Burgundowe wdowy - Marta Knopik - ebook

Burgundowe wdowy ebook

Knopik Marta

4,0

Opis

Trzy kobiety mieszkają w starej willi położonej w ogromnym parku. Żadna z nich nie ma pojęcia, że jest tam jeszcze ktoś…

 

Charyzmatyczna pisarka Edeltrauda Schwarz, będąc u kresu życia, chce rozliczyć swoją literacką przeszłość. Poszukuje kogoś, kto pomoże jej uporządkować zbierane przez całe życie zapiski. Tego zadania podejmuje się młoda dziewczyna Zilka, miłośniczka książek. Dziewczyna przeprowadza się do starej willi, w której króluje nieco zdziwaczała gosposia.
Dla Schwarz porządki stają się pretekstem do wspomnień i życiowych podsumowań, natomiast Zilka zaczyna miewać niezwykłe sny. Czy podświadomość chce jej coś powiedzieć?

 

Burgundowe wdowy” to opowieść o dojrzewaniu do swojego powołania oraz o dostrzeganiu w sobie i w otaczającym świecie pierwiastka twórczej magii.  Wraz z „Rokiem Zaćmienia” i „Czarnym Miastem” składa się na cykl, którego części można czytać w dowolnej kolejności, wydeptując tym samym własną drogę przez labirynty Czarnego Miasta i losów jego mieszkańców.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 313

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (26 ocen)
8
14
1
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
joannawilczynska89

Nie oderwiesz się od lektury

Wzruszająca opowieść napisana lirycznym językiem. Przeczytałam z ogromną przyjemnością. Interesujące studium dwoistości pisarza. Wyrazy szacunku dla Autorki.
10
Arlenap89

Dobrze spędzony czas

Książki Pani Knopik są odrealnione, melancholijne i niekiedy trudne do pojęcia, ale mnie zachwycają i wprowadzają w taki "miękki" nastrój
00
ewafraczyk

Dobrze spędzony czas

Klimatyczna i oryginalna, realno-magiczna baśń szkatułkowa. Napisana ładnym językiem, pełna pięknych, malowniczych opisów, tajemnic, alegorii, niedopowiedzeń.
00
zuzaroza

Nie oderwiesz się od lektury

piękna opowieść od której nie można się oderwać nawet w środku nocy
00
Dapikus
(edytowany)

Z braku laku…

Realizm magiczny napisany równoważnikami zdań bez głownego motywu.
00

Popularność




Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2023

ISBN 978-83-67915-23-6

PROLOGŻYWOT NABOŻNEJ PANNY SALVATRYCZE SPISANY PRZEZ BRATA JADAMA W 1415 R.(DOKUMENT ZNANY Z ODPISU)FRAGMENTY

„A nadejdzie koniec znanego nam świata, gdy czarne jaszczury o ognistych ślepiach, które od zarania dziejów spoczywają pod ziemią, zostaną obudzone i nękane będą przez ludzi, których miasta rozrosną się w głąb ziemi.

A umarli nie będą wiedzieli, że są umarłymi. Widzę kobietę ćmę, która utkana jest z nieistnienia. Czeka w pogrążonej w mroku komnacie na powrót córek, które nic o tym nie wiedzą, same będąc po stronie żywych. Okrutny zaiste to będzie czas, śmierć bowiem nie przyniesie ukojenia.

I widzę kobiety Czarnego Miasta zebrane wokół siódmej córki siódmej córki. Siedzą wśród ksiąg, a ksiąg jest tyle, że niemożliwym jest je zliczyć. A każda z nich uczona jest w piśmie, a wszystkie one będą wdowami, mężów ich bowiem pożrą czarne jaszczury. A włosy onych kobiet przybiorą barwę krwawego księżyca. I będą one widzącymi, będą znały dawne opowieści.

W Roku Zaćmienia przybędzie do Czarnego Miasta posłaniec. Będzie miał ze sobą skarby, obdarowany zaś nimi człowiek przekaże je przewodniczce wdów. Postawi ona gmach, który zapadnie się pod ziemię wraz z wszystkimi księgami wprost do Podziemnego Miasta, gdzie trwać będzie na wieczność.

Widzę też tę, która wymyśli opowieść o mnie, jak ja wymyślam opowieść o niej, ujrzy mnie ona przepowiadającą Rok Zaćmienia. Widzę jej palce uderzające w kwadraty, na których narysowane są znaki, ale to będzie później, w innym jeszcze czasie, którego zobaczyć ani nazwać nie potrafię”.

ROZDZIAŁ PIERWSZYW KTÓRYM MŁODOŚC SPOTYKA SIĘ ZE STAROŚCIĄ

Pokój pogrążony jest w półmroku. Nad głową śpiącej kobiety pulsuje plama ciepłego światła. Wygląda to tak, jakby jej dusza kłębiła się nad bezwładnym ciałem, nie wiedząc, co z sobą począć. Staruszka leży na wznak, z rękoma wzdłuż ciała. Jej ostry nos mierzy w sufit, a biała grzywka opada na czoło.

Zilka staje zaskoczona w progu, z uniesioną dłonią, którą zamierzała zapukać w futrynę, z ustami ułożonymi już do wypowiedzenia przygotowanego zawczasu zdania: „Dzień dobry, jestem Sylwia Zając, przychodzę w sprawie pracy”.

Co teraz robić? Jak się zachować? Wycofać się, zawołać kogoś? Może gosposia, która wprowadziła ją do tego domu, pomyliła pokoje?

Niemal natychmiast odrzuca jednak tę myśl. Ta krucha kobiecinka musi być Edeltraudą Schwarz. Zilka wyobrażała ją sobie wprawdzie nieco inaczej, bardziej jako postawną matronę w ciemnej długiej sukni, z włosami spiętymi w staroświecki kok, siedzącą za olbrzymim biurkiem pełnym rękopisów i ksiąg, ale nie pierwszy raz w życiu zdarza się przecież, że jej wyobraźnia i rzeczywistość niewiele mają ze sobą wspólnego.

Ale co też za pomysł, żeby wprowadzać ją do pokoju chorej osoby? Zaraz, a może ona już nie wstaje i właśnie dlatego szuka sobie kogoś do pomocy?

W materiałach, które udało się Zilce odnaleźć w bibliotece (co zresztą nie było łatwe i gdyby nie pomoc siostry, która ma dostęp do archiwum i zbiorów specjalnych, w ogóle by się nie udało), wyczytała, że Schwarz urodziła się w roku tysiąc osiemset siedemdziesiątym ósmym, co by oznaczało, że ma obecnie prawie dziewięćdziesiąt lat. Może zatem nie ma nic dziwnego w tym, że wydaje się wyblakła i że jej palce są sine na końcach, a usta ledwie rysują się cienką szarą kreską na białej skórze. I że śpi, chociaż były umówione na rozmowę. Że wygląda jak pusta skorupka jajka, jak wydmuszka, jak porzucone opakowanie po sobie samej. Może tak to już jest w tym wieku?

Zilce trudno sobie odpowiedzieć na to pytanie, bo jest to najprawdopodobniej najstarsza osoba, jaką dziewczyna kiedykolwiek widziała. W rodzinie Zilki nikt nie dożył takiego wieku — ani po stronie ojca, to jest rodu Zająców, ani po stronie rodziny matki. Dożywa się u nich góra sześćdziesiątki i bach w piach.

Czy ona w ogóle żyje? — to pytanie pojawia się w głowie jakby bez jej udziału, tak jakby ktoś wyszeptał je wprost do ucha dziewczyny. I napawa Zilkę przestrachem. Skąd ono się w ogóle wzięło? Po chwili orientuje się skąd. Nie słychać oddechu śpiącej!

Czy powinna wezwać pomoc? A może najpierw podejść bliżej i sprawdzić, czy wszystko jest w porządku?

Zilka stoi w otwartych drzwiach sypialni, wahając się i walcząc z onieśmieleniem. Bezradnie wpatruje się w plamę światła nad głową chorej. Na myśl, że może być za późno, ogarnia ją rozpacz. Miała przecież odnaleźć wśród zapisków Schwarz cenne teksty i dokumenty, tak sobie przynajmniej obiecywała.

To nie może się skończyć, zanim się na dobre rozpocznie, to wbrew regułom, wbrew regułom opowiadania — stwierdza trochę bez sensu, bo przecież to życie, nie opowiadanie i jego prawidła nic tu nie mają do rzeczy.

A może wypowiada to wszystko na głos? W tym bowiem momencie chora porusza się nieznacznie, a potem rozlega się jej miarowy oddech. A więc nic jej nie jest!

Zilka oddycha z ulgą i robi krok do przodu. Drewniana podłoga skrzypi pod jej stopami, ale nie budzi to śpiącej. Dziewczyna rozgląda się po pomieszczeniu. Szczerze mówiąc, jest wszystkiego niezmiernie ciekawa.

Przez szczelinę pomiędzy zasłoniętymi storami wpada ciepła smuga zachodzącego słońca i to ona tańczy nad wezgłowiem chorej, a nie dusza ani żadna tajemnicza ektoplazma. Na nocnym stoliku poustawiano fiolki z lekarstwami. Leżą tam też okulary z niezwykle grubymi szkłami. Schwarz musi mieć poważne problemy ze wzrokiem. Może właśnie dlatego chce, żeby ktoś pomógł jej w porządkowaniu notatek?

Na ścianach wiszą ciemne obrazy w ciężkich zdobionych ramach, a nieopodal łóżka, pod oknem, stoi ogromny fotel, który w półmroku przypomina wielkie przyczajone zwierzę albo baśniowego stwora. Pomiędzy oknami na ścianie umieszczono pękaty zegar z hebanu, który nasuwa Zilce skojarzenie z wielkim połyskliwym chrząszczem. Na środku pokoju króluje okrągły drewniany stół — i to on ze wszystkim sprzętów najbardziej interesuje Zilkę, leżą bowiem na nim jakieś notatniki, porozrzucane kartki oraz ułożone równo tekturowe teczki. Dziewczyna podchodzi do niego zaciekawiona i czule przesuwa palcami po pożółkłej okładce.

To muszą być materiały i notatki, o których pisano w ogłoszeniu.

Zofia, siostra Zilki, powiedziała, że to może być wielka sprawa. Chyba nawet trochę żałowała, że sama nie zgłosiła się do tej pracy. Gdy oglądały zgromadzone w archiwum zdjęcia ze słynnego zjazdu Towarzystw Kobiecych z przełomu stuleci, na którym stawiły się rozmaite działaczki z różnych miast, gdy obejrzały Schwarz pozującą do zdjęć wraz z najznamienitszymi przedstawicielkami swoich czasów, aż westchnęły obie z wrażenia (Zilka dopiero wtedy, gdy siostra powiedziała jej, kim są owe kobiety, i wytłumaczyła znaczenie ich działalności).

Na zdjęciu Schwarz jest smukłą dwudziestolatką o wysoko upiętych ciemnych włosach. Wydaje się najmłodsza spośród wszystkich zebranych kobiet. Ma na sobie białą bluzkę z ozdobną broszką pod szyją oraz długą spódnicę. A choć jest wyprostowana, wygląda na onieśmieloną, może nawet lekko spłoszoną — zupełnie tak jak Zilka dzisiaj.

Podobne wrażenie zrobiły na siostrach zdjęcia z obrad rozmaitych stowarzyszeń, w których działała Schwarz, przede wszystkim z prowadzonej przez nią Czytelni dla Kobiet. Były i fotografie nieco późniejsze, na przykład ze sztabu komisji plebiscytowej1, na których Schwarz ma około czterdziestki. Ubrana jest w ciemną luźną suknię, a we włosach widać pierwsze pasma siwizny.

W archiwum były też zdjęcia dotyczące działalności charytatywnej, którą zajmowała się przez całe dekady, uwieczniono między innymi kuchnię polową zorganizowaną przez Schwarz na dworcu Czarnego Miasta po drugiej wojnie światowej, gdy przez miasto przetaczały się wycieńczone długą podróżą tłumy repatriantów ze Wschodu. Na jednej fotografii Schwarz, zupełnie już siwa, stoi z młodą, ciemnowłosą dziewczyną, która wspiera się na niej, jakby nie potrafiła samodzielnie ustać na nogach, co zresztą jest możliwe, jest bowiem niezmiernie wychudzona.

— Ta kobieta to skarb — szeptała siostra Zilki. — A jednak tak niewiele zapisków zostawiła po sobie dla potomnych.

Zilka, patrząc teraz na stosik notatek na stoliku, ma ochotę natychmiast zabrać się do czytania. W jej przypadku to nie tylko ciekawość — dziewczyna jest jedną z tych osób, które nie potrafią oprzeć się lekturze, chociażby były to wyblakłe notatki w pożółkłej teczce. Czyta wszystko, co wpadnie jej w ręce: powieści, biografie, baśnie, mity, opowiadania, zapiski z podróży, dzienniki, listy i tak dalej.

Jest w tym jej czytaniu jakaś fizjologiczna potrzeba, rodzaj wewnętrznego głodu, który odczuwa się głęboko w trzewiach, a który domaga się zaspokojenia. Po skonsumowaniu dobrej książki dziewczyna czuje się jak kot, który upolował i zjadł kolorowego ptaszka, ma wręcz ochotę mruczeć z zadowolenia. Przez kilka chwil nosi w sobie przyswojony tekst, a ten rozkłada się na substancje odżywcze, wchłania się. Zilka jest spokojna, ukojona. Gdy głód powraca, dziewczyna rzuca się na kolejną książkę.

Czyta w zasadzie dniami i nocami, niemal bez przerwy, nie licząc wycieczek do kuchni po herbatę i kanapki z serem albo z dżemem. Wchłaniane przez nią fabuły zaplątują się ze sobą i wzajemnie się dopowiadają, składniki mieszają się, bulgoczą, fermentują. Dziewczyna ma wrażenie, że na koniec odkładają się w jej tkankach, że ma je pod skórą, w krwiobiegu. Myśli i mówi zdaniami z przeczytanych ksiąg, i śni światy utkane ze słów, a czasami zdaje jej się, że sama jest postacią literacką, że nieustannie spogląda na nią upiorne oko narratora, które czasami unosi się nad miastem niczym księżyc, czasami dryfuje pod sufitem jej sypialni albo podgląda ją zza tafli lustra, innym zaś razem niczym promień rentgenowski prześwietla na wylot jej blade ciało, myśli i sny.

Nikomu nie mówiła o tym uczuciu. Sądziła, że to po prostu jej małe dziwactwo, dlatego gdy przeczytała pewien artykuł Edeltraudy Schwarz, który siostra znalazła w jednym z dawnych miesięczników kulturalnych, poczuła się jeszcze bardziej podekscytowana.

Schwarz pisała w nim tak:

„Któż z nas nie ma czasem tego osobliwego odczucia, które można by nazwać odrealnieniem? Komu z nas nie wydaje się raz na jakiś czas, w tych dziwnych momentach olśnienia, które dopadają nas, gdy patrzymy na bezkres morza lub na wędrówki chmur na niebie, lub przeciwnie — w chwilach, gdy przenika nas mrok, gdy zatrzymujemy się na skraju rozpaczy bliscy rzucenia się w jej odmęty, że nie tylko nie mamy wolnej woli, że nie decydujemy ani o sobie, ani o niczym wokół siebie, ale że w ogóle nie jesteśmy rzeczywistymi bytami? Że jesteśmy, my i wszystko, co nas otacza, tylko odpryskami czyjejś fantazji, tworami wyobraźni nieznanej nam istoty, stojącego na zewnątrz naszego świata wszechpotężnego narratora, który opowiada nas sobie przed snem, wymyślając nas, nasze wahania i nasze rozterki?”

O tak, Zilka właśnie coś podobnego czuje. Rozumie pojęcia odrealnienia i cały koncept Schwarz, która z samej siebie i wszystkich wokół czyni bohaterów literackich. Może dlatego tak namiętnie pochłania księgi? Może szuka tam siebie samej? W każdym razie pewne jest, że żyje książkami i dla ksiąg. No i ma niezwykłą pamięć do słów, zapamiętuje bez żadnego wysiłku całe ustępy czytanych tekstów, co zazwyczaj robi na ludziach ogromne wrażenie. Dlatego jest niemal pewna, że dostanie tę pracę.

Spogląda na śpiącą kobietę, a potem odchyla okładkę jednej z teczek. W środku znajduje się rękopis. Pismo jest strzeliste, ale liczne skreślenia utrudniają lekturę. Papier jest gruby, chropowaty, przyjemny w dotyku. Zilka szybko przebiega wzrokiem po tekście, ale — co do niej niepodobne — nie może się skupić. Czuje się tak, jakby ktoś ją obserwował. Odwraca się w stronę staruszki, ale ta nadal śpi. Mimo to dziewczyna odkłada kartę z rękopisem do teczki. Wrażenie, że ktoś wpatruje się w jej plecy, jeszcze się nasila.

Czas obudzić Schwarz. Zilka nie może przecież tak tu stać. Powinna była zapukać do drzwi, chrząknąć, w ostateczności narobić hałasu i obudzić kobietę, a nie zakradać się jak złodziej. Źle to wyszło. Poza tym były umówione na konkretną godzinę, a ona przyszła kilka minut wcześniej. To przecież nietaktowne.

I właśnie wtedy, gdy zerka na zegar, żeby upewnić się, która godzina, ten wydaje z siebie nieprzyjemny dla ucha chrzęst, jakby sztywne skrzydła chrząszcza pocierały o jego chitynowy pancerzyk. W następnej chwili rozlega się bicie tak głośne, że dziewczyna niemal podskakuje. Co za idiotyczny pomysł, żeby umieszczać taki zegar w pokoju chorej! Przecież to cholerstwo budzi ją pewnie co godzinę! A może nawet co pół godziny. W domu matki Zilki był taki piekielny czasomierz, co wybijał również połówki godzin. Odziedziczyli go po kimś. Ojciec wyniósł go na strych po jednej dobie, bo nie sposób było spać.

— Zegar bije co kwadrans.

Zaskoczona Zilka odwraca się w stronę łóżka. Edeltrauda Schwarz wpatruje się w nią błękitnymi oczami i lekko się uśmiecha.

— Skąd pani… jak… — Dziewczyna jest mocno zmieszana, ale szybko dochodzi do siebie. — Proszę wybaczyć, ale właśnie myślałam o biciu zegara, a pani właściwie odpowiedziała na pytanie, które zadałam sobie w myślach.

— Pomyślałaś, że czytam w myślach, prawda? O, czytanie w myślach! To musi być coś! — Staruszka jest wyraźnie rozbawiona. — Nie, to nie czytanie w myślach. Domyśliłam się, ot co. Lata doświadczeń w sztuce obserwowania ludzi, zapewniam, że równie frapujące jak czytanie w myślach. Każdy, kto mnie odwiedza, w którymś momencie pyta, czy nie przeszkadza mi bicie zegara i czy w ogóle da się spać z takim ustrojstwem w pokoju.

— Dokładnie to samo myślałam! I co? Da się?

— Och, oczywiście. To tylko kwestia przyzwyczajenia. Nie mogę obyć się bez tego zegara, nie zasnęłabym bez tych wszystkich odgłosów, które z siebie wydaje, tykania, chrzęszczenia i bicia. Dzięki temu moje życie ma rytm. Sama zobaczysz, jak szybko się przyzwyczaisz do jego obecności. No ale dość już o tym. Rozsuń, proszę, zasłony.

Zilka spełnia jej prośbę, a wtedy pokój zalewa fala ciepłego światła.

— No, a teraz siadaj tu koło mnie. — Edeltrauda wskazuje na pluszowy fotel w odcieniu butelkowej zieleni.

Dziewczyna przysiada na brzeżku. Jest napięta jak struna. Ułożone na kolanach ręce pocą jej się ze zdenerwowania. Zaskakuje ją to. Nie sądziła, że będzie się aż tak denerwować.

Tymczasem Edeltrauda Schwarz unosi się na posłaniu, sprawnym ruchem poprawia poduszki i opiera się o nie, po czym zwraca twarz w stronę dziewczyny. Mruży oczy. Zilka, pomna grubych szkieł leżących na szafce nocnej, domyśla się, że kobieta nie widzi jej zbyt dobrze.

— Czy podać pani okulary? — pyta.

— Nie trzeba — odpowiada staruszka.

Zilka spogląda na stolik zaskoczona. To są naprawdę grube szkła. Kobieta raczej nic bez nich nie widzi.

— Na pewno? — wyrywa jej się.

— Na pewno, nauczyłam się widzieć, nie widząc. Nie do wiary, ile zaczyna się słyszeć i wyczuwać wokół siebie, gdy oczy zawodzą.

Zilka nie wydaje się przekonana, ale tylko wzrusza ramionami.

— Wyciągnąć notatnik? — pyta.

— Nie, nie będzie nam teraz potrzebny. Chciałam ci się po prostu przyjrzeć.

Skoro chce mi się przyjrzeć — myśli Zilka — to czemu nie zgodziła się, żebym podała jej okulary?

Nic jednak nie mówi i siedzą przez jakiś czas w milczeniu, aż robi się ono ciężkie, nieprzyjemne i dziewczyna zaczyna się wiercić.

— Mam o sobie opowiedzieć? — pyta w końcu.

— Och, a co chciałabyś mi opowiedzieć? Jestem kolekcjonerką frapujących opowieści. — Schwarz wydaje się rozbawiona, za to dziewczyna czuje się jeszcze bardziej skrępowana. — Nie, dziecko, nie musisz mi nic opowiadać. Po prostu chwilę pomilczmy, dobrze? Sprawdzimy, czy energia między nami przepływa bez przeszkód.

Zilka kiwa głową, choć tak naprawdę nic z tego nie rozumie. Przepływ energii? Cóż, każdy ma swoje dziwactwa, nawet zwykli ludzie, a co dopiero ktoś taki jak Schwarz.

Pisarka wpatruje się w nią wyblakłymi oczyma, które wydają się jaśnieć w ciemniejącym pokoju. Zilka czuje mrowienie w ciele. Próbuje się uśmiechnąć, ale chyba wypada to dość dziwnie, wychodzi jej raczej grymas przypominający kłapnięcie szczęki i szczerzenie kłów. Ma wrażenie, że policzki i usta zaczynają jej drętwieć. Nim zdąży zareagować, jej oczy się zamykają. Ale to ani omdlenie, ani sen, po prostu traci władzę nad twarzą. Chce sprawdzić, czy może poruszyć ręką lub nogą, lecz i one są bezwładne. Dziewczyna jest przerażona. Mrowienie po jakimś czasie ustępuje, a Zilka stwierdza, że właściwie ten stan bezwładu jest dość przyjemny.

Wtedy czuje ukłucie w czoło. Czyżby coś ją ugryzło?

Usiłuje podnieść rękę i to sprawdzić, odgonić złośliwego owada, ale nie jest w stanie. Ból w czole się nasila, aż w końcu staje się nieznośny. Nie, to nie owad, to coś innego. Tylko co?

Nagle nad jej głową odzywa się basowy pomruk, który wolno rozlewa się po jej ciele. A potem kolejny. Przez chwilę dziewczyna się zastanawia, co to za dźwięki, aż w końcu rozumie — to zegar! Ale jego bicie wydaje się spowolnione, rozciągnięte w czasie. Zilka czuje, że wibrujące dźwięki przywracają ją do rzeczywistości. W końcu otwiera oczy. Napotyka uważne spojrzenie Edeltraudy. Podnosi dłoń do czoła, żeby sprawdzić, co było źródłem bólu, niczego jednak nie wyczuwa pod palcami.

— Co to było? — szepcze.

Schwarz opiera się o poduszki. Wydaje się zmęczona. Jest jeszcze bledsza niż wcześniej.

— Ach, to znowu ten zegar. — Staruszka zerka na bladą tarczę mechanizmu. — Wiesz, dziwnie się czuję. Brałam dziś lekarstwo, które, zdaje się, nieco mnie oszołomiło. Nie gniewaj się. Dziękuję ci za spotkanie.

— To ja dziękuję — szepcze Zilka. — Do widzenia.

Wstaje z fotela i rusza ku drzwiom.

— Ach, i przyjdź jutro rano — dodaje Edeltrauda. — I weź swoje rzeczy. Zamieszkasz u mnie. Tak będzie najlepiej.

Nim Zilka zdąży cokolwiek powiedzieć, ucieszyć się lub zdziwić, staruszka ponownie zapada w sen.

ROZDZIAŁ DRUGIW KTÓRYM ZILKA LICZY DO SIEDMIU

O tym, że Edeltrauda Schwarz szuka kogoś, kto pomoże jej uporządkować notatki, Zilka dowiedziała się z lokalnej gazety, którą nieszczęśliwie (lub szczęśliwie, tego się nigdy nie wie) zalała herbatą. Gdyby nie ta herbata i próba uratowania zalanego tygodnika, który ojciec chwilę wcześniej położył na kuchennym stole wraz z pieczywem i koszykiem truskawek, dziewczyna zapewne nigdy nie wzięłaby gazety do ręki i nie przeczytałaby anonsu. Ale Zilka, sięgając po truskawkę, trąciła szklankę i rozlała herbatę na gazetę. Starając się ją osuszyć, rozłożyła strony na blacie. Jej wzrok padł na ogłoszenie zamieszczone przez Edeltraudę Schwarz, choć było lakoniczne i łatwe do przeoczenia, znajdowało się wszak między dziesiątkami innych i niczym się spośród nich nie wyróżniało. A przecież na pozostałe dziewczyna nawet nie rzuciła okiem.

Czytała ogłoszenie raz za razem, tknięta przeczuciem, którego nie można zignorować. Na jej policzkach wykwitł rumieniec ekscytacji. Oto dostała znak. Jakaś siła zwracała się właśnie do niej, odpowiadając na jej pragnienia, również to, do którego ona sama nie ma odwagi się przyznać. Zilka czuje bowiem, że jej powołaniem są księgi, choć sama jeszcze nie wie, co dokładnie kryje się za tą myślą.

Dziewczyna dopiero co odebrała świadectwo ukończenia liceum pedagogicznego i zastanawiała się, co ma z sobą począć. Skierowanie do pracy w szkole podstawowej jeszcze nie nadeszło (a miała objąć szkolną bibliotekę, co ją nieco pocieszało i było bliższe sercu niż nauczanie), zostawało więc trochę czasu na przemyślenia.

Tego dnia po raz pierwszy zdała sobie sprawę z tego, że jej los nie jest jeszcze przesądzony, że jeszcze wszystko może się zdarzyć. Takiej szansy jak praca u Edeltraudy Schwarz, jeśli się przydarza, nie można przegapić.

Najstarsza siostra Zilki, Lucyna, wybrała liceum pielęgniarskie i pracuje w szpitalu, gdzie jest wprawdzie lubiana przez pacjentów, ale jednocześnie skłócona z większością lekarzy, o których mówi, że to sami pijacy i partacze.

Dwie kolejne siostry, bliźniaczki Alicja i Aleksandra, czyli Ala i Ola, postanowiły, że chcą być przedszkolankami. Nikogo zresztą nie zdziwiło, że idą do tej samej szkoły, zawsze były i są nierozłączne. I nierozróżnialne. Jako dzieci określały się mianem Lala, a słowo to oznaczało je obie, jakby były jednym ciałem i jednym umysłem. „Lala chce bajkę” — mówiły, prosząc matkę, aby coś im opowiedziała na dobranoc.

Następna z sióstr, Zofia, pracuje w archiwum biblioteki Czarnego Miasta i to dzięki niej rodzina ma wgląd w struktury zatrudnienia w instytucji, którą Zilka wymieniła jako miejsce, gdzie chciałaby pracować. Zofia rozwiała jej nadzieje — przez co najmniej dwie dekady nie będzie potrzebna nowa osoba. Po rodzinnej naradzie, w której prym wiodła matka, ustalono, że dziewczyna powinna wybrać coś innego. I tak, nim zdążyła się zastanowić, czego właściwie chce, wylądowała w liceum pedagogicznym.

Dwie kolejne córki Zająców są księgowymi i także one, jak Lala, są czasem postrzegane jako całość. Nie są wprawdzie aż tak zsynchronizowane jak Ala i Ola, które stanowią jeden organizm, ale niedaleko im do nich. Urodziły się w tym samym roku: jedna w styczniu, druga ostatniego dnia grudnia. A był to w rodzinie rok obfitujący zarówno w narodziny, jak i w śmierci, tego też roku zmarły bowiem obydwie babcie dziewczynek. Pierwsza z tym łez padołem pożegnała się Waleria Zając, matka ojca, która zmarła pierwszego stycznia, Walburga Mucha zaś, babcia ze strony matki, odeszła wczesną jesienią. Po tych właśnie przodkiniach obydwie dziewczynki otrzymały imiona. Może to nie były w owym czasie najwdzięczniejsze imiona dla nowo narodzonych istotek, ale po zdrobnieniu na Lusię i Walkę udało się je udomowić.

No i wreszcie Zilka, siódma w kolejności.

Na ogłoszenie Schwarz Zilka odpowiedziała następnego dnia, a o tym, że ma się stawić na rozmowę, dowiedziała się dokładnie tydzień temu. Gdy otworzyła kopertę z wiadomością, zaczęła piszczeć ze szczęścia tak głośno, że zlecieli się wszyscy domownicy, nawet ojciec zwlókł się z fotela i szurając kapciami, pofatygował się do jej pokoju. Zilka musiała im opowiedzieć, wszystkim razem i każdemu z osobna, o ogłoszeniu w gazecie i o swoim sukcesie.

Matka, przerażona, łapała się raz za głowę, a raz za serce, nie mogąc pojąć, co też strzeliło do łba jej najmłodszej córce, co do której dawno już postanowiono, że będzie nauczycielką, natomiast ojciec wzruszył ramionami i wycofał się dyskretnie. Siostry trajkotały jedna przez drugą i nie było wiadomo, co myślą na ten temat.

— Jezus Maria! — wykrzyknęła nagle matka i stanęła na środku pokoju z rękami wzniesionymi do sufitu, jakby rzeczywiście zwracała się do niebios.

Wszyscy zamilkli i przyglądali jej się zaskoczeni.

— Jezus Maria! — powtórzyła dobitnie, a potem spojrzała z rozpaczą na Zilkę. — A w co ty się, dziecko, ubierzesz?! Masz przecież tylko ten swój nieszczęsny licealny mundurek, jedną porządną spódnicę, a reszta to szkoda mówić!

I wtedy dopiero się zaczęło! Siostry przerzucały się propozycjami, co mogą jej pożyczyć, co by do czego pasowało, i — trzeba to przyznać — robiły, co mogły, żeby coś dopasować do Zilki, która była niższa od nich. Wszystkie jej siostry smukłością i wzrostem bardziej wdały się w rodzinę ojca, Zilka zaś jako jedyna wdała się w ród matki. Tak jak matka, była dość niska i jakby ubita. Tak, słowo „ubita” dobrze tutaj pasuje. Matka zawsze mówiła, że cechą szczególną kobiet z rodu Much jest siła. Nawet jeśli to prawda, dziewczyna nie wykorzystywała odziedziczonej w genach krzepy. Nie znosiła sportu ani prac fizycznych. Wolała czytanie. Jako jedyna w rodzinie nosiła okulary. Matka, która szczyciła się sokolim wzrokiem, twierdziła, że ta wada u Zilki musi pochodzić z puli genów ojca albo — co może nawet bardziej prawdopodobne — popsuła sobie wzrok ciągłym siedzeniem nad książkami.

Tak więc tego dnia pokój Zilki zaczął zapełniać się ubraniami, a siostry zmusiły ją do przymierzenia kilku zestawów, czego nie znosiła. W przeciwieństwie do nich i matki nie lubiła też zajmowania się włosami i w ogóle sprawami związanymi z wyglądem. Uparcie nosiła nieco dziecinną jak na jej wiek grzywkę, pod którą ukrywała młodzieńcze skórne wykwity.

Matka obejrzała to, co dla Zilki wybrały pozostałe córki, ale nie wyglądała na zadowoloną.

— Przecież ona nie może pójść w tak znoszonych ubraniach! Co ta Schwarz sobie o nas pomyśli! To jest przecież znana osoba, na pewno nosi się elegancko. Nigdy jej wprawdzie nie widziałam, bo ona już chyba jest dość stara i nigdzie nie chodzi, ale tak czy siak, nie wypada iść do niej w byle czym.

Rozłożone na tapczanie ubrania rzeczywiście nie wyglądały najlepiej. Teraz wszystkie to dostrzegły, jak nędzny jest ten ich przyodziewek. Niektóre z ubrań, jak na przykład ten staroświecki wełniany żakiecik, nosiła kolejno każda z sióstr. Ale przecież tak trudno dostać cokolwiek nowego! I wszystko takie drogie! Temat ubrań dla siedmiu córek od zawsze spędzał matce sen z powiek.

— Ja już dawno mówiłam ojcu, że trzeba wybrać się do miasta na zakupy! — Złapała się za głowę.

— Mama, jesteś w mieście — upomniała ją najstarsza córka.

— Aj, daj spokój. — Matka machnęła ręką. — Nie mam teraz głowy na te przegadywania.

Siostry spojrzały po sobie. Sprawa była poważna, owo „przegadywanie” należało bowiem do tradycji i skoro matka z niego rezygnowała, oznaczało, że naprawdę jest przejęta. Zwykle zaczynała opowiadać o tym, jakim przeżyciem dla niej była wyprawa „do miasta”, kiedy była młoda i mieszkała we wsi znajdującej się nieopodal Czarnego Miasta. Do dziś, choć przeprowadziła się prawie dwadzieścia lat temu, za każdym razem gdy ma się wybrać na zakupy, mówi o wybieraniu się „do miasta”, co któraś z córek zawsze jej wypomina.

Tak naprawdę to wypominanie jest zachętą do opowiadania. I zazwyczaj matka opowiada. O tym, jak była młoda i nie nazywała się jeszcze Zając, tylko Mucha, i o tym, jak wyglądało jej życie w rodzinnej zagrodzie, która znajdowała się nieopodal Czarnego Miasta. Było kilka zabawnych historyjek o randkowaniu Muchy z Zającem. Ojciec te opowieści lubił najbardziej, choć czasem wyglądał na nieco zaskoczonego szczegółami, ale niczego nie negował ani nie prostował. Opowieści mają wszak swoje prawa i zmieniają się z czasem, jak wszystko na tym świecie.

Anastazja Mucha, matka Zilki, już jako panna miała dar opowiadania i tym między innymi oczarowała cichego Zygmunta Zająca. Dar ten zresztą był powszechnie znany, pochodziła bowiem z rodu miejscowych bajarek, które każdej zimy, oczywiście za odpowiednią opłatą, umilały czas kobietom zgromadzonym przy darciu pierza, zwanym tutaj szkubaniem. Jak wiadomo, przy szkubaniu nie można rozmawiać, ponieważ gęsi puszek jest bardzo delikatny i każdy podmuch powietrza sprawia, że zaczyna unosić się w powietrzu, wplątuje we włosy i ubranie, zamiast lądować na rozłożonych płachtach materiału. Konieczna i niezwykle ceniona jest zatem bajarka.

W rodzie Anastazji Muchy starsze kobiety uczyły młodsze sztuki panowania nad głosem i mimiką oraz przędzenia opowieści w odpowiedni sposób. Przekazywały też jedna drugiej stare opowieści. O kopalnianym skarbniku, o zielonowłosym utopcu w czerwonym fraku polującym na panny i jego żonie, utopcowej, wabiącej chłopców. O ludziach, którzy poszli na nocną mszę i odkryli, że są na niej jednymi żywymi wśród całego tłumu umrzyków. O czarnym psie z płonącymi oczami, o zmorach nakłaniających do samobójstwa, o strzygach i strzygoniach wysysających krew i wiele, wiele innych.

Stazyja Mucha umiała opowiadać, to pewne. Otulała biedniutkie życie młodego Zająca słowami tak zajmującymi, że zapominał o tym, że burczy mu w brzuchu, że nie ma butów na zimę, że jako najmłodszy z braci jest do wszystkiego ostatni, a czasami dla niego nie wystarcza już ani jedzenia, ani ubrania, ani miłości matki, która nie ma już do matkowania siły. On sam, na co dzień właściwie nieistotny, niemal niewidzialny, tak że nieraz zastanawiał się, czy w ogóle istnieje, czy może tylko przyśnił się sam sobie, w jej opowieściach stawał się kimś. Przyoblekał się w młode ciało, które chciała przytulać, zamieniał się w tego jednego jedynego, kogoś zupełnie różnego niż reszta Zająców, a zwłaszcza stary Zając, bo tamten to dziad, że szkoda mówić. Smutne oczy głodnego chłopca nabierały tajemniczej głębi, bo ona chciała się w nich przeglądać co dnia i zapadała w ich toń głębiej i głębiej. Stawał się takim, jakim widziała go jego Stazyja. Takim, jak go sobie wymarzyła.

Zupełnie inne od tych nieco baśniowych opowieści o młodości były wspomnienia o samym mieście, o tym, jak wyglądało przed wojną. Dziewczynom nie mieściło się w głowie, że chociaż z zagrody matki do Czarnego Miasta można by dojść pieszo w dwa kwadranse, to znajdowało się ono w innym kraju, mówiło się w nim w innym języku i w ogóle było, jeśli wierzyć opowieściom matki, miejscem jak z baśni. Wiedziały też, że to opowiadanie o jego bogactwie i pięknie poprzedza zazwyczaj opowieść o tym, jak Czarne Miasto wyglądało tuż po wojnie, gdy matka i ojciec postanowili w nim zamieszkać. „Opuszczone przez Boga i ludzi” — jak mówiła matka.

O, ta opowieść była szczególna, tym bardziej że dorastała i dojrzewała wraz z Zającównami. Coraz więcej w niej było mroku, coraz więcej wątków i szczegółów. Dziewczyny nigdy nie miały jej dosyć, zwłaszcza że stawała się coraz to inna. Z czasem zmienił się również język, jakim była opowiadana, bo matka coraz częściej wplatała do śląszczyzny wyszukane polskie wyrazy, które wynalazła sobie w książkach lub zasłyszała na ulicy. Była teraz z miasta, nie wypadało więc mówić gwarą. W końcu język śląski zniknął z opowieści zupełnie. Nowi czarnomieszczanie, przybyli w większości z głębi Polski i ze wschodu, mówili pięknym językiem, bogatym i gładkim. Ambicją matki było, aby samej mówić po polsku tak ładnie, żeby nikt nie poznał, że jej rodzina z dziada pradziada pochodzi ze Śląska. To w jej oczach było ważnym elementem stawania się kimś. Kimś więcej, niż się jest.

Wygładzała też język córek, które wnet prześcignęły matkę w zasobie mądrych słów, co napawało ją dumą. Siedem córek, a każda wykształcona. Może i nie uniwersytety, ale gdy spojrzeć na to, że są pierwszym pokoleniem w rodzinie, które kończy szkoły, to i tak wielki sukces wychowawczy i rodzicielski. Po niej odziedziczyły te zdolności, choć ona nie miała warunków, bo wojna, ale gdyby nie to, to ho, ho, kim by ona dzisiaj nie była. A i tak przecież żyje zupełnie inaczej niż jej matka i babka, które z rzadka wyściubiały nos ze swojej zagrody.

Stazyja bowiem jako pierwsza w rodzie kobieta pracowała zawodowo. Była konduktorką w czarnomiejskich tramwajach, o czym zawsze mówiła z wielką dumą. Codziennie zakładała ciemny mundur z błyszczącymi guzikami. I, uwaga, jej mundur składał się z marynarki i spodni! Spodni! Niewątpliwie Stazyja była też pierwszą kobietą w rodzinie noszącą spodnie i króciutkie włosy, skręcone za pomocą trwałej ondulacji, z przedziałkiem z boku. Prawdziwa z niej rewolucjonistka, przynajmniej na miarę świata, z którego wyrosła.

No a jej córki to dopiero daleko zajdą, bez dwóch zdań. O, jakże lubiła o tym mówić, chwalić się przed innymi. Tak, Zające to godni mieszkańcy Czarnego Miasta. Tylko ten Zając jak się odezwie, to pożal się Boże. Na szczęście jego z rzadka nachodzi na mówienie.

Dla Zilki, czułej na słowa, obserwacja języka matki była równie fascynująca co fabuła jej opowieści.

Owego feralnego dnia, gdy wszyscy zebrali się w pokoju Zilki, zdecydowanie nie było szans na opowieść. Matka pognała w głąb mieszkania, pewnie do ojca, żeby z nim pomówić o zakupach dla Zilki. Dziewczyna ciężko westchnęła.

Jeśli chodzi o nią, mogłaby nadal chodzić w swoim licealnym mundurku. Pomysł, żeby mieć coś w rodzaju uniformu, ot, takiego, jaki nosiła matka, bardzo jej się podobał, ponieważ zwalniał z zastanawiania się, co włożyć, co do czego pasuje i tak dalej. Wskakuje człowiek w mundurek, a choćby i ten szkolny, można by go wszak nieco przerobić, i gotowe, jest ubrany. Inna sprawa, że i on jest już mocno sfatygowany. Spódnica jeszcze pół biedy, ale żakiecik zaczyna się snuć na mankietach, a kołnierz wygląda na lekko przetarty.

Zilka westchnęła jeszcze raz. W ogóle trzeba zauważyć, że ostatnio wzdycha jakoś częściej, jakby kończyła jej się cierpliwość do tego wszystkiego wokół, do rozgardiaszu domu, zagraconego pokoju i paplającej siostry, która wieczorami przeszkadza jej w lekturze swoimi niekończącymi się monologami, a w ciągu dnia cały czas zostawia otwarte drzwi, tak że zupełnie nie ma się warunków na poczytanie w spokoju. W ogóle wszystkie drzwi w mieszkaniu są bez przerwy pootwierane, a każda z sześciu sióstr ma w sobie ruchliwość i gadatliwość matki.

I tylko Zilka jest inna. Choć posturę odziedziczyła po matce, charakterem wdała się w ojca, który — podobnie jak córka — próbuje wykroić dla siebie z materii codzienności odrobinę spokoju, znaleźć ciche miejsce, gdzie mógłby przez chwilę pobyć ze swoimi myślami, a ponieważ w mieszkaniu nie ma takiego miejsca, ojciec opracował specjalną metodę. Siada na fotelu, rozkłada na kolanach gazetę, na stoliku stawia herbatę i wycofuje się do cichej izdebki w swojej głowie. Miejsce to jako żywo przypomina stryszek w chałupce rodziców, gdzie lubił chować się jako dziecko. Hałasy stają się coraz odleglejsze, głos Stazyji rozlewa się i zamienia w szum wiatru gwiżdżącego między krokwiami, a szczebioty córek przeobrażają się w ptasie nawoływania.

Niełatwo jest go wywabić na świat z tamtego miejsca, dopiero klepnięcie w ramię albo potrząśniecie za rękę sprawia, że przytomnieje. Zazwyczaj na niedługo, ot, na tyle, ile trzeba. Zilka jest pewna, że gdy tylko matka skończyła perorować na temat zakupów „w mieście”, ojciec ponownie zapadł w siebie. Ona jedna go rozumiała, ona także miała w sobie takie miejsce. Były w nim pogrążone w sennym bezruchu olbrzymie paprocie, kołysane jedynie wiatrem jej wdechów i wydechów. Ciemne łąki były poprzecinane fosforyzującymi błękitnymi strumieniami. Wystarczyło wsadzić do któregoś z nich głowę, by znaleźć się wewnątrz opowieści o nieznanych sobie czasach, osobach i światach. Nieraz spomiędzy splątanych zarośli zerkało na nią ciekawskie oko kogoś, kto tak jak ona zabłąkał się w tych okolicach, ale zdarzało się to rzadko i nie było uciążliwe, bo nigdy nie prowadziło do nawiązania rozmowy. W tej krainie obowiązywało bowiem milczenie.

Zilka ponownie westchnęła, trzeci już raz w ciągu kilku minut, i zaczęła przeglądać przyniesione przez siostry ubrania. Coś tam w końcu wybrała, dwie spódnice i dwie bluzki we wzorki, do tego zapinany na guziki granatowy sweter. A zakupów z matką udało się ostatecznie uniknąć — zwyczajnie nie było na nie pieniędzy.

Czas oczekiwania na spotkanie z Edeltraudą Schwarz to był dla Zilki osobliwy tydzień. Nastąpiło coś w rodzaju zagęszczenia rzeczywistości: zapachy i kolory stały się intensywniejsze, a czas wydawał się płynąć wolniej niż zazwyczaj. Dziewczyna miała wrażenie, że przez każdy z siedmiu dni musi przedzierać się jak przez dziką łąkę pełną czepiających się ubrań kolców i owijających się wokół nóg traw.

Noce również nie przynosiły ukojenia. Było jej raz zimno, raz gorąco, dlatego co chwila się budziła, na zmianę przykrywała się i wyplątywała z kołdry, otwierała i zamykała okno, szła napić się wody. A kiedy wreszcie udawało jej się zasnąć, miała męczące sny, w których powietrze było gęste jak woda z cukrem. Próbowała się dostać w jakieś konkretne miejsce, na spotkanie, na które była już właściwie nieco spóźniona, ale opór przestrzeni wokół niej był tak silny, że ledwo się poruszała, jakby przez cały czas przedzierała się przez oślizłe mokradła. Rano wstawała umęczona i spocona.

Ponadto wokół Zilki zaczęły się dziać dziwne rzeczy, jakby jej stan udzielił się światu. Pisklęta wypadały z gniazd wprost pod jej nogi, ogłupiałe koty i psy pchały się pod koła samochodów, a ludzie wpadali na drzwi albo spadali ze schodów, łamali sobie nosy, nogi i ręce.

Nawet wiatr z trudem przedzierał się przez ten zagęszczony świat i Zilka kilka razy zaobserwowała dziwne zjawisko: drzewa i trawy zastygłe w dynamicznym bezruchu, jakby zostały uwiecznione na fotografii w momencie potężnego podmuchu, zatrzymane w stopklatce wygięte gałęzie, liście błyskające białymi spodami, położone na bok trawy niczym mokra sierść ogromnego, nieznanego naszemu światu zwierzęcia.

Nic dziwnego, że niecierpliwie odliczała do siedmiu, do dnia, który wedle jej przeczuć, miał zakończyć ten osobliwy czas. Idąc tutaj, miała wrażenie, że musi z wysiłkiem pokonywać opór powietrza, a ziemia wydawała jej się rozmiękła i grząska, chociaż w mieście od wielu dni nie padał deszcz. Było gorąco, trwała fala upałów. Dotarła pod wskazany adres zmęczona i spocona. Szara spódnica od mundurka, którą postanowiła włożyć, kleiła jej się do nóg.

Dawna dzielnica willowa, w której się znalazła, zaskoczyła ją. Było to w zasadzie niedaleko od centrum miasta, czyli od rynku i głównej ulicy handlowej, ale na uboczu. Spacery czarnomieszczan, a zatem i rodziny Zilki, kończyły się na parku i nikt w ową dzielnicę się nie zapuszczał, choć sama jej nazwa była pociągająca. Bo i po co tu się wybierać? Żadnego urzędu, sklepu, zakładu pracy. Poza tym spacerowanie po niej nie wydawało się atrakcyjne. Ot, rzędy płotów i zarośniętych bluszczem murów, za którymi kłębiły się zdziczałe ogrody. Nic więcej nie było widać.

Kiedy Zilka wreszcie znalazła adres, pod którym miała na nią oczekiwać Schwarz, przez chwilę stała zdezorientowana. Wysoki mur był omszały i jakby wilgotny, a zardzewiała furtka wyglądała na nieużywaną od lat. Tuż za nią wiły się splątane pnącza. Wyglądało to tak, jakby zupełnie nie dało się wejść do środka. Pchnęła furtkę, a ta otworzyła się nadspodziewanie lekko. Za nią znajdowała się dobrze utrzymana ścieżka, która okrążała owe skłębione krzewy. Zilka ominęła je i spojrzała na przysadzistą szarą bryłę starej willi pełną miękkich linii, balkoników, zdobień, kolumienek i Bóg wie, czego jeszcze.

Ścieżka prowadziła do szerokich schodów o ciężkich rzeźbionych balustradach. W kamiennych donicach kwitły kwiaty i pachniały zioła. W ogrodzie było dużo chłodniej niż na ulicy, a odgłosy miasta wydawały się odległe. Rozłożyste korony starych drzew delikatnie kołysały się na wietrze. Zilka zrobiła głęboki wdech. Piękno tego miejsca napełniało ją radością i spokojem. Jeszcze raz spojrzała na dom. Rozkołysane gałęzie odbijały się w niezliczonych oknach niczym w tafli wody. Ruszyła do drzwi pełna jak najlepszych przeczuć. Z boku znajdowało się kilka dzwonków podpisanych numerkami, bez żadnych nazwisk, co ją nieco zbiło z tropu. Wiedziała oczywiście, że wszystkie te poniemieckie rezydencje podzielono po wojnie na mieszkania, ale nie miała pojęcia, pod który numer zadzwonić.

Wtedy drzwi się otworzyły i w progu stanęła wysoka ciemnowłosa kobieta o pięknym uśmiechu. Najwyraźniej wyczekiwała przyjścia Zilki.

— Czekamy na ciebie — powiedziała i wprowadziła dziewczynę do obszernego hallu. — Jestem Klementyna i opiekuję się tym domem.

Zilka również się przedstawiła, a wtedy kobieta podjęła:

— Muszę cię przeprosić w imieniu Edeltraudy, ponieważ źle się dziś czuje i nie jest w stanie cię przyjąć w bibliotece, jak planowała. Za nic nie chciała odwoływać czy przekładać spotkania, zatem jeśli ci to nie przeszkadza, wprowadzę cię po prostu do jej sypialni. Może być?

Dziewczyna przytaknęła i ruszyła za Klementyną.

Teraz myśli, że może trzeba było się wycofać i poprosić o inny termin, gdy Schwarz poczuje się lepiej. Cała ta „wymiana energii” — co to, do licha, miało być? Bezwiednie unosi rękę do czoła, gdzie wcześniej czuła przenikliwy ból. Skóra jest odrętwiała.

Z zapisków i artykułów Schwarz, które Zilka miała okazję mieć w rękach i przestudiować z uwagą, wyłaniała się przecież kobieta rzeczowa, wykształcona. Działaczka społeczna, reporterka, pisarka zaangażowana w lokalne problemy. Racjonalny, krytyczny umysł. Jak to pogodzić z tym dziwnym spotkaniem?

Być może Schwarz już nie jest tamtą osobą, to się zdarza. Tak było z najstarszą siostrą matki, u której wykryto guza naciskającego na mózg. Rodzina wiedziała, że coś jest nie tak, na długo zanim pojawiła się ta diagnoza, zniknęła bowiem poczciwa i wesoła Trudka, a jej miejsce zajęła oschła i złośliwa osoba, która nie lubiła nikogo i której nie sposób było lubić, tak że cała rodzina, nawet dzieci i wnuki, omijała ją szerokim łukiem, a mąż, który wcześniej nosił ją na rękach i spędzał z nią każdą wolną chwilę, zaczął znikać z domu, aż w końcu stał się kimś w rodzaju współlokatora, który na kwaterę przychodzi tylko na noc. Latem przesiadywał na rybach, jesienią chodził na grzyby, a zimą majsterkował w piwnicy. W końcu lekarze wycięli guza, jednak Trudka, ta dawna, sprzed choroby, już się nie odrodziła. Widocznie bezpowrotnie odeszła do krainy cieni, zostawiając swoje ciało tej drugiej, która wcześniej istniała tylko jako jedna z potencjalnych wersji ciotki, a która na dobre urządziła się, niczym dziki lokator, w porzuconym przez nią domostwie ciała.

To był przypadek, można by rzec, ekstremalny. Ale każdy wie, że upływ czasu zmienia ludzi, czas bowiem jest jak rzeka, która wypłukuje z nas to, co stare, a nanosi nowe osady i piaski. Jakże zmieniła się matka Zilki, jakże różna jest od tej pannicy, o której czasem opowiada, jakże zmienił się ojciec, który niegdyś, jeśli wierzyć opowieściom matki, był energicznym i stanowczym mężczyzną. Gdzie oni się podziali? Być może ten żwawy młodzian jest już tam, gdzie i słodka Trudka.

Zilka nieraz zastanawiała się, czy w niej samej jest jakiś stały element, coś, co stanowiłoby jądro jej osobowości, i niczego takiego nie znajdowała. Napisała nawet któregoś razu w swoim notatniku krótki tekst zaczynający się od słów: „Mam naturę wody”. Czuła, że jest płynną substancją, która reaguje na temperatury i zmienia stany skupienia, zamarza, paruje i się skrapla. Że jest jak preparat w alembikach alchemika, jak substancja w trakcie destylacji. Może kiedyś uda się wydestylować esencję, która będzie stanowić o tym, że Zilka jest tym, czym jest.

A sama Schwarz? Jakże Zilka mogła myśleć, że pozna ją taką, jaka wyłania się z tekstów? Czyż rozczarowanie nie było wpisane w ten typ spotkania, spotkania, na które idzie się z ogromnymi, niemożliwymi do zrealizowania oczekiwaniami?