Był sobie psiak - Lizzie Shane - ebook + książka

Był sobie psiak ebook

Shane Lizzie

4,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Czy jeden nad wyraz niesforny pies może połączyć dwoje ludzi, którzy całkowicie się od siebie różnią?

Idealna mieszanka uroku małego miasteczka i lekkiego humoru. - „Booklist”

Witajcie ponownie w Pine Hollow!

Prawnik Connor Wyeth jest świetnie zorganizowany. Ale kiedy adoptuje krnąbrnego Maxa, okazuje się, że ma do czynienia z niszczycielskim żywiołem. Pies słucha tylko Deenie Mitchell, spontanicznej i optymistycznie nastawionej do świata dziewczyny, wolontariuszki ze schroniska „Kosmaci Przyjaciele”.

Deenie uważa, że atrakcyjny prawnik mógłby zaimponować jej idealnej rodzinie na zbliżającym się ślubie siostry. Kiedy dowiaduje się, że Connor z kolei potrzebuje osoby towarzyszącej na imprezach firmowych, zawiązują z pozoru niemożliwy sojusz. A gdy tak udają idealną parę, wszystko nagle zaczyna nabierać realnych kształtów... Przeciwieństwa się przyciągają, lecz czy mężczyzna, który wszystko planuje z ołówkiem w ręku, i kobieta kierująca się w życiu własnymi zasadami, rzeczywiście znajdą płaszczyznę porozumienia?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 368

Oceny
4,0 (5 ocen)
1
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
zagubiona_miedzy_ksiazkami

Całkiem niezła

Przeurocza komedia romantyczna niczym te, które znamy z ekranów ❤ Było miło było uroczo były pieski, czego można by chcieć więcej ❤
00
IwonaMarch

Dobrze spędzony czas

„Niektóre rzeczy są zbyt dobre, by można je zaplanować” Jak ja się cieszę, że znów możemy wrócić do małego miasteczka Pine Hollow i bohaterów z pierwszej serii. Tym razem skupiamy się na dwójce innych bohaterów – Deenie i Connorze. Wydają się być biegunowymi przeciwieństwami. Connor jest prawnikiem, który stara się zostać partnerem w swojej kancelarii. Jest zorganizowany i wszystko planuje. Ma wszystko pod kontrolą, tylko oprócz swojego psa Maxa. Deenie jest wolnym duchem. Nie usiedzi długo w jednym miejscu i chce zobaczyć jak najwięcej świata. Ma różowe włosy i zwykle jest pokryta brokatem, zwłaszcza jeśli niedawno prowadziła przyjęcie dla księżniczek. Jest też fantastyczna w kontaktach ze zwierzętami i zgadza się pomóc Connorowi z Maxem. Kiedy okazuje się, że obydwoje potrzebują siebie na nadchodzące wydarzenia, zawierają umowę, która powinna pomóc im obojgu. Co z tego wyniknie? „Był sobie psiak” to dobry współczesny romans pełen humoru i psiej miłości. Fabuła w książce to zachwyc...
00



Dla Kali, która prze­trwała ze mną wędrówkę z ple­ca­kiem po Euro­pie, gdy obie były­śmy nie­zno­śnymi nasto­lat­kami. I dla Leigh, z którą prze­ży­łam swoje naj­lep­sze przy­gody w Azji. I dla pew­nego dżen­tel­mena, któ­rego spo­tka­ły­śmy w Wiet­na­mie i który podzie­lił się z nami bez­cenną radą na temat korzy­sta­nia z chwili i cie­sze­nia się życiem.

Ponie­waż nie da się odło­żyć w banku wię­cej życia.

ROZDZIAŁ 1

Kiedy Con­nor Wyeth wyszedł ze swo­jego domo­wego biura i zoba­czył ruinę kanapy za sześć tysięcy dola­rów, musiał przy­znać, że jego nie do końca rasowy wil­czarz irlandzki nie był naj­lep­szym nabyt­kiem doko­na­nym pod wpły­wem impulsu.

Nie żeby miał skłon­ność do takich nabyt­ków. Albo w ogóle jakich­kol­wiek, dokład­nie rzecz ujmu­jąc.

Con­nor był pla­ni­stą. Nawet Maxi­mus – psi wino­wajca odpo­wie­dzialny za prze­cią­gnię­cie ogrom­nej kanapy przez połowę salonu i porwa­nie na strzępy podu­szek tak, że cały pokój pokrył się bia­łym puchem – był czę­ścią planu.

Cho­ciaż nie­szcze­gól­nie dobrze prze­my­śla­nego.

Teraz wielki nic­poń prze­ta­czał się rado­śnie przez miej­sce zbrodni mię­dzy drzwiami fron­to­wymi a salo­nem, a jego grom­kie szcze­ka­nie odbi­jało się echem od wyso­kiego sufitu. Gdy zauwa­żył Con­nora, przy­ha­mo­wał w pośli­zgu na wypo­le­ro­wa­nej pod­ło­dze z twar­dego drewna i popę­dził do wej­ścia. Znowu zaczął uja­dać przez szybę oskrzy­dla­jącą ciemne drew­niane drzwi na Bogu ducha winną osobę, która stała po dru­giej stro­nie. Wcze­śniej jed­nak spoj­rzał przez swoje kudłate ramię na Con­nora. Roz­dzia­wił pysk i zwie­sił język w oczy­wi­stym psim uśmie­chu mówią­cym „no dalej, prze­ga­pisz całą zabawę”.

Con­nor znowu sobie uświa­do­mił, że jako wła­ści­ciel psa cał­ko­wi­cie traci grunt pod nogami.

Ponie­waż rze­komo wziął Maxi­musa w cha­rak­te­rze psa obron­nego i sys­temu wcze­snego ostrze­ga­nia, by odstra­szał przy­ja­ciół przed wpa­da­niem do jego domu, gdy tylko mają na to ochotę, tre­ner powie­dział mu, że powi­nien go nagra­dzać, gdy szczeka na intru­zów. Con­nor miał rów­nież kar­cić Maxa, gdyby robił takie rze­czy, jak roz­biórka mebli. Ale kar­ce­nie go w tej chwili na nic by się nie zdało – jakby kie­dy­kol­wiek oka­zy­wało się sku­teczne – więc Con­nor pogo­dził się ze stratą kanapy i poszedł otwo­rzyć drzwi.

Zgię­tym pal­cem chwy­cił obrożę Maxa, by przy­po­mnieć mu zasadę „nie kła­dziemy łap na ramio­nach gości i nie liżemy ich po twa­rzy”, a potem pocią­gnął za klamkę.

– Żad­nych akwi­zy­to­rów – wark­nął do jed­nego ze swo­ich trzech sta­rych przy­ja­ciół, który stał w progu, obej­mu­jąc ramio­nami pękatą torbę i kilka tabli­czek. Tabliczki były obró­cone bokiem, ale z łatwo­ścią można było prze­czy­tać nadruk: „Ben­ja­min West – nasz kan­dy­dat na bur­mi­strza. Naj­lep­szy wybór dla Pine Hol­low”.

Była to z pew­no­ścią świetna reklama, ale obaj wie­dzieli, że Ben nie przy­szedł tu w spra­wie nad­cho­dzą­cych wybo­rów. Nie dzi­siaj.

Con­nor spoj­rzał spode łba, ale nie­zra­żony Ben wpa­ko­wał się do środka.

– Przy­nio­słem lunch.

– I tabliczki.

Con­nor zamknął drzwi i puścił psa. Max natych­miast rzu­cił się na Bena, z zapa­łem obwą­chu­jąc torbę, która zaczęła się ześli­zgi­wać w stronę jego spra­gnio­nej pasz­czy. Con­nor bły­ska­wicz­nie prze­jął jedze­nie, żeby Ben mógł zrzu­cić buty i oprzeć tabliczki o para­pet.

– Nie usta­wię ich na swoim traw­niku – ostrzegł Con­nor. – Jesz­cze nie zde­cy­do­wa­łem, na kogo będę gło­so­wać.

Ben zigno­ro­wał to jawne kłam­stwo, odzy­skał torbę z jedze­niem i poma­sze­ro­wał z nią do kuchni.

– Tandy Watts posta­wiła na ganku wielki baner. Można go zoba­czyć z kosmosu – powie­dział.

Nor­mal­nie Con­nor tro­chę by go podrę­czył – w końcu od czego są przy­ja­ciele? – ale tym razem w gło­sie Bena zabrzmiała nuta nie­po­koju, więc posta­no­wił go pocie­szyć.

– Nikt nie będzie gło­so­wał na Tandy Watts. Ona star­tuje tylko dla­tego, żeby unie­waż­nić decy­zję o warun­kach zabu­dowy, którą w zeszłym roku zablo­ko­wa­li­ście. Całe Pine Hol­low o tym wie. A ty masz doświad­cze­nie, pra­cu­jesz w radzie mia­sta, no i Delia cię wybrała. Wylu­zuj.

– Nie mam poję­cia, dla­czego kan­dy­duję na bur­mi­strza – burk­nął Ben. W dro­dze do kuchni przy­sta­nął na chwilę jak zamu­ro­wany, bo za wyspą kuchenną dostrzegł pobo­jo­wi­sko w salo­nie. – Robisz prze­me­blo­wa­nie?

Con­nor zasło­nił Benowi kra­jo­braz po bitwie, pra­gnąc – nie po raz pierw­szy zresztą – żeby jego prze­stronny dom z otwar­tymi prze­strze­niami był odro­binę mniej prze­stronny i prze­strzenny.

– Max bawił się na kana­pie, gdy pra­co­wa­łem. Nie zdą­ży­łem jesz­cze posprzą­tać.

Pies wybrał sobie aku­rat ten moment na prze­bieżkę. Prze­mknął przez cały dom, rzu­cił się z impe­tem na kanapę i posłał ją ruchem śli­zgo­wym po wypo­le­ro­wa­nej pod­ło­dze w stronę szkla­nego i kru­chego sto­lika do kawy. Ten – zamiast się prze­chy­lić i roz­bić na drobne kawałki – na szczę­ście rów­nież wpadł w poślizg, a Max trium­fal­nie wyrzu­cił poduszkę w powie­trze.

– Max! – Con­nor pró­bo­wał naśla­do­wać ton głosu tre­nera, ten, który spra­wiał, że wszyst­kie psy w gru­pie sie­działy jakby tro­chę bar­dziej wypro­sto­wane. Maxi­mus się oży­wił na dźwięk głosu swo­jego pana i sko­czył na równe nogi: stał na kana­pie ze ster­czą­cymi do przodu uszami i pyskiem roz­dzia­wio­nym w głu­pa­wym psim uśmie­chu.

– Złaź! – roz­ka­zał Con­nor.

Max spoj­rzał na niego i prze­krzy­wił głowę, wyraź­nie zakło­po­tany i zdzi­wiony.

– Złaź! – powtó­rzył Con­nor i ruszył, by ścią­gnąć psa z kanapy. Łatwiej powie­dzieć, niż zro­bić, gdy ów pies waży pra­wie tyle co doro­sły czło­wiek i z zapa­łem obli­zuje każdy cen­ty­metr two­jej twa­rzy.

Skoń­czyło się na tym, że Con­nor wziął Maxa w ramiona i posta­wił na pod­ło­dze z ostat­nim sta­now­czym „złaź”.

Tym­cza­sem pies lizał go cały uszczę­śli­wiony.

– Zasta­na­wia­łeś się nad szko­le­niem? – Ben zaniósł lunch do kuchni, a teraz wró­cił i przy­glą­dał się wido­wi­sku.

– Już zała­twi­łem dla niego szko­le­nie – wark­nął Con­nor. Jego głos był na tyle ostry, że pies prze­rwał liza­nie i nad­sta­wił uszu.

– Ach tak. – Ben skrzy­żo­wał ręce na pier­siach. – Może będziesz musiał jed­nak też na nie cho­dzić, żeby docze­kać się jakichś efek­tów. Poza tym prze­cież za nie zapła­ci­łeś. Cho­ciaż jestem pewien, że Ally tak czy siak cie­szy się z two­ich pie­nię­dzy.

Ally, dziew­czyna Bena, pro­wa­dziła w mie­ście schro­ni­sko „Kosmaci Przy­ja­ciele”, które ofe­ro­wało szko­le­nie ze spe­cjalną zniżką każ­demu, kto zaadop­to­wał psa. Con­nor miał jak naj­lep­sze inten­cje i zamie­rzał cho­dzić z Maxem na te zaję­cia w każdy ponie­dzia­łek. Ale to było, zanim jesz­cze praca zwa­liła mu się na głowę, jak zawsze zresztą.

– Zapo­mnia­łem wpi­sać je do ter­mi­na­rza.

Ben par­sk­nął śmie­chem.

– Ty ni­gdy o niczym nie zapo­mi­nasz.

– W porządku. – To bar­dzo wku­rza­jące, gdy przy­ja­ciele tak dobrze cię znają. – Powiedzmy, że byłem zajęty.

– Ty zawsze jesteś zajęty. A ja ostat­nio odkry­łem, że nad­miar roboty wcale nie musi prze­szka­dzać w życiu. To praw­dziwa rewe­la­cja. Powi­nie­neś się nad tym zasta­no­wić.

– Nad posia­da­niem rewe­la­cji? – zapy­tał z iro­nią Con­nor.

– Nad posia­da­niem życia.

– Mam świetne życie – wark­nął w odpo­wie­dzi Con­nor. Spoj­rzał na Maxi­musa zamiast na Bena, bo żaden z nich nie byłby w sta­nie zaak­cep­to­wać tego kłam­stwa, gdyby ich oczy się spo­tkały.

Jego życie wcale nie było świetne. Szcze­gól­nie dzi­siaj. Ale nie chciał o tym roz­ma­wiać.

Nie z Levim, który wpadł rano i oznaj­mił, że będzie „w tere­nie”. I nie z matką, która zdą­żyła już trzy razy zadzwo­nić z jaki­miś wydu­ma­nymi pro­ble­mami, które bez­wa­run­kowo wyma­gały jego udziału. Ani z Makiem, który z pew­no­ścią pojawi się od razu, gdy tylko w Cup skoń­czy się najazd miło­śni­ków kawy wal­czą­cych z popo­łu­dnio­wym spad­kiem ener­gii.

I z pew­no­ścią nie z Benem.

Ben znaj­do­wał się aku­rat w nie­zno­śnie i odpy­cha­jąco roz­czu­la­ją­cym sta­dium zako­cha­nia, miał obse­sję na punk­cie wszyst­kich cudow­nych aspek­tów bycia z drugą osobą i wykształ­cił coś w rodzaju amne­zji; nie pamię­tał tego całego gówna, kiedy grunt usuwa ci się spod nóg i wszystko się roz­pada.

Na przy­kład wtedy, gdy przy­cho­dzisz do domu, ocze­ku­jąc, że zasta­niesz w nim narze­czoną, a zamiast niej znaj­du­jesz kartkę samo­przy­lepną.

Maxi­mus wark­nął na kawa­łek puchu uno­szą­cego się w powie­trzu. Con­nor sku­pił się na psie, wdzięczny, że może się ode­rwać od złych myśli.

– To twoja wina – mruk­nął do Bena i poszedł do kuchni sku­szony obiet­nicą lun­chu. – To ty uwa­ża­łeś, że potrze­buję psa.

– Ale naprawdę potrze­bo­wa­łeś psa.

To było cho­ler­nie wku­rza­jące, bo Ben miał rację. Con­nor za bar­dzo się izo­lo­wał; już od roku pogrą­żał się w swo­ich myślach i cał­ko­wi­cie poświę­cał pracy, co zakra­wało na lekko nie­zdrową obse­sję.

Maxi­mus miał być anti­do­tum.

Con­nor nie mógł zatra­cać się w pracy, skoro każ­dego ranka musiał kar­mić psa i wypro­wa­dzać go na spa­cer, cho­ciaż spa­cerowanie z Maxem wią­zało się z wysta­wie­niem na publiczny lincz. Ten niby-wil­czarz nie był wszak szko­lony w szcze­nię­cych latach, więc teraz funk­cjo­no­wał jako doro­sły i sie­jący spu­sto­sze­nie kłąb miło­ści.

Con­nor nie zamie­niłby go na nic innego.

Ben roz­pa­ko­wy­wał pudełka z lun­chem – Con­nor pró­bo­wał nie myśleć o tym, że zapewne był głów­nym tema­tem roz­mów, gdy Mac pako­wał zamó­wie­nie w Cup – naj­bar­dziej roz­plot­ko­wa­nej restau­ra­cji w Pine Hol­low. Chyba nie było nadziei, aby całe mia­sto mogło zapo­mnieć, jaki jest dzi­siaj dzień. Pierw­szy lutego.

Byłoby rów­nież miło, gdyby Con­no­rowi oszczę­dzono komen­ta­rzy na temat rocz­nicy jego publicz­nego upo­ko­rze­nia, ale w tak małym mie­ście nie było o tym mowy. Tutaj to tak nie dzia­łało.

Wie­dział, że wszy­scy go wspie­rają, ale ich współ­czu­cie było bole­śnie pie­kące niczym kwas na skó­rze.

– Powi­nie­neś jed­nak pójść na to szko­le­nie – powie­dział Ben, poda­jąc Con­no­rowi jego zwy­kłą por­cję lun­chu. Obaj zabrali się do jedze­nia. – Nawet Bażant robi postępy, cho­ciaż nie jest zbyt lotny.

Ben i jego sio­strze­nica, którą wycho­wy­wał, zaadop­to­wali śli­nią­cego się bul­doga w tym samym cza­sie, kiedy Con­nor adop­to­wał Maxi­musa.

– Bażant ma Astrid. – Con­nor od razu wytknął Benowi to nie­spra­wie­dliwe porów­na­nie. – Kto poświę­ciłby każdą wolną chwilę na jego szko­le­nie, jeśli nie ona.

– To prawda. Cał­ko­wi­cie wspie­ram jej obse­sję. Przy­naj­mniej nie ma czasu, żeby suszyć mi głowę o zarę­czyny z Ally.

– A to już? – Con­nor był nieco wstrzą­śnięty tym wyzna­niem.

Ben i Ally spo­ty­kali się dopiero od dwóch mie­sięcy. Roz­mowa o mał­żeń­stwie była więc sza­leń­stwem. Con­nor uma­wiał się z Monicą przez trzy lata, byli zarę­czeni przez kolejne dwa, a wtedy ona stwier­dziła – trzy­na­ście dni przed ślu­bem – że nie chce spę­dzić z nim życia.

Ale może takie szyb­kie dzia­ła­nie jest lep­sze. Zaan­ga­żuj się, zanim zaczniesz mieć wąt­pli­wo­ści.

Ben spoj­rzał na Con­nora i prze­klął cicho pod nosem.

– Prze­pra­szam. Nie powi­nie­nem dzi­siaj o tym mówić. Nie pomy­śla­łem.

No wła­śnie. Dzi­siaj. Rocz­nica. Ben nie był zazwy­czaj tak bez­po­średni. Przez ostatni rok nie mówili o Tej, Któ­rej Imie­nia Nie Wolno Wyma­wiać.

Con­nor szybko zmie­nił temat.

– Poroz­sta­wiasz te tabliczki w mie­ście czy ocze­ku­jesz, że zatknę wszyst­kie trzy w moim ogro­dzie?

Ben przy­glą­dał się przez moment przy­ja­cie­lowi, zanim dotarło do niego, że nastą­piła zmiana tematu.

– Prze­cież masz duży ogród.

– No mam, racja, ale trzy tabliczki to chyba tro­chę za dużo. Jak myślisz? Nie jestem pewien, czy zasłu­gu­jesz na takie wspar­cie. Ist­nieją jakieś gra­nice trzy­dzie­sto­let­niej przy­jaźni.

– Jedna tabliczka na dekadę. To chyba spra­wie­dliwe. – Ben wyci­szył dzwo­nek komórki, która nagle się oży­wiła, i zszedł z kuchen­nego stołka. – Muszę wra­cać do pracy. Widzimy się dzi­siaj u „Kosma­tych Przy­ja­ciół”?

– Jasne. Prze­cież nie uni­kam tych zajęć celowo. – Hm, nie do końca. – Po pro­stu mam dużo roboty.

Ben ruszył do drzwi, Con­nor dotrzy­my­wał mu kroku, a w salo­nie pochra­py­wał Maxi­mus.

– Jak się wam układa? – zapy­tał Ben i schy­lił się po buty.

– Trudno powie­dzieć, jesz­cze za wcze­śnie.

– To powo­dze­nia. – Ben wło­żył buty i jakby się zawa­hał, a Con­nor led­wie się powstrzy­mał, bo miał ochotę wypchnąć przy­ja­ciela za drzwi, zanim ten zacznie gadać o Rocz­nicy.

Na szczę­ście Ben wyszedł, nie rzu­ca­jąc mu już wię­cej zatro­ska­nych spoj­rzeń. Con­nor zamknął za nim drzwi i zaczął się zasta­na­wiać, jak mógłby unik­nąć nie­unik­nio­nej wizyty Maca. Mac praw­do­po­dob­nie przyj­dzie za chwilę i zacznie go wypy­ty­wać o samo­po­czu­cie.

Przy­ja­ciele i krewni soli­dar­nie go moni­to­ro­wali, ale prze­cież miał się świet­nie. A przy­naj­mniej dążył do tego, żeby tak się poczuć.

A poza tym miał Plan.

Plan zakła­dał posia­da­nie Maxa. Zakła­dał też posia­da­nie dziew­czyny. Zakła­dał, że Con­nor wróci do gry i będzie żył tak, jak powi­nien. Dosko­nała praca. Dosko­nały dom. Dosko­nała rodzina.

Dom już miał. Pracę też miał zagwa­ran­to­waną, ponie­waż przez ostat­nie dwa­na­ście mie­sięcy pra­co­wał dłu­żej i inten­syw­niej niż pozo­stali wspól­nicy w jego fir­mie praw­ni­czej. Z rodziną też nie było naj­go­rzej, zwłasz­cza że poświę­cał teraz tro­chę wię­cej czasu, by zna­leźć tę Jedyną. Kobietę, która doceni wszystko, co miał do zaofe­ro­wa­nia – sta­bil­ność, lojal­ność, nie­za­wod­ność. Kobietę, która nie powie, że pra­gnie tego wszyst­kiego, a potem – dwa tygo­dnie przed ślu­bem – zwieje do Indii. Kobietę, która z nim zosta­nie.

Con­nor nie zamie­rzał w nie­skoń­czo­ność uni­kać kon­tak­tów z ludźmi. Od kiedy zaczął się uma­wiać na randki, towa­rzy­szył mu stały przy­pływ chęt­nych dziew­czyn. Ze swoją sym­pa­tią ze szkoły śred­niej zerwał po przy­ja­ciel­sku, bo wybie­rał się do Yale. Z dziew­czyną ze stu­diów rów­nież zerwał po przy­ja­ciel­sku, gdy oboje roz­je­chali się do innych uczelni praw­ni­czych. Jego dziew­czyna z uczelni praw­ni­czej zerwała z nim po przy­ja­ciel­sku, gdy wyje­chała do Waszyng­tonu, żeby ubie­gać się o sta­no­wi­sko w sądzie ape­la­cyj­nym. Con­nor zamie­rzał wtedy wró­cić do Ver­montu, sku­pić się na pra­wie kor­po­ra­cyj­nym i zało­żyć rodzinę.

I wtedy nade­szła kolej na Monicę.

Trudno to opi­sać, ale narze­czona porzu­ciła go za pomocą samo­przy­lep­nej kar­teczki na dwa tygo­dnie przed ślu­bem – nie było w tym jed­nak nic przy­ja­ciel­skiego.

Ow­szem, zga­dza się, może teraz był odro­binę zbyt zgorzk­niały i tro­chę zły. Może zanadto poświę­cił się pracy i prze­kli­nał wszyst­kie kobiety z odro­binę więk­szym zapa­łem, niż praw­do­po­dob­nie na to zasłu­gi­wały. Może uni­kał ich z wyjąt­kiem oka­zjo­nal­nych spo­tkań z Tin­dera, kiedy pomiesz­ki­wał w Nowym Jorku – zawsze nie­zo­bo­wią­zu­jąco i bez żad­nych ocze­ki­wań. Ale to wszystko minęło. W tym roku roz­po­czął nowe życie. I to dzięki Pla­nowi.

Był znie­cier­pli­wiony, bo chciał wró­cić do pracy, ale wie­dział, że bała­gan sku­tecz­nie go roz­pro­szy. Zaczął więc sprzą­tać pole minowe kłacz­ków zale­ga­ją­cych w salo­nie. Pchnął kanapę na swoje miej­sce, budząc Maxi­musa. Pies przy­truch­tał „z pomocą”, poło­żył przed­nie łapy na kana­pie i roz­dzia­wił pysk w szczę­śli­wym uśmie­chu.

– Jesteś z sie­bie zado­wo­lony? – Con­nor ujął w dło­nie wielki łeb Maxi­musa i poczo­chrał mu uszy.

Pies sap­nął, wtu­lił głowę w ręce Con­nora i wle­pił w niego głę­bo­kie i pełne emo­cji spoj­rze­nie czar­nych oczu. Patrzył z uwiel­bie­niem na swo­jego pana, gdy ten mówił to samo zda­nie, które powta­rzał od pię­ciu tygo­dni, kiedy został jego dum­nym wła­ści­cie­lem.

– Nie wolno wcho­dzić na meble.

Ani na ladę. Ani na dach mojego samo­chodu.

Ale jak miał uczyć Maxi­musa, skoro nie mógł nad nim fizycz­nie zapa­no­wać?

– Dzi­siaj wie­czo­rem wra­camy na szko­le­nie – poin­for­mo­wał go. – Mam gdzieś te wszyst­kie współ­czu­jące spoj­rze­nia.

Con­nor zepchnął wiel­kie ciel­sko psa z kanapy, a potem zaczął sprzą­tać pie­rze. Po dokład­niej­szych oglę­dzi­nach stwier­dził, że nie jest tak źle i że więk­szość z kana­po­wego placu zabaw Maxi­musa oca­lała. Tylko jedna z trzech podu­szek eks­plo­do­wała, zaście­la­jąc swoją zawar­to­ścią drew­nianą pod­łogę.

A zwa­żyw­szy na to, że była to jedna z ulu­bio­nych ozdób Moniki, Con­nor musiał przy­znać, że Max wyświad­czył mu przy­sługę.

– Dobry pie­sek – powie­dział i pogła­skał go po gło­wie. – Ale ni­gdy wię­cej tego nie rób.

Roz­dzwo­niła się komórka, więc Con­nor chwy­cił Maxi­musa za obrożę, zacią­gnął go do biura i zatrza­snął drzwi. Dzięki temu miał oko na psa, gdy pra­co­wał. Roz­po­czy­nał w ten spo­sób każdy dzień, ale nie­stety tak bar­dzo kon­cen­tro­wał się na pracy, że gdy Max dra­pał w drzwi, żeby go wypu­ścić, otwie­rał je auto­ma­tycz­nie, nie zda­jąc sobie sprawy z tego, co robi. Do chwili, aż w kuchni roz­le­gał się huk. Cza­sem roz­le­gał się w salo­nie. Albo w łazience.

Con­nor zoba­czył na wyświe­tla­czu nazwi­sko swo­jego men­tora, więc szybko ode­brał połą­cze­nie przez Blu­eto­oth, zanim tele­fon prze­łą­czył je na pocztę gło­sową.

– Davis, co u cie­bie?

Jeden ze wspól­ni­ków w kan­ce­la­rii Ster­ling, Tavish & Karl­son, który wziął Con­nora pod swoje skrzy­dła, gło­śno odchrząk­nął – takie zacho­wa­nie zapo­wia­dało wyłącz­nie złe wia­do­mo­ści. Con­nor zaci­snął dłoń na biurku, a Max spoj­rzał na niego ze swo­jego posła­nia; w jego błysz­czą­cych czar­nych oczach cza­iła się tro­ska.

– Con­nor, wła­śnie przy­pad­kiem spoj­rza­łem na kon­trakt John­sona i chcę ci powie­dzieć, że jeste­śmy bar­dzo zado­wo­leni z two­jej pracy.

Con­nor zmarsz­czył brwi. Davis Aqu­ino ni­gdy nie dzwo­nił z pochwa­łami. Nikt nie miał czasu na takie rze­czy.

– Chyba nie dzwo­nisz, żeby mi powie­dzieć, że dobrze się spi­sa­łem.

Kolejne chrząk­nię­cie, a potem cięż­kie wes­tchnie­nie.

– Słu­chaj, Con­nor. Jesteś naszym naj­lep­szym pra­cow­ni­kiem, można powie­dzieć, że wołem robo­czym. Wszy­scy wie­dzą, jak bar­dzo się sta­rasz i ile robisz dla firmy. Wiem też, że w tym roku masz nadzieję zostać wspól­ni­kiem w naszej kan­ce­la­rii…

Cho­lera. Kurde.

– Ale?

– Nie chcemy cię stra­cić. Jesteś nie­sa­mo­wi­cie cen­nym pra­cow­ni­kiem, ale w tej chwili wspól­nicy skła­niają się ku innym roz­wią­za­niom.

– To jakiś żart? – Con­nor zare­ago­wał spon­ta­nicz­nie, bez zasta­no­wie­nia, bo w końcu to był Davis, a nie inny ze wspól­ni­ków. – A kto według nich robi wię­cej niż ja dla tej kan­ce­la­rii?

– Nikt nie pra­cuje tak ciężko jak ty. No i to wła­śnie ich nie­po­koi. Mar­twią się, że się wypa­lisz, że bra­kuje ci rów­no­wagi mię­dzy pracą a życiem oso­bi­stym, że nie masz wen­tyla bez­pie­czeń­stwa i że zanim skoń­czysz trzy­dzie­ści pięć lat, będziesz jechał na opa­rach.

– Nie potrze­buję żad­nego wen­tyla bez­pie­czeń­stwa – powie­dział Con­nor, sta­ra­jąc się, by jego głos nie zabrzmiał zbyt zgryź­li­wie. – Nic mi nie jest.

– Świet­nie – odparł Davis. – Naprawdę dosko­nale, ale poja­wiły się też inne pro­blemy.

Con­nor zmu­sił się do oddy­cha­nia. Bar­dzo sta­ran­nie wybrał tę firmę. Wie­dział, że to miej­sce, w któ­rym będzie mógł się roz­wi­jać. Przez lata był ide­al­nym pra­cow­ni­kiem, a teraz poja­wiły się pro­blemy?

– Na przy­kład jakie?

– Rola wspól­nika nie polega wyłącz­nie na tym, żeby być wołem robo­czym. Cho­dzi też o repre­zen­to­wa­nie kan­ce­la­rii. Bycie lide­rem w fir­mie i w spo­łecz­no­ści. To aspekt towa­rzy­ski, a ty pra­cu­jesz głów­nie w domu…

– Zgo­dzi­li­śmy się, że tak będzie naj­le­piej. Kiedy pra­cuję zdal­nie, nie muszę nie­po­trzeb­nie tra­cić czasu na dojazdy.

Firma miała sie­dzibę w Bur­ling­ton, ale wielu klien­tów pocho­dziło rów­nież z Nowego Jorku, więc Con­nor posia­dał upraw­nie­nia na oba stany. Rzadko spo­ty­kał się z klien­tami w biu­rze, ponie­waż sam Davis prze­ko­nał go, żeby pra­co­wał w domu.

– To prawda, ale potrzeba cze­goś wię­cej, żeby nas zauwa­żano.

– No to prze­niosę się do biura. – Con­nor pomy­ślał, że będzie musiał zna­leźć kogoś do opieki nad Maxem. Może Ally znaj­dzie jakieś roz­wią­za­nie.

– Nie tylko cho­dzi o obec­ność w biu­rze, lecz rów­nież o imprezy, które orga­ni­zu­jemy. Wiesz, że dumą naszej kan­ce­la­rii jest zaan­ga­żo­wa­nie w życie spo­łecz­no­ści i praca cha­ry­ta­tywna. A ty od pew­nego czasu zaczą­łeś igno­ro­wać więk­szość fir­mo­wych imprez.

Od czasu, gdy prze­stał być zło­tym chło­pa­kiem. Gdy prze­stało mu się powo­dzić, bo nie miał już w ramio­nach dosko­na­łej kobiety i stał się nie­udacz­ni­kiem, na któ­rego wszy­scy spo­glą­dali z poli­to­wa­niem i pytali, jak się trzyma. Wszystko zmie­niło się na gor­sze. Już nie był duszą towa­rzy­stwa, tylko wrzo­dem na tyłku.

– Zdaję sobie sprawę, że ostat­nio zbyt­nio się nie udzie­la­łem, ale teraz roz­po­czy­nam nowe życie.

– Słu­chaj, Con­nor, kocham cię. Dla mnie jesteś naj­lep­szy i sta­wiam na cie­bie codzien­nie, ale to nie moja decy­zja. Brent i Lila szu­kają już kogoś innego. Ale według mnie zasłu­gu­jesz na ostrze­że­nie. Nie chcę, żebyś poczuł się nie­mile zasko­czony. Na­dal jesteś bar­dzo cenny dla STK.

Con­nor poczuł w gar­dle kwa­śny smak żółci.

– Co jest grane? Czy to już posta­no­wione?

– Jesz­cze nie – zapew­nił go Davis. – Na­dal nie pod­jęli osta­tecz­nej decy­zji, ale przed tobą trudne zada­nie. Może wybór innej drogi nie będzie naj­gor­szą rze­czą na świe­cie. Chcemy, żebyś był szczę­śliwy. Może usa­tys­fak­cjo­nuje cię rola współ­pra­cow­nika, nie każdy musi być wspól­ni­kiem.

Ale taki prze­cież był Plan.

Nad tym pra­co­wał przez ostatni rok. A wła­ści­wie przez całe życie. Od kiedy Monica go opu­ściła, stało się to wręcz jego nie­po­ha­mo­waną obse­sją, ale naj­wy­raź­niej wyko­rzy­stał wszyst­kie siły na to, żeby być part­ne­rem wraz z nią.

Gdyby z nim została, cho­dziłby na imprezy cha­ry­ta­tywne z żoną u boku. A ona praw­do­po­dob­nie byłaby już w ciąży z ich pierw­szym dziec­kiem – kon­kret­nym dowo­dem rów­no­wagi mię­dzy pracą a życiem oso­bi­stym. Con­nor ubo­le­wałby wraz ze swo­imi współ­pra­cow­ni­kami nad życiem mał­żeń­skim i nie­uchron­nie zbli­ża­ją­cym się ojco­stwem. Poznałby ich lepiej i zade­mon­stro­wał swoje umie­jęt­no­ści przy­wód­cze. Jego życie na­dal byłoby takie, jak powinno być, zamiast…

Rozej­rzał się po swoim biu­rze. Tylko praca, żad­nych przy­jem­no­ści, żad­nej zabawy. Max wstał ze swo­jego posła­nia, cicho pod­szedł do biurka Con­nora i poło­żył wielką głowę obok jego ręki. Pogła­skał z roz­tar­gnie­niem kudłaty pysk, gła­dząc psa kciu­kiem mię­dzy uszami.

– Con­nor? – zatrzesz­czał głos Davisa.

– Jestem. Dzię­kuję za ostrze­że­nie. Pomy­ślę o tym.

– Naprawdę bar­dzo cię cenimy – powie­dział Davis.

A Con­nor nie­mal usły­szał w tej dekla­ra­cji słowa prawdy ser­wo­wane na kur­sach zarzą­dza­nia.

Zrób wszystko, aby twoi pra­cow­nicy poczuli, że ich zdol­no­ści i zasługi są bez­cenne i doce­niane.

I naprawdę tak się czuł. Ale chciał cze­goś wię­cej. Pra­gnął udzia­łów, part­ner­stwa, poczu­cia bez­pie­czeń­stwa i świa­do­mo­ści, że nie jest tylko pra­cow­ni­kiem. Że jest czę­ścią tej firmy. Marzył o tym, od kiedy skoń­czył cho­lerne dzie­więć lat.

I nie miał zamiaru się pod­dać.

Po kilku minu­tach roz­mowy o pracy na rzecz kolej­nego klienta poże­gnał się z Davi­sem – ten wątek nie zapadł mu w pamięć, ponie­waż cał­ko­wi­cie pochło­nęła go rewe­la­cja na temat part­ner­stwa.

Wie­dział, że to nie koniec. Pra­cow­ni­ków rywa­li­zu­ją­cych o funk­cję wspól­nika zawsze było wię­cej niż miejsc, ale on wło­żył w to o wiele wię­cej pracy niż inni. Zasłu­żył sobie na to. I nie miał zamiaru pozwo­lić, by awans mu się wymknął tylko dla­tego, że reszta jego życia w ostat­nim roku zbo­czyła z wyzna­czo­nego toru.

Awans na wspól­nika był czę­ścią Planu. Oprócz tego pies i part­nerka. Zna­le­zie­nie Tej Jedy­nej. Mał­żeń­stwo. I dzieci. Pięć pro­stych kro­ków. Ale może nad­szedł czas, by zabu­rzyć ten porzą­dek. Może musi zacząć uma­wiać się na randki i zna­leźć miłą dziew­czynę, która będzie z nim cho­dziła na fir­mowe imprezy dobro­czynne. Dzięki temu pokaże star­szym wspól­ni­kom, że odna­lazł rów­no­wagę, że jest człon­kiem dru­żyny.

Kiedy ukła­dał Plan, zamie­rzał rand­ko­wać, ale potem zajął się spra­wami zawo­do­wymi i jego naj­lep­sze inten­cje spa­liły na panewce. A teraz… Teraz rand­ko­wa­nie zmie­niło się w obo­wią­zek, a Con­nor Wyeth ni­gdy nie uchy­lał się od obo­wiąz­ków.

Max usiadł, opie­ra­jąc się wiel­kim cia­łem o krze­sło, więc Con­nor musiał zaprzeć się sto­pami, żeby nie roz­je­chały się na boki.

Zaj­rzał do sklepu z apli­ka­cjami w swoim smart­fo­nie, przej­rzał je, a potem ścią­gnął kilka por­tali rand­ko­wych. Teraz musiał nad tym popra­co­wać.

Póź­niej zabie­rze Maxa na szko­le­nie i dowie się, jak powstrzy­mać psa przed nisz­cze­niem domu.

Dobrze było mieć Plan.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Once Upon a Puppy

Copy­ri­ght © 2021 by Liz­zie Shane

This edi­tion publi­shed by arran­ge­ment with Grand Cen­tral Publi­shing, New York, New York, USA.

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2021

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Agnieszka Horzow­ska

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Paweł Pan­cza­kie­wicz/PAN­CZA­KIE­WICZ ART.DESIGN®

Foto­gra­fia na okładce: Vera Tere­sh­chen­kova/iStock

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Był sobie psiak, wyd. I, Poznań 2023)

ISBN 978-83-8338-698-0

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer