzegorza z Cerchiary.

Jeśli zaś skarżyłem się zanadto, chmurniał i czerniał na twarzy, i mówił już zupełnie bez śmiechu:

– Przy nim nie jesteś kniaziewicz. Przy nim jesteś właśnie pośledni pacholik. Pomnij to sobie, bo jak będziesz butny, to ja cię oćwiczę, a rękę mam, uwierz, cięższą od tamtego.

Bałem się go w takich chwilach śmiertelnie, choć – jako żywo – nigdy tej swojej ręki ciężkiej na mnie nie podniósł. Strach mi było najwięcej, że mi będzie nierad, że go w czym zawiodę. Że nigdy mnie nie weźmie ze sobą do Gniezna.

Pytałem go o to często: czy mogę z nim jechać. Szczególniej po postrzyżynach, gdy zbrzydły mi zabawy z siostrami. Odpowiadał różnie.

– Poczekaj, aż będziesz starszy.

Albo:

– A czego ci tam szukać?

Raz zwróciłem się też do Szczerbca, tego rękodajnego ojca, co nie miał jednego oka i jednego zęba na przedzie, i nigdy nie potrafiłem rozgryźć, czy jest więcej mądry, czy pomylony. Szczerbiec pogłaskał się po przypominającym dzban brzuchu, wystawił język przez szczerbę w uzębieniu i z mokrym świstem wciągnął powietrze.

– O, wa, kiedyś ty, kniaź, był już raz w Gnieźnie, i wcale ci się nie podobało.

– Pleciesz. Kiedym niby był w Gnieźnie?

– To nie pomnisz? A żeś wtedy beczał, aż się mury katedry trzęsły. Świece gasły. Stary kniaź rozeźlił się ogromnie, gdy usłyszał, że cię ojciec tutaj okrzcił, w Krakowie. Mówi: „Nie liczy się! Do mnie prędko, w Gnieźnie będzie krzest! Pierwszy to mój wnuk!”. I pyta twojego ojca: „Jak mu dasz?”. „Lambert”. „Nie ma, że Lambert, po mnie ma być, Mieszko”. No i tak to cię w Gnieźnie, w katedrze, powtórnie okrzcili. Dlatego cię teraz raz Mieszko, raz Lambert wołają.

– Ale Szczerbiec, co ty gadasz? – obruszyłem się. – Jak mam to pamiętać, przecie roku nie miałem, kiedy mnie chrzcili!

Zaśmiewał się tylko i klepał po brzuchu, i mrużył zadziornie jedyne oko.

Wiadomość, że dostałem imię po dziadzie, zrobiła na mnie duże wrażenie. Zapragnąłem dowiedzieć się więcej o tym człowieku, który zmarł, nim zdążyłem go poznać, a o którym ojciec nie wspomniał przy mnie ni razu. Postanowiłem zapytać matkę: jaki był, czy go pamięta?

Jej twarz przybrała wtenczas wyraz, którego nigdy nie zapomnę, choć do dziś nie potrafiłbym go nazwać.

– Przyjaźnił się z moim ojcem – rzekła wymijająco. – Razem wojowali.

Zapytałem, czy jestem do niego podobny.

Spojrzała na mnie z troską, przygryzła wargę. Szyła coś – przypominam sobie – a wokół niej niewiasty i dziewczęta z dworu przędły albo tkały. Siedziały chyba w sali bawialnej palatium. Matka była niziutka, nie wiem, czy mierzyła więcej niż trzy łokcie wzrostu, wzniosła więc ku mnie oblicze, okrągłe jak słońce, obsypane piegami, i obejmowała mnie chwilę spojrzeniem szarozielonkawych oczu.

– Ani trochę – powiedziała w końcu. – Twój dziadek był… kostropaty, a ty jesteś gładki.

Mogłem liczyć sobie wtedy osiem lat. Na pewno już mnie postrzygli, zdawało mi się więc, że gładkie to są dziewczyny, mężowie zaś powinni być szorstcy. Czułem ponadto… czułem ponadto, że matka mnie okłamała, i był to bodaj pierwszy raz, kiedy uświadomiłem sobie, że dorośli też kłamią, choć inaczej niż dzieci.

Uznałem wtenczas, że najrozsądniej będzie zapytać mężczyznę. Zagadnąłem więc grododzierżcę Stojana, który z ojcem przyjaźnił się jeszcze z dobrych czasów i uczył mnie robić mieczem, toporem i włócznią oraz jeździć konno.

Łypnął na mnie.

– Takieście jak jedno, jakby skórę z czarta zdarł. Jen że stary kniaź, choć nogi ot, takie miał długie i chude jak ty, to brzucho mu ponad nimi sterczało, bo lubił podjeść. I oko mu tak chytrze łyskało, bo na dziewki miał słabość, ale to pojmiesz, jak podrośniesz i wąs ci się wysypie.

A zatem się nie omyliłem! Byłem taki jak mój dziad, co władał w dalekim Gnieźnie, gdzie kazał mnie pochrzcić i gdzie wrychle potem zmarł. Nie wiedziałem jeszcze, co to oznacza, lecz nastawiałem ucha i wierciłem dziurę memu preceptowi. I tak poznałem, że dziad Mieszko wielkie ziemie zawojował, że sam cesarz Wschodnich Franków dał mu krewniaczkę na żonę, że przygiął karku mnogim ludom, tak iż w perz poszły stare plemiona Wiślan, Ślężan, Kujawian, Mazowszan, i niezmierzone połacie ziemi stały się jednym krajem gnieźnieńskim.

Tym mocniej zatęskniłem, aby to Gniezno, pradawną sadybę naszego rodu, zobaczyć.

I wreszcie ojciec przychylił się memu życzeniu. Pewnego dnia, w dziesiątym roku mego żywota, spadł na Kraków jak burza. I nie było zwyczajowej świątecznej ciszy, jeno wielkie pakowanie i rozgardiasz. Po całym Wawelu brzęczały głosy. Na wzgórzu sądowym, przed kościołem, stanęły wozy i zbrojni, i wielkie toboły z rozmaitym mnóstwem rzeczy. Kupcy latali w tę i z powrotem, by zaciągnąć języka i wnet gruchnęła wieść na Okole:

– W Gnieźnie będzie wiec, jakiego oko ludzkie nie widziało! Cesarz zjeżdża w gości do naszego kniazia!

– Ojcze, ojcze! – wołałem, goniąc bez tchu. – Prawda to li? Przeprowadzamy się? Jedziemy do Gniezna?

Pamiętam… Stanął w samej duszy powszechnej krzątaniny i wsparł mi dłonie na ramionach.

– Nie, synu – powiedział. – Jedziemy po koronę.

2

REGELINDA

Dla Lamberta świat wyglądał tak: żyli w nim on i ojciec, a reszta stała wkoło – potrzebna, ale nie całkiem ważna – niby las, co czasem zafaluje na wietrze, czasem szyszkę rzuci, czasem przygnie się koroną dębu, czasem zaśpiewa ptasim głosem albo zawarczy wilczym.

Choć nie, nie, może jestem niesprawiedliwa. Lubiliśmy się jako dzieci. Kiedy precept Kosmas, zwany przez nas Grekiem Kosmatym, smagał mnie witką po palcach, Lambert mylił się naumyślnie, żeby odciągnąć ode mnie uwagę. W czas niezliczonych wspólnych zabaw spełniał posłusznie – z miną zatroskaną! – wszystkie obmyślane przeze mnie psoty. Chodź, wespniemy się na wieżę kościelną, wymkniemy na ryby, zbudujemy grodzisko na drzewie! Dopuszczał mnie zatem do tego swojego świata albo chociaż pozwalał, abym się do niego wdzierała. Nie żeby mógł mnie powstrzymać – byłam od niego starsza o rok, o rok mędrsza… Zawiadowałam nim niczym ulubioną motanką!

A jednak pozostawałam nieważna. Zapominał o mnie, gdy tylko zjawił się ojciec. Przypominał sobie za to o Hunildzie i budziła się w nim zazdrość.

Bo widzisz, troje nas było z początku. Hunilda urodziła się pierwsza i skradła ojcu serce. Ona jedna z nas wszystkich nie musiała zabiegać o jego względy. Była mądra, pyskata, chwytała w lot rachunki i litery. Brat Kosmas patrzył na nią z mieszaniną strachu i uwielbienia; nie odważyłby się wziąć na nią rózgi, zresztą nigdy się nie myliła. Żyła sobie obok nas, błyskotliwa i obojętna, i tylko matka frasowała się czasem, fukała:

– Nilka, gdzie masz bratasiostrzyczkę? – Mówiła to tak, bez tchu, jakbyśmy z Lambertem byli jedno.

Kiedy przyjeżdżał ojciec, we dworze krakowskim wszystko stawało na głowie. Matka przeganiała dzieciaki, co przychodziły za służebnymi kobiecinami do kuchni, kazała zmywać, omiatać, szorować podłogi. Hunildę rzadko kiedy udało się jej schwytać, mnie jednak ubierała w piękną, błękitną sukienkę, opasywała krajką i srebrnym łańcuszkiem, poprawiała mi warkocze, nakładała przepaskę na głowę, zawieszała kabłączki. Sama też się stroiła, jak mogła, na przemian śmiejąc się i narzekając, że się zrobiła za gruba, zapuszczona, że włos ma nieładny i nieważne, że zaraz skryje go pod czepiec. Szykowała się jak panna na przyjęcie oblubieńca, a potem wychodziła na majdan i darła się z daleka:

– A gdzieście, panie mężu, znów zabarłożyli?! My tu was czekamy połówkę miesiąca! Tobie się zdaje, że my nic nie mamy do roboty, ino gotować, stroić się i wyglądać was tęsknym okiem?!

Ojciec, jeśli był w dobrym nastroju, przyjmował to śmiechem, jeśli zaś w chmurnym, oglądał się ponuro na towarzyszów, nierad, że się robi z niego widowisko. Wtenczas matka miarkowała się zaraz i nuże go głaskać po policzku, nuże gruchać:

– No, chodź już, chodź już, mój Bolko, zdrożonyś…

Ojciec szedł do sali bawialnej, kiwał na Szczerbca, żeby ten mu ściągnął buty, i kazał wołać do siebie grododzierżcę Stojana. Czekając zaś na niego, wypuszczał się nieraz – boso – na poszukiwanie Hunildy. Znajdywał ją bądź to w przykościelnym ogrodzie, gdzie hodowała zioła i zwykła przesiadywać popołudniami z jedną z kilku ksiąg, jakie mieliśmy w scholi, bądź to w samym kościele, gdzie zasypywała niezliczonymi pytaniami mistrzów biedzących się nad pokryciem ścian barwnymi obrazami, bądź to na wale Starego Grodziska, gdzie przyglądała się Bóg wie czemu i kreśliła sobie jeno znane znaki na woskowej tabliczce.

– Co to, ojca starego nie witasz?! – wołał, a głos jego niósł się nad całym Wawelem.

Lubił tak o sobie mówić, „stary”, choć nie miał jeszcze trzydziestu lat i tryskał młodzieńczą tężyzną.

– Zajęta jestem – odpowiadała nieodmiennie Hunilda.

On wtenczas podnosił ją z ziemi, zarzucał sobie na ramię i udawał, że zamiaruje ponieść tak aż do palatium. Hunilda nie puszczała nawet tego, co miała w rękach. Wisząc, skrobała dalej po wosku lub obracała stronice księgi i tłumaczyła znużonym głosem:

– Ojciec, przestań, niewygodnie tak.

Stawiał ją więc na ziemi i zadowolony z siebie wracał do dworu albo czasami namawiał jeszcze:

– Chodź, Stojan będzie mi sprawę z sądów zdawał, posłuchasz. Masz ty łeb do prawa.

Bywało, że dawała się skusić. Bywało, że nie.

Lambert pożalił mi się któregoś razu, że sam po stokroć wolałby słuchać, o czym gadają ojciec ze Stojanem, zamiast wąchać kwaśny oddech Kosmasa nad pulpitem w scholi.

– To tak ojcu powiedz – odparłam.

Strapił się, przygryzł wargę. Zupełnie jak matka.

– Nie – rzekł po namyśle, z ociąganiem. – Nierad by mi był. Dał kilka grzywien srebra na to, aby stryj Guncelin sprowadził z Kwedlinburga odpis Wergila. Lepiej, żebym się tego wyuczył na pamięć. Hunilda już umie. I zmyśla nowe wiersze, takie, co ich nie ma w kodeksie.

– Nilka jest dziwadło.

Po prawdzie jednak te odwiedziny ojca nie były wcale częste. Najwięcej czasu spędzał z nami zimą: przyjeżdżał na jesienne Dziady, siedział przez Szczodre Gody, ale gdy tylko przychodziły roztopy, jeszcze przed świętym Jurą, czy też Jaryłą – jak się drzewiej mawiało – ruszał na wiec powszechny całego kraju gnieźnieńskiego. I znikał.

Pierwsze takie jego zniknięcie pamiętam jak przez mgłę. Musiałam mieć… trzy, może cztery latka. Ale przypominam sobie, że wtedy nie wrócił i na zimę. Zmory dławiły mnie nocą; śniłam, że już go więcej nie zobaczę. Matka chowała nas dalej ze zwykłą sobie mieszaniną surowości i czułości, i tylko z rzadka wyrwało jej się jakieś słowo niepotrzebnie ostre, jakiś wyrzut zbyt gorzki dla dziecka. Dopiero teraz rozumiem, że… że trochę tęskniła za ojcem, więcej jednak się o niego bała.

O tym, co robił tamtego roku, co się działo po śmierci starego kniazia, w naszej obecności się nie mówiło. Wiele, wiele lat później, już na dworze mego męża, dowiedziałam się, że ojciec miał przyrodnich braci. Jednego z nich, Teodoryka, poznałam nawet osobiście. Przeraził mnie, bo był dziwnie podobny do Lamberta, tylko spuchnięty i starszy, z nogami jak czapla i napęczniałym kałdunem.

W każdym razie przez większą część naszego dzieciństwa niepodzielną władzę w Krakowie sprawowała matka. Stojan prowadził sądy, dbał, aby komornicy pobierali dziesięcinę i stróżę, ćwiczył krakowską drużynę, lecz we wszystkich sprawach gospodarczych i przy poważniejszych sporach ustępował zawsze jej woli. Wielkim mirem cieszyła się pośród Wiślan, a jeśli mieli jaką sprawę do ojca, nieraz zwracali się doń za jej orędownictwem.

Lambert bardzo matkę kochał. Miał w niej, przede mną, pierwszą wspólniczkę dziecięcych zabaw. Gdy był malutki, nosiła go na biodrze jak kota z rozcapierzonymi łapami. Wszystkie młodzieńcze kłótnie, wszystkie burze dorastania przeszedł z nią właśnie, nie z ojcem. Ależ się rumienił i wściekał – już jako wyrostek – kiedy go podpytywała o dziewczęta.

Różnili się całkiem, przynajmniej z wyglądu. Ona była krągła i jasna, on zaś, choć nigdy bardzo wysoki, nogi miał smukłe, brew ciemną, włosy kędzierzawe. Najwięcej przypominał stryjnę Wicisławę, siostrę ojca, którą Normanowie zwali Sigrid. Nie miał w sobie jednak tej śmiałości co ona. Nie władał też tak zręcznie włócznią i łukiem, nie jeździł tak dobrze konno. Wojenne rzemiosło w gruncie rzeczy mało go ciekawiło, mimo że czasem próbował udawać, że jest inaczej. Z dużą łatwością przychodziła mu za to nauka; słowo daję, że nim go postrzygli, mówił już biegle po wschodniofrankońsku i po łacinie, i znał nawet parę zaklęć po grecku.

Żyliśmy więc we czworo podług własnego porządku: ja, Lambert, matka i nawet krnąbrna Hunilda. Dopiero po długim czasie odkryłam, że ojciec w tych swoich zniknięciach nie przestaje istnieć, że ma swoje życie odrębne, w nim zaś, jako się rzekło, nieznanych braci, przyjaciół, wrogów, nieznane może kobiety, a także – kto wie? – nieznane nam dzieci. Dziś rozumiem też, że pomiędzy nim a matką nie zawsze układało się dobrze.

Zdarzyła im się chwila szczęścia i ulgi, gdy po dwóch czy trzech latach ojciec zakończył swe krwawe czyny i niespodzianie zjechał środkiem lata, przy Kupale, do Krakowa, aby spędzić z nami miesiąc, długi, leniwy, pełen słońca. Zrodziła się z tego Adelajda, którą wołaliśmy Mirka, bo była dzieckiem pokoju, i przyjęliśmy z łatwością do naszego krakowskiego świata. Ukochałam ją sobie szczególnie, nosiłam na rękach i przebierałam niby laleczkę. Nie myślałam o niej chyba jak o siostrze, ale tak właśnie – jak o zabawce.

Potem jednak przyszły znów dni gorsze. Miało to miejsce w dwa albo trzy lata przed wielkim wiecem gnieźnieńskim, w tym mniej więcej czasie, gdy odwiedziła nas po raz pierwszy, na krótko, stryjna Wicisława, wtenczas świeżo owdowiała. Ojciec, nawet jeśli siedział z nami, zdawał się nieobecny. Czekał skądś wieści. A pewnego słotnego wieczoru usłyszałam, jak kłóci się z matką.

– Wedle prawa i obyczaju Mieszko jest twój pierworodny – mówiła matka głosem zajadłym, jakiego nigdy u niej nie słyszałam. I nazywała mego brata tak, „Mieszko”, nie „Lambert”. – Tamten to bękart… Po co chcesz go tu ściągać?

– Nie bękart – odparł ojciec, głosem również obcym, chrapliwym, znużonym. – Karolda była moja żona.

– Nie mów mi o tej kurwie…!

Potem zgrzytnął odsuwany stołek, coś klasnęło, matce wyrwało się z gardła jakoby zdziwione szczeknięcie – i pojęłam, że ojciec ją uderzył. Dech zamarł mi w piersi. Nie widziałam ich; stałam za przepierzeniem alkowy. Chciałam pobiec, zobaczyć na własne oczy, bo przecież musiałam się omylić. Nogi jak gdyby wrosły mi w ziemię.

Posłyszałam szurgot, szamotanie, głosy stłumione. Nie wiem, ile mogło minąć czasu, może dwa pacierze. Poruszyłam się odrobinkę, dość tylko, aby oko przystawić do szpary.

Matka siedziała na stołku, a ojciec klęczał przed nią i głowę trzymał na jej podołku.

– Mieszko jest już duży, postrzyżony – odezwał się. Mówił dziwnie, szorstko i miękko jednocześnie, jakby płakał. I dalej przezywał mego brata imieniem, którego sam przecie wcale nie lubił. – Wezmę go ze sobą w objazd kraju. Będę przyuczał. Ale tamten… tamten też jest mój syn, jestem mu co winien…

Matka głaskała go po głowie. Minę miała taką, jakby to jedno z nas opowiadało jej o swych niezliczonych dziecięcych sprawkach i zajęciach.

Wycofałam się cichutko, z bijącym sercem.

Po tych chwilach strasznych, niepojętych wtenczas dla mnie, nastało kolejne pojednanie i na następny rok, a może jeszcze rok później, matka była znowu brzemienna. Ale tym razem coś się zmieniło. Nie narodziła się bowiem dziewczynka, tylko drugi syn, i przez to, jak sądzę, zaczął się rozpadać nasz krakowski porządek, który mógł istnieć jedynie wokół bezpiecznego, zamkniętego świata Lamberta.

Jakaś gorączkowość spadła na ojca. Znów czekał wieści, przyjeżdżał i odjeżdżał częściej niż zwykle, gonił za czymś, naradzał się z wielmożami i książętami Kościoła. Skądsiś, ze świata, dobiegały nas głosy o jakichś straszliwych cudach, o świętym mężu Wojciechu, który zginął jakiś czas wcześniej w dalekich krajach, a teraz ni z tego, ni z owego stał się „naszym biskupem”, gdyż w swoim czasie Prohor i Prokulf, duszpasterze Krakowa, uznawali jego zwierzchność – z wielką niechęcią, ale tego nikt już nie pamiętał. Aż wreszcie pewnego dnia ojciec oświadczył nam, że się przenosimy do Gniezna. Wszyscy.

– Po co? – zapytała go Hunilda, wiecznie nierada wszelkiej zmianie.

Uśmiechnął się wówczas pod wąsem i rzekł:

– Na chrzciny.

3

MIESZKO

Pognaliśmy z ojcem do Iławy. Pognaliśmy całkiem dosłownie, bo przyszła wieść od stryja Guncelina, że lada chwila cesarz ma zjechać do Miśni. Kobiety zostały w Gnieźnie, my zaś – z orszakiem i trzystoma pancernymi – w pięć dni stanęliśmy nad Bobrem, na granicy kraju Dziadoszan. Było jeszcze przed Godami, przed świętym Jurą, i zima nie ze wszystkim ustąpiła wiośnie. Jechało się jednak dobrze, po twardej, nierozmarzłej całkiem ziemi, a wieczorami odganialiśmy chłód, krzepiąc się żarem ognisk i najprzedniejszym miodem.

Przy brodzie czekał już Guncelin z przybocznymi. Musieli dać mu znać z grodzkiej czatowni, że jedziemy, bo wypuścił się ku nam konno, a ojciec, ujrzawszy go, w oczach pomłodniał, skinął na mnie – Lambert! – i razem ruszyliśmy galopem. Guncelin, zgodnie z ceremoniałem, zsiadł pierwszy z konia, jak przed księciem Rzeszy, nie poprzestał jednak na tym, bo szczerząc czegoś przekornie zęby, przyklęknął jeszcze na jedno kolano.

Ojciec, gibki niby młodzik, w biegu zeskoczył na ziemię i parsknął:

– A czego ty, Guncelina, przede mną klękasz?

Nie wiedział jeszcze wtenczas, że będzie królem. Poderwał na nogi swego najstarszego druha, którego przezywał kobiecym imieniem, i boćknął go – po naszemu – w usta. Guncelin skrzywił się prześmiesznie.

– Pfe! – rzekł.

– Ja ci dam „pfe”! – prychnął ojciec. Objął go ramieniem i zaczęli wspominać dawne dzieje, pokazując sobie miejsca nad rzeką, które widzieli jako wyrostki. – Pamiętasz, jak na wojnę z Lucicem szliśmy? Pamiętasz, jak nam stary Hodon drogę przegrodził? Jak nie chciał, pierdziel jeden, z konia zleźć, pókim mu strzemienia nie przytrzymał?

Guncelin kiwał swą głową kędzierzawą, urodziwą. Piękny to był mąż, choć niewysoki, o jasnych oczach i długich rzęsach, zgrabny, różny zupełnie niż ojciec, który jeśli się podobał kobietom, to więcej przez siłę i pewność siebie niż przez urodę. Mówił też całkiem znośnie po naszemu i wszystko rozumiał, choć o tym miałem się dowiedzieć później; teraz gadali ze sobą po wschodniofrankońsku.

– Ekke prowadzi cesarza od Miśni – powiedział Guncelin. – Berni z nimi jest, no i cała masa innych klechów. Będzie jak za dobrych czasów.

Tu obejrzał się na mnie – zdążyłem tymczasem zsiąść z konia – i zdało mi się, że coś smutne zatlało mu w oczach. Ojciec popatrzył również, zasumał się na uderzenie serca, potem przygarnął mnie do siebie i rzekł:

– No, jak ci się udał? Mój pierworodny.

Guncelin odparł bezbarwnie:

– Pierworodny…

– Wiesz, co mam na myśli.

Na twarzy Guncelina zagościł uśmieszek. Zmierzył mnie starannie od stóp do głów jasnym swym wejrzeniem, po czym skłonił się lekko.

– Zaszczyt cię poznać, panie. Gunter z Kuckenburga, do usług.

– Jaki Gunter, jaki Gunter – wtrącił ze śmiechem ojciec. – Mów, jak jest, Guncelinko. I praw nam lepiej, jak daleko za sobą zostawiłeś cesarza.

– Nie więcej niż dwa dni drogi. Przybywasz, jak zwykle, na ostatnią chwilę.

Zakręciło mi się w głowie. Za dwa dni miałem poznać samego cesarza, władcę świata – jak mi się wtenczas zdawało – spadkobiercę tego Eneasza, o którym czytałem u Wergila. Nocą nie mogłem zasnąć. Przewalałem się z boku na bok i marzyłem, jaki on będzie, ten cesarz. Roił mi się mąż podobny nieco do stryja Guncelina, o takich samych kędzierzawych, złotych włosach i świetlistych oczach, jeno większy: wojownik odziany kolczugą bądź pancerną łuską, z mieczem w jednym ręku, a krzyżem potężnym, szczerozłotym w drugim.

Takiego też męża – no, nieomal – ujrzałem na trzeci dzień od naszego przybycia do Iławy. Jechał na czele orszaku pysznego i bogatego, jakem nigdy nie widział, choć w skarbcach ojca nie brakło srebra i wiedzieliśmy, co znaczy ubierać się w bławaty i jedwabie sprowadzane aż z odległego Konstantynopola. Człowiek ów rzeczywiście podobny był do Guncelina, tyle że wyższy, o twarzy twardej i przystojnej, krzepko, choć nie masywnie zbudowany. Włos miał już więcej srebrzysty niż złoty, szczególnie na skroniach, wejrzenie przenikliwe. Wyglądał iście cesarsko…

Z tym że nie był to cesarz!

Kiedy orszak stanął po drugiej stronie brodu, ruszyliśmy naprzeciw, wypadało bowiem, aby to ojciec przyszedł do swego zwierzchnika i dopiero wtenczas powiódł go w gościnę. Guncelin i ja trzymaliśmy się nieco z tyłu, skorzystałem więc ze sposobności, aby się upewnić, kto jest ten wielki mąż, co przewodzi przybyszom.

Guncelin uśmiechnął się półgębkiem, nieco krzywo.

– Cesarz? – powtórzył nie bez złośliwości. – Dobry Boże, tego brakowało! Nie, nie, dumny ów pan to nikt inny niż szlachetny Ekkehard, margrabia miśnieński i marszałek Rzeszy. Mój dobry braciszek.

Cesarz ukazał mi się dopiero po chwili. I muszę przyznać, że poczułem się zawiedziony. Zdało mi się bowiem, że to chłopiec niewiele starszy ode mnie, blady i delikatny. Ojciec traktował go jednak z czcią. Przytrzymał mu strzemię, kiedy zsiadał, klęknął przed nim na ziemi. Był poruszony i dziwnie zmieszany – całkiem jak nie on. Zdawało mi się, że mówił więcej do margrabiego Ekkeharda niż do młodzieńca, któremu składał hołd.

Guncelin szepnął mi do ucha, po łacinie:

– Pulcher dominus noster… – Piękny nasz pan.

Myślałem, że żartuje dalej, ale gdym na niego spojrzał, ujrzałem, że twarz mu jaśnieje. Uśmiechał się także Ekkehard, jak gdyby rozbawiony onieśmieleniem ojca.

Nie mogłem tego pojąć. Mnie cesarz wydał się zupełnie zwyczajnym wyrostkiem. Później już, w czasie uczty, którą ojciec uparł się wyprawić dla niego jeszcze pod Iławą, wypił kielich wina i wnet zaróżowiły mu się uszy, z lekka odstające. Rozgadał się ze szczerością, która budziła we mnie niesmak. Z przejęciem opowiadał o Wojciechu, tym biskupie, którego zamordowali Prusowie, i o sprawach duchowych, na których poza książętami Kościoła mało kto się rozumiał. Ojciec kiwał z zażenowaniem głową; był z niego człek zupełnie nieuczony, choć wielce naukę poważał. Nie umiał czytać, a co do pisania potrafił jeno z największym trudem nabazgrać swe imię: BOLESLAUS DUX.

Wezwał mnie więc do siebie i dalej!, każe mi cesarza zabawiać.

– Z Wergila powiedz kilka wierszów. Z Horaca.

Powiedziałem, a ojciec zaraz zaczął się popisywać opowieściami o wielkim Aleksandrze, które poznał gdzieś za morzem, w kraju Swerów. Cesarz słuchał z uśmiechem, lecz popatrywał ku mnie.

– Czytałeś Wergilową Eneidę? – zapytał w końcu. – W całości?

– Owszem, panie.

– I potrafiłbyś ją powiedzieć z pamięci?

Zawahałem się, potem rzekłem:

– Owszem, panie. – I zacząłem: – Arma virumque cano, Troiae qui primus ab oris…

Tę wielką pieśń Wergila rzeczywiście znałem wtenczas całą albo prawie całą na pamięć. W dziecinnej niewinności czułem się bliski Askaniaszowi, synowi Eneasza. Łatwo mi było sobie wyobrazić, że to ja i ojciec uratowaliśmy się we dwóch z rzezi Troi, że pływamy po morzach, odwiedzamy bajkowe krainy, aby dotrzeć do Italii i tam założyć własne królestwo, z którego kiedyś wyrośnie Rzym. Rozpędziłem się więc teraz i wyrzucałem z siebie wiersz za wierszem, aż ojciec ze śmiechem położył mi dłoń na ramieniu i powiedział:

– Wystarczy już, Mieszko, dowiodłeś swego. Nasz pan zna tę opowieść, wszak Eneasz i Askaniasz to jego właśni przodkowie.

Wiedziałem o tym, rzecz jasna, lecz w tamtej chwili poczułem ukłucie zazdrości. Zdało mi się, że ten niewiele starszy chłopiec zabrał coś, co dotąd było tylko moje.

Cesarz klasnął w dłonie, jakby chciał rozwiać chmury gromadzące się na mym czole. Zawołał, abym siadł obok niego, po czym objął mnie ramieniem i ucałował w policzek; ze trzech różnych biskupów patrzyło na to z niesmakiem.

– Będziesz mi młodszym bratem – powiedział. – Zawsze chciałem mieć brata, a Bóg pokarał mnie samymi siostrami.

– I ja mam same siostry – rzekłem z przyzwyczajenia.

– Rozumiesz mnie zatem.

Ojciec pokraśniał. Przepił do Ekkeharda i rzekł głośno, dla pozoru tylko przesłaniając usta dłonią:

– Nasz pan szuka męża dla którejś siostrzyczki? No, Mieszko już chłop prawie, lada chwila trzeba będzie myśleć o żeniaczce…

Margrabia wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Siostry już poślubione, w większej części Panu Chrystusowi. Siostrzenice prędzej… Ale ranisz mnie, Bolko, mam i ja córki na wydaniu.

Cesarz popatrzył na nich z politowaniem – jak na dzieci, choć Ekkehard musiał sobie liczyć dwa razy tyle lat co on – i puścił do mnie oko. Cała jego twarz jasna, roziskrzona mówiła jak gdyby: „My się rozumiemy”.

Kiedy teraz o tym myślę, zdaje mi się, że ci wszyscy mężowie o twardych sercach i ciężkich prawicach – mój ojciec, margrabia Ekkehard, nawet stryj Guncelin, który wszak przy tamtych wydawał się osobliwie delikatny – darzyli cesarza czcią, gdyż widzieli w nim coś nie całkiem prawdziwe, jakby zjawę, co weszła między nich. Mieli wszak kiedyś i oni śmieszne, dziecięce marzenia. Tęsknili do rzeczy pięknych, choć może by się do tego nie przyznali. Czuli się więc przy nim brzydcy, kostropaci, powalani ziemią i pyłem. Rozumowali jakoś bez słów – w swych umysłach nieukształtowanych wierszami starożytnych i wzniosłymi pieśniami o Bogu – że muszą przelewać krew i gruchotać kości, i plwać na krnąbrnych pogan, gwałcić kobiety i sprzedawać chłopców w niewolę, aby on mógł pozostać czysty. Co oczywiście było bzdurą. Cesarz nie różnił się wcale tak bardzo od nich; z jego rozkazu też wyłupywano oczy, obcinano nosy i członki.

Miał w sobie, przyznaję, coś szlachetnego. Nie umiałbym jednak powiedzieć, czy go polubiłem. Może gdybyśmy poznali się więcej… Tymczasem trwałem w uroku pierwszego wrażenia, jakie zrobił na mnie Ekkehard. I myślałem sobie po dziecinnemu, że nie chcę się chować pośród bab jak ten cesarz – wiedziałem bowiem, że ojciec odumarł go młodo, choć nie rozumiałem jeszcze wtenczas, jak wielkim mirem cieszyły się w Rzeszy jego matka i babka. Rad byłem, że mój własny ojciec jest wciąż tęgi i zdrowy, i postanowiłem sobie, że od teraz będę zawsze trzymał się jego boku, chadzał z nim na wojnę, wzrastał wśród jego przyjaciół.

Tej nocy, inaczej niż wcześniej, zasnąłem szybko, a rankiem obudziłem się ze snu krzepkiego i zapachniało mi deszczem. Wyszedłem przed iławski dwór – cesarz wolał obozować na błoniach – i ujrzałem niebo szare, jakby zmyte deszczem, ze strzępami obłoków na skrajach. Gdzieś w oddali zagrzmiało. U mego boku, niby spod ziemi, wyrósł Szczerbiec, ojcowy rękodajny. Macał coś skrytego pod rozchełstaną koszulą, na wątłej piersi.

– Perun w róg zadął. Wiosna.

– Ojciec skórę ci złoi – odparłem. Ojciec najeżał się, jeśli kto w jego przytomności wspomniał starych bogów, choć obchodził zwyczajnie Dziady i Gody, i Stado, i pozwalał nawet, aby matka wystawiała kaszę dla przodków.

Szczerbiec wyszczerzył się tylko.

– Burza idzie na południe. Dobrze. Na północy będzie czekać nas słonko.

I rzeczywiście, gdyśmy ruszyli – znowu pędem – potoki słońca wylały się spod chmur. Wiosna spadła na kraj z jakąś gwałtownością, rozszumiała się trawami, rozśpiewała głosami ptaków. Jechaliśmy przez ziemie ludne i dostatnie, w mniejszej części przez bory, a kmiecie porzucali wiosenne roboty przy owcach, przy kozach, przy naprawianiu płotów leszczynowych i strzech i wielkimi gromadami, w wieńcach na głowach, niosąc umajone pierwszym zielem tyczki, wychodzili do gościńca, aby paść na ziemię i złożyć pokłon. Niech skonam, jeśli część z nich nie myślała, że to sam Jezuchryst przybywa w odwiedziny.

Wypełniło mnie uniesienie. Nie wiem nawet, kiedy minęła nam podróż.

Nigdy nie zapomnę za to, jak wyglądało Gniezno, gdyśmy się do niego zbliżali na czele cesarskiego orszaku. Ponad połacią roziskrzonego jeziora widać było wzgórze. U jego stóp, rozpięte niby kawał drogiej, złoconej słońcem materii, otulone rzeką Wełnianką, rozciągało się Nowe Podgrodzie z wałem i dwiema bramami, wyżej, równe jak stół, leżało Dawne Podgrodzie zwane też Mariańskim, które jeszcze stary kniaź kazał oczyścić z domostw, aby na ich miejsce pobudować kościół – bielone wapnem mury lśniły teraz niczym śnieg. Wreszcie, na szczycie wzgórza, pyszniło się grodzisko opasane grubym wałem z mocarnym, szarym częstokołem, na który, jak powiadano, wyszukano umyślnie bali tak twardych i ciężkich, że podobniejsze były skale niźli drewnu. Szare i ciężkie, ponure i silne wydało mi się też kamienne palatium mego dziada, którego bok jeno wyłaniał się zza stojącej niżej świątyni.

Było tam, nieopodal, także drugie wzgórze, zwane wciąż jeszcze przez lud Wzgórzem Pergini na pamiątkę pogańskiej kąciny, dawno zburzonej, poświęconej – jak sądzę – połowicy Peruna. Na jego szczycie zbiegały się cztery gościńce, po jednym na każdą stronę świata: poznański, kołobrzeski, kruszwicki i ten, którym przyjechaliśmy, kaliski. Przy rozdrożach z dawna targ się odbywał i przez lata wyrosła wkoło niego piękna, tłusta osada. Na polu targowym nie zastaliśmy jednak ani śladu kramów. Zebrało się za to wielkie mrowie pospólstwa, co rzucało kwiecie i radosnymi okrzykami witało swego kniazia – i swego cesarza.

Przystanęliśmy tam na chwilę. Ojciec kazał rozwinąć chorągwie: cesarską, z białym koniem Ludolfingów, i naszą, z rajskim ptakiem, którego dziad Mieszko obrał za godło Piastowiców. Odbiliśmy na zachód, przejechaliśmy przez most na rzece. Wiatr powiał. Łopotały proporce. A gdy tylko stanęliśmy pod Kruszwicką Bramą, wysoko nad nami zaczęły bić dzwony. Ich pieśń poniosła się po błoniach, po jeziorze.

Roiło mi się, że to dla mnie tak dzwonią, nie dla tego bladego wyrostka o lekko odstających uszach, przed którym klękał mój ojciec.

Gniezno witało mnie i kusiło wizją wspaniałego dziedzictwa po dziadzie, mym imienniku. W tamtej chwili nie pamiętałem, co mi mówiła matka – nie jesteś wcale do niego podobny. Nie potrafiłem też sobie wyobrazić, co to znaczy być kniaziem… być królem.

Nie znałem strachu.

4

REGELINDA

Cesarz, słowo daję, był moją pierwszą miłością. Liczyłam sobie wtenczas jedenaście lat, a moje ciało właśnie zaczynało się zmieniać: rosło i pęczniało, tak że rok później, patrząc w zwierciadło, ledwo mogłam się poznać. W dwa miesiące po wielkim wiecu dostałam pierwszego miesięcznego krwawienia; stałam się kobietą. A po nocach śnił mi się on, jego oczy jak liście jesionu, palce smukłe jak wierzbowe witki, skóra jasna jak brzozowa kora… Kochałyśmy się w nim zresztą wszystkie. Nawet matka, pomnę, wychyliwszy w wielkiej wesołości dwie czy trzy czarki wina, westchnęła sobie któregoś razu z głębi ducha i rzekła:

– Chciałoby się takie chłopię utulić do piersi…

Po czym zarumieniła się i pospiesznie kazała piastunce podać sobie mego braciszka, który wtenczas nosił jeszcze imię Gryźko, aby do czasu chrztu nie zwróciły na niego baczenia ani mamuny, ani czarty-szatany.

Cesarz nie oglądał się jednak wcale na kobiety czy dziewczęta. W ogóle zdawał się nie bardzo widzieć ludzi. Mówił. Przy wszystkich ucztach i uroczystościach, na których mogłam go podziwiać – z daleka – nie przestawał mówić. Roztrząsał w nieskończoność sprawy ducha, władzy, sumienia. A przynajmniej tak opowiadał mi Lambert, którego cesarz z upodobaniem trzymał blisko siebie.

Oczy zapalały mu się tylko czasem, gdy ujrzał jakiego ładnego młodzika. Z pewnym zakłopotaniem schodził wtedy z obłoków na ziemię i prosił ojca, aby pokazał mu tego czy innego spośród swoich wojów, aby opowiedział o swojej drużynie. Drużynnicy ojca w znacznej mierze nie znali mowy Franków, stawali więc jak te cielaki i albo gapili się bezmyślnie, albo pąsowieli niby panny. A cesarz zachwycał się urodą, szczerą prostotą i bitnością sklawińskiego ludu.

Przypominam sobie, że w takich chwilach stryj Guncelin popatrywał na niego spod oka z uśmieszkiem, którego wtenczas nie rozumiałam.

Opowiadam jednak zupełnie nie po kolejności.

Kiedy ojciec i Lambert ruszyli do Iławy na spotkanie cesarza, matka, Hunilda, mały Gryźko i ja zostaliśmy w Gnieźnie. Odpowiedzialność za przygotowanie wszystkiego – za umajenie domów, przyszykowanie uczty, procesji, komnat dla przybyszów – spadła na głowę matki i biskupa Ungera, co zjechał umyślnie z Poznania. Nie było to łatwe zadanie; ojciec życzył sobie oczarować swego gościa. Wielkie łowy trwały od blisko miesiąca. Z całego kraju zwożono miód, ziarna i inną żywność, zawczasu odłożoną przez zimę. Wozy wyładowane dobytkiem ciągnęły do grodu, a Poznań, Władysław, Giecz i inne kniaziowskie sadyby zostały niemal doszczętnie ograbione z pięknych materii i drogich naczyń. Ojcowi komornicy ganiali w tę i we w tę po ziemi gnieźnieńskiej, aby spędzić kmieci z okolicznych opoli na gościniec bądź na Wzgórze Pergini. Jeśli kto szedł z ochotą, mógł dostać kurę, worek pszenicy albo i srebrną obręcz; jeśli kto wyrzekał na obcy obyczaj i obcą wiarę, dostawał kije.

Lud ten w dużej mierze nie wiedział, kogo wita. Opowiadał mi Szczerbiec, że kiedy w drodze byli, wielu wołało „Jaryło! Jaryło!”, myśląc, że to już święto wiosny.

– Kniaź zżymał się – mówił, a minę jak raz miał przy tym ponurą. Tarł bliznę po straconym oku, ocalałym spoglądał gdzieś w dal. – Bić kazał. Nie powinien kniaź przymuszać ludu, aby swoje przepomniał, cudze zaś wielbił. Bo wtenczas lud będzie gębą wielbił, a w serca wroście nienawiść. I zakiełkuje z czasem. Ino że kniaź może tego nie dożyje… Nie, może nie dożyje. Piękny za to spadek zostawi kniaziewiczowi Mieszkowi.

– Oj, Szczerbiec, grabisz ty sobie – odparłam lekko, bo ten jego ton poważny z niczym mi się nie podobał. – Mądrz się dalej, co kniaziowi wolno, a jeszcze ciebie obiją.

Szczerbiec się skrzywił, czubek języka wystawił przez szparę w zębach i wreszcie uśmiech zagościł na jego twarzy.

– Mnie się mądrzyć wolno, bo ja jestem głupek. – Prychnął i dalej gadał weselej, choć mnie próbował pouczyć. – Kniaź jest na starych bogów krzyw… Wygarbowali mu oni skórę, o, wa! Ale jedna to rzecz saskiego Chrysta czcić, niech ma, świat się nie umie obejść bez zmiany… Inna od starych się całkiem odwrócić. Ty jesteś siksa, tobie teraz radować się z Jarowitem i młodą Dziewanną, nie dusić w kościele. A lada moment przyda ci się też opieka dobrej pani Mokoszy, zobaczysz.

– Dzikus jesteś, Szczerbiec, nic się na świecie nie rozumiesz. Bóg jest jeden, Ojciec, i syn jego Chrystus, a do tego jeszcze pani Marija, co Chrystusowi robi za matkę. Kto to słyszał wierzyć w tłumy jakichś bożków biegających po lasach? I kłaniać się za każdym razem przed przejściem przez drzwi, żeby bożęciu ogona nie przydepnąć? I modlić się do chmurki i strumyczka, i kwiatka? Słowo daję, gorzej niż dzieci.

Szczerbiec wzruszył ramionami.

– Można wierzyć abo i nie, a one dalej biegają, te bożki. Mądre dziecko, co cześć daje drzewom i rzekom, i polom. One nas karmią, nie ta Panimaryja.

Rozeźliłam się.

– Nudzisz! Gadaj dalej, a sama na ciebie ojcu nagadam!

Ale to ze Szczerbcem wiele takich rozmów miałam, i wcześniej, i później, a tymczasem cesarz zjechał do Gniezna i pierwsze, co chciał zrobić, to ujrzeć grób swego przyjaciela Wojciecha. Nie baczył przy tym na żadne ceremoniały. Poszedł prosto do kościoła, przyklęknął przy płycie nagrobnej i głaskał ją czule, jakby obejmował kochanka, a po twarzy toczyły mu się łzy. Patrzyli na to w zgorszeniu tak biskupi frankońscy, jak i nasz Unger. Kobietom topniały jednak serca, bo w płaczu był cesarz jeszcze piękniejszy niż wcześniej. Ojciec zaś stanął u jego boku – również wbrew dworskiemu obyczajowi – i ruchem poufałym złożył mu rękę na ramieniu.

– Nie mogą kości tych, których kochamy, spoczywać w obcym kraju – powiedział.

Po latach, już na dworze mego męża, mówiło się – bez przygany – że ojciec przez chytrość wykupił ciało męczennika od Prusów, gdyż wiedział, jak bliski był Wojciech sercu cesarza. To prawda, lecz nie cała. Ojciec bywał twardy, gruboskórny, nawet okrutny, wiedział jednak, co znaczy strata. Skąd? Tego miałam się dowiedzieć później.

Prosty ów gest poruszył naszego szlachetnego gościa. Później, gdy wyszliśmy ze świątyni, cesarz powiedział ojcu, że chciałby poznać jego rodzinę, nas. Zachwyt rozświetlił mu oczy, kiedy ujrzał mego młodszego braciszka. Wyciągnął ku niemu dłoń, ale pozwolił smukłym palcom zawisnąć tuż nad skrzywioną dziecięcą buźką.

– Ze śmierci życie – rzekł głosem lekko drżącym. Cofnął rękę i obdarzył ojca spojrzeniem czegoś smutnym, tęsknym. – Masz przecudną rodzinę, Boleslaus.

Ojciec, wiedziony może tym swoim sławnym sprytem, który nie był wcale tak wielki, jak się ludziom zdaje, wybrał tę właśnie chwilę, aby ziścić, co sobie z dawna zaplanował. Opadł na jedno kolano i powiedział:

– Panie, mój syn jeszcze niechrzczony… Weźmiesz go do chrztu?

Cesarzowi głos zadrżał ponownie.

– Przyjacielu, nie musisz nigdy przede mną klękać. – Podniósł ojca na nogi. – Wezmę twego syna do chrztu. Oczywiście. – Tu zastanowił się, zamrugał i uśmiechnął wreszcie zwyczajnie, nieśmiało, jak każdy miły, ładny chłopiec. – Masz już dla niego imię?

Ojciec wyszczerzył zęby i cała wcześniejsza wzniosłość całkiem uleciała.

– A może być Otto?

Cesarz ścisnął usta, oczy mu zaskrzyły. Potaknął.

Tego imienia po cesarzu Lambert zazdrościł naszemu młodszemu bratu najbardziej na świecie. Nie mógł znieść, że taki berbeć, takie koźlę beczące zawinięte w pielesze, został wyniesiony ponad wszystkich. Zmyślił sobie nawet, czego później się wypierał, że wieczorem, po wieczerzy i innych uroczystościach, cesarz wezwał go do siebie i przez ukrytą furtę razem zeszli nad jezioro, gdzie siedli, trzymając się za ręce, a tamten opowiadał mu o swojej miłości do Wojciecha.

– Gdym go ostatni raz widział – miał niby wspominać – siedzieliśmy całą noc stuleni ze sobą i marzyliśmy o tym, jak szczery i prosty był świat w czasach Chrystusa. Nikogo nie próbowano nawracać pięścią czy mieczem. Nie było panów i sług, lepszych i gorszych, wszyscy żyli w równości, nie prowadzili wojen, pracowali na pospólne dobro, dzielili się, czym mogli. Złudzeni naiwnością, tłumaczyliśmy sobie wzajem, że może dałoby się taki świat zbudować od nowa. Wiedzieliśmy, oczywiście, że to mara; królestwo Chrystusa nie jest z tego świata. Ale jemu spieszno było je zobaczyć. Ja zaś zostałem tutaj, w okowach rozsądku, i próbuję budować państwo jeśli nie doskonałe, to chociaż dobre, państwo prawa, w którym słabi mogą prosić silnych o ochronę. Państwo Boże na ziemi… Żeby wreszcie przyszedł pokój…

Nie sądzę, aby było w tym cokolwiek prawdy; w słowach mego brata słyszę raczej echa uczonych pism, które próbował zgłębiać, choć więcej go ciekawiły pieśni o bohaterskich czynach.

Niemniej nie brakło tego dnia chwil podniosłych. Odbył się rzeczywiście, od ręki, chrzest, a po nim zaczęła się uroczysta wieczerza. Cesarz porwany nawałą uczuć zdjął złoty diadem zdobiący mu włosy i nałożył go na głowę memu ojcu. Nazwał go swoim patrycjuszem.

– Jak jesteś ojcem tej pięknej rodziny – rzekł, wskazując ku nam – tak bądź też ojcem dla całej Sklawinii, niech wzrasta.

Biskupi chcieli protestować, myśleli chyba, że cesarz jest pijany. Ale ojciec miał wśród zebranych dostojników wielu przyjaciół, szczególnie pośród saskich panów, z którymi chował się za młodu, a później uczył wojennego rzemiosła. Poczęli oni tłuc kielichami o stoły i wznosili gromkie okrzyki. Słyszałam też potem, jak margrabia Ekkehard mówi do ojca na stronie:

– To ważna rzecz, Bolko.

Ojciec, pamiętam, był tego dnia szczęśliwy. Nie widziałam go takim chyba nigdy wcześniej ani, po prawdzie, nigdy potem. Nie było to szczęście natchnione jak to, które dostrzec się dało w oczach naszego czcigodnego gościa, a raczej zadowolenie kocura, który dostał, co mu się należało. Czekały go jeszcze spory z cesarzem o różne drobiazgi – i śmiertelna nuda wysłuchiwania biadoleń rozmaitych biskupów, co musieli pobieżać za swym panem aż do Gniezna, aby wykłócać się o nadania klasztorów, siół, praw do brania danin – ale owo zadowolenie nie opuszczało go już aż do końca wiecu.

Po uczcie cesarz postanowił czuwać znów u grobu swego utraconego przyjaciela, my zaś udaliśmy się na spoczynek. A gdyśmy szli, ojciec jakoś władczo zagarnął dłoń matki i po kilku krokach przyciągnął ją całą do siebie. Trąciła go w bok. Objął ją ramieniem. Uśmiechali się.

Nie wątpię, że tej nocy wzięło ich na igry.

5

MIESZKO

Ojciec znał z greki tylko jedno słowo: „politika”. Wymawiał je przy tym niepoprawnie.

Politika to sztuka rządzenia państwem. Nie pojmą tego pomorscy kniazikowie, gospodyni starych wiślańskich rodów czy odziani w skóry mazowieccy władycy. Oni rozumieją jedynie, że tu jest moje, a tam jest cudze; jeśli kto kogo z moich zabije, należy mi się wróżda; moja rzecz wici zebrać, gdy kniaź każe, a jeżeli kto się na wici nie stawi, to mu kolano przetrącę albo krowę zabiorę, albo porwę córkę i będę z nią używał. Nie wiedzą, co jest państwo, urzędy i prawo.

Ja też nie wiedziałem. W scholi, obok starożytnych pieśni, klepałem jeno traktaty o ładzie Bożym i królestwie niebieskim – tłumaczyłem je zresztą bezmyślnie. Dopiero ojciec mnie nauczył. Na drugi dzień wielkiego wiecu w Gnieźnie, po całym dniu obrad, przepychanek, kłótni i odczytywania rozmaitych pism, nieraz ze szczętem przegrzybiałych, przyszedł do mnie wymięty, ale rad, i rzekł:

– Chodź, pokażę ci teraz, jak się robi politykę.

I zabrał mnie do bani.

Po drodze zaś objął mnie ramieniem i zapytał:

– Baczysz uważnie, kto jest kto, kto z kim trzyma?

Namarszczyłem czoło.

– Biskup Unger gniewa się na ciebie – powiedziałem, pragnąc się popisać.

W istocie widziałem wcześniej, jak Unger – chłop wielki, brodaty, włochaty niby niedźwiedź, bardziej podobny do woja niż do klechy – wypadł z palatium i, bluźniąc całkiem nie po Bożemu, czerwony na twarzy, oddalił się ku podgrodziom. Pożałowałem jednak zaraz swoich słów, bo odniosłem wrażenie, iż zabrzmiały dziecinnie.

Ojciec uśmiechnął się pod wąsem.

– To się gniewa. W Gnieźnie będzie teraz arcybiskupstwo; naszarpałem się, aby je cesarz posadził tu, nie w Pradze. I naszarpał się Unger. Marzyło mu się zostać arcybiskupem. Ale cesarz umyślił sobie, że arcybiskupem zrobi Radzima… Wiesz, który jest Radzim, ten, co go cesarz przywiózł ze sobą z Italii?

– Wiem… To brat Wojciecha, prawda?

– Mm. – Ojciec potaknął. – Zrobiłem, co mogłem. Unger zrozumie, poczciwy z niego chłop.

Stanęliśmy pod banią. Zgrabny to był, okrągły budyneczek, drewniany, bielony, w środku podzielony wiklinowym przepierzeniem na połowy, ogrzewany dwoma dużymi glinianymi piecami, w których dla wygody paliło się z zewnątrz.

Ojciec poklepał mnie po karku.

– W bani najlepiej się gada. Wszyscy siedzą goli jak przed Panem Bogiem, więc nikt noża chyłkiem nie wniesie. I podsłuchać co ciężko, bo ściany grube, szczelne. Pono tak najchętniej sprawowali radę twoi Rzymianie. Berni mi mówił.

Nie wiedziałem, kto jest Berni, ale zaraz się miałem przekonać. Ojciec tymczasem przytrzymał mnie chwilę przed wejściem i podjął przepytywanie.

– A Heribert, wiesz, który jest?

– To ten młody biskup?

– Arcybiskup. Kanclerz Italii i Wschodniej Frankonii. No, młody. Cesarz lubi się otaczać młodymi. Dobrze. Jego sobie zapamiętaj, tego Heriberta, on wiele w Rzeszy znaczy. A te dwa staruchy wiesz, jak się zowią? – Pokręciłem głową, więc podjął: – Willigis i Gizyler. Gizyler jest przekupne bydlę, idzie się z nim dogadać. Willigis…

– To ten, co wygląda jak stara baba? – wtrąciłem.

– Hmf… – prychnął ojciec i uszczypnął mnie w ucho. – Ten. On śliski jest. Najwięcej trzymał z panią Adelajdą, babką cesarza, co zmarła tej zimy. Ale cesarz ma do niego słabość, bo Willigis go kiedyś uratował z rąk stryja buntownika i zwrócił matce.

– Stryja buntownika? – zaciekawiłem się.

– Berni ci opowie, on jest gaduła. Chodź.

Weszliśmy pierwej do niewielkiej sionki, gdzie się rozdzialiśmy, później do pierwszej komory łaziebnej. Stały tam duże balie i wiaderka ługu; pachniało mydlnicą i witkami brzozowymi, które wisiały na ścianach. Przez przepierzenie sączył się gorąc i poszum głosów.

W drugiej komorze, na szerokich ławach, siedziało trzech nagich mężczyzn. W świetle kaganków – tłustym jakby i mało przejrzystym – poznałem margrabiego Ekkeharda i stryja Guncelina. Trzeci był masywny człek z wygoloną na głowie tonsurą. Oczy miał bystre, ramiona silne, a jego potężne brzuszysko porastała gęsta złota szczecina. Na pierwszy rzut oka zdawał się w niczym nie przypominać swoich dwóch towarzyszy, dopiero później poznałem, że są braćmi. Wywodzili się oni od margrabiego Guntera z Miśni, choć Ekkehard był znacznie starszy od pozostałych.

Ojciec przedstawił mnie tęgiemu mężczyźnie.

– Ty, panie, jesteś Berni, tak? – powiedziałem.

– Bernward – mruknął ojciec i uszczypnął mnie ponownie w ucho, co wydało mi się czynem nieprawym, bo wszak nie zdradził mi wcześniej pełnego imienia przybysza.

Berni uniósł łaskawie dłoń.

– Jam jest.

– Młodzik chce wiedzieć, jak to było z Kłótnikiem – rzekł ojciec.

– Mam edukować?

– Co, cesarza uczyłeś, to mój syn teraz dla ciebie nie dość dobry? – odparł trochę zaczepnie, trochę kpiąco ojciec. Następnie pchnął mnie lekko i pokazał, abym siadał. – On pisma zna, grekę nawet umie.

Berni się roześmiał.

– O, to widzę mąż uczony, pełen cnót wszelakich, nie to co ojciec. Chodź, młodzieńcze, chodź. Będziem edukować.

Stryj Guncelin prychnął, przewrócił oczami. Wziął skądś lnianą szmatkę, otarł sobie czoło, a potem położył się na ławie i przykrył twarz. Margrabia Ekkehard jak gdyby nie słuchał; patrzał w dal z lekkim uśmiechem na ustach.

– O Kłótniku ma być, tak? – podjął Berni. – Ale to trzeba się kawał czasu cofnąć. Widzisz, cesarz Otto, znaczy się stary cesarz Otto, nie nasz miłościwy pan, trzeci tego imienia, ani jego nieodżałowanej pamięci ojciec, drugi tego imienia, miał brata, co zwał się Henryk, i to, zważ, był pierwszy tego imienia…

– Berni, dla Boga – zabuczał spod swej lnianej szmatki Guncelin. – Chłopcu wszystko pomiesza się w głowie.

Po prawdzie, już mi się mieszało. Dopiero co ojciec odpytywał mnie z imion biskupów, które wydawały mi się zupełnie nieważne, teraz zaś przeczuwałem, że będę musiał połapać się w długiej liście Ottonów i Henryków.

– Słusznie – powiedział ojciec. – Najkrótszą drogą do brzegu, co, Berni?

– Prostaczki! Ale niech wam będzie. No więc Kłótnik był księciem Bawarii i bliskim krewnym ojca naszego cesarza, a przezwisko swe zyskał przez to, że po wielekroć próbował sobie koronę cesarską zawłaszczyć, skądinąd nieudolnie. Knuł, spiskował, zmawiał się z panami Rzeszy, aż wreszcie dwóch innych Henryków ku swej sprawie skaptował i podniósł zbrojny rokosz. Sromotną jednak klęskę ponieśli owi Henrykowie, a ojciec naszego pana kazał zamknąć Kłótnika w najwyższej komnacie, w najwyższej wieży w Utrechcie, gdzie oko miał na niego trzymać biskup Folkmar. O, zdradliwe biskupie plemię! Bo oto gdy ojciec cesarza zmarł, osierocając chłopię ledwie trzyletnie, Folkmar Kłótnika wypuścił, więcej nawet: stał się najserdeczniejszym jego przyjacielem i stronnikiem. Oswobodzony książę niecnie maleńkiego następcę tronu porwał i wezwał panów Rzeszy, aby jemu, znaczy się samemu Kłótnikowi, złożyli hołd jako władcy. Ale myśmy na to nie przystali, nie, Ekke? Stanęliśmy po stronie dobrej pani Teofano. A że zbrojni byliśmy w miecze, tamci zaś po większej części jeno w kije pasterskie, uląkł się Kłótnik, chłopca matce zwrócił i poszedł na układy. Spadł, trzeba przyznać, na cztery łapy. Dostało mu się z powrotem księstwo bawarskie i resztę życia spędził na oganianiu się od Madziarów i procesowaniu o ziemię z sąsiadami; zmarł… niech policzę… przed pięcioma laty.

– Ale pomiot jego wciąż żywie – dodał sennie Guncelin.

– Owszem – potaknął Berni. – Miał Kłótnik jednego jedynego syna, ma się rozumieć także Henryka. Ten został po nim księciem Bawarii i roście w siłę, choć szpetny, kulawy, w lędźwiach wątły, kobietom niechętny, a do tego ponury i nudny niby kazanie dobrego biskupa Gizylera.

– Rzezaniec pierdolony – mruknął Guncelin i spodobało mi się, że mówi w mej obecności tak właśnie: twardo i po męsku.

Margrabia Ekkehard się poruszył. Dotąd siedział do nas trochę bokiem, z jedną nogą podkuloną na ławie, teraz obrócił się przodem i postawił obie stopy na ziemi. Nie uśmiechał się już.

– Błaznujecie – powiedział, a potem zwrócił się do mego ojca. – Henryk jest ci nieprzychylny. Boi się, że ponad niego wyrośniesz.

– Umizga się do cesarza – dodał Guncelin. – Powitał go pod samą italską granicą i szedł za nim niby psiak aż do Naumburga. Tu by przylazł, żeby mącić, gdyby Ekke nie zaprosił go wraz z cesarzem do nas, do Miśni. Henryk oczywiście nie mógł przyjąć zaproszenia. Poprzysiągł po tamtym, wiesz…

– Po czym? – wyrwało mi się.

Guncelin podniósł się, odrzucił szmatkę i na mnie spojrzał.

– Ekke kazał Henryka oćwiczyć jak zwykłego kmiecia. Przed obliczem cesarza.

– W prawie był – rzekł poważnie ojciec. – Henryk skrewił, do bitwy nie stanął… Tam wielu dobrych ludzi zginęło. A nie był wtenczas księciem, Kłótnik żył jeszcze. Ekke jako marszałek Rzeszy i wódz wyprawy z poręki cesarza przewyższał go godnością.

– Przewyższał, nie przewyższał, zrobił sobie z niego wroga – powiedział Berni. – A i ty, Bolko, powinieneś uważać. On, gnida, jak się zacietrzewi, nie popuści. Nasza Guncelinka dobrze gada, tamten umizga się do cesarza, Otton zaś jest dobry dzieciak i chce wierzyć, że to szczera pokuta, że Henryk go miłuje i kaja się za grzechy ojca. Przyjaciela w nim widzi. Zwierza mu się z bolączek. Nie myśl jednak, że Henryk przepomniał, co mu Kłótnik zaszczepił: że im się należy korona. Nie zniesie tego, żebyś ty był królem, a on li tylko książęciem. Tak samo nie zniesie tego, żeby cesarz zrównał z nim Ekkego, dając nam księstwo.

Ojciec odął pogardliwie wargi. Niecierpliwość błysła w jego piwnych oczach.

– Nudzisz, Berni. Widziałeś, co było wczoraj: Otton chce utworzyć Wschodnie Królestwo. A serce tego królestwa będzie tu, w Gnieźnie, przy grobie Wojciecha, męczennika Słowian, proszę bardzo.

– Na to musi jeszcze dać zgodę papież – zauważył Guncelin. – A papież, bracie, świata poza Rzymem nie widzi. Jakiś Grek z otoczenia Teofano mu powiedział, że wy jesteście ci Polanie, co nad Dnieprem żyją, że wasze miasto największe to Kijów. Oni tam nie wiedzą, co jest Ruś, co Sklawinia. To lata miną, zanim dostaniesz koronę. A Henryk będzie przeszkadzał, będzie sprzeciw wnosił na hoftagu.

Ekkehard znów patrzał gdzieś w bok.

– Henryk jest człek nieprawy – rzekł, po czym wzruszył ramionami. – Nie dotrzymuje przysiąg i nie szanuje tych, którzy wraz ze swym słowem składają w jego ręce życie. Zapomina, że pan ma więcej obowiązków niż sługa. Za to go poniżyłem.

– Słuchasz, Mieszko? – rzucił ojciec, oglądając się na mnie kącikiem oka.

– Słucham – odparłem bez tchu.

Słowa Ekkeharda zrobiły na mnie wrażenie. Odzywał się rzadko, ale gdy już mówił, wszyscy cichli, nastawiali ucha. Głos miał zdecydowany, mocny – znać było, że nieraz niósł się on ponad polem bitwy, pobrzmiewał jak gdyby piaskiem i słońcem. Najbardziej uderzył mnie jednak podziw, jaki ten jego głos budził w moim ojcu. W późniejszych latach słyszałem o Ekkehardzie wiele opowieści. O tym, jak młodzikiem będąc, stawał pod Krotoną, jak z pogromu, który wtenczas Saracenowie urządzili chrześcijanom, unosił ciało ojca, margrabiego Guntera, o bitwach, które toczył w Italii i na ziemiach Luciców, o tym, jak potrafił się ująć przeciw grafom i książętom za najprostszą pokrzywdzoną dziewką. Żałuję, że nie poznałem go lepiej.

Tymczasem Berni z mlaśnięciem otarł oczy i uszy z potu, strzepnął rękami. Lało się z niego jak ze świeżej pieczeni.

– Ja ci, Bolko, załatwię ludzi u papieża albo gdzie blisko. Jeździłem z cesarzem po Italii, a wiesz, że mnie wszyscy lubią. Mnichów mam paru sprawdzonych, jest taki jeden Benedykt, taki jeden Jan, taki jeden Bruno, no i ci wasi, co prosiłeś, żebym ich gdzie usadził. Mnichów Henryk raczej nie ruszy. A w razie co można też próbować szlaku przez Karyntię i Czechy.

Ojciec oparł mi dłoń na karku – gorącą i silną. Wyczułem w nim jakąś zmianę. Spiął się jakby i patrzył uparcie, bez ruchu, na Berniego. Gdy zaś przemówił, dobył głosu z jakichś dotąd mi nieznanych głębin swej włochatej piersi.

– Bruno to ten, co się z moim synem zna?

Uchwyciłem czujne spojrzenie Guncelina. Berni się uśmiechnął. Jeden Ekkehard dalej patrzał z miną nieprzeniknioną gdzieś w bok.

– Ten – powiedział Berni.

– Powiedziałeś mu? – zapytał Guncelin.

Ojciec popatrzył mi w oczy.

– Masz teraz dwóch braci, Mieszko, Ottona i Bezpryma. Twoja matka wie o tym, nigdy przed nią Bezpryma nie ukrywałem. Urodził się w prawie, jego matka była moją żoną… Umarła po porodzie. – Ojciec się zawahał. Dopiero dużo później się dowiedziałem, że kobieta, co porodziła mego brata, zwała się Karolda. O jej śmierci nic się nie mówiło, przypuszczam więc, że musiała zemrzeć z gorączki. – Bezprym jest teraz w Italii, w klasztorze… Żal do mnie miał przez lata, choć to twój dziad tak zrządził… Ale teraz wraca. Musi wrócić. Królestwo buduję tu dla was wszystkich. Rozumiesz? To właśnie chciałem ci pokazać, tak się robi politykę. Nie na uroczystych obradach, wedle ścisłego zakonu, ale tak, w prostych słowach, z braćmi bądź ludźmi, którym ufasz jak braciom.

– Masz gadane, Bolko. – Guncelin odchrząknął, wyraźnie zażenowany. – Pierwej musi być wojna z Lucicami, bez tego nie ma co myśleć o królestwie. Otton na to cię potrzebuje.

Berni pokręcił głową.

– Na ten rok nie będzie. I na przyszły się pewnie nie uda. Za dużo do przygotowania. Cesarz nie zamknął wciąż spraw w Italii, martwi się o Burgundię, o Weronę, będzie jeszcze ciągał Ekkego ze sobą.

– Guncelin weźmie w dzierżawę Frohse, ustaliłem to już z Ottonem – powiedział Ekkehard. – Znaczy, że będzie mógł powołać baronów z lenn cesarskich na wschodzie. Na razie odkładajcie zapasy i ludzi ćwiczcie. Jeśli nadarzy się sposobność, najwyżej uderzycie beze mnie. Guncelin poprowadzi cesarskich, a mój Herman naszych. No i Bolko swoich. – Oczy margrabiego zwróciły się w moją stronę. Po raz pierwszy odezwał się wprost do mnie i odniosłem wnet wrażenie, jakbyśmy znali się od zawsze. – Ale to, obawiam się, sprawy nie na twoje uszy, Mieszko. Musisz jeszcze kilka lat poczekać, przynajmniej aż cię ojciec weźmie na pierwszą wyprawę. Chodźmy się obmyć. Gorąc wielki.

Ochłostaliśmy się witkami, a następnie zlaliśmy wodą z odrobiną ługu w sąsiedniej komorze. Potem ojciec potargał mi włosy, czegoś zamyślony, i powiedział:

– Leć znaleźć Szczerbca.

Wyszedłem z łaźni, nie wiedząc, że nigdy już nie ujrzę margrabiego Ekkeharda.

Serce waliło mi mocno. Nie myślałem o politice ani o lekcji, której chciał mi udzielić ojciec. Myślałem o Bezprymie, moim starszym bracie. Nie przyszło mi jeszcze do głowy, że to ojca pierworodny, nie przyszło mi do głowy, jaki ciężar mogą nieść ze sobą te słowa: „Urodził się w prawie”.

„Mam brata – powtarzałem w duchu. – I wraca!”

Roiłem sobie mętnie, że będzie to dla mnie i dla małego Ottona ktoś taki jak Ekkehard dla Guncelina i Berniego. Musiał ten brat być już mężczyzną, skoro urodził się jeszcze przed moimi siostrami, kto wie, ile lat temu. Wyobrażałem sobie, że wygląda jak ojciec, tylko jest od niego szczuplejszy, zwinniejszy, wyższy i oczy płoną mu jak dwa węgielki. Zastanawiałem się, czy chadzał już na wyprawy, czy zabił wielu wrogów – nie pamiętając zupełnie, że wszak siedział w klasztorze.

A jednocześnie, gdzieś głęboko w sobie, czułem strach. Nie potrafiłem wtenczas powiedzieć, skąd się wziął. Coś szarpało mi trzewia; Szczerbiec rzekłby pewno, że to się żaba zalęgła. Po latach, doznawszy wielu cierpień i nieprawości, pojąłem, że to Bóg – może przez świętego Lamberta, może przez cień mego wielkiego dziada – zesłał mi przeczucie.

Bałem się, że Bezprym jest zły.

6

REGELINDA

Powiadają, że cesarz miał wziąć za żonę grecką księżniczkę Zoe, córkę basileusa Konstantyna. W blisko dwa lata po wielkim wiecu gnieźnieńskim odbyła ona długą, niebezpieczną podróż po wzburzonym zimowym morzu z Konstantynopola aż do Apulii. Przez ileś dni czy tygodni czekała tam na oblubieńca, ale on wziął i umarł. Musiała bidulka wsiąść na statek i wracać do Grecji.

Nie wiem, czy było jej żal, czy radowała się po cichu. Ja mało oczu nie wypłakałam, gdy wieść dobiegła nas w Gnieźnie.

Dla mnie, Lamberta i całej reszty te blisko dwa lata okazały się czasem jednocześnie radosnym i osobliwie niespokojnym. Ojciec na coś się szykował, pewnikiem na wojnę. Jeździł po całym kraju, odwiedzał szczególnie Kołobrzeg, Wrocław i Kraków, gdzie powstawały nowe biskupstwa, oraz Giecz, Poznań i Władysław, gdzie zwyczajowo żupani zbierali wojów ziemi gnieźnieńskiej na wici. Wszędzie zaś, gdzie się udawał, zabierał ze sobą mego brata, który podrósł w tym czasie i stracił dużo z dziecięcej krągłości.

W tej też porze przybyła do nas stryjna Wicisława. Przybyła i tym razem została na długo. A ileż wniosła zamieszania! Matka wielbiła porządek i ciszę, stryjna zaś pełna była zawsze mocy i krzyku. Ojciec robił się przy niej już to potulny, prawie rzewny, już to marudny i zły, jakby wyłaziło z niego krnąbrne dziecko. Bo i stryjna Wicisława była złośliwa. Złośliwa, piękna na swój sposób, opiekuńcza. Pokochałam ją od pierwszego wejrzenia i zaraz zapragnęłam stać się jak ona, co nigdy mi się nie udało… I może dobrze.

Ale opowiem ci o niej kiedy indziej, bo znowu umknie mi wątek.

Śmierć cesarza dotknęła ojca boleśnie, lecz nie tak boleśnie, jak można by się spodziewać. Mówi się, że pokrzyżowała mu plany… Nie całkiem, a przynajmniej – nie z początku. Bolał raczej, że coś pięknego odeszło ze świata. Kiedy przybył posłaniec z Frohse od stryja Guncelina, ojciec pognał precz wszystkich księży, a nawet dobrego biskupa Radzima, i zamknął się sam w kościele, przy grobie męczennika Wojciecha. Siedział tam, nie wiem, jak długo. Pamiętam, że niebo szybko zszarzało i wrony chodziły po rozbłotnionym śniegu przykościelnego dziedzińca. Darły się. Powietrze pachniało cierpko, więcej smołą niż dymem.

Lambert stał ze mną pod kościołem. Ubrany był… Ależ to dziwne rzeczy zapadają człowiekowi w pamięć! Widzę dokładnie, że na głowie miał kołpaczek obszyty lisem, na ramionach krótką pelerynę podbitą gronostajem, zebraną na prawym ramieniu złotą broszą. Odziany był w tunikę z grubej wełny, rdzawą, z zielonymi obszyciami, i wąskie, frankońskie spodnie, obuty w parę botków z wysokimi cholewami, wyszywanych w piękne koliste wzory. Zły był, bo mu te botki przemiękły.

– Chodźmy do niego – powiedziałam, myśląc o ojcu.

Lambert spojrzał na mnie tak, jak od pewnego czasu miał w zwyczaju – jak na kobietę, czyli coś głupszego.

– Będzie chciał, to sam wyjdzie. Wiesz, ile on ma teraz do obmyślenia? Zjazd się szykuje, hoftag, cesarza trzeba będzie wybrać nowego. Przy takiej okazji każdy próbuje coś dla siebie ugrać. On siedzi tam, a w głowie ustawia piony, jak w grze. – Stryjna Wicisława przywiozła ze sobą z Danii grę, którą Normanowie zwą królewską. Brat mój bardzo ją sobie w tym czasie ulubił. – Może wici trzeba puścić, może sprzymierzeńców pod broń wezwać. Kto wie, czy nie powstaną zbrojnie Lucice, czy się nie rozzuchwalą Prusowie? Tylko byś mu przeszkadzała swoim ględzeniem.

Poszliśmy więc do palatium, tam zaś odszukałam Hunildę.