44,00 zł
Najnowsza powieść bestsellerowej autorki „New York Timesa”.
TJ jest największym rozczarowaniem w rodzinie Devlinów. Wszyscy jej członkowie to cenieni prawnicy pracujący w renomowanej kancelarii Devlin & Devlin. Tylko TJ – po wyjściu z więzienia i zakończeniu terapii odwykowej – dorabia tam jako śledczy.
Podczas rodzinnej imprezy jego życie wywraca się do góry nogami. Najstarszy brat wyznaje mu, że zabił księgowego, którego przyłapał na oszustwie finansowym. To wydaje się wręcz niemożliwe – przecież John zawsze był dumą rodziny!
TJ postanawia wykorzystać tę sytuację, by udowodnić swoją wartość i ocalić dobre imię brata. Kolejne odkrycia wciągają go jednak w mroczną sieć oszustw, morderstw i sekretów, które mogą zagrozić jedności oraz nieskazitelnej reputacji rodziny Devlinów.
Lisa Scottoline – autorka licznych bestsellerów z listy „New York Timesa”, laureatka Nagrody Edgara, przewodnicząca organizacji Mystery Writers of America oraz pomysłodawczyni kursów Justice & Fiction na University of Pennsylvania Law School, dzięki którym zdobyła nagrodę dla najlepszego wykładowcy. Książki Scottoline zostały do tej pory wydane w nakładzie 30 milionów egzemplarzy w 32 krajach. Lisa mieszka w Pensylwanii w towarzystwie gromadki uroczych, choć niezbyt posłusznych zwierzaków. Zapraszamy na stronę autorki: www.scottoline.com.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 338
Tytuł oryginału
THE TRUTH ABOUT THE DEVLINS
Copyright © Smart Blonde, LLC 2024
All rights reserved
Projekt okładki
Kamil Pruszyński
Zdjęcia na okładce
© Pornnapa/Adobe Stock
© Babycrab/Adobe Stock
© Devilishly Good/Pexels
Redaktor prowadzący
Katarzyna Muszyńska
Magdalena Sakowska
Redakcja
Joanna Serocka
Korekta
Barbara Szymanek
Grażyna Nawrocka
ISBN 978-83-8391-806-8
Warszawa 2025
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Z miłością dla Franceski,
mojej wspaniałej córki
NAJWAŻNIEJSZE
TO WZRUSZAĆ SIĘ,
KOCHAĆ,
MIEĆ NADZIEJĘ,
DRŻEĆ,
ŻYĆ.
AUGUSTE RODIN
W pierwszej chwili pomyślałem, że mnie uszy mylą. Niemożliwe, żeby te słowa padły z ust Johna, mojego starszego brata, syna pierworodnego, Najcenniejszego Devlina. To ja jestem czarną owcą, beniaminkiem, uroczym rozczarowaniem. John był klasowym prymusem, ja – klasowym pajacem. On był Tym, Który Zarobi Kasę, a ja Tym, Który Zarobi Mandat. I dlatego nigdy nie sądziłem, że się przyzna do morderstwa.
– Że co? – Szczęka mi opadła. – Czy ty właśnie powiedziałeś, że kogoś zabiłeś?
– Tak – potwierdził mój brat, roztrzęsiony.
Niespokojnie błądził wzrokiem, co się nigdy nie zdarzało. John Devlin ma oczy jak jastrząb.
– Niemożliwe. Nie ty. Przecież jesteś najlepszy…
– Zrobiłem to. – Przerwał mi z paniką w głosie. – Zabiłem człowieka, TJ. Co robić?
– A skąd mam wiedzieć? Ty jesteś prawnikiem. – Nic z tego nie rozumiałem. John i pozostali członkowie rodziny są prawnikami w naszej firmie, Devlin & Devlin. Ja jestem przestępcą z wyrokiem. Choć w sumie też bym zapytał siebie o zdanie.
– Boże, nie, nie wierzę.
Ku mojemu zdziwieniu łzy stanęły mu w oczach. Nie sądziłem, że jest zdolny do odczuwania czegokolwiek poza dezaprobatą. Staliśmy na dużym kamiennym tarasie z widokiem na basen i domek nad basenem. Kiedy poprosił mnie o rozmowę na osobności, myślałem, że chce się upomnieć o dwa patyki, które mu wisiałem.
– John, kogo… zabiłeś?
– Klienta.
A niech mnie. W naszej firmie jestem kimś w rodzaju detektywa. Rodzina trzyma mnie za kulisami, ale nie wymagam poklasku, wystarczy mi pensja. Jako były więzień nie zarabiam tyle, ile bym chciał.
– Mów, co się stało.
– Nie wiem, od czego zacząć. Boże, jakie to straszne. – John zrobił udręczoną minę. Przesunął językiem po wargach. – Okej, no więc byliśmy przy biurowcu Knickerbocker Quarry. Rzuciłem w niego kamieniem…
Co to ma być, obóz letni?, pomyślałem.
– Kamieniem? Dlaczego? Kiedy to było?
– Niespełna godzinę temu. Od razu przyjechałem tutaj.
Nie miał na sobie ani śladu krwi. Tylko mój brat mógł zabić kogoś kamieniem i się nie ubrudzić. Jedwabny krawat prezentował się nienagannie, a garnitur Brioni pasował jak ulał.
– Jakim cudem uderzyłeś go kamieniem i…
– Nie uderzyłem, tylko rzuciłem kamień i trafiłem go w głowę. Usłyszałem łupnięcie – z obrzydzeniem uniósł górną wargę – a potem upadł.
Pewnie popisał się swoją szybką piłką. Grał w baseball w college’u Villanova, do którego chodzili wszyscy Devlinowie oprócz mnie.
– A potem?
– Przyjechałem tutaj. Wiedziałem, że Nancy i pozostali będą czekać. Spanikowałem. – John przejechał ręką po przerzedzonych brązowych włosach. Miał czterdzieści lat, lecz wyglądał na pięćdziesiąt i zwykle zachowywał się jak osiemdziesięciolatek. Ale nie dziś.
– No to chodźmy. Musimy coś zrobić z ciałem.
John się wzdrygnął.
– Na przykład co?
– Zakopać?
Czy nie dlatego mi powiedziałeś?, przyszło mi do głowy.
– TJ, nie, nie możemy. Nie wiem, co robić. – Potarł twarz. – Nie możemy teraz wyjść. Wiesz, jaką wagę tata przywiązuje do urodzin.
Zajrzałem przez okno do jadalni, gdzie trwały przygotowania do kolacji. Matka kładła na stole półmisek z przystawką, a ojciec rozmawiał z moją siostrą Gabby i jej mężem Martinem. Nancy, żona Johna, siedziała z moim bratankiem Connorem, który bawił się przyniesionym przeze mnie samochodzikiem. Urodziny ojca były w naszym domu świętem państwowym. Boże Narodzenie nie miało tak dobrze.
John zamrugał nerwowo i się wyprostował.
– Nie dam rady z tym żyć, TJ. Muszę się przyznać. Wszystko powiem…
– Nie, czekaj. – Złapałem go za klapę szytej na zamówienie marynarki. – Pójdziesz za kratki.
– Zasłużyłem sobie.
– Nie wytrzymasz tego.
– Ty wytrzymałeś.
– I dlatego wiem, że nie wytrzymasz.
– Ty mogłeś, to ja też.
To się nazywa żyłka rywalizacji. Wyrzucony na bezludną wyspę zjadłby Piętaszka.
– Idziemy, John…
– Mama. – John odwrócił się w chwili, gdy w drzwiach stanęła elegancka postać w ciemnym kostiumie od Chanel, na tle blasku żyrandola. Marie Spano Devlin jako jedyna w rodzinie miała brązowe oczy i mocno zarysowany nos, bez śladu naszych irlandzkich piegów na oliwkowej cerze. Srebrzyste pasma lśniły w ciasno spiętych kruczoczarnych włosach i zmarszczki żłobiły się wokół ust, lecz dla mnie z wiekiem tylko wypiękniała. Uwielbiam matkę, a ona zawsze staje za mną murem. Nazywa mnie swoim diabełkiem, bardzo adekwatnie.
– Kolacja, chłopcy.
– Przepraszam, mamo, ale musimy gdzieś wyskoczyć. – Wyczułem od niej lambrusco, wypite chyłkiem przez wzgląd na mnie. Zapach nie był wyraźny, ale wyczuwam alkohol na kilometr.
– Dokąd? – Zamrugała ze zdziwieniem. – Zaraz siadamy do stołu.
– Wiem, przepraszam. – Wciągnąłem Johna do jadalni i matka ustąpiła nam z drogi, wykrzywiając usta z dezaprobatą.
– Co się dzieje, TJ? Musicie zostać na kolacji.
– Zjedzcie bez nas, proszę.
Szybko minąłem stół, przy którym wszyscy patrzyli na nas ze zdziwieniem, zwłaszcza ojciec. Paul Francis Devlin miał siwiejące jasnobrązowe włosy, byliśmy bardzo podobni. Mieliśmy identyczne szeroko osadzone niebieskie oczy pod gęstymi brwiami, dość długi nos i wydatne usta. Ilekroć patrzyłem na ojca, widziałem udaną wersję samego siebie. Mogę się tylko domyślać, co on widział, patrząc na mnie.
– A wy dokąd, TJ? Nie zdążycie na kolację.
– Wiem, bardzo mi przykro, ale naprawdę musimy.
Nie zatrzymałem się, lecz ojciec już wstał. Zdjął krawat, po całym dniu pracy miał zmiętą koszulę. Był potężnym facetem, metr dziewięćdziesiąt, w niezłej kondycji. Grał w Villanova w kosza, zanim weszli do pierwszej czwórki, i wciąż emanował siłą byłego silnego skrzydłowego.
– Ja też przepraszam – dorzucił John. – Postaramy się jak najszybciej wrócić.
– Co TJ znowu przeskrobał, John? – burknął ojciec przekonany, że to ja wpadłem w kłopoty, a John mi pomaga.
Musiałem przyznać, że nie było to bezpodstawne. Ja byłem synem marnotrawnym, a John dobrym synem. Nasze role w rodzinie są jak nasze miejsca przy stole. Przydzielone na zawsze.
Wywlokłem Johna z domu po kamiennych schodach na okrężny podjazd. Rodzice mieszkali w atrakcyjnej posiadłości, na sześciu akrach zadbanego terenu w ekskluzywnym Main Line w Filadelfii. W ogrodzie szemrały automatyczne zraszacze, a w powietrzu unosiła się woń nawozu do trawy. Nigdy nie czułem się tu jak w domu, bo dorastaliśmy w skromniejszych warunkach, a nasze problemy zaczęły się, kiedy doszliśmy do pieniędzy. Nie twierdzę, że mam coś do pieniędzy. To raczej one mają coś do mnie.
Ruszyliśmy w stronę mojego samochodu zaparkowanego za czarnymi range roverami Johna i mojej siostry. Rodzice też mają czarne range rovery. Czasem się dziwię, że nie nazwali firmy Devlin & Devlin & Devlin & Devlin.
– Ja poprowadzę, jedziemy.
Otworzyłem drzwi i wskoczyłem za kierownicę. John też wsiadł, marszcząc brwi.
– Nowe auto? Jesteś mi winien dwa kawałki od nie pamiętam kiedy.
– Oddam, spokojna głowa. Potrzebowałem na wydatki. – Samochody to mój konik. Skupuję auta na aukcjach komorniczych, naprawiam i sprzedaję z zyskiem. To było maserati quattroporte, rocznik 2020, należące niegdyś do bossa narkotykowego. Można by rzec, że wyprowadziłem je na prostą.
– Tylko nie jedź jak wariat.
– Jakbyś mnie nie znał. – Wcisnąłem przycisk, uruchamiając jeden z najbardziej charakterystycznych silników pod słońcem.
Pojechaliśmy.
Mijaliśmy duże kamienne domy, osiedla i pawilony handlowe. Z chwilą gdy zostaliśmy sami, John ponownie przesunął dłonią po włosach, dając upust udręce. Odczekałem chwilę, żeby się uspokoił, ale miałem pytania.
– John, opowiedz mi, co zaszło.
– Straszne, to się stało tak szybko, to był odruch.
– Ale co się stało? Opowiadaj.
– Nie wiem, od czego zacząć. – Potarł twarz. – Tyle krwi. Nie chciałem go zabić. Nie celowałem w głowę, tylko w pistolet.
– Co to za klient? Znam go?
– Nie. Nazywa się Neil Lemaire. Jest księgowym w Runstan Electronics.
– Po co mieliście się spotkać?
– No… – John próbował się opanować. – Firma ma zostać przejęta, robiłem analizę stanu prawnego. Znalazłem w księgach pewne nieścisłości.
– Brakowało pieniędzy? – Mój brat ma dyplom i z prawa, i z księgowości, ale ja też coś kojarzę.
– Owszem.
– Ile?
– Jakieś sto tysięcy.
O rany.
– Podprowadzał kasę?
– A jak ci się zdaje? To musiał być on, tylko on analizuje finanse tej firmy. Powiedziałem mu, że musimy porozmawiać, zaproponował spotkanie, a ja się zgodziłem.
– W cztery oczy?
– Tak.
Zrozumiałem, że mój brat jest głupim bystrzakiem. Ja z kolei jestem bystrym głupkiem. Gdybym miał oskarżyć kogoś o zdefraudowanie stu tysięcy, wezwałbym posiłki.
– I co było potem?
– Wyłuszczyłem mu sprawę, a on się wyparł, po czym zaproponował łapówkę, żebym to zatuszował.
– Ile? – spytałem z ożywieniem.
John rzucił mi karcące spojrzenie.
– Nie pytałem, TJ. Jestem powiernikiem Runstanu. Nie mogę przymykać oka na przestępstwa pracowników.
– Nie byłeś ciekaw?
– Oczywiście, że nie.
– Ja też nie jestem – zapewniłem, lecz kto by mi tam wierzył. – Co było dalej?
– Odmówiłem, a wtedy Lemaire zaczął chodzić tam i z powrotem. Nagle wyjął pistolet i kazał mi uklęknąć.
Jasna cholera.
– A więc działałeś w obronie własnej. Znalazłeś się w sytuacji zagrożenia życia.
– No tak, wiem, ale… go zabiłem.
– Nie nazwałbym tego morderstwem.
– Łatwo przekroczyć granice obrony koniecznej. Nie zgrywaj prawnika, TJ.
– A ty nie zgrywaj bandyty.
– W każdym razie ukląkłem i zobaczyłem kamień na ziemi, złapałem go i się zamachnąłem. Dostał w czoło. Upadł na plecy i się nie ruszał. Coś strasznego. Miał twarz zalaną krwią i podkulone nogi. Nie żył.
– I co zrobiłeś?
– Już mówiłem, spanikowałem i uciekłem. – John potrząsnął głową i widziałem, że znów traci panowanie nad sobą, co w innych okolicznościach sprawiłoby mi satysfakcję.
– Okej, nie denerwuj się, będzie dobrze.
– Jak mam się nie denerwować? – John wyrzucił ręce w górę. – Zabiłem człowieka!
– Oddychaj głęboko. Grunt to spokój.
– Och, przymknij się. – Zamilkł, wyglądając przez okno.
Ująłem mocniej kierownicę i dodałem gazu. Zaraz mieliśmy dotrzeć na miejsce, emocje dawały mi się we znaki. Robiłem w życiu okropne rzeczy, ale nigdy nikogo nie zabiłem. Wolałem autodestrukcję.
Zrozumiałem, że wkrótce trzeba będzie coś przedsięwziąć. Wiedziałem, co ja bym zrobił, lecz nie miałem pojęcia, co zrobiłby John.
Skupiłem się na drodze i pędziliśmy przed siebie.
Zmierzchało, kiedy dotarliśmy do opuszczonego odcinka trasy w pobliżu tunelu do Pennsylvania Turnpike. Wokół pustka, żadnych świateł i kamer przemysłowych, tylko zardzewiałe, dziurawe ogrodzenie wokół porosłego trawą terenu, na który prowadziła wyboista żwirowa droga zgubna dla mojego podwozia. Jeździłem maserati tylko po suchym asfalcie i nigdy na miejsce zbrodni.
– To tutaj, John? Mówiłeś coś o biurowcu.
– To będzie kontynuacja Knickerbocker Quarry Center. Ruszają z budową w przyszłym miesiącu. Pierwszy budynek stoi po drugiej stronie kamieniołomu.
– Jak się tu znaleźliście?
– Spotkaliśmy się przy biurowcu i Lemaire powiedział, żebym za nim jechał, więc pojechałem. Nie wiedziałem, jak to wygląda, póki się tu nie znalazłem. Zaparkuj tam, obok dziury w płocie.
Podjechałem dalej, zgasiłem silnik i wysiedliśmy. John dał nura pod siatką, a ja pospieszyłem za nim ścieżką porośniętą chwastami. Zanim znalazłem się po drugiej stronie, usłyszałem jego zmartwiały głos:
– TJ!
Stanął jak wryty na polanie. Nie było żadnego trupa, tylko klepisko, trawa i krzaki.
– Gdzie on jest?
– Nie wiem – odparł osłupiały John. – Leżał tutaj. Na plecach. Nie żył, wiem to na pewno. Krew lała się na ziemię.
Obaj spuściliśmy wzrok. Pod trawą i kamieniami coś błyszczało. Kucnąłem i przejechałem w tym miejscu palcami, faktycznie krew.
– Okej, czyli tu był. Widzisz gdzieś pistolet albo kamień?
– Nie. Musiał je zabrać.
– Hm. Dziwne. Zachował przytomność umysłu jak na kogoś, kto oberwał w głowę.
– Co masz na myśli?
– No wiesz, byłby zamroczony, jak po bijatyce.
John prychnął.
– Nigdy się nie biłem.
– Stary, jesteś Irlandczykiem. Powinieneś się wstydzić.
– To stereotyp.
– Raczej cnota.
– W każdym razie najwyraźniej żyje. – John znów wyrzucił ręce do góry. – Co znaczy, że go nie zabiłem! Całe szczęście!
– Czekaj. – Coś mi przyszło do głowy. – Gdzie jego samochód? Nie widziałem żadnego za płotem.
– O Boże, fakt! – wykrzyknął z radością John. – Zniknął! On naprawdę żyje!
– To najbardziej prawdopodobne wytłumaczenie.
– To jedyne wytłumaczenie. – Uśmiechnął się szeroko. – Żyje i odjechał. Bo cóż by innego?
– Myślę.
– O czym?
– Co jeszcze mogło się wydarzyć. Próbuję analizować…
– Ty? Analizować?
Zabolało, ale przełknąłem. Jestem dobry w tłumieniu uczuć, chociaż to podobno szkodzi.
– Skąd wiesz, że był sam?
– Nie widziałem innych samochodów.
– Ktoś mógł na was czekać w ukryciu.
Uśmiech Johna przygasł.
– W razie gdyby sytuacja wymknęła się spod kontroli, co miało miejsce. Ktoś może nas obserwować nawet w tej chwili.
Rozejrzałem się, ale nic podejrzanego nie zwróciło mojej uwagi. Biura i apartamentowiec znajdowały się po drugiej stronie kamieniołomu. Dalej rozciągała się autostrada, w tle rozbrzmiewał jej miarowy akompaniament.
John się skrzywił.
– Naprawdę myślisz, że ktoś nas obserwuje?
– Niewykluczone. Czym przyjechał?
– Nie wiem, volvem?
– Sedanem?
– Tak.
– W jakim kolorze?
– Bordowym. TJ, czy wszystko kręci się wokół samochodów?
Dałem spokój.
– Rozejrzyjmy się na wszelki wypadek. Idź w prawo, a ja pójdę w lewo. – Ruszyłem naprzód w poszukiwaniu ciała. Nic, tylko chwasty i krzaki. Wiatr się wzmógł, zaszeleściły brązowawe trzciny. W trawie migotały potłuczone butelki po piwie i spodziewałem się ujrzeć zużyte prezerwatywy, ale nic z tego. Dzisiejsza młodzież. Tylko TikTok im w głowie.
Przelazłem przez dziurę w siatce i nadepnąłem na metalową tablicę. „Uwaga, krawędź klifu” – głosił napis czerwonymi literami. „Zakaz wstępu”. Poniżej widniał rysunek przedstawiający ludzika wśród fal. „Głęboka, zimna woda. Zakaz pływania”. I wszystko jasne.
Dotarłem do kamieniołomu, otchłani na jakieś osiemdziesiąt akrów, wydrążonej w ziemi. Brzeg był stromy i zabójczy, a kamienne ściany poorane szarymi, czarnymi i ciemnobrązowymi żyłami oraz pasmami roślinności. W dole rozpościerała się woda, zielonkawa tafla lśniła w gasnącym świetle. Wytężyłem wzrok w poszukiwaniu dryfującego ciała, ale niczego nie zauważyłem.
Nadal wpatrywałem się w wodę i zaczęło do mnie docierać, że John mógł zginąć. W dzieciństwie go uwielbiałem i snułem się za nim jak cień, wkręciłem się nawet na ławkę rezerwowych małej ligi gwiazd, w której grał. Wróciło wspomnienie, jak bawiliśmy się piłką w ogrodzie po kolacji, gdy robiło się ciemno tak niepostrzeżenie, że nawet się nie zorientowałem, jak dzień przeszedł w noc. Świetliki migotały jak spadające gwiazdy.
„Idziemy do domu, TJ!”, wołał John.
„Jeszcze nie!”
Nigdy nie chciałem wracać do domu. Był to jedyny czas, kiedy miałem brata tylko dla siebie. Był moją osobistą gwiazdą.
„Musimy iść, tu są świetliki! Zapalisz się!”
„Co?” Rozglądałem się w panice. „Od świetlików można się zapalić?”
„Tak! Jak któryś cię dotknie, spłoniesz! Zobaczysz!”
– TJ! – Okrzyk Johna przywołał mnie do rzeczywistości.
– Co wiesz o Lemairze, John? Jest żonaty?
– O ile mi wiadomo, jest singlem i gejem. A co?
– Zastanawiam się, czy ktoś wiedział o jego machlojkach. Albo czy z kimś współpracował.
– W sensie: czy miał wspólnika?
Okej, Sherlocku.
– Właśnie.
– Jako jedyny zajmował się analizą finansową. Księgowość prowadzi starsza pani.
– Może to nie była osoba z pracy, tylko bliski znajomy. W sensie, czy ktoś inny wiedział, co kombinuje.
– Nic więcej o nim nie wiem.
– Zakładamy, że żyje, bo nie ma jego samochodu, ale co jeśli brał udział w akcji na szerszą skalę? Jego wspólnicy mogli zabrać ciało i pistolet, bez względu na to, czy przeżył, czy nie. Też woleliby to ukryć, tak samo jak my.
– Czyli jednak mógł zginąć? – jęknął John. – Mogłem go zabić?
– Nie wiem, co zaszło. Ciężko stwierdzić z całą pewnością.
– Mam do niego zadzwonić? – John uniósł telefon. – Sprawdzić, czy odbierze?
– Nie. Lepiej, żebyś nie miał tego w billingu. Kiedy się umówiliście?
– Dzisiaj. Przez telefon, około trzeciej.
– On do ciebie zadzwonił czy ty do niego?
– Ja do niego.
– Potwierdzałeś to mejlem lub esemesem?
– Nie. – John potrząsnął głową, znów tracąc panowanie nad sobą. – O rany, o rany…
– Czy ktoś wiedział, że masz się z nim spotkać? Na przykład Sabrina? – Sabrina to nasza recepcjonistka, a zarazem druga kobieta w życiu Johna zaraz po Nancy, lecz ich związek jest toksyczny.
– Nie, wspomniałem jej tylko, że kończę na dzisiaj.
– Zapisała to w kalendarzu, jak ma w zwyczaju?
– Nie wiem. Skąd mam, do cholery, wiedzieć?
– Czy po powrocie czekały na ciebie jakieś wiadomości?
– Nie wróciłem do pracy, pojechałem prosto do rodziców. Sabrina wiedziała, że tata ma urodziny. Jedliśmy w biurze tort, pamiętasz? Pewnie uznała, że wychodzę po prezent lub kartkę.
To miało sens. W przypadku rodzinnego biznesu zaciera się granica między domem a pracą oraz tym, co zawodowe i osobiste. Pracownicy Devlin & Devlin śledzili moje postępy od dzieciństwa aż do odsiadki; byłbym bogaty, gdybym przekuł na zysk rozrywkę, której im dostarczałem.
– A więc nikt nie wie, że miałeś się dzisiaj spotkać z Lemaire’em?
– Zgadza się. Myślisz, że ktoś zabrał ciało, broń i samochód?
– Istnieje takie prawdopodobieństwo. Albo zwiał. Na przykład na Kajmany.
– Co mam powiedzieć Stanowi?
– A co to za jeden?
– Stan Malinowski. Właściciel Runstanu. Pamiętasz? Poznaliśmy go, jak byliśmy mali. Tata nas do niego zabrał.
– Faktycznie.
– Nieważne, w przyszłym tygodniu mam mu wystawić rekomendacje.
– John, jeśli to wyjdzie, nie będzie żadnej fuzji. Nie przejmowałbym firmy, której księgowy zapada się pod ziemię. A kupuję auta po bossach narkotykowych.
– Nie, nie mów tak. Musi dojść do tej fuzji. To ważna sprawa.
– Słuchaj, póki co mamy większe problemy, a jeśli znikniemy na dłużej, inni nabiorą podejrzeń. Jestem za tym, żebyśmy wrócili na tort. – Odkąd skończyłem z piciem, jestem uzależniony od cukru jak cała reszta ludzkości.
– A co z Lemaire’em?
– Coś wymyślimy. Zostaw to mnie.
– Tobie? A co ty możesz zrobić?
– Zbadam sprawę. To moja praca, zapomniałeś?
– Nie jesteś prawdziwym detektywem. Markujesz pracę.
– Co robię? – Nie wiedziałem, czy się obrazić.
– Spójrz prawdzie w oczy, TJ. Mama wymyśla ci zadania. Twoja posada to synekura.
Aż się we mnie zagotowało.
– Stary, postaraj się mi nie ubliżać, kiedy ci pomagam. Sam do mnie przyszedłeś, więc siedź cicho i słuchaj. Jedziemy do domu i gęba na kłódkę.
– A Nancy?
– Co: Nancy? – Moja bratowa to żeńska wersja Johna. Nigdy za nią nie przepadałem, podobnie jak ona za mną, zwłaszcza po narodzinach mojego bratanka Connora. Matki nie lubią, kiedy ich dzieci przebywają w pobliżu byłych kryminalistów z inklinacją do kieliszka. Ciekawe czemu.
– Będzie mnie wypytywać.
– Coś wykombinujesz.
– Nie jest głupia, TJ. Zaraz po wyjściu mnie przemagluje.
– To coś wymyśl. Nigdy nie miałeś przed nią tajemnic?
John się skrzywił.
– Nie takich.
– Rób to co ja.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI
1
2
3
Okładka