Był sobie psiak - Lizzie Shane - ebook + książka

Był sobie psiak ebook

Shane Lizzie

3,5

Opis

Czy jeden nad wyraz niesforny pies może połączyć dwoje ludzi, którzy całkowicie się od siebie różnią?

Idealna mieszanka uroku małego miasteczka i lekkiego humoru. - „Booklist”

Witajcie ponownie w Pine Hollow!

Prawnik Connor Wyeth jest świetnie zorganizowany. Ale kiedy adoptuje krnąbrnego Maxa, okazuje się, że ma do czynienia z niszczycielskim żywiołem. Pies słucha tylko Deenie Mitchell, spontanicznej i optymistycznie nastawionej do świata dziewczyny, wolontariuszki ze schroniska „Kosmaci Przyjaciele”.

Deenie uważa, że atrakcyjny prawnik mógłby zaimponować jej idealnej rodzinie na zbliżającym się ślubie siostry. Kiedy dowiaduje się, że Connor z kolei potrzebuje osoby towarzyszącej na imprezach firmowych, zawiązują z pozoru niemożliwy sojusz. A gdy tak udają idealną parę, wszystko nagle zaczyna nabierać realnych kształtów... Przeciwieństwa się przyciągają, lecz czy mężczyzna, który wszystko planuje z ołówkiem w ręku, i kobieta kierująca się w życiu własnymi zasadami, rzeczywiście znajdą płaszczyznę porozumienia?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 368

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
0
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
zagubiona_miedzy_ksiazkami

Całkiem niezła

Przeurocza komedia romantyczna niczym te, które znamy z ekranów ❤ Było miło było uroczo były pieski, czego można by chcieć więcej ❤
00
IwonaMarch

Dobrze spędzony czas

„Niektóre rzeczy są zbyt dobre, by można je zaplanować” Jak ja się cieszę, że znów możemy wrócić do małego miasteczka Pine Hollow i bohaterów z pierwszej serii. Tym razem skupiamy się na dwójce innych bohaterów – Deenie i Connorze. Wydają się być biegunowymi przeciwieństwami. Connor jest prawnikiem, który stara się zostać partnerem w swojej kancelarii. Jest zorganizowany i wszystko planuje. Ma wszystko pod kontrolą, tylko oprócz swojego psa Maxa. Deenie jest wolnym duchem. Nie usiedzi długo w jednym miejscu i chce zobaczyć jak najwięcej świata. Ma różowe włosy i zwykle jest pokryta brokatem, zwłaszcza jeśli niedawno prowadziła przyjęcie dla księżniczek. Jest też fantastyczna w kontaktach ze zwierzętami i zgadza się pomóc Connorowi z Maxem. Kiedy okazuje się, że obydwoje potrzebują siebie na nadchodzące wydarzenia, zawierają umowę, która powinna pomóc im obojgu. Co z tego wyniknie? „Był sobie psiak” to dobry współczesny romans pełen humoru i psiej miłości. Fabuła w książce to zachwyc...
00

Popularność




Dla Kali, która prze­trwała ze mną wędrówkę z ple­ca­kiem po Euro­pie, gdy obie były­śmy nie­zno­śnymi nasto­lat­kami. I dla Leigh, z którą prze­ży­łam swoje naj­lep­sze przy­gody w Azji. I dla pew­nego dżen­tel­mena, któ­rego spo­tka­ły­śmy w Wiet­na­mie i który podzie­lił się z nami bez­cenną radą na temat korzy­sta­nia z chwili i cie­sze­nia się życiem.

Ponie­waż nie da się odło­żyć w banku wię­cej życia.

ROZDZIAŁ 1

Kiedy Con­nor Wyeth wyszedł ze swo­jego domo­wego biura i zoba­czył ruinę kanapy za sześć tysięcy dola­rów, musiał przy­znać, że jego nie do końca rasowy wil­czarz irlandzki nie był naj­lep­szym nabyt­kiem doko­na­nym pod wpły­wem impulsu.

Nie żeby miał skłon­ność do takich nabyt­ków. Albo w ogóle jakich­kol­wiek, dokład­nie rzecz ujmu­jąc.

Con­nor był pla­ni­stą. Nawet Maxi­mus – psi wino­wajca odpo­wie­dzialny za prze­cią­gnię­cie ogrom­nej kanapy przez połowę salonu i porwa­nie na strzępy podu­szek tak, że cały pokój pokrył się bia­łym puchem – był czę­ścią planu.

Cho­ciaż nie­szcze­gól­nie dobrze prze­my­śla­nego.

Teraz wielki nic­poń prze­ta­czał się rado­śnie przez miej­sce zbrodni mię­dzy drzwiami fron­to­wymi a salo­nem, a jego grom­kie szcze­ka­nie odbi­jało się echem od wyso­kiego sufitu. Gdy zauwa­żył Con­nora, przy­ha­mo­wał w pośli­zgu na wypo­le­ro­wa­nej pod­ło­dze z twar­dego drewna i popę­dził do wej­ścia. Znowu zaczął uja­dać przez szybę oskrzy­dla­jącą ciemne drew­niane drzwi na Bogu ducha winną osobę, która stała po dru­giej stro­nie. Wcze­śniej jed­nak spoj­rzał przez swoje kudłate ramię na Con­nora. Roz­dzia­wił pysk i zwie­sił język w oczy­wi­stym psim uśmie­chu mówią­cym „no dalej, prze­ga­pisz całą zabawę”.

Con­nor znowu sobie uświa­do­mił, że jako wła­ści­ciel psa cał­ko­wi­cie traci grunt pod nogami.

Ponie­waż rze­komo wziął Maxi­musa w cha­rak­te­rze psa obron­nego i sys­temu wcze­snego ostrze­ga­nia, by odstra­szał przy­ja­ciół przed wpa­da­niem do jego domu, gdy tylko mają na to ochotę, tre­ner powie­dział mu, że powi­nien go nagra­dzać, gdy szczeka na intru­zów. Con­nor miał rów­nież kar­cić Maxa, gdyby robił takie rze­czy, jak roz­biórka mebli. Ale kar­ce­nie go w tej chwili na nic by się nie zdało – jakby kie­dy­kol­wiek oka­zy­wało się sku­teczne – więc Con­nor pogo­dził się ze stratą kanapy i poszedł otwo­rzyć drzwi.

Zgię­tym pal­cem chwy­cił obrożę Maxa, by przy­po­mnieć mu zasadę „nie kła­dziemy łap na ramio­nach gości i nie liżemy ich po twa­rzy”, a potem pocią­gnął za klamkę.

– Żad­nych akwi­zy­to­rów – wark­nął do jed­nego ze swo­ich trzech sta­rych przy­ja­ciół, który stał w progu, obej­mu­jąc ramio­nami pękatą torbę i kilka tabli­czek. Tabliczki były obró­cone bokiem, ale z łatwo­ścią można było prze­czy­tać nadruk: „Ben­ja­min West – nasz kan­dy­dat na bur­mi­strza. Naj­lep­szy wybór dla Pine Hol­low”.

Była to z pew­no­ścią świetna reklama, ale obaj wie­dzieli, że Ben nie przy­szedł tu w spra­wie nad­cho­dzą­cych wybo­rów. Nie dzi­siaj.

Con­nor spoj­rzał spode łba, ale nie­zra­żony Ben wpa­ko­wał się do środka.

– Przy­nio­słem lunch.

– I tabliczki.

Con­nor zamknął drzwi i puścił psa. Max natych­miast rzu­cił się na Bena, z zapa­łem obwą­chu­jąc torbę, która zaczęła się ześli­zgi­wać w stronę jego spra­gnio­nej pasz­czy. Con­nor bły­ska­wicz­nie prze­jął jedze­nie, żeby Ben mógł zrzu­cić buty i oprzeć tabliczki o para­pet.

– Nie usta­wię ich na swoim traw­niku – ostrzegł Con­nor. – Jesz­cze nie zde­cy­do­wa­łem, na kogo będę gło­so­wać.

Ben zigno­ro­wał to jawne kłam­stwo, odzy­skał torbę z jedze­niem i poma­sze­ro­wał z nią do kuchni.

– Tandy Watts posta­wiła na ganku wielki baner. Można go zoba­czyć z kosmosu – powie­dział.

Nor­mal­nie Con­nor tro­chę by go podrę­czył – w końcu od czego są przy­ja­ciele? – ale tym razem w gło­sie Bena zabrzmiała nuta nie­po­koju, więc posta­no­wił go pocie­szyć.

– Nikt nie będzie gło­so­wał na Tandy Watts. Ona star­tuje tylko dla­tego, żeby unie­waż­nić decy­zję o warun­kach zabu­dowy, którą w zeszłym roku zablo­ko­wa­li­ście. Całe Pine Hol­low o tym wie. A ty masz doświad­cze­nie, pra­cu­jesz w radzie mia­sta, no i Delia cię wybrała. Wylu­zuj.

– Nie mam poję­cia, dla­czego kan­dy­duję na bur­mi­strza – burk­nął Ben. W dro­dze do kuchni przy­sta­nął na chwilę jak zamu­ro­wany, bo za wyspą kuchenną dostrzegł pobo­jo­wi­sko w salo­nie. – Robisz prze­me­blo­wa­nie?

Con­nor zasło­nił Benowi kra­jo­braz po bitwie, pra­gnąc – nie po raz pierw­szy zresztą – żeby jego prze­stronny dom z otwar­tymi prze­strze­niami był odro­binę mniej prze­stronny i prze­strzenny.

– Max bawił się na kana­pie, gdy pra­co­wa­łem. Nie zdą­ży­łem jesz­cze posprzą­tać.

Pies wybrał sobie aku­rat ten moment na prze­bieżkę. Prze­mknął przez cały dom, rzu­cił się z impe­tem na kanapę i posłał ją ruchem śli­zgo­wym po wypo­le­ro­wa­nej pod­ło­dze w stronę szkla­nego i kru­chego sto­lika do kawy. Ten – zamiast się prze­chy­lić i roz­bić na drobne kawałki – na szczę­ście rów­nież wpadł w poślizg, a Max trium­fal­nie wyrzu­cił poduszkę w powie­trze.

– Max! – Con­nor pró­bo­wał naśla­do­wać ton głosu tre­nera, ten, który spra­wiał, że wszyst­kie psy w gru­pie sie­działy jakby tro­chę bar­dziej wypro­sto­wane. Maxi­mus się oży­wił na dźwięk głosu swo­jego pana i sko­czył na równe nogi: stał na kana­pie ze ster­czą­cymi do przodu uszami i pyskiem roz­dzia­wio­nym w głu­pa­wym psim uśmie­chu.

– Złaź! – roz­ka­zał Con­nor.

Max spoj­rzał na niego i prze­krzy­wił głowę, wyraź­nie zakło­po­tany i zdzi­wiony.

– Złaź! – powtó­rzył Con­nor i ruszył, by ścią­gnąć psa z kanapy. Łatwiej powie­dzieć, niż zro­bić, gdy ów pies waży pra­wie tyle co doro­sły czło­wiek i z zapa­łem obli­zuje każdy cen­ty­metr two­jej twa­rzy.

Skoń­czyło się na tym, że Con­nor wziął Maxa w ramiona i posta­wił na pod­ło­dze z ostat­nim sta­now­czym „złaź”.

Tym­cza­sem pies lizał go cały uszczę­śli­wiony.

– Zasta­na­wia­łeś się nad szko­le­niem? – Ben zaniósł lunch do kuchni, a teraz wró­cił i przy­glą­dał się wido­wi­sku.

– Już zała­twi­łem dla niego szko­le­nie – wark­nął Con­nor. Jego głos był na tyle ostry, że pies prze­rwał liza­nie i nad­sta­wił uszu.

– Ach tak. – Ben skrzy­żo­wał ręce na pier­siach. – Może będziesz musiał jed­nak też na nie cho­dzić, żeby docze­kać się jakichś efek­tów. Poza tym prze­cież za nie zapła­ci­łeś. Cho­ciaż jestem pewien, że Ally tak czy siak cie­szy się z two­ich pie­nię­dzy.

Ally, dziew­czyna Bena, pro­wa­dziła w mie­ście schro­ni­sko „Kosmaci Przy­ja­ciele”, które ofe­ro­wało szko­le­nie ze spe­cjalną zniżką każ­demu, kto zaadop­to­wał psa. Con­nor miał jak naj­lep­sze inten­cje i zamie­rzał cho­dzić z Maxem na te zaję­cia w każdy ponie­dzia­łek. Ale to było, zanim jesz­cze praca zwa­liła mu się na głowę, jak zawsze zresztą.

– Zapo­mnia­łem wpi­sać je do ter­mi­na­rza.

Ben par­sk­nął śmie­chem.

– Ty ni­gdy o niczym nie zapo­mi­nasz.

– W porządku. – To bar­dzo wku­rza­jące, gdy przy­ja­ciele tak dobrze cię znają. – Powiedzmy, że byłem zajęty.

– Ty zawsze jesteś zajęty. A ja ostat­nio odkry­łem, że nad­miar roboty wcale nie musi prze­szka­dzać w życiu. To praw­dziwa rewe­la­cja. Powi­nie­neś się nad tym zasta­no­wić.

– Nad posia­da­niem rewe­la­cji? – zapy­tał z iro­nią Con­nor.

– Nad posia­da­niem życia.

– Mam świetne życie – wark­nął w odpo­wie­dzi Con­nor. Spoj­rzał na Maxi­musa zamiast na Bena, bo żaden z nich nie byłby w sta­nie zaak­cep­to­wać tego kłam­stwa, gdyby ich oczy się spo­tkały.

Jego życie wcale nie było świetne. Szcze­gól­nie dzi­siaj. Ale nie chciał o tym roz­ma­wiać.

Nie z Levim, który wpadł rano i oznaj­mił, że będzie „w tere­nie”. I nie z matką, która zdą­żyła już trzy razy zadzwo­nić z jaki­miś wydu­ma­nymi pro­ble­mami, które bez­wa­run­kowo wyma­gały jego udziału. Ani z Makiem, który z pew­no­ścią pojawi się od razu, gdy tylko w Cup skoń­czy się najazd miło­śni­ków kawy wal­czą­cych z popo­łu­dnio­wym spad­kiem ener­gii.

I z pew­no­ścią nie z Benem.

Ben znaj­do­wał się aku­rat w nie­zno­śnie i odpy­cha­jąco roz­czu­la­ją­cym sta­dium zako­cha­nia, miał obse­sję na punk­cie wszyst­kich cudow­nych aspek­tów bycia z drugą osobą i wykształ­cił coś w rodzaju amne­zji; nie pamię­tał tego całego gówna, kiedy grunt usuwa ci się spod nóg i wszystko się roz­pada.

Na przy­kład wtedy, gdy przy­cho­dzisz do domu, ocze­ku­jąc, że zasta­niesz w nim narze­czoną, a zamiast niej znaj­du­jesz kartkę samo­przy­lepną.

Maxi­mus wark­nął na kawa­łek puchu uno­szą­cego się w powie­trzu. Con­nor sku­pił się na psie, wdzięczny, że może się ode­rwać od złych myśli.

– To twoja wina – mruk­nął do Bena i poszedł do kuchni sku­szony obiet­nicą lun­chu. – To ty uwa­ża­łeś, że potrze­buję psa.

– Ale naprawdę potrze­bo­wa­łeś psa.

To było cho­ler­nie wku­rza­jące, bo Ben miał rację. Con­nor za bar­dzo się izo­lo­wał; już od roku pogrą­żał się w swo­ich myślach i cał­ko­wi­cie poświę­cał pracy, co zakra­wało na lekko nie­zdrową obse­sję.

Maxi­mus miał być anti­do­tum.

Con­nor nie mógł zatra­cać się w pracy, skoro każ­dego ranka musiał kar­mić psa i wypro­wa­dzać go na spa­cer, cho­ciaż spa­cerowanie z Maxem wią­zało się z wysta­wie­niem na publiczny lincz. Ten niby-wil­czarz nie był wszak szko­lony w szcze­nię­cych latach, więc teraz funk­cjo­no­wał jako doro­sły i sie­jący spu­sto­sze­nie kłąb miło­ści.

Con­nor nie zamie­niłby go na nic innego.

Ben roz­pa­ko­wy­wał pudełka z lun­chem – Con­nor pró­bo­wał nie myśleć o tym, że zapewne był głów­nym tema­tem roz­mów, gdy Mac pako­wał zamó­wie­nie w Cup – naj­bar­dziej roz­plot­ko­wa­nej restau­ra­cji w Pine Hol­low. Chyba nie było nadziei, aby całe mia­sto mogło zapo­mnieć, jaki jest dzi­siaj dzień. Pierw­szy lutego.

Byłoby rów­nież miło, gdyby Con­no­rowi oszczę­dzono komen­ta­rzy na temat rocz­nicy jego publicz­nego upo­ko­rze­nia, ale w tak małym mie­ście nie było o tym mowy. Tutaj to tak nie dzia­łało.

Wie­dział, że wszy­scy go wspie­rają, ale ich współ­czu­cie było bole­śnie pie­kące niczym kwas na skó­rze.

– Powi­nie­neś jed­nak pójść na to szko­le­nie – powie­dział Ben, poda­jąc Con­no­rowi jego zwy­kłą por­cję lun­chu. Obaj zabrali się do jedze­nia. – Nawet Bażant robi postępy, cho­ciaż nie jest zbyt lotny.

Ben i jego sio­strze­nica, którą wycho­wy­wał, zaadop­to­wali śli­nią­cego się bul­doga w tym samym cza­sie, kiedy Con­nor adop­to­wał Maxi­musa.

– Bażant ma Astrid. – Con­nor od razu wytknął Benowi to nie­spra­wie­dliwe porów­na­nie. – Kto poświę­ciłby każdą wolną chwilę na jego szko­le­nie, jeśli nie ona.

– To prawda. Cał­ko­wi­cie wspie­ram jej obse­sję. Przy­naj­mniej nie ma czasu, żeby suszyć mi głowę o zarę­czyny z Ally.

– A to już? – Con­nor był nieco wstrzą­śnięty tym wyzna­niem.

Ben i Ally spo­ty­kali się dopiero od dwóch mie­sięcy. Roz­mowa o mał­żeń­stwie była więc sza­leń­stwem. Con­nor uma­wiał się z Monicą przez trzy lata, byli zarę­czeni przez kolejne dwa, a wtedy ona stwier­dziła – trzy­na­ście dni przed ślu­bem – że nie chce spę­dzić z nim życia.

Ale może takie szyb­kie dzia­ła­nie jest lep­sze. Zaan­ga­żuj się, zanim zaczniesz mieć wąt­pli­wo­ści.

Ben spoj­rzał na Con­nora i prze­klął cicho pod nosem.

– Prze­pra­szam. Nie powi­nie­nem dzi­siaj o tym mówić. Nie pomy­śla­łem.

No wła­śnie. Dzi­siaj. Rocz­nica. Ben nie był zazwy­czaj tak bez­po­średni. Przez ostatni rok nie mówili o Tej, Któ­rej Imie­nia Nie Wolno Wyma­wiać.

Con­nor szybko zmie­nił temat.

– Poroz­sta­wiasz te tabliczki w mie­ście czy ocze­ku­jesz, że zatknę wszyst­kie trzy w moim ogro­dzie?

Ben przy­glą­dał się przez moment przy­ja­cie­lowi, zanim dotarło do niego, że nastą­piła zmiana tematu.

– Prze­cież masz duży ogród.

– No mam, racja, ale trzy tabliczki to chyba tro­chę za dużo. Jak myślisz? Nie jestem pewien, czy zasłu­gu­jesz na takie wspar­cie. Ist­nieją jakieś gra­nice trzy­dzie­sto­let­niej przy­jaźni.

– Jedna tabliczka na dekadę. To chyba spra­wie­dliwe. – Ben wyci­szył dzwo­nek komórki, która nagle się oży­wiła, i zszedł z kuchen­nego stołka. – Muszę wra­cać do pracy. Widzimy się dzi­siaj u „Kosma­tych Przy­ja­ciół”?

– Jasne. Prze­cież nie uni­kam tych zajęć celowo. – Hm, nie do końca. – Po pro­stu mam dużo roboty.

Ben ruszył do drzwi, Con­nor dotrzy­my­wał mu kroku, a w salo­nie pochra­py­wał Maxi­mus.

– Jak się wam układa? – zapy­tał Ben i schy­lił się po buty.

– Trudno powie­dzieć, jesz­cze za wcze­śnie.

– To powo­dze­nia. – Ben wło­żył buty i jakby się zawa­hał, a Con­nor led­wie się powstrzy­mał, bo miał ochotę wypchnąć przy­ja­ciela za drzwi, zanim ten zacznie gadać o Rocz­nicy.

Na szczę­ście Ben wyszedł, nie rzu­ca­jąc mu już wię­cej zatro­ska­nych spoj­rzeń. Con­nor zamknął za nim drzwi i zaczął się zasta­na­wiać, jak mógłby unik­nąć nie­unik­nio­nej wizyty Maca. Mac praw­do­po­dob­nie przyj­dzie za chwilę i zacznie go wypy­ty­wać o samo­po­czu­cie.

Przy­ja­ciele i krewni soli­dar­nie go moni­to­ro­wali, ale prze­cież miał się świet­nie. A przy­naj­mniej dążył do tego, żeby tak się poczuć.

A poza tym miał Plan.

Plan zakła­dał posia­da­nie Maxa. Zakła­dał też posia­da­nie dziew­czyny. Zakła­dał, że Con­nor wróci do gry i będzie żył tak, jak powi­nien. Dosko­nała praca. Dosko­nały dom. Dosko­nała rodzina.

Dom już miał. Pracę też miał zagwa­ran­to­waną, ponie­waż przez ostat­nie dwa­na­ście mie­sięcy pra­co­wał dłu­żej i inten­syw­niej niż pozo­stali wspól­nicy w jego fir­mie praw­ni­czej. Z rodziną też nie było naj­go­rzej, zwłasz­cza że poświę­cał teraz tro­chę wię­cej czasu, by zna­leźć tę Jedyną. Kobietę, która doceni wszystko, co miał do zaofe­ro­wa­nia – sta­bil­ność, lojal­ność, nie­za­wod­ność. Kobietę, która nie powie, że pra­gnie tego wszyst­kiego, a potem – dwa tygo­dnie przed ślu­bem – zwieje do Indii. Kobietę, która z nim zosta­nie.

Con­nor nie zamie­rzał w nie­skoń­czo­ność uni­kać kon­tak­tów z ludźmi. Od kiedy zaczął się uma­wiać na randki, towa­rzy­szył mu stały przy­pływ chęt­nych dziew­czyn. Ze swoją sym­pa­tią ze szkoły śred­niej zerwał po przy­ja­ciel­sku, bo wybie­rał się do Yale. Z dziew­czyną ze stu­diów rów­nież zerwał po przy­ja­ciel­sku, gdy oboje roz­je­chali się do innych uczelni praw­ni­czych. Jego dziew­czyna z uczelni praw­ni­czej zerwała z nim po przy­ja­ciel­sku, gdy wyje­chała do Waszyng­tonu, żeby ubie­gać się o sta­no­wi­sko w sądzie ape­la­cyj­nym. Con­nor zamie­rzał wtedy wró­cić do Ver­montu, sku­pić się na pra­wie kor­po­ra­cyj­nym i zało­żyć rodzinę.

I wtedy nade­szła kolej na Monicę.

Trudno to opi­sać, ale narze­czona porzu­ciła go za pomocą samo­przy­lep­nej kar­teczki na dwa tygo­dnie przed ślu­bem – nie było w tym jed­nak nic przy­ja­ciel­skiego.

Ow­szem, zga­dza się, może teraz był odro­binę zbyt zgorzk­niały i tro­chę zły. Może zanadto poświę­cił się pracy i prze­kli­nał wszyst­kie kobiety z odro­binę więk­szym zapa­łem, niż praw­do­po­dob­nie na to zasłu­gi­wały. Może uni­kał ich z wyjąt­kiem oka­zjo­nal­nych spo­tkań z Tin­dera, kiedy pomiesz­ki­wał w Nowym Jorku – zawsze nie­zo­bo­wią­zu­jąco i bez żad­nych ocze­ki­wań. Ale to wszystko minęło. W tym roku roz­po­czął nowe życie. I to dzięki Pla­nowi.

Był znie­cier­pli­wiony, bo chciał wró­cić do pracy, ale wie­dział, że bała­gan sku­tecz­nie go roz­pro­szy. Zaczął więc sprzą­tać pole minowe kłacz­ków zale­ga­ją­cych w salo­nie. Pchnął kanapę na swoje miej­sce, budząc Maxi­musa. Pies przy­truch­tał „z pomocą”, poło­żył przed­nie łapy na kana­pie i roz­dzia­wił pysk w szczę­śli­wym uśmie­chu.

– Jesteś z sie­bie zado­wo­lony? – Con­nor ujął w dło­nie wielki łeb Maxi­musa i poczo­chrał mu uszy.

Pies sap­nął, wtu­lił głowę w ręce Con­nora i wle­pił w niego głę­bo­kie i pełne emo­cji spoj­rze­nie czar­nych oczu. Patrzył z uwiel­bie­niem na swo­jego pana, gdy ten mówił to samo zda­nie, które powta­rzał od pię­ciu tygo­dni, kiedy został jego dum­nym wła­ści­cie­lem.

– Nie wolno wcho­dzić na meble.

Ani na ladę. Ani na dach mojego samo­chodu.

Ale jak miał uczyć Maxi­musa, skoro nie mógł nad nim fizycz­nie zapa­no­wać?

– Dzi­siaj wie­czo­rem wra­camy na szko­le­nie – poin­for­mo­wał go. – Mam gdzieś te wszyst­kie współ­czu­jące spoj­rze­nia.

Con­nor zepchnął wiel­kie ciel­sko psa z kanapy, a potem zaczął sprzą­tać pie­rze. Po dokład­niej­szych oglę­dzi­nach stwier­dził, że nie jest tak źle i że więk­szość z kana­po­wego placu zabaw Maxi­musa oca­lała. Tylko jedna z trzech podu­szek eks­plo­do­wała, zaście­la­jąc swoją zawar­to­ścią drew­nianą pod­łogę.

A zwa­żyw­szy na to, że była to jedna z ulu­bio­nych ozdób Moniki, Con­nor musiał przy­znać, że Max wyświad­czył mu przy­sługę.

– Dobry pie­sek – powie­dział i pogła­skał go po gło­wie. – Ale ni­gdy wię­cej tego nie rób.

Roz­dzwo­niła się komórka, więc Con­nor chwy­cił Maxi­musa za obrożę, zacią­gnął go do biura i zatrza­snął drzwi. Dzięki temu miał oko na psa, gdy pra­co­wał. Roz­po­czy­nał w ten spo­sób każdy dzień, ale nie­stety tak bar­dzo kon­cen­tro­wał się na pracy, że gdy Max dra­pał w drzwi, żeby go wypu­ścić, otwie­rał je auto­ma­tycz­nie, nie zda­jąc sobie sprawy z tego, co robi. Do chwili, aż w kuchni roz­le­gał się huk. Cza­sem roz­le­gał się w salo­nie. Albo w łazience.

Con­nor zoba­czył na wyświe­tla­czu nazwi­sko swo­jego men­tora, więc szybko ode­brał połą­cze­nie przez Blu­eto­oth, zanim tele­fon prze­łą­czył je na pocztę gło­sową.

– Davis, co u cie­bie?

Jeden ze wspól­ni­ków w kan­ce­la­rii Ster­ling, Tavish & Karl­son, który wziął Con­nora pod swoje skrzy­dła, gło­śno odchrząk­nął – takie zacho­wa­nie zapo­wia­dało wyłącz­nie złe wia­do­mo­ści. Con­nor zaci­snął dłoń na biurku, a Max spoj­rzał na niego ze swo­jego posła­nia; w jego błysz­czą­cych czar­nych oczach cza­iła się tro­ska.

– Con­nor, wła­śnie przy­pad­kiem spoj­rza­łem na kon­trakt John­sona i chcę ci powie­dzieć, że jeste­śmy bar­dzo zado­wo­leni z two­jej pracy.

Con­nor zmarsz­czył brwi. Davis Aqu­ino ni­gdy nie dzwo­nił z pochwa­łami. Nikt nie miał czasu na takie rze­czy.

– Chyba nie dzwo­nisz, żeby mi powie­dzieć, że dobrze się spi­sa­łem.

Kolejne chrząk­nię­cie, a potem cięż­kie wes­tchnie­nie.

– Słu­chaj, Con­nor. Jesteś naszym naj­lep­szym pra­cow­ni­kiem, można powie­dzieć, że wołem robo­czym. Wszy­scy wie­dzą, jak bar­dzo się sta­rasz i ile robisz dla firmy. Wiem też, że w tym roku masz nadzieję zostać wspól­ni­kiem w naszej kan­ce­la­rii…

Cho­lera. Kurde.

– Ale?

– Nie chcemy cię stra­cić. Jesteś nie­sa­mo­wi­cie cen­nym pra­cow­ni­kiem, ale w tej chwili wspól­nicy skła­niają się ku innym roz­wią­za­niom.

– To jakiś żart? – Con­nor zare­ago­wał spon­ta­nicz­nie, bez zasta­no­wie­nia, bo w końcu to był Davis, a nie inny ze wspól­ni­ków. – A kto według nich robi wię­cej niż ja dla tej kan­ce­la­rii?

– Nikt nie pra­cuje tak ciężko jak ty. No i to wła­śnie ich nie­po­koi. Mar­twią się, że się wypa­lisz, że bra­kuje ci rów­no­wagi mię­dzy pracą a życiem oso­bi­stym, że nie masz wen­tyla bez­pie­czeń­stwa i że zanim skoń­czysz trzy­dzie­ści pięć lat, będziesz jechał na opa­rach.

– Nie potrze­buję żad­nego wen­tyla bez­pie­czeń­stwa – powie­dział Con­nor, sta­ra­jąc się, by jego głos nie zabrzmiał zbyt zgryź­li­wie. – Nic mi nie jest.

– Świet­nie – odparł Davis. – Naprawdę dosko­nale, ale poja­wiły się też inne pro­blemy.

Con­nor zmu­sił się do oddy­cha­nia. Bar­dzo sta­ran­nie wybrał tę firmę. Wie­dział, że to miej­sce, w któ­rym będzie mógł się roz­wi­jać. Przez lata był ide­al­nym pra­cow­ni­kiem, a teraz poja­wiły się pro­blemy?

– Na przy­kład jakie?

– Rola wspól­nika nie polega wyłącz­nie na tym, żeby być wołem robo­czym. Cho­dzi też o repre­zen­to­wa­nie kan­ce­la­rii. Bycie lide­rem w fir­mie i w spo­łecz­no­ści. To aspekt towa­rzy­ski, a ty pra­cu­jesz głów­nie w domu…

– Zgo­dzi­li­śmy się, że tak będzie naj­le­piej. Kiedy pra­cuję zdal­nie, nie muszę nie­po­trzeb­nie tra­cić czasu na dojazdy.

Firma miała sie­dzibę w Bur­ling­ton, ale wielu klien­tów pocho­dziło rów­nież z Nowego Jorku, więc Con­nor posia­dał upraw­nie­nia na oba stany. Rzadko spo­ty­kał się z klien­tami w biu­rze, ponie­waż sam Davis prze­ko­nał go, żeby pra­co­wał w domu.

– To prawda, ale potrzeba cze­goś wię­cej, żeby nas zauwa­żano.

– No to prze­niosę się do biura. – Con­nor pomy­ślał, że będzie musiał zna­leźć kogoś do opieki nad Maxem. Może Ally znaj­dzie jakieś roz­wią­za­nie.

– Nie tylko cho­dzi o obec­ność w biu­rze, lecz rów­nież o imprezy, które orga­ni­zu­jemy. Wiesz, że dumą naszej kan­ce­la­rii jest zaan­ga­żo­wa­nie w życie spo­łecz­no­ści i praca cha­ry­ta­tywna. A ty od pew­nego czasu zaczą­łeś igno­ro­wać więk­szość fir­mo­wych imprez.

Od czasu, gdy prze­stał być zło­tym chło­pa­kiem. Gdy prze­stało mu się powo­dzić, bo nie miał już w ramio­nach dosko­na­łej kobiety i stał się nie­udacz­ni­kiem, na któ­rego wszy­scy spo­glą­dali z poli­to­wa­niem i pytali, jak się trzyma. Wszystko zmie­niło się na gor­sze. Już nie był duszą towa­rzy­stwa, tylko wrzo­dem na tyłku.

– Zdaję sobie sprawę, że ostat­nio zbyt­nio się nie udzie­la­łem, ale teraz roz­po­czy­nam nowe życie.

– Słu­chaj, Con­nor, kocham cię. Dla mnie jesteś naj­lep­szy i sta­wiam na cie­bie codzien­nie, ale to nie moja decy­zja. Brent i Lila szu­kają już kogoś innego. Ale według mnie zasłu­gu­jesz na ostrze­że­nie. Nie chcę, żebyś poczuł się nie­mile zasko­czony. Na­dal jesteś bar­dzo cenny dla STK.

Con­nor poczuł w gar­dle kwa­śny smak żółci.

– Co jest grane? Czy to już posta­no­wione?

– Jesz­cze nie – zapew­nił go Davis. – Na­dal nie pod­jęli osta­tecz­nej decy­zji, ale przed tobą trudne zada­nie. Może wybór innej drogi nie będzie naj­gor­szą rze­czą na świe­cie. Chcemy, żebyś był szczę­śliwy. Może usa­tys­fak­cjo­nuje cię rola współ­pra­cow­nika, nie każdy musi być wspól­ni­kiem.

Ale taki prze­cież był Plan.

Nad tym pra­co­wał przez ostatni rok. A wła­ści­wie przez całe życie. Od kiedy Monica go opu­ściła, stało się to wręcz jego nie­po­ha­mo­waną obse­sją, ale naj­wy­raź­niej wyko­rzy­stał wszyst­kie siły na to, żeby być part­ne­rem wraz z nią.

Gdyby z nim została, cho­dziłby na imprezy cha­ry­ta­tywne z żoną u boku. A ona praw­do­po­dob­nie byłaby już w ciąży z ich pierw­szym dziec­kiem – kon­kret­nym dowo­dem rów­no­wagi mię­dzy pracą a życiem oso­bi­stym. Con­nor ubo­le­wałby wraz ze swo­imi współ­pra­cow­ni­kami nad życiem mał­żeń­skim i nie­uchron­nie zbli­ża­ją­cym się ojco­stwem. Poznałby ich lepiej i zade­mon­stro­wał swoje umie­jęt­no­ści przy­wód­cze. Jego życie na­dal byłoby takie, jak powinno być, zamiast…

Rozej­rzał się po swoim biu­rze. Tylko praca, żad­nych przy­jem­no­ści, żad­nej zabawy. Max wstał ze swo­jego posła­nia, cicho pod­szedł do biurka Con­nora i poło­żył wielką głowę obok jego ręki. Pogła­skał z roz­tar­gnie­niem kudłaty pysk, gła­dząc psa kciu­kiem mię­dzy uszami.

– Con­nor? – zatrzesz­czał głos Davisa.

– Jestem. Dzię­kuję za ostrze­że­nie. Pomy­ślę o tym.

– Naprawdę bar­dzo cię cenimy – powie­dział Davis.

A Con­nor nie­mal usły­szał w tej dekla­ra­cji słowa prawdy ser­wo­wane na kur­sach zarzą­dza­nia.

Zrób wszystko, aby twoi pra­cow­nicy poczuli, że ich zdol­no­ści i zasługi są bez­cenne i doce­niane.

I naprawdę tak się czuł. Ale chciał cze­goś wię­cej. Pra­gnął udzia­łów, part­ner­stwa, poczu­cia bez­pie­czeń­stwa i świa­do­mo­ści, że nie jest tylko pra­cow­ni­kiem. Że jest czę­ścią tej firmy. Marzył o tym, od kiedy skoń­czył cho­lerne dzie­więć lat.

I nie miał zamiaru się pod­dać.

Po kilku minu­tach roz­mowy o pracy na rzecz kolej­nego klienta poże­gnał się z Davi­sem – ten wątek nie zapadł mu w pamięć, ponie­waż cał­ko­wi­cie pochło­nęła go rewe­la­cja na temat part­ner­stwa.

Wie­dział, że to nie koniec. Pra­cow­ni­ków rywa­li­zu­ją­cych o funk­cję wspól­nika zawsze było wię­cej niż miejsc, ale on wło­żył w to o wiele wię­cej pracy niż inni. Zasłu­żył sobie na to. I nie miał zamiaru pozwo­lić, by awans mu się wymknął tylko dla­tego, że reszta jego życia w ostat­nim roku zbo­czyła z wyzna­czo­nego toru.

Awans na wspól­nika był czę­ścią Planu. Oprócz tego pies i part­nerka. Zna­le­zie­nie Tej Jedy­nej. Mał­żeń­stwo. I dzieci. Pięć pro­stych kro­ków. Ale może nad­szedł czas, by zabu­rzyć ten porzą­dek. Może musi zacząć uma­wiać się na randki i zna­leźć miłą dziew­czynę, która będzie z nim cho­dziła na fir­mowe imprezy dobro­czynne. Dzięki temu pokaże star­szym wspól­ni­kom, że odna­lazł rów­no­wagę, że jest człon­kiem dru­żyny.

Kiedy ukła­dał Plan, zamie­rzał rand­ko­wać, ale potem zajął się spra­wami zawo­do­wymi i jego naj­lep­sze inten­cje spa­liły na panewce. A teraz… Teraz rand­ko­wa­nie zmie­niło się w obo­wią­zek, a Con­nor Wyeth ni­gdy nie uchy­lał się od obo­wiąz­ków.

Max usiadł, opie­ra­jąc się wiel­kim cia­łem o krze­sło, więc Con­nor musiał zaprzeć się sto­pami, żeby nie roz­je­chały się na boki.

Zaj­rzał do sklepu z apli­ka­cjami w swoim smart­fo­nie, przej­rzał je, a potem ścią­gnął kilka por­tali rand­ko­wych. Teraz musiał nad tym popra­co­wać.

Póź­niej zabie­rze Maxa na szko­le­nie i dowie się, jak powstrzy­mać psa przed nisz­cze­niem domu.

Dobrze było mieć Plan.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Once Upon a Puppy

Copy­ri­ght © 2021 by Liz­zie Shane

This edi­tion publi­shed by arran­ge­ment with Grand Cen­tral Publi­shing, New York, New York, USA.

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2021

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Agnieszka Horzow­ska

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Paweł Pan­cza­kie­wicz/PAN­CZA­KIE­WICZ ART.DESIGN®

Foto­gra­fia na okładce: Vera Tere­sh­chen­kova/iStock

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Był sobie psiak, wyd. I, Poznań 2023)

ISBN 978-83-8338-698-0

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer