Tove. Królowa Duńczyków - Grzegorz Gajek - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Tove. Królowa Duńczyków ebook i audiobook

Grzegorz Gajek,

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Jej historia przewyższa najśmielsze marzenia.

Mija blisko piętnaście lat, odkąd opuściłaś kraj przodków, Tofa, i poszłaś między obcych, między Duńczyków, aby zostać żoną ich konunga Haralda.
Jesteś jeszcze Słowianką?
Czy stałaś się już Dunką?
Czcisz jeszcze starych bogów?
Czy znalazłaś sobie nowych?
Jak wychowujesz swego syna? Czy będzie słaby, czy odważy się odebrać koronę ojcu? Jesteś bardziej jego matką czy królową?
Powiedz, Tofa…
A może Tove?
Powiedz… ciągle czekasz na swojego Bociana?

Tove. Królowa Duńczyków to drugi i ostatni tom opowieści o słowiańskiej dziewczynie, która stała się królową wikingów. I nie pozwoliła, by jej imię przepadło w meandrach historii.
Zanurzcie się w epicką opowieść o miłości, odwadze i tożsamości. Gotowi na podróż przez czas i kulturę? To jest historia, której nie możecie przegapić!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 475

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 32 min

Lektor: Filip Kosior

Oceny
4,5 (52 oceny)
34
13
3
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ellza1505

Dobrze spędzony czas

Świetna choć nie takiego końca się spodziewałam 😔
00
Sushi85

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam.
00
Asienka78

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa i wciągająca historia.
00
Antwerpen

Nie oderwiesz się od lektury

Ok
00
MilenaLulk

Nie oderwiesz się od lektury

w sumie nie wiem czy to historia tofy czy bociana ale jest świetna ❤️
00

Popularność




Od Autora

Droga Czytelniczko, Drogi Czytelniku, Droga Osobo Czytająca,

tym razem będę się streszczał. Masz oto przed sobą drugi tom dylogii zapoczątkowanej przez powieść Tofa. Księżniczka Słowian. Znajomość tomu pierwszego nie jest oczywiście obowiązkowa. Wyobrażam sobie, że ktoś może nawet znaleźć frajdę w uzupełnianiu luk i samodzielnym dopowiadaniu brakujących kawałków historii. Niemniej łatwiej mimo wszystko zacząć od początku – dowiedzieć się, kim jest Tofa, jak poznała się z Margeirem, jak przyszedł na świat Swen i tak dalej. A jeśli już to wszystko wiesz, nie zostaje mi nic innego, niż życzyć Ci udanej lektury. I podziękować, że chcesz towarzyszyć Tofie aż do samego końca jej niełatwej, jak mi się zdaje, podróży.

Nota o nazwach narodowych

W X wieku, kiedy toczy się akcja niniejszej powieści, pojęcie narodu właściwie jeszcze nie istniało. Państwa były konglomeratami plemion, których zewnętrzni obserwatorzy często od siebie nie odróżniali, co prowadziło do kompletnego galimatiasu, jeśli chodzi o nazewnictwo. Nie będę tu wchodził w szczegóły, niemniej dla ułatwienia pozwolę sobie wyjaśnić kilka kluczowych pojęć. Zacznijmy może od plemion polskich, dla których przyjąłem zgodnie z sugestiami niektórych historyków zbiorczą nazwę Gnieźnian. Ogół Słowian w kręgu łacińskim nazywano Sclavinami, w kręgu skandynawskim zaś Wendami. W X wieku nie było jeszcze Niemców; określam ich bądź to mianem Tysków, bo tak mówili o nich Skandynawowie (czyli po średniowiecznemu Normanowie), bądź Wschodnich Franków, bo tak się sami tytułowali. Przy czym należy pamiętać, że owi Tyskowie czy też Wschodni Frankowie dzielą się na Sasów, Bawarczyków, Szwabów, Franków (sic!) i tak dalej. Żeby było łatwiej,istnieli też Zachodni Frankowie, czyli dzisiejsi Francuzi, i to w odniesieniu do nich używam przymiotnika „frankoński” – w odróżnieniu od „wschodniofrankoński”, czyli niemiecki. Średniowieczni Szwedzi to Swerowie. Duńczycy pozostają Duńczykami, aczkolwiek – jak wyżej – warto mieć na uwadze, że pod tym pojęciem kryją się Jutlandczycy, Fiończycy, Skańczycy i Zelandczycy, a może także i inne, mniejsze plemiona.

Rozdział I

1

Jedno samotne wezwanie rozbrzmiało w borze pod Radogoszczą, jeden okrzyk skargi i bólu, i złości, i zaślepienia. Potem zapanowała cisza. Bezruch. Tafla jeziora pozostała niezmącona, czarna w mroku nocy pod nabiegłym granatem niebem prześwietlonym u krawędzi przez pierwsze łuny nadchodzącego dnia. Powietrze pachniało dziwnie, czymś prastarym i obcym. Strzępki mgły zbierały się wśród pniaków nad brzegiem.

Okrzyk zabrzmiał znów, a ciemność popękała i rozpadła się na pojedyncze cienie – ludzkie sylwetki. Coś się zaszamotało. Skądś napłynął głos, z początku cichy jak szmer liści, potem mocniejszy:

– Bóstwo przychodzi… Bóstwo przychodzi!

Odpowiedział mu chór szeptów:

– Mmmmm… Swaaa-ro-życ!

Cienie zafalowały. W ciało uderzył długi, zakrzywiony nóż, wyciosany z kawałka kamienia i wypolerowany tak, że przypominał zastygłą kroplę czerni. Dał się słyszeć charkot. Coś zaczęło się znów szamotać, w miarę jak uchodziło z tego życie. W powietrzu uniosła się mdląca, metaliczna woń. Ten sam głos co wcześniej powiedział:

– Bóstwo przychodzi… Bóstwo przychodzi!

– Mmmmm… Swaaa-ro-życ!

– Pijcie krew żywota, aby zrozumieć głos bóstwa…

Potem była cisza.

Powierzchnia jeziora się zmarszczyła. Coś zamajaczyło w głębinach. Jakiś kształt – z delikatnym, przenajdelikatniejszym szmerem – rozciął taflę wody. Ruszył w stronę brzegu. A w miarę jak się zbliżał, wyłaniał się coraz bardziej. Pokazało się potężne cielsko oplecione rzęsą. Muł ściekał z szerokiego karku i łba, i ryja, z wielkich rozdwojonych kłów. Błysnęła para jasnych, dziwnie ludzkich oczu, a nad nimi zaraz druga. Stworzenie przypominające ogromnego odyńca stanęło na płyciźnie wśród tataraków.

Oczekujący bóstwa ludzie zaszemrali i ucichli. Dzik poruszył głową. W ciemności błysnęło światełko – najpierw jedno, potem drugie, potem trzecie, czwarte, piąte, aż wreszcie była ich cała chmara. Osnuty utworzonym przez świetliki welonem bóg ruszył naprzód. Z jego gardzieli dobył się niski, gardłowy głos, jakby dudnienie kotłów. Ale ci, którzy go słyszeli, wypili krew, więc rozumieli.

2

Agara obudziła się, myśląc o wołchwie. Nie myślała o nim od bardzo dawna, od lat, była więc w złym nastroju. Wołchw. Tak Słowianie ze wschodu, Kijowscy Polanie, Wołynianie i inni, wołali czarowników. Wołchw. Wilkołak.

Nie chciała pamiętać jego prawdziwego imienia.

– Jesteś gdzieś blisko, wołchwie? – zapytała półgłosem.

Zbliżały się jesienne Dziady i różne dusze chodziły po świecie, bo zasłona między Nawią a Jawią, światem umarłych i światem żywych, stała się cienka. Czas sprzyjał wróżbom.

Czarodziejkę przez chwilę paraliżował chłód, echo jakiegoś starego, nieprzyjemnego uczucia, którego dawno się wyparła. Zmusiła się do ruchu. Odwinęła pierzynę, ściągnęła z siebie jedwabną sukienkę do spania – dopiero teraz zauważając, że jest mokra od potu – na nagie ciało zarzuciła płaszcz z sobolowego futra i wyszła przed dwór.

Chwycił ją dreszcz. Pod bosymi stopami poczuła mokrą od rosy trawę. Z niechęcią myślała o tym, jak zimne i wilgotne są kraje Słowian, a jednocześnie wspominała kraj zupełnie inny, tak odległy, że wydawał się niemal nierzeczywisty, pełen słońca, pachnący citrusem.

Dwór leżał na ostrowie pośrodku rzeki Piany, w bezludnych puszczach ciągnących się na północ od Radogoszczy aż ku zasiedlonemu przez Rugian wybrzeżu Długiego Morza. Niegdyś mieściła się w nim kącina bogini, której imienia nikt już nie pamiętał, nawet ona sama. Z jej mocy pozostało tyle, że kto nie znał właściwych zaklęć i cienistych ścieżek, na wyspę nie mógł dotrzeć. Agara schroniła się tam podczas swego wygnania z Danii i wracała jeszcze czasem, gdy chciała być bliżej wydarzeń toczących się na ziemiach Wieletów, Obodrzytów i Sasów. Nie lubiła jednak tych powrotów. W ciszy leśnych ostępów doganiały ją czasem niechciane myśli.

Jak te o wołchwie.

– Jesteś gdzieś blisko – mruknęła czarodziejka; tym razem nie było to pytanie. Na jej twarzy powolutku wykwitł drapieżny uśmieszek. – Dobrze. Zrobię z ciebie użytek.

Wróciwszy do dworu, wezwała do siebie czterech śniadolicych rzezańców odzianych w fantazyjne obcokrajowe stroje. Lubiła ich przebierać; byli jak lalki. Trzem z nich kazała grzać wodę na kąpiel i szykować wonne olejki. Czwartego posłała, aby z jamy pod podłogą jednej z izb przyniósł coś, co tam zostawiła przed blisko piętnastu laty.

Sługa powrócił po chwili, niosąc pięknie rzeźbioną skrzynkę z czystego, choć zmatowiałego przez upływ czasu srebra.

– Postaw – rozkazała Agara. – Otwórz.

Rzezaniec smukłymi palcami przesunął najpierw jeden skobelek, potem następny. Uchylił srebrne drzwiczki.

W skrzynce znajdowała się zasuszona, zabalsamowana mirrą głowa. Wołchw. Skazany na wieczne błąkanie się po granicy światów. Pierwszy dowód miłości Haralda.

– Dobrze. Połóż pod oknem.

Kiedy woda była już gorąca, a komora łaziebna wypełniła się parą, która osiadała rosą na pokrywających klepisko otoczakach, czarodziejka zażyła długiej, leniwej kąpieli. Potem rozkazała służącym – wszystkim czterem – aby natarli ją olejkami. Odprężyło ją to nieco, ale nie całkiem. Uczepiła się jej natrętna jakaś myśl o starości i śmierci, i niknącej męskiej sile – a także, nie wiedzieć czemu, o wypadających zębach. A jednocześnie wspominała Haralda, młodego Haralda, i budziło się w niej pożądanie. Pozwoliła więc, aby jeden z rzezańców uklęknął przed nią i zaspokoił ją królewskimi pocałunkami.

Gdy wreszcie się odziała i wyszła ponownie na ostrów, było już dobrze po południu. Pośród niemal ogołoconych z liści drzew snuły się strzępki mgły.

Nie miała wiele do roboty; wróżby należało odprawiać albo o zmierzchu, albo o świcie, w szarą porę, gdy i Dadźbóg, pan słońca, i siostra jego Dziewanna, pani księżyca, odwracają wzrok od krainy żywych. Agara dla zabicia nudy wyglądała Wirciżyra, który miał przybyć z wieściami z Radogoszczy. Po puszczy nie niosły się jednak żadne głosy.

Czas do wieczoru – niedługi, jak to jesienią – przepędziła na rozmaitych próżnych zajęciach. Potem uznała, że nie ma co dłużej czekać. Odsłoniła wielkie, zdobione cudnymi rzeźbami zwierciadło z polerowanego srebra i ustawiła przed nim dużą, płytką misę – również srebrną. Jednego z rzezańców posłała po wodę z rzeki, drugiemu kazała natopić wosku w miedzianym tygielku.

Na koniec wyjęła ze skrzyni podróżnej duży żelazny klucz.

Tak przyszykowana ulała nieco wosku do misy. Rozpłynął się, zwinął we wstęgę, ale nie zastygał. Agara spojrzała na jego odbicie w lustrze. Od tego momentu nie mogła już opuszczać wzroku. Nie odrywając oczu od powierzchni zwierciadła, uniosła klucz i zamieszała nim wosk, który momentalnie zaczął wirować, zmieniać barwę – wyglądał teraz jak dym na wietrze. Drzwi do Nawii się uchyliły, a czarodziejka poczuła, jak zimne dłonie próbują ją chwytać za nadgarstek, przedramię.

Na zewnątrz, pośród głuszy, zawołał puszczyk. Coś uderzyło o okiennicę, pod którą spoczywała zasuszona głowa.

– Stęskniłeś się za mną, wołchwie? – zapytała z uśmieszkiem Agara.

Rozległo się ponowne uderzenie, a po nim… bicie dzwonów. Wielu dzwonów. Dziesiątków dzwonów. Dym wypłynął ze zwierciadła. Zaczęły się z niego wyłaniać strzeliste wieżyce. Wieczne miasto, białe miasto, święte miasto, miasto, przed którym nie sposób się ukryć… Rzym. Czarodziejka nigdy tam nie była, dorastała jednak w przekonaniu, że miasto to stanowi jej dziedzictwo.

Skrzywiła się. Dym śmierdział. Śmierdział palonymi zwłokami.

W przelocie ukazała jej się czyjaś twarz. Młody mężczyzna. Dorosłe dziecko. Brzydki i rudy, z odstającymi uszami. Oblicze pociągłe, blade.

Jakaś obca myśl wdarła się do jej myśli: „Mój Rudziku, mój Rudziku… Dlaczego Bóg cię uczynił cesarzem?”.

Kolejna twarz. Poważna, delikatna… Dość pospolita, jeśli nie liczyć pięknych oczu jak dwa gorejące węgielki. Wydawała się Agarze dziwnie znajoma, jakby poskładana z wielu twarzy, które pamiętała z dzieciństwa. Czarodziejka przypominała sobie wyraźnie te proste nosy, ostro zarysowane brwi, długie rzęsy. Po chwili zrozumiała. To musiała być cesarzowa Teofano, krewna – choć nie tak bliska, jak życzyliby sobie Sasi – cesarza Jana Tzimiskesa z Konstantynopola, a żona Ottona młodszego zwanego Rudym, cesarza Rzymu.

Puszczyk zawołał ponownie. Coś po raz trzeci uderzyło o okiennicę.

Agarze zakręciło się w głowie. Zachwiała się i nagle poczuła się bardzo stara, zmęczona. Przed oczami przewinął jej się ciąg obrazów. Wiedziała, że zaklęcie przestaje działać. Uścisk zimnych rąk osłabł, by zaraz zniknąć ze szczętem.

Drzwi do Nawii się zamknęły.

Czarodziejka cofnęła się od zwierciadła i misy. Żelazny klucz wyśliznął jej się i z głuchym hukiem uderzył o podłogę. Bolały ją palce. Gdy uniosła je do oczu, ujrzała nie własną dłoń, lecz dłoń starej kobiety. Przycisnęła ją pospiesznie do brzucha, skryła w fałdach sukni.

Obróciwszy się, zobaczyła, że jeden z rzezańców stoi przy drzwiach.

– Czego? – warknęła.

Służący wskazał w stronę sieni.

Kiedy tam przeszła, ostrożnie – z czcią – ułożył jej sobolowy płaszcz na ramionach i spiął go srebrną broszą. Razem wyszli przed dwór. Mijając poskręcane zdziczałe grusze i krzaki trzemchy, dotarli na skraj ostrowu.

Pierwszym, co ujrzała Agara, był płomień pochodni tańczący na wietrze nad tatarakami na przeciwległym brzegu rzeki; w jego blasku dało się dostrzec sylwetkę szczupłego mężczyzny w opończy z wilczej skóry z kapturem naciągniętym nisko na twarz. Spoglądał w górę rzeki, w zupełnie innym kierunku, niż leżała wyspa. Czarodziejka uniosła wzrok ku niebu. Zdawało jej się, że dopiero co zaszło słońce, a tymczasem księżyc stał już wysoko – to się pojawiał, to znikał za chyżo mknącymi chmurami.

Na granicy światów czas płynie inaczej.

– Długo tam stoi? – zapytała rzezańca.

– Od drugiej godziny pierwszej nocnej warty, pani – odparł śniadoskóry mężczyzna, podając miary czasu tak, jak go nauczyła, na modłę bizantyńską.

– A która teraz godzina?

Sługa się zawahał.

– Kończy się druga warta. Będzie po północy.

Agara dotknęła czubka nosa. Był chłodny; wyobrażała sobie, że zdążył się już zaróżowić. Popatrzyła ponownie ku mężczyźnie w opończy.

– Przemarzł, biedaczek. Płyń po niego.

Rzezaniec bez ociągania wyciągnął z przybrzeżnego krzu dłubankę, pchnął ją na wodę, skoczył zwinnie do środka i odpychając się długim drągiem, przepłynął na przeciwległy brzeg Piany. Czarodziejka obserwowała, jak się zatrzymuje nieopodal zakapturzonego przybysza, jak wymieniają jakieś słowa. Gość zniknął na chwilę, a gdy wrócił, prowadził konia. Widać nie chciał go zostawiać pośród głuszy w taką noc. Rozsądnie. Nie wsiadł też do dłubanki, lecz skoczył na siodło, wparł wierzchowca do rzeki i wpław przeprawił się za sługą na ostrów.

Agara poleciła rzezańcowi, by zajął się koniem, sama zaś ruszyła z powrotem do dworu i tylko rzuciła przez ramię do zakapturzonego mężczyzny:

– Chodź, osusz się przy ogniu.

Przez sień przemaszerowali prosto do izby ze zwierciadłem. W jej rogu znajdował się okrągły gliniany piec z kopułą – dobrze nagrzany. Przybysz nie skierował się jednak w jego stronę. Stanął pośrodku pomieszczenia i popatrywał ku zwierciadłu – naraz nieśmiało i pożądliwie.

– Możesz spojrzeć – rzuciła Agara, siadając na wygodnie wymoszczonym siedzisku przy piecu. Sięgnęła po stojący nieopodal dzban wina. – Skończyłam już wróżby.

Mężczyzna zbliżył się do zwierciadła i zsunął powoli kaptur, a w tafli polerowanego srebra ukazała się przystojna, choć przyszarzona już wiekiem twarz o ostrym słowiańskim nosie, kształtnym podbródku i zgrabnie skrojonych ustach. Okalały ją długie włosy barwy starego złota.

– Proszę, proszę, a któż to jest najpiękniejszy w świecie? – odezwała się czarodziejka. – Nie ty aby, mój Żyrko?

Gość milczał przez chwilę. Agara zastanawiała się w tym czasie, czy ktokolwiek inny zwraca się do niego w ten sposób; imię Wirciżyr nie mogło jej jednak przejść przez gardło, było dla niej zbyt śmieszne.

– I nasi żercy odprawili wróżby – powiedział w końcu. – Przyjeżdżam prosto z Radogoszczy.

– Coś takiego. Ciekawam, co im wyszło. Będzie dalej wojna?

Minionego lata plemiona Wieletów – zarówno te uznające nad sobą sąd cesarski, jak i te podległe jedynie wiecom – postanowiły skorzystać z nieobecności wojującego w Italii Ottona, aby przegnać Sasów i ich boga z Brennej i Hobolina i wzniecić wielkie powstanie przeciw Rzeszy. Pod ich naporem upadła cała Marchia Północna, a jej śladem poszłyby może i pozostałe marchie utworzone na słowiańskich ziemiach, gdyby powstańców nie udało się zatrzymać nad rzeką Tangerą.

Wirciżyr wzruszył ramionami.

– Żercy obawiają się kolejnej wielkiej bitwy – powiedział. – A stare rody już żrą się między sobą. Ci z Brennej i Hobolina nie palą się wcale, by uznać nad sobą zwierzchność wiecu z Radogoszczy. Hobolanie mają wszak od wieku swoich kniaziów, których i Sasi poważali. W jakimś stopniu. Krążą głosy, żeby się układać z Krwawym Mieszkiem, a przez niego z Cesarstwem. Inni znowu chcą przymierza z Mściwojem. Jeszcze inni najradziej przeprawiliby się za Łabę, by nałapać, ile się da, na własną rękę, i nie musieć części łupów odsyłać do kąciny. Wróżby więc wyszły niejasne. Biały koń raz minął wszystkie trzy włócznie, które położyli przed nim żercy, raz nastąpił na jedną, potem znowu na dwie. Wojna pewnikiem będzie, ale kiedy i jaka… Kto wie?

– A co na to wasz ponury bóg?

– Stary Bogumił dziś o brzasku wyszedł nad jezioro. On jeden spośród żerców pozostaje jeszcze wierny najdawniejszym obyczajom. I bóg przybył na jego wezwanie. Przemówił. Byłem tam z innymi, słyszałem. Swarożyc łaknie krwi.

– Dobrze. Damy mu zatem krew.

Wirciżyr drgnął, jakby zamierzał się obrócić, nie uczynił tego jednak. Zdawał się urzeczony własnym odbiciem.

– Widziałaś to we wróżbach? – zapytał.

Agara nalała wina do dwóch kielichów. Jeden z nich postawiła na skraju wymoszczonej drogimi materiami ławy u swoich stóp, drugi w zadumie obracała w palcach.

– Nad młodym Ottonem zawisło widmo śmierci – powiedziała. – Nie przeżyje zimy. Nigdy nie wróci ze swojego ukochanego Rzymu. A wiesz, co to oznacza.

– Kolejną wojnę o tron. Tak jak przed dziesięciu laty, kiedy umarł stary Otton, a koronę chciał zagarnąć dla siebie Henryk z Bawarii. To stwarza dla nas dogodną okazję. Gdyby Duńczycy się z nami sprzymierzyli, moglibyśmy zadać potężny cios chrześcijanom, zarówno Sasom, jak i Obodrzytom.

– Obodrzyci nie są waszym wrogiem – odparła czarodziejka, maczając koralowe usta w winie. – A w Danii… W Danii sprawy zmierzają wreszcie ku nieuchronnemu rozwiązaniu. Zbliża się przesilenie. Pewnie nie zdajesz sobie z tego sprawy, ale syn mojego Haralda w przyszłym roku skończy czternaście lat.

– Syn Tofy – wtrącił Wirciżyr.

– Tak. Według duńskiego prawa stanie się mężczyzną. Harald zamierza wprowadzić go na letni thing całego królestwa, czym potwierdzi jego ród i dziedzictwo. Uwierz mi, Żyrko, przed tym thingiem wiele się w Danii wydarzy. Nie brakuje takich, co gotowi byliby się sprzymierzyć z Sasami przeciwko mojemu Haraldowi. Włącznie z matką chłopaka. A śmierć cesarza stworzy dla nich idealną szansę: każdy będzie szukał sojuszników.

– Więc co chcesz, żebym dla ciebie zrobił?

Agara uśmiechnęła się, nie odpowiedziała od razu.

– Chodź do mnie, Żyrko – rzekła. – Połóż się, zagrzej. Miałam dziś zły sen, wiesz? Więc będę dla ciebie dobra.

Mężczyzna westchnął i powoli odwrócił się od zwierciadła. Ściągnął wilczą opończę, zawiesił ją przy piecu, by schła.

Jego twarz była zniszczona nie do poznania. Nos miał bezkształtny, wielokrotnie łamany, górną wargę rozciętą i źle zrośniętą, tak że odsłaniała zęby w wiecznym grymasie. Najgorsze były jednak lśniące, porowate blizny pokrywające lewą połowę jego twarzy, od czoła, przez policzek i żuchwę, aż po szyję. Takie ślady potrafiła wydrążyć i wygryźć w ludzkim ciele jedynie wrząca oliwa.

Wirciżyr uniósł kielich z winem, usiadł na ławie i wyciągnął nogi w stronę ognia. Z jego butów i luźnych wieleckich spodni uniosła się para.

– Połóż się – powiedziała Agara.

Znała Wirciżyra od blisko dwunastu lat. Podczas wygnania szukała przydatnych ludzi, przydatnych istot obdarzonych mocą, którą mogłaby nagiąć do swego kaprysu. Znalazła ich wiele, on jednak był kimś szczególnym. Upewniła się w tym z czasem, kiedy odsłonił przed nią duszę – do ostatniej drobiny – ale przeczuwała od razu. Odkąd tylko usłyszała, że jest wśród Wieletów młody wojownik, który nie czuje bólu, nie boi się ran, a w boju przemienia się w wilka. Wilkołak. Wołchw.

Zbieg okoliczności? Czy znak od prządek splatających ludzkie losy?

Kiedy go odnalazła, umierał. Był na wyprawie do gnieźnieńskiego kraju, uczestniczył w szturmie na Lubusz. Towarzysze przywieźli go na prostym wozie. Jego twarz okrywała lniana płachta nasączona wodą; na materiale wykwitały żółto-czerwone plamy. Czarodziejka opatrzyła rany młodego jeszcze wówczas wojownika, opiekowała się nim tygodniami. Wówczas właśnie odkryła, że nie jest mężczyzną, tylko rzezańcem. W niczym nie przypominał jednak służących czarodziejki – pozbawionych męskości we wczesnym dziecięctwie, potem zaś stopniowo pozbawianych przez nią woli. W swym krótkim życiu zdążył poznać pożądanie, nie mogąc zaś dać mu upustu, poprzez szaleństwo odkrył w sobie moc.

Teraz patrzył na swą wybawicielkę smętnymi kocimi oczami i pospiesznie chłeptał wino. A gdy opróżnił kielich, oparł nogi na ławie i wychylił się ku Agarze, aby złożyć jej głowę na podołku.

– Pięknie pachniesz – mruknął.

– Ty za to pachniesz rzeką.

– To źle?

– Napij się jeszcze wina.

Wirciżyr pozwolił, aby czarodziejka napoiła go z własnego kielicha. Odrobina wina pociekła mu po brodzie. Agara otarła ją ręką i pogłaskała mężczyznę po policzku.

– Nie patrz na mnie – powiedział. Obrócił się na bok i skrył twarz w fałdach jej sukni jak dziecko. – Co chcesz, żebym zrobił?

Rozumiała go. Uniosła do światła dłoń, w której wcześniej trzymała klucz do Nawii. Skóra wyglądała już zwyczajnie, młodo, stawy były jednak wciąż lekko opuchnięte.

Czarodziejka opuściła rękę, musnęła łopatkę Wirciżyra. Myślała o wszystkich bliznach skrytych pod ubraniem. Zwłaszcza tych na plecach, które mężczyźni z jakiegoś powodu uważali za szczególnie poniżające. Wspomniała, jak wtedy, przed laty, gdy uratowała mu życie, nie chciał pozwolić zdjąć sobie koszuli, bo wstydził się starych ran.

– Nie byłbym się dał… – mamrotał w gorączce. – Nie byłbym się dał, ale capnęli mnie we czterech. Co można zrobić, jak cię tak czterech trzyma?

„Co można zrobić? – zastanawiała się wówczas. – Czterech mężczyzn wystarczy, aby złamać człowieka. A czterdziestu mężczyzn? Dzień po dniu? Nie byłbyś się dał, chłopczyku?”

Agara opędziła się od wspomnień. Wypiła resztkę wina.

– Sprawię, abyś znalazł się blisko Tofy – odezwała się po chwili. – A ty zawiedziesz ją do swego boga.

– Żeby ją zabił?

Głos Wirciżyra, stłumiony przez warstwy drogiego bławatu, brzmiał czegoś niewinnie.

– Mówiłeś, że pragnie krwi.

– Tak. – Chwila ciszy, potem znów: – Tak. Dobrze. Zabiorę ją do Swarożyca.

3

Wyszli z osady długim orszakiem, z pochodniami i śpiewem – płomienie szarpały się na wietrze jak żywe stworzenia. Droga była kręta, prowadziła pod górę, na grzbiet klifu, wśród falujących traw. Po obu stronach, za nic sobie mając sprawy ludzi, pasły się owce. Powietrze pachniało rześko, pachniało wiosną, pachniało nowym życiem. W oddali huczało morze.

Gdzieś wysoko pod niebem zabrzmiał zew ptaka. Tofa uniosła wzrok i ujrzała kormorana wzlatującego na bryzie. Przez chwilę wyobrażała sobie, że jest na jego miejscu, że patrzy, jak figurki ludzi wdrapują się na płaskowyż, wchodzą pomiędzy szare bloki kamienia – ustawione tak, że tworzyły obrys olbrzymiej łodzi – i składają mary wraz ze spoczywającym na nich ciałem mężczyzny na szczycie przygotowanego wcześniej stosu pogrzebowego. Otrząsnęła się. Przez mgnienie oka czuła osobliwe mrowienie, jakby ktoś miał lada moment ująć ją za rękę.

– Wszystko dobrze, matko?

Obróciła głowę. Uśmiechnęła się.

Głos Swena ciągle ją zaskakiwał. Chłopak – urodzony na wiosnę, jare dziecię, jak mawiano w Mechlinie, kiedy była mała – kończył właśnie czternaście lat i choć pierś miał wciąż wąską, a nogi niezgrabnie długie względem reszty ciała, brzmiał już niemal jak dorosły. Tofa pomyślała, że jest piękny. Nie był, jeszcze nie, ale słońce wyostrzało mu rysy, zmazywało pozostałości dziecięctwa i wydobywało na wierzch twarz urodziwego mężczyzny, jakim miał się stać w nadchodzących latach.

– Tak – powiedziała królowa. – W porządku.

Smutek tlał w niej słabiutko, bardziej podobny do żalu, jaki przychodzi wraz z końcem każdego lata, niż bólu po stracie ukochanej osoby.

Przez minione dziesięć lat Sigurd przyfruwał do niej czasem na Skagen, do Ribe albo do innych zakątków Jutlandii, w których pomieszkiwała, kiedy Harald bawił w Jellinge. Nie zostawał nigdy dłużej niż dwa, trzy miesiące. Tofa piła wówczas przyrządzane przez Tomiłkę napary wywołujące bezpłodność i wyjeżdżali w odludne miejsca, żeby się kochać. Na początku robili tak dość często. Później, kiedy Swen zaczął dorastać, na skalda padło jakby jakieś onieśmielenie. Wstydził się obecności chłopca, wyczekiwał chwil, kiedy król zawezwie syna do siebie.

A tych nie było znowu tak wiele. Sinozęby nie dotrzymał większości złożonych obietnic. Dla Swena rzadko miał czas, bo wojował nieustannie w Norwegu i Swelandzie albo siedział z Agarą na Fionii czy Zelandii i nie życzył sobie towarzystwa. O Sigurda się nie wściekał, lecz kiedy Tofa – zmęczona samotnością – szukała wytchnienia w ramionach innych mężczyzn, kapitanów okrętów z jak najdalszych stron, a on się o tym dowiedział, upijał się i urządzał burdy, i wrzeszczał, że jego imieniem gęby sobie wycierają najgorsze szmaty po najbardziej zapadłych portach Długiego Morza. Raz wbił sobie nawet do głowy, że aby uciszyć plotki, powinien spłodzić kolejnego potomka. Niewiele zabrakło, a byłaby go pchnęła nożem. Bogowie świadkiem, gdyby nie był tak urżnięty, że po wdarciu się do jej komory sypialnej w Jellinge uwalił się na skrzynię i nie mógł wstać, zadźgałaby go na miejscu bez najmniejszych wyrzutów sumienia.

Najgorsza ze wszystkiego była jednak obecność Agary. Widywały się, oczywiście, od czasu do czasu. Nie dało się tego uniknąć. I były zawsze dla siebie niezwykle uprzejme.

Ale Tofa nie chciała myśleć o czarodziejce. Chciała myśleć o Sigurdzie.

Przyszedł taki czas, że nie widzieli się długo. Ponad rok. Potem skald przyjechał do niej do Ribe, gdzie siedziała w gościnie u Tomiłki i Panidomu, za którego Pomorzanka wyszła po śmierci swego pierwszego męża Hrodulfa, niegdysiejszego jarla Hedeby. Sigurd był już wtedy chory. Posiwiał, zszarzał, zbladł i schudł, tak potwornie schudł – jakby coś pożerało go od środka. Królowa opiekowała się nim w ostatnich miesiącach życia. A gdy czas się zbliżał, zaproponowała, że poprosi Sinozębego, aby pozwolił mu wrócić na rodzinną wyspę, na Samsø. Żeby mógł tam umrzeć. Sigurd się nie zgodził. Chciał, by go zabrała na Skagen i tam pochowała.

Tofa popatrzyła ponad krawędzią klifu – ku morzu. Fale były tego dnia wysokie, z szumem rozlewały się po niewidocznej plaży. Czasem grzmociły o kamienie, a wiatr unosił drobinki piany i plótł z nich ledwo widoczną mgiełkę.

Ponad przestworem wód szybowało więcej ptaków. Wołały tęsknymi głosami.

„To cudne miejsce na pożegnanie – pomyślała. – Jego dusza będzie znowu wolna. Kormorany zabiorą ją do Wyraju”.

Odczekała, aż sługi skończą się krzątać, a potem dała znak, by rzucać pochodnie. Przez materiał sukienki przycisnęła zawieszony między piersiami bursztynowy topór Peruna.

„Perunie, ześlij tęczę, po której będzie mógł wrócić do Wyraju – modliła się w duchu. – Welesie, nie broń mu przejścia przez rzekę dusz. Mokoszo, matulu, utul jego prochy”.

Nasączone olejem drewno zajęło się szybko. Zadął wiatr i wnet płomienie wyskoczyły w górę. Posypały się iskry, całe tumany iskier wirujących wśród podmuchów niby chmary świetlików w Noc Kupały. Wzlatywały ku niebu i gasły, wzlatywały i gasły. A morze wzdychało nieopodal.

Kiedy ogień pochłonął zwłoki Sigurda i zaczął słabnąć, dopełniono ostatnich rytualnych czynności i pochód ruszył z powrotem w dół, do osady. W kamiennej łodzi pozostała tylko stara kobieta, która miała czuwać przez resztę dnia i całą noc, śpiewając zaklęcia, a potem, u zarania nowego dnia, gdy prochy będą już chłodne, zebrać je do srebrnej urny, aby można je było złożyć w ziemi i oznaczyć grób kamieniem runicznym.

W drodze do domu Tofa była cicha, zamieniła z synem ledwie kilka słów. Uśmiechnęła się jednak, gdy u jej boku zjawił się potężny starzec o wielkiej brodzie i burzy białych włosów – Tulir, ojciec Margeira, pan na Skagen. To u niego byli wraz z synem w gościnie.

Jarl musiał mieć z sześćdziesiąt lat, ale trzymał się dobrze. Niezależnie od pory roku każdy dzień zaczynał od kąpieli w morzu. I tylko narzekał, że w głowie mu się czasem kręci, zwłaszcza kiedy go zacznie bujać w siodle albo na statku. Dlatego przestał podróżować – tak mówił. Choć może więcej to miało wspólnego z powrotem Ernbiorna, Margeirowego brata, którego szykował na swego następcę. Ernbiornowi od pewnego czasu przykrzyło się siedzenie w Norwegu. Pusto mu się zrobiło we dworze na wybrzeżu, niedaleko Oslo, bo go żona odumarła i wydał już za mąż cztery z pięciu córek. Postanowił więc, że pora płynąć do domu, ożenić się znowu. Nie żeby zagrzał miejsce na Skagen. Wiking był z niego z urodzenia, co rusz gnał a to na wojnę, a to na jakiś thing miejscowy, by zaczerpnąć wieści, a to w dalekie kraje za handlem.

O nim też pomyślała zaraz królowa, gdy zbliżyli się do dworu i ujrzeli ruch w podwórcu. Kręciło się tam wielu pachołków, swoich i obcych, do stajni wprowadzano konie.

– Mamy gości? – zapytał Swen.

Tofa niby była gotowa na to, co ujrzy, a jednak poczuła ucisk w piersi, gdy pośród przybyszów zamajaczyła wysoka, długonoga postać, gdy mignęły jej niebieskie oczy. „Co ty, głupia? Co ty?” – skarciła się w duchu. Widać rozckliwił ją pogrzeb.

– Ernbiorn! – zawołała. – Co tu robisz? Myślałam, że miałeś zostać na południu przez kilka miesięcy.

Wysoki przybysz zatrzymał się, obrócił. I już przepychał się między pachołkami, już szczerzył zęby. Wyglądał jak Margeir, a jednocześnie w niczym go nie przypominał. Był grubszy od brata, bo lubił dobrze zjeść i dobrze wypić. Miał źle zrośnięty nos, bo lubił się bić. Jego oczy otaczały zmarszczki, bo lubił się śmiać. Podobał się kobietom – poza Tofą, w której pociąg potrafili wzbudzić tylko nieliczni mężczyźni: cisi, zapatrzeni w morze. Kiedy się poznali, przez chwilę próbował się do niej zalecać, lecz szybko dał sobie spokój i zostali przyjaciółmi.

– Mieliśmy wieści – rzekł teraz. – Zastały mnie w Jellinge, ale posłałem tylko gońców do Haralda, na Zelandię, i pognałem tutaj.

– Do Haralda i Agary… Co to za wieści? Co się stało?

– Wieści z Cesarstwa. – Ernbiorn zacukał się nagle. Westchnął sobie jak znużony łowami kocur. – Śmierć, gołąbeczko, śmierć… O takich rzeczach lepiej mówić w czterech ścianach…

4

Zebrali się w halli. Tulir siadł na ławie przy głównym palenisku, w samym środku długiej izby. Ernbiorn stanął nad nim z jednym butem na zgrubnie ociosanym pniaku i plecami wspartymi o drewniany filar zdobiony wilczymi głowami – znakiem rodu Ulflingów. Tofa została kawałek z tyłu. Oglądała się na Swena, któremu towarzyszył Przebor, syn Tomiłki. Przebor, jak gdyby prawem zasiedzenia, stał się najlepszym przyjacielem jej syna, ale nie widziała go na pogrzebie – za to, gdy wrócili do dworu, wyrósł niczym spod ziemi. Obaj chłopcy trzymali się w cieniu bocznego skrzydła izby, za filarami, blisko wyjścia do sieni. Oczy im błyszczały.

– Swen – odezwała się królowa – idźcie przypilnować pachołków Ernbiorna.

– Chłopak powinien zostać – bąknął Tulir. – Może być, że niedługo zostanie królem. Niech się uczy.

Tofa spiorunowała starca wzrokiem.

– Nie będę się powtarzać, idźcie pilnować pachołków. Król powinien w pierwszej kolejności zatroszczyć się o swoje sługi i swoje dobra.

Swen marudził chwilę, lecz zaraz skinął na Przebora i razem wyszli w podwórzec.

Ernbiorn huknął śmiechem.

– Już lecą podsłuchiwać – orzekł. – Za łatwo ustąpił.

Królowa nie odpowiedziała. Bez słowa siadła na ławie i łypnęła na Tulira, który uśmiechnął się rozbrajająco i ujął ją za rękę – był jednym z niewielu ludzi, którym na to pozwalała, może dlatego, że jego dłonie były duże i chłodne i, choć sama przed sobą by się do tego nie przyznała, przypominały jej dłonie Margeira.

– A co ty tak na mnie srogo spozierasz? – zamruczał w brodę stary jarl. – Wiem, wiem. Nie ja rodziłem, nie mnie się mądrzyć. Mam własnego i wyrósł na nic dobrego. No, gadaj, synek. Kto tam umarł w wielkim świecie?

– A cesarz. No. Młody Otto. Wśród Tysków popłoch. Na zimę się zawinął, powiadają: w samo Jul. Gdzieś był na krańcu świata, więc sporo wody upłynęło, nim wieść dotarła do uszu cesarzowej. A potem chcieli sprawę trzymać w ciszy, żeby syna, też Ottona, koronować, zanim się książęta Rzeszy zaczną szarpać między sobą. Ale takiej rzeczy w ciszy nie utrzymasz. Mam wieści sprawdzone z Wolina, że Krwawy Mieszko na coś się szykuje. Łodzie słał za morze, do Swerów, żeby syna stamtąd ściągnąć. Chwali się ponoć, że Henryka z Bawarii na cesarskim tronie usadzi. I rzeczywiście, tego Henryka Tyskowie trzymali gdzieś w piwniczce, a teraz puścili. I tylko patrzą, czy ichni jarlowie staną po jego stronie, czy jednak opowiedzą się za małym Ottonem. Czyli nie Ottonem, tylko jego matulą Teofano. No. Za miesiąc ma być wielki thing całej Rzeszy. Wtedy obiorą sobie nowego króla, jak u nas. Twój ojciec, Tofa, też się tam wybiera. A do tego Mieszko i czeski Burisleif.

– To dobry moment, żeby odbić Hedeby i pozostałe ziemie za Danevirke, które Sinozęby musiał ustąpić Sasom – zauważył ostrożnie Tulir.

– Mm – potaknął Ernbiorn. – Panidomu i Ulfryk Hrodulfsson już puścili wici, zbierają jutlandzki thing. Młodemu Ulfrykowi widać źle się wiodło w kraju Irów, bardzo się pali odzyskać ojcowiznę i tytuł jarla. Sinozęby może dołączy do nich, jeśli wróci z Fionii. A jeśli nie… pójdą bez niego. Ja bym się, ojciec, na ten thing wybrał.

– Na wojnę chcesz iść?

– Gdzie tam, na wojnę. Co mnie Hedeby obchodzi? Ale niech mi thing da pełnomocnictwa, to pojadę do Kwedlinburga, do Tysków. Henryk się, powiadają, z młodym Billungiem nie lubi. Zresztą Billungowie zawsze trzymali z Ottonami, bo to i to Sasi, a tamten… Bawarczyk! W każdym razie przypuszczam, że Henryk będzie gotów bez walki oddać ziemie, które stracił Sinozęby, żeby tylko Bernarda osłabić. A może i naszą sprawę wesprze.

– Jak? – zapytał Tulir spod namarszczonych brwi. – Wojów ci da? Słaby to sprzymierzeniec, raz go już pobili.

– Wystarczy, żeby uznał Swena za króla Jutlandii, z danin go zwolnił. Wojów mamy dosyć. Starym rodom nie w smak rządy Sinozębego, zbyt długo próbował trzymać jarlów na smyczy. A teraz co? Postarzał się i uścisk jego zelżał. No to podnoszą głowy. Zobacz, ojciec, Harald z dawna wiedział o chorobie Sigurda, musiał wiedzieć, ale nowych zakładników nie wziął. Myśli może, że Biornlingowie z Samø zapomnieli mu dawne krzywdy. O, to się jeszcze przeliczy! Powiadam ci, że głupieje z wiekiem, traci kły. Od druhów się odwrócił i już świata poza tą swoją wiedźmą nie widzi. A tak się nie da. Król jest tylko tak silny jak jego hird, jak towarzysze broni, którzy go trzymają przy władzy.

– Ja też się postarzałem, synek. Uważasz, że głupieję z wiekiem?

Ernbiorn machnął ręką.

– Ojciec to co innego.

– No to słuchaj mojej rady. – Tulir uśmiechnął się pod wąsem. – Przymierzyć się z Sasami niebezpiecznie. Mściwój próbował i jak na tym wyszedł? Ale…! Niebezpiecznie też z nimi wojować. Sinozębemu to nawet na rękę, żeby jutlandzcy jarlowie wyprawili się bez niego za Danevirke. Pewnie, niech się wykrwawiają, niech marnują siły. Dostaną po dupie? Dobrze. Łupów nabiorą? Też dobrze, bo wikingowie stawią się na powszechny thing całego królestwa rozleniwieni i zadowoleni z siebie. Tu trzeba być sprytnym. Jeśli chcemy gdzie szukać wsparcia, lepiej zwrócić wzrok ku Obodrzytom. Mściwój urazę żywi i do Haralda, i do młodego Billunga. Na pewno chętnie ujrzy na tronie swego wnuka.

– Drugi raz ojca do Danii nie wpuszczę – odezwała się cichym głosem Tofa, która dotąd w zadumie słuchała rozgadanych mężczyzn.

– Nie taki mam zamysł – odparł stary jarl. – Mówisz, synek, że Mściwój się do Kwedlinburga wybiera. No to trzeba go przeciw Billungowi podjudzić. Niech pójdą Obodrzyci na Sasów, a na południu będziemy mieli spokój. Potem się zobaczy. Na walnym thingu można spróbować namówić Haralda na kolejną wyprawę do Norwegu i pod jego nieobecność ogłosić Swena królem.

– Nie, ojciec. – Ernbiorn gwałtownie pokręcił głową. – Król musi zostać wybrany na thingu, inaczej Duńczycy za nim nie pójdą.

– Na thing ściągną jarlowie z Zelandii, Fionii i Skanii. Wielu z nich to krewniacy Haralda, nie ma nas dość, by stawić czoła im wszystkim. A nawet jeśli… Zbyt dużo krwi się poleje. Nie, aby koronować Swena na thingu, potrzeba wielu mieczy. Musielibyśmy sprzymierzyć się albo z Henrykiem, albo z Mściwojem.

Ernbiorn podrapał się po masywnym karku, oderwał plecy od filaru i przysiadł na pniaku, na którym dotąd trzymał stopę.

– Co ty o tym sądzisz, Tofa? – zagadnął.

Królowa zamrugała, otrząsnęła się.

– Sądzę – powiedziała – że nie zaszkodzi spotkać się z moim ojcem i wybadać go, zanim wyruszy do Kwedlinburga. Ale jest też trzecia droga, której nie bierzecie pod uwagę.

– Jaka? – zapytał Tulir.

– Jeśli w Kwedlinburgu odbędzie się thing całej Rzeszy i zapadnie decyzja, czy cesarzem ma zostać Henryk, czy mały Otton, zjawi się tam również cesarzowa Teofano, prawda? Być może to ona jest sprzymierzeńcem, którego nam trzeba.

– Ale gdzie, gołąbeczko, z babami mamy gadać? – parsknął Ernbiorn.

Tofa spojrzała mu w oczy. I patrzyła długo, tak długo, aż się spłonił, spuścił wzrok i zaszurał stopami.

– Rozumiem. Będę cicho – bąknął.

Tulir zaśmiał się z cicha.

– Cesarzowa może być dobrym sprzymierzeńcem, bo nie jest tak uwikłana w nasze sprawki jak młody Billung czy Mściwój. Ale poparcie jej oznacza poparcie małego Ottona, a to już jakbyśmy jedną nogą pchali się do łóżka z Sasami. Pytanie, co z tego będziemy mieli. I czemu Teofano miałaby nam pomóc.

– Z tego, co mówicie, wynika, że Sinozębemu koronacja Henryka może być nie mniej na rękę niż nam. Już samo to wystarczy, żeby opowiedzieć się za Ottonem. Do tego poprosimy Teofano o wojsko.

– A jeśli odmówi?

– Nie odmówi. Jak sami zauważyliście, najsilniejsze oparcie ma w Sasach. Potrzebuje ich, aby posadzić swego syna na tronie. Ale Sasi jej nie pomogą, jeśli będą zajęci wojną z nami i moim ojcem. My możemy zapewnić Teofano pokój na północy. Wojsko, które musiałaby posłać do umocnienia granicy, w połączeniu z naszymi stronnikami powinno wystarczyć, aby posadzić Swena na tronie. A potem… jeśli będzie trzeba… Jeśli będzie trzeba, pomaszerujemy na Mechlin.

– Ha! – Ernbiorn klasnął dłonią o udo. – Przewrotna nasza gołąbeczka, co, ojciec? A jakby tak ją cesarzową Duńczyków zrobić, co?

– Jeszcze przed chwilą wzdragałeś się gadać z babami – zauważyła Tofa.

– E, z babami to nie chcę. Z tobą co innego. Czyli jak, Mściwoja napuszczamy na Sasów, mącimy, wzburzamy wody, a potem grozimy Tyskom, że albo najmą nasze miecze, albo im te miecze spuścimy na karki? No, podoba mi się. Bardzo to po duńsku.

Tulir poczochrał brodę.

– Może się udać – rzekł. – Trzeba jednak rzecz dobrze rozegrać. Mściwój to jednak twój ojciec, Tofa, zły, dobry… nieważne, ojciec jest ojciec. A Obodrzyci to nasi sąsiedzi, długa wojna z nimi nam się nie opłaca. Lepiej postraszyć ich tylko trochę, a przy pierwszej sposobności popróbować układów. Teofano nic do tego, nie musi wiedzieć, byle miała spokój. Gorzej, że jutlandzcy jarlowie na Sasów zawzięci… będą chcieli przynajmniej odzyskać Hedeby. Przepływa tamtędy dużo żelaza i soli, i niewolników. Zdałoby się na sam początek przekonać cesarzową, aby nam zagrabione ziemie ustąpiła. Hm, tak. A to już cena niebłaha.

– Nie martw się, ojciec. – Ernbiorn wsparł się pod boki. – Wiesz, jak sobie radzę z kobietami.

– Wiem. Dlatego się martwię.

Ernbiorn ryknął śmiechem. Tofa tylko pokręciła głową.

– Oj, Ebbe – powiedziała. – Oj. Będę musiała jechać z tobą, prawda? Nawet dobrze, dawno chciałam zobaczyć tę cesarzową Tysków. Ciekawe, czy jesteśmy do siebie podobne? Słyszałam, że jest w moim wieku. Ale syna ma maleńkiego, a mój prawie dorosły… No, nic to. Pojedziemy na thing, a potem do Mechlina, a potem… do Kwedlinburga.

– O ile cię Harald puści – mruknął Tulir.

– Haraldem się nie martwię. Martwię się Agarą.

Tulir milczał chwilę; zawzięcie czochrał dalej brodę – zupełnie jak kiedyś Margeir. Wreszcie wstał, zniknął gdzieś w głębi dworu, a po chwili wrócił, niosąc miecz. Stary jarl przystanął u boku Tofy i wysunął broń na szerokość dłoni ze skórzanej, zmyślnie zdobionej pochwy. Klinga była gładka, jasna; zdawała się z lekka świecić. Rękojeść owinięto miękkim rzemieniem z barwionej na czerwono skórki. Głowica miała kształt głowy tura – zwierzęcia rodowego panów na Mechlinie.

– Patrz, jaki piękny – mruknął Tulir. – Frankońska robota. Stal jak piorun. Klinga, podobno, wykuta jeszcze za Wielkiego Karola, a ani smugi. Rękojeść sam kazałem taką dorobić. No, dla ciebie. Na szczęśliwszy dzień trzymałem, ale chyba teraz się nada…

– Tulirze…

– Ciii. Bierz i nic nie mów. Żelazo chroni ode złego.

Rozdział II

1

Wraz z nadejściem nocy zasłona deszczu pocieniała i gdzieś wysoko, ponad drzewami, księżyc wyłonił się z mroku, śliski i mokry, oklejony mgłą. Pokazał się i zaraz zniknął. Ciemność spłynęła na polanę, a wśród ruin kamiennej twierdzy rozbrzmiały szelesty, głosy, szemrania. Ktoś wędrował wśród cieni, zimne dłonie próbowały dosięgnąć się nawzajem. Potem zapadła cisza. Margeir odwrócił się powoli i ujrzał ogromnego niedźwiedzia. Zwierzę się zachwiało, ciemność wkoło niego zafalowała, jakby coś próbowało sięgać przez grubą opończę – niezliczone dłonie i twarze.

Ale był to tylko sen. Jeden z tych, które śnił już wcześniej, albo tych, które dopiero miał wyśnić – nie wiedział. W tym dziwnym miejscu, w którym się znalazł – w niewiadomej stronie na granicy światów – sny nie zachowywały się tak, jak powinny.

– Gorszy dzień, przyjacielu? – zagadnął długonogi Duńczyk.

Niedźwiedź sapnął ciężko i ułożył się w trawie, kryjąc swe niepokojąco ludzkie oblicze między masywnymi przednimi łapami.

Nie był to oczywiście żaden niedźwiedź, tylko bóg. I powolutku, powolutku umierał.

Margeir wyczuwał to od pewnego czasu – jak długiego, nie potrafiłby orzec. Czas również nie płynął jak powinien, i trzeba było wytężać wolę, aby się nie pogubić w rachubie dni. Duńczyk szacował, że odkąd dał się schwytać w pułapkę Agary, minęło co najmniej kilka tygodni. Nie łudził się jednak. Mogło to tak naprawdę być kilka miesięcy.

Martwił się o Haralda. Trochę. Nie za bardzo. Agara nie pozwoli mu zginąć.

Ilekroć się budził, słyszał za to: „Wróć do mnie, Margeir”, choć to tylko wiatr gwizdał między podmurówkami dawno zawalonych domów. Z początku posępniał, słysząc te słowa, i robił sobie gorzkie wyrzuty. Potem zaczęły go drażnić. Chciał krzyczeć: „Nie mogę, nie mogę, Tove, daj mi już spokój!”. Tylko że głupstwem byłoby krzyczeć we śnie na wiatr.

Wiedział zresztą, że jego niewola wkrótce dobiegnie końca. Agara wysnuła swe zaklęcie z mocy starego boga. Który umierał…

Właściwie powinno to Margeira cieszyć. Ale nie cieszyło. Przyklęknął obok niedźwiedzia, na mokrej trawie, i wsparł się o potężne cielsko, a było to tak, jakby przytulił policzek do rozgrzanego pieca, na który ktoś rzucił niedźwiedzią skórę; w prastarych kościach płonęła gorączka. Żal go ogarnął. Oto przemijał tuż przy nim, dopalał się, kawałek bardzo starego czasu – i nie będą już mieli olandzcy Słowianie swego leszego, który, choć straszny, strzegł wszak najgłębszych kniei ode złego; nie będą mieli Normanowie swego Fornjota, czyli Tego, Który Mieszkał Tu Zawsze; coś jedyne w swoim rodzaju skończy się i zniknie, i nic się nie narodzi na jego miejsce, a świat stanie się odrobinę pustszy, odrobinę mniej barwny, odrobinę bardziej jednaki.

Margeir zaś straci swego dozorcę, lecz jednocześnie także – jedynego towarzysza niewoli. Nie licząc może kóz.

Kozy przychodziły i odchodziły wedle własnej woli. Jako jedyne, poza bogiem, miały wstęp za kamienne mury. Ludzie zjawiali się czasem, być może składali ofiary, dla więźnia pozostawali jednak wyłącznie głosami dobiegającymi jak gdyby zza grubej ściany. Choćby oczy wypatrzył, wyglądając przez bramę, widział tylko mgłę. Słyszał za to strzępki zdań, westchnienia, czasem śmiechy. Nawet teraz ktoś kręcił się przy twierdzy. Dziewczyna i chłopiec, nie, i dwóch chłopców.

Ogromny niedźwiedź uniósł powoli głowę. Z jego gardła dobył się udręczony pomruk, a Margeir zrozumiał – choć nie miał pojęcia jak – że prastarą istotę łamie w kościach i serce potyka się w przepastnej piersi, i coś pali, pali, pali niemiłosiernie w żołądku, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.

Bóg się skulił. Sapał. Kiwał z boku na bok.

– To już? – zapytał cicho, łagodnie Duńczyk.

Niedźwiedź zesztywniał. Nastawił uszu. Głosy zza muru pobrzmiewały coraz wyraźniej, zdawały się nadbiegać raz ze wschodu, raz z zachodu. Dwóch chłopców i dziewczyna. I konie.

Bóg jęknął, jakby dźwięki te sprawiały mu ból. Poderwał się nagle i pognał ku najbliższej bramie, i odbił zaraz na północ, tam gdzie rósł potężny pięciopienny dąb – jedyne drzewo widoczne przez mgłę. Tam właśnie mieściła się gawra.

Margeir również ruszył ku wąskiemu przesmykowi w murze, przez który można było – to znaczy mógł kto inny niż on – wydostać się na otaczającą twierdzę polanę. Nim do niej dotarł, deszcz ustał i – jak to we śnie – wstało od razu popołudniowe słońce.

Długonogi Duńczyk wyjrzał za obwarowania. Rzadki mleczny opar wirował nad trawą.

Coś jednak było inaczej. Margeir uświadomił sobie, że do jego nozdrzy dociera woń, której nie czuł od dawna, a kojarzy mu się z domem: woń koni. Posłyszał też zaraz parskanie, mruczenie, niecierpliwe tąpnięcia kopytem. I las. Słyszał las. Mgła unosiła się powoli, rozwiewała, odsłaniała strzeliste korony świerków i sosen.

Za jego plecami coś zaszeleściło. Rozpoznał dźwięk kroków. Obrócił się powoli i zmarszczył brwi.

– Hm – mruknął pod nosem, myśląc o starym bogu i o dogasającej mocy zaklęcia. – Więc przyszedł na ciebie czas.

Stała przed nim para dzieciaków, na oko może osiemnastoletnich. Dziewczyna była trochę ładna, trochę brzydka, koścista, z nogami jak czapla, smagła, ciemnowłosa, ubrana po męsku, z włosami zwiniętymi w małżeńskie sploty, lecz niezakrytymi czepkiem, co momentalnie przywiodło Margeirowi na myśl Tofę. Chłopak – krępy, barczysty, z krągłym podbródkiem – nie przypominał w niczym towarzyszki, a mimo to po zachowaniu obojga zaraz dało się zauważyć, że są rodzeństwem.

– Co tu robisz, dobry człowieku? – zagadnęła dziewczyna, nieco zadziornie, co znowu skojarzyło się Margeirowi z Tofą. – Kozy pasiesz?

Długonogi Duńczyk uśmiechnął się mimowolnie.

– Nakarmiłem je raz, a teraz nie chcą się odczepić – odparł.

– Kim jesteś? – zapytał chłopak.

Margeir się przedstawił, wytłumaczył, skąd przybywa, któremu królowi przysięgał wierność i gdzie miał czekać na niego statek. Czuł się jednak, jakby dalej śnił, jakby to ktoś inny mówił za niego. Przypatrywał się uważnie parze dzieciaków. Wydawali mu się czegoś nieprawdziwi. I mówili nie olandzką gwarą, lecz w języku Swerów z Upplandu, tyle że z jakimś obcym zaśpiewem.

– A wy kim jesteście? Nie brzmicie mi na Swerów. Ani na olandzkich Wendów.

Chłopak i dziewczyna popatrzyli po sobie. Coś zaiskrzyło w ich spojrzeniach, jakieś niewypowiedziane słowa przepłynęły w powietrzu, utwierdzając Duńczyka w przekonaniu, że ma do czynienia z rodzeństwem.

– Jestem Sigrid Misikosdottir – oświadczyła młódka. – A to mój brat Burisleif.

Margeir milczał chwilę, przygryzając brodę. Misikosdottir. Mieszkowiczówna. I Burisleif. Bolesław. Wiedział, że gnieźnieński Mieszko ma ze swej chrześcijańskiej żony Dobrawy dwójkę dzieci, chłopca i dziewczynkę, że chłopiec nosi imię Bolesław po wuju, czeskim kniaziu. Zdawało mu się jednak, że powinny to być kajtki takie, o, w wieku Swena.

– Jesteście dzieciakami Krwawego Mieszka… – odezwał się wreszcie, tonem na poły pytającym. A gdy ujrzał w ich oczach potwierdzenie, dodał ostrożnie: – Przemawiacie w jego imieniu czy w imieniu Eryka z Upplandu?

– W swoim własnym – odparł buńczucznie młody Bolko.

– Proszę cię zatem, Bolesławie Mieszkowicu, o prawo gościny. I ciebie też, Sigrid.

– Po naszemu wołają mnie Witka – powiedziała dziewczyna. – No, Wicisława.

Duńczyk uśmiechnął się ponownie.

– Witka. W porządku. Nie szukam z nikim zwady. Tutejszy jarl, Magnus z Hauldtorp, może za mnie poręczyć.

– Nie bardzo. – Witka zmarszczyła nos i cmoknęła jakby z przyganą. – Nie żyje od roku.

Margeirowi zaszumiało w uszach. Wrażenie, że śni dalej sen wariata, wróciło ze zdwojoną siłą. Słyszał, że Bolko odchrząkuje, zadaje jakieś pytania. Sam gadał dalej, odpowiadał. Ale coś było nie tak, bardzo, bardzo nie tak. Witka musnęła jego łokieć i przez chwilę zdawało mu się, że to Tofa weźmie go zaraz pod ramię. Wskazała na bramę.

No tak. Umarł bóg, pora wychodzić, pora wracać.

„Wróć do mnie, Margeir”.

Długonogi Duńczyk przymusił się do ruchu. I nagle ogarnęło go uczucie pędu, bezdechu, ciasnoty. W następnej chwili stał już na błoniu pod twierdzą. Słyszał, jak Bolko woła na kogoś, żeby konie rozkulbaczał, szykował ognisko.

– Szczerbiec! Ruszże się, niecnoto!

Nadbiegł sługa, młody mężczyzna, pewnie ze dwudziestoletni, z jednym okiem i bez zęba na przedzie. Na widok Margeira rozdziawił usta, podszedł bliżej. Gapił się chwilę, aż wreszcie wydusił:

– Panie! Panie…

Duńczyk się zmieszał. Nie chciał jeszcze wierzyć.

– Znasz mnie? – zapytał.

– Pewno. Tyle że myślałem, że dawno już po was. A wy mnie nie pamiętacie? Przecie tej gęby nie sposób zapomnieć. – Pachołek zwany Szczerbcem wyszczerzył się w paskudnym grymasie. – Za koniem waszym goniłem. I daliście mi pół dirhema, i drugie pół, żebym tatkowi oddał. Wyście są czarownik Bocian.

Margeir cofnął się odruchowo, tak że wpadł na wychodzącą właśnie z bramy Witkę.

– Pamiętam – rzekł. – Pamiętam cię. Ile to czasu minęło?

– No, będzie z dziesięć lat.

– Dziesięć… – powtórzył Duńczyk. Zrobiło mu się sucho w ustach. – Nie. Rok, może dwa lata. Z dala od ludzi czas płynie dziwnie. Ale dziesięć? Nie. Nie dziesięć.

2

Dziwny to był thing.

Odbywał się wcześnie, dla wielu zbyt wcześnie, bo zwołano go na dzień równonocy poświęcony Frei. Jutlandzcy jarlowie zwykle zjeżdżali na błonia pod Jellinge ósmego dnia przed Majowym Świętem, bo wtedy właśnie według duńskiego obyczaju zaczynała się wiosna, a kończył się czas sztormów i można było planować wyprawy. Uporawszy się, rzecz jasna, z sądami, rozliczeniami wiosennego przychówku i innymi gospodarczymi sprawkami.

Niemniej na placu obrad otoczonym kamieniami na kształt łodzi, pod bliźniaczymi kopcami, pod którymi spoczywali przodkowie Haralda, nie brakowało wcale wojów. Zwłaszcza południowcy zjawili się licznie; niejeden spośród nich – na wzór Ulfryka syna Hrodulfa, jarla utraconego Hedeby – liczył, że uda mu się odzyskać leżącą za Danevirke ojcowiznę.

Nastrój zgromadzenia – zapach rozdeptanej buciorami trawy, trele ptaków hasających po łąkach, swary mężczyzn oglądane gdzieś z boku, z daleka – obudził w pamięci Tofy niespodziewane wspomnienie. Wiec plemienny na Wzgórzu Prowego, dzień drogi od Mechlina. Odbywał się w czas równonocy, w Jare Gody, wraz z którymi dla Obodrzytów – inaczej niż dla Duńczyków – zaczynała się już pora wiosenna. Siedmioletnia Tofa, ze świeżo zaplecionymi warkoczami, towarzyszyła wówczas ojcu wraz z matką i siostrą. Nie miała pojęcia, skąd się tam wzięły; kobietom rzadko udzielano głosu na radzie. Nawet przed sądem przeważnie wypowiadali się za nie ojcowie lub bracia.

Do teraźniejszości przywołało ją przybycie Tomiłki, która ze szczętem owinęła sobie wokół palca swego drugiego męża – Hauka Paniądomu – i nie odstępowała go niemal na krok. Widok przyjaciółki przypomniał królowej, że matka – ta tajemnicza istota, która kiedyś, na tamtym wiecu przed laty, wydała jej się jedyną ochroną przed rozkrzyczanym światem mężczyzn – to teraz ona sama.

Pomorzanka w pierwszej kolejności rzuciła się ściskać pierworodnego syna.

– No, chodź, Przeborek, chodź. Daj, wstydu ci narobię – zaćwirlała do niego po słowiańsku. A potem gdakała dalej: – Dobra Mokoszy, aleś wychudł! Nic cię tam nie karmili? Tofcia! Co ty, dzieciaka mi chciałaś zmarnować? Nie wszyscy muszą być takie chude patyki jak ty.

Sama Tomiłka przez lata przybierała na wadze, rodząc piątkę dzieci, a że była wysoka, mogłaby budzić nie mniejszy postrach niż jej mąż, bodaj najpotężniej zbudowany z Haraldowych jarlów. Na przeszkodzie do owego szczytnego celu stało jej tylko to – zdaniem Tofy – że pozostawała piękna jak jesienne jabłko.

– Matko, proszę cię – zaburczał Przebor, na przekór w mowie Duńczyków. – Nazywam się Peder, nie jakiś Pribor. Mogłabyś mówić po ludzku.

Królowa byłaby się roześmiała, gdyby nie złowiła kątem oka miny Swena. Królewicz przypatrywał się wylewom matczynej czułości, których ofiarą padł jego najbliższy druh, z pogardliwym uśmieszkiem. Tofa poczuła dziwny chłód w piersi, jakby połknęła drobinę lodu. Oparła dłoń na ramieniu syna.

– Ty też wolałbyś, żebym mówiła po ludzku? – zapytała w mowie Obodrzytów, którą Swen świetnie rozumiał, choć nigdy jej nie używał.

Chłopak spojrzał na nią jakoś obco; uśmiechał się dalej.

– Możesz mówić, jak tylko ci się podoba, matko – odparł. – I tak zawsze to robisz.

Wtedy zjawił się Panidomu.

– No-ooo, chodźcie, k-kajtki – wyjąkał, zgarniając obu młodzików. – P-p-posłuchacie, o czym się gada pyyy…rzed thingiem. Miodu się napijecie z mmmężczyznami, co? Ny-no, ale tylko trójniaka.

Tomiłka objęła Tofę, przytuliła się do niej całą sobą, wspierając policzek na czubku głowy królowej.

– Dziwne to, jak przestają być nasi – powiedziała. – Wstydzą się mowy swoich matek.

Tofa milczała w zadumie. Ni z tego, ni z owego ogarnęło ją przeświadczenie, że coś złe się zbliża. Zrobiło jej się nieswojo i chciała się uwolnić z uścisku, lecz Pomorzanka trzymała mocno. Ciepło biło od jej ciała.

Aby owo złe oblekło się w krew i kości, nie trzeba było długo czekać. Przybyło pod postacią Agary. Bo, jako się rzekło, dziwny to był thing. Król się na nim nie stawił, przysłał za to swoją wiedźmę.

Wyglądało, że zrobi się z tego burda. Jarlowie gadali między sobą, że Sinozęby ze szczętem już stracił nie tylko rozum, lecz także jaja, że drwi sobie z nich i z powagi zgromadzenia wolnych Duńczyków. Okazało się jednak, że w imieniu Haralda głos zabierze nie Agara, lecz Helmold Wół ze Skanii. Ten wyjaśnił, że króla przez całą zimę męczyły suchy kaszel i poty, i że dochodzi jeszcze do siebie, ale bez wątpienia pokaże się latem na walnym zgromadzeniu królestwa, by radzić o wojnie w Norwegu. Tymczasem dawał przyzwolenie, aby w sprawie południowej granicy jutlandzcy jarlowie postąpili według własnej rady i własnego uznania.

Rychło więc ustalono, że w przeciągu tygodnia ruszy wyprawa na Hedeby, na wodzów wybrano zaś Paniądomu i Ulfryka Hrodulfssona. Postanowiono też, że równolegle Ernbiorn wyjedzie do Kwedlinburga, aby zapowiedzieć nieprzyjacielowi wojnę, przedstawić warunki pokoju i rozeznać się w panujących w Rzeszy układach. Że będzie mu towarzyszyć królowa, właściwie nie było sprawą thingu, lecz starszyzna pobłogosławiła i poparła ten pomysł. Rozumiało się samo przez się – choć nikt nie mówił o tym głośno – że królewską małżonkę trapią jakoweś kobiece dolegliwości; przez piętnaście lat małżeństwa powiła wszak tylko jedno dziecię. W Kwedlinburgu mieścił się zaś klasztor żeński słynny z cudów i uzdrowień, o których Panidomu – najgorliwszy w całej Danii chrześcijanin – ochoczo prawił druhom przy piwie po skończonym dniu obrad.

Tofa zaczęła się więc szykować do wyjazdu. Cały czas zachodziła jednak w głowę, czego w Jellinge szuka Agara. Aż wreszcie ściągnęła ją chyba myślami, bo pewnego wieczoru czarodziejka zawitała do królewskiego domu – gdzie sama niegdyś sprawowała niepodzielną władzę – wnosząc w zadymioną duchotę świeży zapach wiosennego deszczu i obcokrajowych olejków.

W izbie było pełno ludu; siadali właśnie do wieczerzy. Ernbiorn i Panidomu ze śmiechem sadzali na ławach wojów ze swoich hirdów, Tomiłka krzątała się wśród służby, Swen i Przebor pochylali się nad ogniem, pogrążeni w tajemnych sprawkach dorastających chłopców. Gdy zjawiła się Agara, gwar stopniowo przycichł. Ludzie odwracali głowy. Na mgnienie oka zapanował bezruch, potem Tomiłka naskoczyła na przybyszkę z zajadłością, która najbardziej ze wszystkich zaskoczyła Tofę.

– A ty czego tu szukasz, co? – wypaliła Pomorzanka i jakiś pomruk wydarł jej się z gardła, niewypowiedziane słowo, które królowa rozpoznała bez trudu: „Wywłoko”.

Czarodziejka się uśmiechnęła.

– Niczego. Przyszłam tylko życzyć mojej wychowanicy bezpiecznej podróży.

– Wychowanicy? – zatchnęła się Tomiłka.

„Wychowanicy?” – powtórzyła w myślach Tofa. Ale już wstawała zza stołu, wskazywała wolne miejsce u swego boku:

– Proszę, Agaro. Może siądziesz? Będziemy wieczerzać.

– Dziękuję, kochanie.

Czarodziejka posłała Tomiłce rozbawione spojrzenie – ostry, złośliwy sztylecik. Następnie ruszyła wskroś izby, a uwadze królowej nie umknęło, że tak wybrała ścieżkę, aby prześliznąć się jak najbliżej Swena.

Królewicz, rzecz jasna, obejrzał się za mijającą go kobietą. Rozdął nozdrza, na jego twarzy na chwilę odmalował się wyraz oszołomienia. A potem w oczach zabłysnął głód. Głód dojrzewającego chłopca, który wychowywał się wśród kobiet, lecz nigdy nie nasycił się ich dotykiem.

– Nie muszę ci chyba tłumaczyć – odezwała się Agara – że nie pochwalam tej twojej wariackiej wyprawy. Gościńce rozmiękły po odwilży i zbójców pełno na drogach. W dodatku na wieleckich ziemiach wciąż wojna, niepokoje. Myślisz, że tych pogan nie znęci taka niewinna kaczuszka zmierzająca do kwedlinburskiego klasztoru?

Obok czarodziejki rozsiadł się Ernbiorn. W masywnej grabie zaciskał kufel z drogim pszenicznym piwem, zasycanym miodem, które rozchlapał niefrasobliwie na stół.

– Toż królowa nie jedzie sama – powiedział. – Nie frasuj się, pani, przypilnujem jej dobrze. Co, Tofa?

Królowa skinęła głową.

– Wszystko już prawie gotowe do drogi – rzekła. – Głupstwem byłoby teraz zmieniać zdanie.

– Nigdy nie jest za późno, by zmądrzeć – oświadczyła Agara i zwróciła wzrok na Swena. – Nie wątpię, że jarl Ernbiorn zaopiekuje się tobą jak trzeba. Mają Ulflingowie ze Skagen jakąś niezwykłą słabość do ciebie; we wszystkim by ci chcieli dogodzić. Kto jednak zaopiekuje się twym nieopierzonym kaczątkiem?

Tofa zauważyła, że jej syn się rumieni, odwraca gniewnie głowę.

– Swen kończy w tym roku czternaście lat, jest już mężczyzną – powiedziała. A jednocześnie myślała: „Co ona wyprawia? Wiedźma wstrętna, najgorsza. Namawia mnie, żebym została, choć wie, że tylko mnie więcej podjudzi do wyjazdu”. I nagle zrobiło jej się czegoś źle, czegoś ciężko na duchu. Bo Agara miała rację: opuszczać Danię było niebezpiecznie. – Wychowałam go najlepiej, jak umiałam. Nie potrzebuje opieki.

– O, w istocie? – Czarodziejka odsłoniła ząbki i dalej mruczała jak kot: – Zobaczymy, zobaczymy. Harald będzie go może chciał wziąć na wojnę w Norwegu.

– Chłopak jest zuch – wtrącił Ernbiorn. – Sam go uczyłem włócznią ciskać, mieczem robić. Na odyńca chodziliśmy. Nie tak było, Swen? I ojciec go też… znaczy mój ojciec… pod rękę brał.

Swen udawał, że nie słyszy.

– Jest w końcu synem Haralda – powiedziała Agara. – No, zobaczymy. Chętnie się przekonam, w czym są z ojcem podobni, a czym się różnią. Ciekawa jestem bardzo. Wiesz, kaczuszko? Bardzo, bardzo.

Czarodziejka otrząsnęła się nagle, jakby wyrwana z głębokiej zadumy, i wybuchnęła śmiechem. I dalej gadała już o rzeczach zwyczajnych. O pogodzie, o stanie gościńców, o tym, jaki szlak najlepiej obrać i czego się wystrzegać w drodze. Ochoczo zjadła wraz z resztą towarzystwa wieczerzę, choć skubała z różnych dań kęsiki jak najmniejsze. Chwilę rozwodziła się nad tym, jakie naprawy by trzeba przeprowadzić w królewskim dworze w Jellinge, co zmienić; strofowała żartobliwie Tofę, że leniwa z niej gospodyni. Wreszcie – dzięki niech będą Jasnemu Perunowi – odeszła.

Królowa starała się niczego po sobie nie pokazać. Dopilnowała, aby służba uprzątnęła dokładnie izbę, pomówiła chwilę z Paniądomu, z Ernbiornem. Dopiero później, kiedy wszyscy mościli się już powoli do snu, wzięła Tomiłkę pod ramię i wyszły razem na podwórzec – niby żeby zajrzeć do koni.

Pomorzanka zaraz jednak wyczuła nastrój przyjaciółki. Objęła ją ramieniem i tak przechadzały się chwilę w nocnym chłodzie, pod młodym wiosennym niebem.

– Tomiłko… – odezwała się Tofa. – Obiecasz mi coś?

– No.

– Będziesz miała baczenie na Swena? I w ogóle, w ogóle na wszystko?

– Obawiasz się tej jędzy, wstręciuchy?

– Nie. Nie boję się jej od dawna.

– To czemu straszysz? Co się dzieje, Tofa?

– Nic się nie dzieje. Po prostu bądź czujna i uważaj na siebie. I może na mnie troszeczkę, jeśli zajdzie taka potrzeba.

3

Bolko koniecznie chciał ujrzeć gawrę martwego boga, a Margeir obiecał spełnić życzenie kniaziewicza. Świństwem byłoby odejść, nie pożegnawszy się ze starym przyjacielem.

Czekał więc zmierzchu, gdy granica między Jawią a Nawią – Midgardem a Niflheimem, jak mawiali Duńczycy – stanie się cienka. W biały dzień nie miałby dość mocy, aby odkryć to, co zakryte przed oczami śmiertelnych. Po prawdzie nie był też przekonany, czy starczy mu jej nocą, zbliżały się jednak wiosenne Dziady, a ziemia Olandii syta była magią zmurszałych kości, zaklęcie powinno zatem okazać się proste. Sęk w tym, że w miarę, jak szarzało niebo i pośród wilgotnego boru gęstniała znów mgła, coraz mniejszą miał ochotę je rzucić.

Opadł go strach, jakiego wcześniej nie znał. Popłoch. Dławiło go coś w piersi i czuł, że jeśli zaraz nie ucieknie, wszystko rozmyje się na powrót w gorączkowym śnieniu, a on, Margeir, syn Thorleifa ze Skagen, już na zawsze pozostanie więźniem w niewiadomej stronie, między życiem a śmiercią. Gęsia skórka oblazła mu kark, ręce, nogi i odnosił wrażenie, jakby jakiś wiatr tajemny, zimny miał zaraz oderwać go od ziemi.

A jednak nie pokazywał niczego po sobie. Uśmiechał się, gadał, odpowiadał na pytania, bajał. Popatrywał na Bolka i myślał o Swenie, i nie dziwił się już nawet, jak to możliwe, że minęło lat dziesięć. Zastanawiał się tylko, czy ten chłopiec, o którym gadano kiedyś, że może być jego, wyrósł na młodzieńca takiego jak syn gnieźnieńskiego kniazia. Obaj mieli surowych, krwawych ojców.

Choć Bolko zachowywał się względem niego nieufnie, długonogi Duńczyk czuł, że mógłby młodzika polubić. Podobało mu się w nim, że stawia stopy jak mężczyzna, i trzyma ramiona jak mężczyzna, i każdym gestem pokazuje, że jest mężczyzną i wie już, co to życie i wojna, ale spogląda nadal jak dzieciak, ciekawy świata i zadziwiony jego okrucieństwami. Taki był kiedyś Harald.

Mrok gęstniał coraz szybciej. Młody kniaziewicz i jego sługa przekomarzali się i dorzucali do ognia, aby gorzał jasny niczym stos sygnałowy wskazujący okrętom drogę na Wolin.

Witka przysiadła się do Margeira, który grzał plecy przy palenisku i masował swe długie nogi, jakby wraz z chłodem mógł przegnać strach ze skóry i z kości.

– Spieszno ci wracać do domu, co? – zagadnęła dziewczyna.

– Mm. Spieszno.

– Jesteś żonaty?

Nie wiedział, czemu skłamał:

– Tak.

– I co, ładna ta twoja żona?

Margeir potrząsnął głową. Oderwał wzrok od ciemnej ściany lasu i popatrzył na Witkę, a w cieniu jego gęstej, kostropatej brody, jakby na przekór wszystkim jego smutkom i strachom, wykwitł szelmowski uśmieszek.

– No – rzekł. – Podobna do ciebie. Tylko ma jaśniejsze włosy, miodowe przy głowie, na końcach prawie białe. I śmieję się z niej czasem, że brwi nie ma, takie są jasne. I oczy też ma jaśniejsze, jak… jak niebo o poranku… zimą.

Witka się roześmiała.

– Czyli tak naprawdę nie przypomina mnie wcale a wcale.

Margeir uśmiechał się dalej pod wąsem.

– Przypomina. Tylko trzeba umieć to dostrzec. Jest w twoim wieku, może trochę starsza. To znaczy… była. Kiedy widzieliśmy się po raz ostatni.

– Macie dzieci?

Duńczyk skłamał ponownie. Przyszło mu to zupełnie swobodnie, bez śladu wahania.

– Syna. Będzie teraz w jego wieku – odparł, łypiąc przez ramię na młodego kniaziewicza.

– To brzmi jak zagadka z bajki o skrzacie, co strzegł skarbu w lesie. Masz żonę w moim wieku i syna w wieku Bolka. Więc ile sam masz lat?

– To nie zagadka. Po prostu dawno nie widziałem domu.

– Dlatego chcesz do niej pędzić? Do żony?

– Obiecałem, że wrócę. I tak zmarudziłem dużo czasu… dużo, dużo czasu. Pewnie będzie zła. Ty byś nie była?

Witka wzruszyła ramionami.

– Mój mąż bez przerwy gdzieś się szlaja, zostawia mnie samą na długie miesiące. – Milczała chwilę. – Pomówię z Bolkiem. Wypływa niedługo na zjazd do Kwedlinburga. Jak mu każę, to weźmie cię ze sobą.

– Kwedlinburg nie jest mi po drodze. Muszę wracać do Danii.

– Coś wymyślimy. Będą płynąć przez Wolin, a tam nigdy nie braknie duńskich kupców. Jeszcze zdążysz do domu na wiosenne Dziady, zobaczysz. – Dziewczyna rozpromieniła się nagle. – Skoroś tyle czasu zmarudził, musiałeś i ty dużo się szlajać. Bywałeś w dalekich krajach, za morzami? Mąż mi mówił, że na południe i wschód stąd, za krajem Kijowskich Polan, za wielką rzeką, która przez niego płynie, jest gród cały ze złota, który po waszemu zwie się Miklagard, a po naszemu Carogród. Naprawdę takie tam bogactwo?

Margeir zaczął więc opowiadać o swoich podróżach i wszystkich ludach, które poznał. I był niemal pewien, że tak samo gadał kiedyś z Tofą – przed laty, gdy przybyli dopiero do Jellinge.

Wreszcie przyszedł zmrok, a wraz z nim spod lasu wytoczył się siny pierścień mgły, który pełzł powoli przez polanę ku kamiennemu grodzisku. Długonogiego Duńczyka przeszedł dreszcz i w mgnieniu oka opuścił go wszelki strach. Odwrócił się w stronę ogniska, rzekł: „Patrzcie w ogień, patrzcie w ogień, tak będzie lepiej” i długo gwarzył o czasach, kiedy na wyspie żyły olbrzymy i stary bóg chadzał przez knieje. Gdy zaś gawęda dobiegła końca, polecił swym młodym towarzyszom wziąć łuczywa i powiódł ich na drugą stronę twierdzy, gdzie pod korzeniami pięciopiennego dębu kryło się zejście do świętej gawry widoczne jedynie dla niewidomej źrenicy. Margeir wymówił słowo mocy – cichutko, tak aby nikt go nie słyszał. I weszli razem w boskie leże.

Ale boga już tam nie było. Tylko truchło przeogromnego białego niedźwiedzia o wyleniałej skórze spoczywało na marach z uschniętych liści i zrudziałej sośniny.

4

Samotny żuraw poderwał się do lotu spłoszony tętentem kopyt i parskaniem koni; pomknął nad moczarem i łęgiem. Poruszyły się drzewa. Wiatr przyniósł zapachy dziwnie obce, a zarazem znajome. Serce Tofy drgnęło. „Dom” – powiedziała sobie, lecz zaraz odegnała tę myśl, z gniewem, z żalem. Nie dom, tylko sny dzieciństwa, odległe, nieprawdziwe. Przed oczami stanęła jej matka. Matka. Bardziej cień niż człowiek, wspomnienie czegoś ciepłego.

Spojrzała ku kamieniom starego mogilnika widocznym na wzgórku po prawej ręce. Z pamięci wypłynął obrazek dziewczynki zbierającej kwiaty. Nie było już kwiatów. Mech – mokry i lśniący – okrył głazy, przerosła je trawa. „Czy nikt nie składa tam ofiar? – pomyślała królowa. A potem: – Powinnam wystawić matce pomnik, kamień zapisany runami jak te, które upamiętniają duńskich królów…”

– Tofa?

Uniosła brwi, obejrzała się na jadącego obok mężczyznę. Para niebieskich oczu, wyzierających znad wysokich kości policzkowych, przyglądała jej się uważnie, z troską. Pod ich wpływem, i pod wpływem obco-swojskich zapachów, kolejne wspomnienie obruszyło się wśród mułu pamięci, nie wypłynęło jednak na powierzchnię.

– Co?

Ernbiorn poprawił się w siodle. Niepewny uśmiech zamajaczył wśród krótko przyciętej, posiwiałej brody. Mężczyzna uniósł rękę i z zakłopotaniem podrapał się po masywnym karku.

– Nic – powiedział. – Zdałaś mi się… smutna czegoś. Tyle.

– Myślałam o matce.

– A, o matce… – Ernbiorn pokiwał głową.

– Pamiętasz waszą matkę?

– Naszą?

– Twoją.

– Oczywiście, że pamiętam. Chociaż… – Ernbiorn się zawahał.

Przez lata Tofa przyzwyczaiła się, że jest bystry, prędki do zabawy i gniewu, a niechętny do zadumy. W tamtej chwili jednak jakiś cień okrył jego twarz.

– Co?

– A nic. Tak sobie tylko pomyślałem… Śmieszne to, kiedy umarła, była młodsza od ciebie. Ale pamiętam ją, pewnie, że tak. – Brodate oblicze ponownie rozjaśnił uśmiech. – Piękna była. Wyglądała jak moja Björk, tyle że drobniejsza, smuklejsza w kibici i biodrach, jak ty. Pewno przez tę waszą wendyjską krew. Duńskie kobiety są… no, są bardziej kobiece. Trzeba by chyba pomyśleć, żeby wydać ją za mąż. Björk, znaczy się. Tylko ckno czegoś. To moja ostatnia.

Björk była najmłodszą z pięciu córek Ernbiorna i jego pierwszej żony, Myrun. Jako jedyna wróciła z nim z Norwegu po śmierci matki. Źle dogadywała się z Drifą, drugą żoną jarla – na tyle młodą, że mogłyby być siostrami.

– Björk – powiedziała Tofa. – Po naszemu mówimy brzoza. Popatrz, jak te drzewa…

Za wzgórzem mogilnym ciągnął się jeszcze kawałek lasu mieszanego, który przechodził w łęgi nad brzegiem rzeki Meszki, nieopodal Mechlina. Błyszczały wśród niego złotawo-zielone listki i biało-czarne pnie.

Mężczyzna poskrobał podbródek. Jego uśmiech zgasł.

– Ojciec usypał jej kurhan w brzezinie. Matce, to jest. Nigdy o tym nie myślałem…