Brooklyn - Colm Tóibín - ebook + książka

Brooklyn ebook

Colm Toibin

0,0
49,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Podnosząca na duchu i głęboko ludzka powieść. Tóibín stworzył arcydzieło. „Sunday Times”

Lata pięćdziesiąte XX wieku. Eilis Lacey mieszka z matką i siostrą w irlandzkim miasteczku, wiedzie spokojne życie, uczęszczając na kurs księgowości i dorabiając sobie w miejscowym sklepiku. Szanse na zdobycie lepszej pracy czy małżeństwo są znikome. Kiedy więc pojawia się okazja wyjazdu do Ameryki, długo się nie waha, zwłaszcza że matka i siostra nie próbują jej zatrzymywać – wydaje się, że podjęły już tę decyzję za nią.

Opisując losy Eilis, która w Nowym Jorku musi nauczyć się sama decydować o sobie, Colm Tóibín kreśli szalenie precyzyjne i subtelne studium przynależności. Brooklyn we wzruszający, ale i niepozbawiony humoru sposób ukazuje piekło emigracyjnej izolacji i żmudny proces układania sobie życia od nowa. To także wiarygodny portret kobiety przezwyciężającej własną bierność.

Na kanwie powieści w 2015 roku powstał nominowany do Oscara film z Saoirse Ronan w roli głównej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 342

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dedykacja

Pete­rowi Strau­sowi

Część pierwsza

Siedząc w salo­nie na pierw­szym pię­trze domu przy Friary Street, Eilis Lacey dostrze­gła przez okno sio­strę, która żwa­wym kro­kiem wra­cała z pracy. Patrzyła, jak Rose prze­cho­dzi przez ulicę, ze słońca w cień, z nową skó­rzaną torebką kupioną na wyprze­daży w domu towa­ro­wym Clery’s w Dubli­nie. Rose miała zarzu­cony na ramiona kre­mowy kar­di­gan. W przed­po­koju cze­kały już na nią kije gol­fowe; Eilis wie­działa, że za kilka minut ktoś po nią przy­je­dzie i że sio­stra wróci do domu, dopiero kiedy zga­śnie świa­tło tego let­niego popo­łu­dnia.

Kurs rachun­ko­wo­ści Eilis dobie­gał już końca; na kola­nach trzy­mała pod­ręcz­nik o sys­te­mach księ­go­wa­nia, a na stole za nią leżał zeszyt – wpi­sy­wała do niego, w ramach zada­nia domo­wego, po stro­nie „winien” i „ma” dzienne trans­ak­cje firmy, któ­rej dane wyno­to­wała w minio­nym tygo­dniu na zaję­ciach.

Usły­szaw­szy, jak otwie­rają się fron­towe drzwi, Eilis zaraz zeszła na dół. W przed­po­koju Rose trzy­mała przed twa­rzą kie­szon­kowe lusterko. Uważ­nie się sobie przy­glą­da­jąc, malo­wała usta i oczy, a potem oce­niła całość w dużym lustrze i popra­wiła włosy. Eilis w mil­cze­niu przy­glą­dała się sio­strze, gdy ta zwil­żyła wargi i raz jesz­cze szybko się przej­rzała w małym lusterku, nim scho­wała je do torebki.

Z kuchni wyło­niła się matka.

– Ślicz­nie wyglą­dasz, Rose – oce­niła. – Nic tylko zosta­niesz kró­lową klubu gol­fo­wego.

– Umie­ram z głodu – poskar­żyła się Rose – ale nie zdążę nic zjeść.

– Póź­niej przy­go­tuję ci spe­cjalny posi­łek – obie­cała matka. – My z Eilis zjemy teraz.

Rose się­gnęła do torebki i wyjęła port­mo­netkę. Otwo­rzyła ją i poło­żyła na szafce jed­nego szy­linga.

– To gdy­byś chciała się wybrać do kina.

– A ja? – zapy­tała matka.

– Jak wróci, wszystko mamie opo­wie – odparła Rose.

– Piękne dzięki!

Wszyst­kie trzy roze­śmiały się, a wtedy za drzwiami zatrzy­mał się samo­chód i dał jeden sygnał klak­so­nem. Rose zła­pała kije gol­fowe i tyle ją widziały.

Póź­niej, gdy matka zmy­wała naczy­nia, a Eilis je wycie­rała, ktoś zapu­kał do drzwi. Eilis poszła otwo­rzyć i oka­zało się, że to dziew­czyna ze sklepu spo­żyw­czego przy kate­drze.

– Przy­syła mnie panna Kelly – wyja­śniła dziew­czyna. – Chce się z tobą widzieć.

– Ze mną? – upew­niła się Eilis. – A mówiła, o co cho­dzi?

– Nie. Masz tam tylko wpaść dzi­siaj wie­czo­rem.

– Ale w jakiej spra­wie?

– O rany, nie wiem. Nie pyta­łam. Mam wró­cić i spy­tać?

– Nie, nie trzeba. Ale jesteś pewna, że cho­dzi o mnie?

– A jakże. Mówi, że masz do niej zajść.

Posta­no­wiw­szy pójść do kina kiedy indziej i mając już dość nauki, Eilis prze­brała się, narzu­ciła na plecy kar­di­gan i wyszła z domu. Uli­cami Friary i Rafter dotarła do rynku, a potem ruszyła pod górę, w stronę kate­dry. Sklep panny Kelly był zamknięty, Eilis zapu­kała więc do bocz­nych drzwi pro­wa­dzą­cych na pię­tro, gdzie panna Kelly miesz­kała. Otwo­rzyła jej ta sama dziew­czyna, która wcze­śniej była u niej w domu i która teraz popro­siła ją, żeby zacze­kała w holu.

Eilis usły­szała jakieś głosy i ruchy na górze i po chwili dziew­czyna zeszła z wia­do­mo­ścią, że panna Kelly zaraz się z nią zoba­czy.

Znała pannę Kelly z widze­nia, ale matka nie robiła u niej zaku­pów, bo w jej skle­pie było za drogo. Poza tym Eilis podej­rze­wała, że matka nie lubi panny Kelly, cho­ciaż nie znała żad­nego ku temu powodu. Mówiło się, że panna Kelly sprze­daje naj­lep­szą szynkę w mie­ście, naj­lep­sze masło i naj­śwież­sze wszystko, łącz­nie ze śmie­taną, Eilis wąt­piła jed­nak, czy kie­dy­kol­wiek coś u niej kupiła, naj­wy­żej zaglą­dała do środka, prze­cho­dząc obok, i widziała pannę Kelly za ladą.

Panna Kelly powoli zeszła po scho­dach i włą­czyła świa­tło.

– Dobrze – rzu­ciła, a potem powtó­rzyła to słowo niczym swo­iste pozdro­wie­nie. Nie uśmie­chała się.

Eilis już miała wyja­śnić, że po nią przy­słano, i zapy­tać, czy jest to wła­ściwa pora na odwie­dziny, jed­nak spo­sób, w jaki panna Kelly zmie­rzyła ją wzro­kiem od stóp do głów, sku­tecz­nie zamknął jej usta. Zain­try­go­wana jej zacho­wa­niem Eilis zaczęła się zasta­na­wiać, czy ktoś w mie­ście nie obra­ził panny Kelly i czy przez pomyłkę nie wzięto jej za tę osobę.

– No to jesteś – zwró­ciła się do niej panna Kelly.

Eilis zauwa­żyła kilka czar­nych para­soli opar­tych o wie­szak.

– Sły­sza­łam, że nie masz pracy, za to masz świetną głowę do rachun­ków.

– Naprawdę?

– Och, całe mia­sto, wszy­scy, któ­rzy cokol­wiek tutaj zna­czą, przy­cho­dzą do mnie na zakupy, więc dowia­duję się o wszyst­kim.

Eilis zasta­na­wiała się, czy nie jest to przy­pad­kiem alu­zja do tego, że jej matka kon­se­kwent­nie zaopa­truje się gdzie indziej, ale miała wąt­pli­wo­ści. Przez grube oku­lary panny Kelly trudno było odczy­tać wyraz twa­rzy.

– A my tu co nie­dziela zaha­ro­wu­jemy się na śmierć. Nie dzi­wota, skoro wszyst­kie inne sklepy poza­my­kane. Klien­telę mamy naj­róż­niej­szą. Zazwy­czaj otwie­ram po mszy o siód­mej rano i od zakoń­cze­nia mszy o dzie­wią­tej do mszy o jede­na­stej w skle­pie nie ma gdzie szpilki wci­snąć. Mary mi pomaga, ale ta dzie­wu­cha okrop­nie się guz­dra, nawet jak nie ma dużego ruchu, szu­kam więc kogoś bystrego, kto zna klien­tów i dobrze wydaje resztę. Ale zazna­czam, tylko na nie­dziele. W pozo­stałe dni tygo­dnia jakoś sobie radzimy. Pole­cono mi cię, gdy popy­ta­łam wśród ludzi. Dosta­niesz sie­dem fun­tów i sześć szy­lin­gów tygo­dniowo, matce będzie tro­chę lżej.

Eilis pomy­ślała, że panna Kelly mówi, jak gdyby opi­sy­wała znie­wagę, która ją spo­tkała, mocno zaci­ska­jąc wargi mię­dzy każ­dym zda­niem.

– I to wszystko, co mia­łam do powie­dze­nia. Możesz zacząć od naj­bliż­szej nie­dzieli, ale przyjdź jutro nauczyć się cen i poka­żemy ci, jak korzy­stać z wagi i kra­jal­nicy. Będziesz musiała zwią­zać z tyłu włosy i kupić sobie porządny far­tuch u Dana Bol­gera albo Burke’a O’Leary’ego.

Eilis już pró­bo­wała zapa­mię­tać tę roz­mowę dla matki i Rose; żało­wała, że nie umie wymy­ślić jakiejś dow­cip­nej ripo­sty, która nie byłaby otwar­cie imper­ty­nencka. Zacho­wy­wała więc mil­cze­nie.

– No więc? – zapy­tała panna Kelly.

Eilis zdała sobie sprawę, że nie może odrzu­cić tej pro­po­zy­cji. Była lep­sza niż nic, a w tym momen­cie aku­rat nie miała nic.

– Ależ tak, panno Kelly – odpo­wie­działa. – Zacznę, kiedy pani zechce.

– I w nie­dzielę możesz przyjść na mszę o siód­mej. My też tak robimy, a potem otwie­ramy.

– Zna­ko­mi­cie – rze­kła Eilis.

– W takim razie wpad­nij jutro. Jeśli będę zajęta, ode­ślę cię do domu albo możesz poprze­sy­py­wać cukier do toreb, a jeśli będę wolna, pokażę ci, co i jak.

– Dzię­kuję, panno Kelly.

– Matka będzie zado­wo­lona, że coś masz. I twoja sio­stra też – dodała panna Kelly. – Podobno świet­nie jej idzie gra w golfa. A teraz wra­caj grzecz­nie do domu. Sama tra­fisz do wyj­ścia.

Panna Kelly odwró­ciła się i zaczęła powoli wspi­nać się po scho­dach. Eilis wie­działa, wra­ca­jąc do domu, że matka rze­czy­wi­ście się ucie­szy na wieść, że zna­la­zła płatne zaję­cie, Rose nato­miast będzie uwa­żać, że praca za ladą w skle­pie spo­żyw­czym nie jest dla niej czymś odpo­wied­nim. Zasta­na­wiała się, czy powie jej to pro­sto w twarz.

Po dro­dze wpa­dła do swo­jej naj­lep­szej przy­ja­ciółki, Nancy Byrne, a tam oka­zało się, że jest u niej ich wspólna kole­żanka Annette O’Brien. Jako że Byrne’owie mieli na dole tylko jeden pokój, który słu­żył im za kuch­nię, jadal­nię i salon, i było jasne, że Nancy ma jej do prze­ka­za­nia jakieś nowiny, z któ­rych część Annette naj­wy­raź­niej już znała, Nancy wyko­rzy­stała wizytę Eilis jako pre­tekst do wyj­ścia z domu, żeby mogły swo­bod­nie poroz­ma­wiać.

– Coś się stało? – spy­tała Eilis, gdy wyszły na ulicę.

– Nic nie powiem, dopóki nie znajdę się na kilo­metr od tego domu – odparła Nancy. – Mama wie, że coś się święci, ale nic jej nie mówię.

Poszły w dół Friary Hill, prze­cięły Mill Park Road i gdy zna­la­zły się nad rzeką, ruszyły dep­ta­kiem w stronę Rin­gwood.

– Pode­rwała Geo­rge’a She­ri­dana – wypa­plała Annette.

– Kiedy? – zdzi­wiła się Eilis.

– Na zaba­wie w Athe­na­eum w nie­dzielę – powie­działa Nancy.

– Myśla­łam, że nie idziesz na zabawę.

– No bo się nie wybie­ra­łam, ale w końcu poszłam.

– Prze­tań­czyła z nim całą noc – wtrą­ciła Annette.

– Wcale nie, tylko cztery ostat­nie tańce, a potem odpro­wa­dził mnie do domu. Wszy­scy widzieli. Dziwne, że nic nie sły­sza­łaś.

– Zamie­rzasz się znowu z nim spo­tkać? – spy­tała Eilis.

– Nie wiem – wes­tchnęła Nancy. – Może spo­tkamy się tylko na ulicy. Wczo­raj prze­jeż­dżał obok mnie i zatrą­bił. Gdyby tam spo­tkał jakąś inną, to zna­czy kogoś ze swo­jego towa­rzy­stwa, pew­nie z nią by tań­czył, ale nikogo takiego nie było. Przy­szedł z nim Jim Far­rell. Stał tylko i gapił się na nas.

– Jak się jego matka dowie, to nie wiem, co zrobi – wtrą­ciła Annette. – Ona jest straszna. Nie cier­pię wcho­dzić do tego ich sklepu, gdy nie ma Geo­rge’a. Matka wysłała mnie tam kie­dyś po dwa pla­sterki bekonu i usły­sza­łam od tego babsz­tyla, że nie sprze­daje bekonu po dwa pla­sterki.

Eilis prze­ka­zała im wtedy wia­do­mość, że dostała pro­po­zy­cję pracy na nie­dziele u panny Kelly.

– Mam nadzieję, że powie­dzia­łaś jej, co może sobie z nią zro­bić – rzu­ciła Nancy.

– Zgo­dzi­łam się. Nic mi się nie sta­nie. Dzięki temu będę mogła pójść z tobą do Athe­na­eum za wła­sne pie­nią­dze i nie dopu­ścić do tego, żeby cię wyko­rzy­stano.

– To nie tak – zapro­te­sto­wała Nancy. – Był miły.

– Spo­tkasz się z nim jesz­cze? – powtó­rzyła pyta­nie Eilis.

– Pój­dziesz ze mną w nie­dzielę? – Nancy zapy­tała Eilis. – Moż­liwe, że nawet go tam nie będzie, ale Annette nie może iść, a ja będę potrze­bo­wała wspar­cia, na wypa­dek gdyby się poja­wił i nie popro­sił mnie do tańca albo nawet na mnie nie spoj­rzał.

– Mogę być zmę­czona po pracy u panny Kelly.

– Ale pój­dziesz?

– Całe wieki tam nie byłam – odparła Eilis. – Nie zno­szę tych wszyst­kich wie­śnia­ków, a chłopcy z mia­sta są jesz­cze gorsi. Pod­pici i cho­dzi im tylko o to, żeby cię zacią­gnąć do ciem­nego zaułka.

– Geo­rge nie jest taki – powie­działa Nancy.

– Taki pani­czyk jak on nie cho­dzi do ciem­nych zauł­ków – zakpiła Annette.

– Może go spy­tamy, czy nie zechce sprze­da­wać bekonu po dwa pla­sterki – zapro­po­no­wała Eilis.

– Nic mu nie mów – odparła Nancy. – Naprawdę chcesz pra­co­wać u panny Kelly? Tam dopiero można dostać dobry bekon.

* * *

Przez następne dwa dni panna Kelly zade­mon­stro­wała Eilis każdy pro­dukt sprze­da­wany w skle­pie. Kiedy Eilis popro­siła o kartkę, chcąc spi­sać rodzaje her­bat i roz­miary opa­ko­wań, panna Kelly stwier­dziła, że mar­no­wa­łaby tylko czas na notatki – naj­le­piej od razu uczyć się wszyst­kiego na pamięć. Papie­rosy, masło, her­bata, chleb, butel­ko­wane mleko, her­batniki, goto­wana szynka i woło­wina kon­ser­wowa to zde­cy­do­wa­nie naj­po­pu­lar­niej­sze arty­kuły sprze­da­wane w nie­dziele – poin­for­mo­wała ją – w następ­nej kolej­no­ści scho­dzą puszki sar­dy­nek i łoso­sia, puszki z man­da­ryn­kami, grusz­kami i sałat­kami owo­co­wymi, sło­iki z pasz­te­tem dro­biowo-wie­przo­wym, pasta do kana­pek i majo­nez. Przed poda­niem ceny poka­zy­wała Eilis próbkę każ­dego arty­kułu. Kiedy uznała, że Eilis nauczyła się cen, prze­cho­dziła do kolej­nych pro­duktów, takich jak kar­to­niki ze świeżą śmie­taną, butelki lemo­niady, pomi­dory, główki sałaty, świeże owoce i kostki lodów.

– Są też tacy, pożal się Boże, co przy­cho­dzą w nie­dzielę i szu­kają rze­czy, w które powinni się byli zaopa­trzyć w ciągu tygo­dnia. Nic na to nie pora­dzimy.

Panna Kelly zasznu­ro­wała usta w wyra­zie dez­apro­baty, a potem wymie­niła mydło, szam­pon, papier toa­le­towy i pastę do zębów, poda­jąc ich ceny.

Nie­któ­rzy, dodała, kupują też w nie­dzielę cukier, sól, a nawet pieprz, ale nie jest ich wielu. Zda­rzają się i tacy, któ­rzy potrze­bują syropu cukro­wego, proszku do pie­cze­nia albo mąki, choć więk­szość tych pro­duk­tów sprze­daje się w soboty.

Zawsze zja­wiają się dzieci – infor­mo­wała panna Kelly – po tabliczki cze­ko­lady, toffi, torebki oran­żady w proszku lub żelki, oraz męż­czyźni szu­ka­jący papie­ro­sów i zapa­łek, ale ich miała obsłu­gi­wać Mary, która nie ma głowy do dłu­gich zamó­wień ani pamięci do cen i – kon­ty­nu­owała panna Kelly – czę­ściej prze­szka­dza, niż pomaga, kiedy w skle­pie zja­wia się wię­cej klien­tów.

– Nijak nie mogę jej oduczyć, żeby się nie gapiła na ludzi bez powodu. A ona gapi się nawet na sta­łych klien­tów.

Sklep, zauwa­żyła Eilis, był dobrze zaopa­trzony, w wiele róż­nych gatun­ków her­bat, nie­które bar­dzo dro­gie, a wszyst­kie miały wyż­sze ceny niż w skle­pie Hay­esów na Friary Street czy w L&N na Rafter Street lub u She­ri­da­nów na rynku.

– Będziesz się musiała nauczyć pako­wać cukier i zawi­jać w papier bochenki chleba – oznaj­miła panna Kelly. – Tak, to jedna z tych nie­licz­nych rze­czy, które Mary dobrze wycho­dzą, niech Bóg się zli­tuje nad tą dzie­wu­chą.

Gdy poszcze­gólni klienci wcho­dzili do sklepu w dni, kiedy Eilis prze­cho­dziła szko­le­nie, zauwa­żyła, że panna Kelly, zwra­ca­jąc się do nich, odpo­wied­nio modu­luje głos. Cza­sem w ogóle się nie odzy­wała, tylko zaci­skała szczęki i stała za ladą w pozie wyra­ża­ją­cej głę­boką dez­apro­batę wobec obec­no­ści klienta w skle­pie oraz nie­cier­pliwe ocze­ki­wa­nie na jego wyj­ście. Dla innych miała cierpki uśmiech i przy­glą­dała im się z ponurą wyro­zu­mia­ło­ścią, przyj­mu­jąc pie­nią­dze, jak gdyby wyświad­czała im wielką przy­sługę. Ale byli też klienci, któ­rych pozdra­wiała cie­pło i po imie­niu; wiele z tych osób miało u niej kre­dyt, toteż gotówka nie prze­cho­dziła z rąk do rąk, kwoty wpi­sy­wano zaś do zeszytu przy wtó­rze pytań o zdro­wie i komen­ta­rzy na temat pogody oraz uwag o jako­ści szynki lub bekonu, lub asor­ty­mentu pie­czywa, od chleba po bułki i cia­sto z rodzyn­kami.

– I pró­buję wyszko­lić tę młodą damę – poin­for­mo­wała klientkę ze świeżą ondu­la­cją na gło­wie, którą wyraź­nie ceniła bar­dziej od pozo­sta­łych, a któ­rej Eilis ni­gdy wcze­śniej nie widziała. – Pró­buję ją przy­uczyć i mam nadzieję, że będzie chętna, bo Mary, poczci­wina, ow­szem, jest chętna, ale nic z tego nie wynika, wła­ści­wie mniej niż nic. Mam nadzieję, że będzie szybka, bystra i solidna, a w dzi­siej­szych cza­sach, moja droga, takich ze świecą szu­kać.

Eilis spoj­rzała na Mary, która stała nie­swojo przy kasie i uważ­nie się przy­słu­chi­wała roz­mo­wie.

– Ale Pan Bóg two­rzy ludzi wszel­kiej maści – dodała panna Kelly.

– Och, święte słowa, panno Kelly – powie­działa kobieta z ondu­la­cją, paku­jąc zakupy do siatki – i nie możemy narze­kać, prawda? No bo czy ludzie do zamia­ta­nia ulic też nie są potrzebni?

* * *

W sobotę za poży­czone od matki pie­nią­dze Eilis kupiła ciem­no­zie­lony far­tuch u Dana Bol­gera. Wie­czo­rem popro­siła matkę o budzik. Musiała wstać przed szó­stą.

Kiedy Jack, naj­bliż­szy jej wie­kiem, ruszył w ślad za star­szymi braćmi do Bir­ming­ham, Eilis prze­nio­sła się do pokoju chłop­ców, dzięki czemu Rose miała wła­sną sypial­nię, którą matka codzien­nie rano sta­ran­nie sprzą­tała. Renta matki była skromna, finan­sowo więc były zależne od Rose, która pra­co­wała w sekre­ta­ria­cie Davis’s Mill; jej pen­sja pozwa­lała zaspo­koić więk­szość ich potrzeb. Spo­ra­dycz­nie przy­cho­dziły dodat­kowe pie­nią­dze od chłop­ców z Anglii. Dwa razy do roku Rose jeź­dziła do Dublina na wyprze­daże i w stycz­niu wra­cała z nowym płasz­czem i gar­sonką, a w sierp­niu z nową sukienką, z nowymi kar­di­ga­nami, spód­ni­cami i bluz­kami dobie­ra­nymi czę­sto tak, żeby nie wyszły szybko z mody, i trzy­ma­nymi w sza­fie do następ­nego sezonu. Przy­ja­ciółki Rose były teraz w więk­szo­ści albo kobie­tami zamęż­nymi, zwy­kle star­szymi od niej, z odcho­wa­nymi dziećmi, albo żonami pra­cow­ni­ków ban­ków, które miały czas na grę w golfa w let­nie wie­czory lub w week­endy w mie­sza­nych czwór­kach.

Trzy­dzie­sto­let­nia Rose z każ­dym rokiem zda­niem Eilis zyski­wała na atrak­cyj­no­ści i choć w minio­nych latach miała kilku ado­ra­to­rów, nie wyszła za mąż; czę­sto powta­rzała, że pro­wa­dzi dużo cie­kaw­sze życie niż wiele jej kole­ża­nek z klasy, które widy­wano na uli­cach, jak pchają wózki z ose­skami. Eilis była dumna z tego, jak bar­dzo sio­stra dba o wygląd i z kim się zadaje w mia­steczku i w klu­bie gol­fo­wym. Wie­działa, że Rose pró­bo­wała zna­leźć dla niej pracę w sekre­ta­ria­cie swo­jej firmy i że zapła­ciła za jej książki, gdy zaczęła cho­dzić na kurs rachun­ko­wo­ści i pod­staw księ­go­wo­ści, ale wie­działa też, że przy­naj­mniej w tej chwili w Enni­scor­thy nie ma pracy dla nikogo – bez względu na kwa­li­fi­ka­cje.

Eilis nie powie­działa Rose o pro­po­zy­cji panny Kelly; nato­miast w trak­cie szko­le­nia sta­rała się zapa­mię­tać wszyst­kie szcze­góły, żeby zre­la­cjo­no­wać je matce, która śmiała się do roz­puku i pro­siła, by nie­które frag­menty opowie­działa raz jesz­cze.

– Ta twoja panna Kelly – skwi­to­wała – nie jest wcale lep­sza od swo­jej matki, a sły­sza­łam od kogoś, kto tam kie­dyś pra­co­wał, że ta baba była dia­błem wcie­lo­nym. Tym­cza­sem przed ślu­bem pra­co­wała jako zwy­kła poko­jówka u Roche’a. Kie­dyś nad skle­pem mieli pen­sjo­nat i jeśli się u niej pra­co­wało lub choćby wynaj­mo­wało pokój albo robiło spra­wunki w skle­pie, ta kobieta zacho­wy­wała się jak dia­blica. No chyba że, oczy­wi­ście, miało się mnó­stwo pie­nię­dzy albo było się księ­dzem.

– Popra­cuję tam, dopóki nie znajdę cze­goś innego – wtrą­ciła Eilis.

– To samo powie­dzia­łam Rose, kiedy jej o tym mówi­łam – odparła matka. – I nie słu­chaj jej, jeśli będzie ci coś per­swa­do­wać.

Rose nie wspo­mniała jed­nak ani sło­wem o tym, że Eilis zamie­rza pod­jąć pracę u panny Kelly. Dała jej nato­miast bla­do­żółty kar­di­gan, któ­rego pra­wie w ogóle nie nosiła, twier­dząc, że ten kolor jej nie pasuje i że lepiej będzie wyglą­dał na Eilis. Poda­ro­wała jej też szminkę. W sobotni wie­czór nie było jej w domu, nie widziała więc, jak Eilis, chcąc być wypo­częta pierw­szego dnia pracy u panny Kelly, kła­dzie się wcze­śnie spać, mimo iż Nancy i Annette wybie­rały się wie­czo­rem do kina.

Tylko raz, wiele lat wcze­śniej, Eilis była na mszy o siód­mej rano, w Boże Naro­dze­nie, kiedy jesz­cze żył ojciec, a bra­cia miesz­kali w domu. Pamię­tała, że zosta­wiw­szy pre­zenty pod cho­inką w salo­nie na pię­trze, wyszły z mamą na palusz­kach, gdy tamci wciąż spali, i wró­ciły w chwili, gdy chłopcy, Rose i ojciec po prze­bu­dze­niu zaczęli roz­pa­ko­wy­wać paczki. Pamię­tała mrok, chłód i nie­sa­mo­witą urodę wylud­nio­nego mia­steczka. Teraz, gdy wyszła z domu, tuż po wpół do siód­mej, ze skle­po­wym far­tu­chem w siatce i ze zwią­za­nymi w kucyk wło­sami, prze­szła ulicz­kami do kate­dry, sta­ra­jąc się mieć spory zapas czasu.

Pamię­tała, że w tam­ten świą­teczny pora­nek przed wielu laty ławki w nawie głów­nej kate­dry były pra­wie pełne. Kobiety, które cze­kał długi dzień przy­go­to­wań w kuchni, chciały zacząć wcze­śnie. Teraz jed­nak nie było pra­wie nikogo. Rozej­rzała się za panną Kelly, ale zoba­czyła ją dopiero pod­czas komu­nii i wtedy zdała sobie sprawę, że cały czas sie­działa po dru­giej stro­nie. Eilis patrzyła, jak idzie główną nawą ze złą­czo­nymi dłońmi i spusz­czo­nym wzro­kiem, a za nią drep­cze Mary w czar­nej man­tyli. Obie pew­nie nic nie jadły, pomy­ślała, tak zresztą jak ona, i cie­kawa była, kiedy zje­dzą śnia­da­nie.

Po zakoń­cze­niu mszy posta­no­wiła, że nie będzie cze­kać na pannę Kelly przed kate­drą, przy­sta­nęła nato­miast przy kio­sku, gdzie wła­śnie roz­pa­ko­wy­wano paczki z gaze­tami, a potem zacze­kała na nią przed wej­ściem do sklepu. Panna Kelly nie pozdro­wiła jej ani się nie uśmiech­nęła, tylko pode­szła ze skwa­szoną miną do bocz­nych drzwi, naka­zu­jąc Eilis i Mary, żeby zacze­kały na zewnątrz. Gdy otwo­rzyła główne drzwi do sklepu i zaczęła zapa­lać świa­tła, Mary prze­szła na zaple­cze i wzięła się do prze­no­sze­nia boch­nów chleba pod ladę. Eilis zdała sobie sprawę, że to wczo­raj­szy chleb; w nie­dzielę nie było dostaw pie­czywa. Stała i patrzyła, jak panna Kelly naj­pierw roz­wija nowy pasek dłu­giego żół­tego papieru posma­ro­wa­nego lepem na muchy, a potem roz­ka­zuje Mary sta­nąć za ladą, przy­twier­dzić lep do sufitu i zdjąć stary, cały obkle­jony mar­twymi owa­dami.

– Much nikt nie lubi – oznaj­miła panna Kelly – zwłasz­cza przy nie­dzieli.

Nie­długo potem do sklepu weszły dwie, trzy osoby kupić papie­rosy. I cho­ciaż Eilis wło­żyła już far­tuch, panna Kelly pole­ciła, żeby klien­tów obsłu­żyła Mary. Gdy wyszli, Mary na roz­kaz sze­fo­wej udała się na górę zapa­rzyć czaj­ni­czek her­baty, który potem dostar­czyła do kio­sku z gaze­tami w zamian za – jak zauwa­żyła Eilis – dar­mowy egzem­plarz „Sun­day Press”, który panna Kelly zło­żyła i scho­wała. Eilis zauwa­żyła też, że ani panna Kelly, ani Mary nic nie zja­dły ani nie wypiły. Panna Kelly zapro­wa­dziła ją na zaple­cze.

– Ten chleb tutaj – instru­owała ją, wska­zu­jąc na stół – jest naj­śwież­szy. Przy­wieźli go wczo­raj wie­czo­rem aż od Staf­forda, ale sprze­da­jemy go tylko wybra­nym klien­tom. Więc pod żad­nym pozo­rem nie ruszaj tego chleba. Dla więk­szo­ści klien­tów dobry będzie tam­ten. I nie mamy pomi­do­rów. Te tutaj nie są na sprze­daż, chyba że dam ci odpo­wied­nie instruk­cje.

Po mszy na dzie­wiątą zja­wiła się pierw­sza fala klien­tów. Ci, któ­rzy przy­szli po papie­rosy i sło­dy­cze, naj­wy­raź­niej wie­dzieli, że mają podejść do Mary. Panna Kelly stała z tyłu, prze­no­sząc spoj­rze­nie z drzwi na Eilis i z Eilis na drzwi. Spraw­dzała każdą cenę, którą zapi­sy­wała Eilis, bez­zwłocz­nie pod­po­wia­dała jej te, któ­rych nie pamię­tała, i sama spi­sy­wała i doda­wała liczby po zro­bie­niu tego przez Eilis, nie pozwa­la­jąc jej wydać reszty, dopóki nie zoba­czyła poda­nych pie­nię­dzy. Oprócz tego pozdra­wiała niektó­rych klien­tów po imie­niu, zapra­szała ich na począ­tek kolejki i nale­gała, żeby Eilis prze­rwała wyko­ny­waną aku­rat czyn­ność i ich obsłu­żyła.

– Och, pani Pren­der­gast, zaj­mie się panią nasza nowa pra­cow­nica, a Mary zanie­sie pani wszystko do samo­chodu.

– Muszę naj­pierw skoń­czyć tutaj – odpo­wie­działa Eilis, miała jesz­cze bowiem kilka pozy­cji do zamknię­cia kolej­nego zamó­wie­nia.

– Och, Mary sobie z tym pora­dzi – zarzą­dziła panna Kelly.

Przy ladzie kolejka wydłu­żyła się do pię­ciu osób.

– Ja byłem następny! – zawo­łał jeden z męż­czyzn, gdy panna Kelly wró­ciła do lady z chle­bem.

– Chwi­leczkę, jest duży ruch, a pan musi zacze­kać na swoją kolej.

– Ale ja byłem następny – upie­rał się klient – a tę panią obsłu­żono przede mną.

– No więc czego pan chce?

Męż­czy­zna trzy­mał w ręku kartkę z listą zaku­pów.

– Eilis za chwi­leczkę pana obsłuży – komen­de­ro­wała panna Kelly – ale dopiero po pani Mur­phy.

– Ona też stała za mną.

– Oba­wiam się, że jest pan w błę­dzie – orze­kła panna Kelly. – Eilis, pospiesz się no, klienci cze­kają. Nikt nie ma całego dnia. Ten pan jest następny, zaraz po pani Mur­phy. Ile poli­czy­łaś za tę her­batę?

I tak pra­wie do pierw­szej. Nie było żad­nej prze­rwy, nic do jedze­nia ani do picia i Eilis umie­rała z głodu. Nikogo nie obsłu­gi­wano według kolej­no­ści. Panna Kelly infor­mo­wała nie­któ­rych klien­tów, w tym dwie przy­ja­ciółki Rose, które pozdro­wiły poufale Eilis, że ma wyśmie­nite świeże pomi­dory. Sama je zwa­żyła, a fakt, że Eilis zna te kobiety, wyraź­nie jej zaim­po­no­wał. Innych infor­mo­wała sta­now­czo, że nie mają pomi­do­rów, ani jed­nego. Wybra­nym klien­tom otwar­cie, z nie­jaką dumą, poda­wała świeży chleb. Pro­blem pole­gał na tym, Eilis zdała sobie sprawę, że w mie­ście nie ma dru­giego tak dobrze zaopa­trzo­nego sklepu otwar­tego w nie­dzielne przed­po­łu­dnia, nie­mniej odno­siła też wra­że­nie, że ludzie przy­cho­dzą tu z przy­zwy­cza­je­nia i nie prze­szka­dza im, jeśli muszą odstać swoje, lubią wręcz ten ścisk i tłok.

* * *

Cho­ciaż posta­no­wiła sobie, że w domu przy kola­cji nie wspo­mni o nowej pracy u panny Kelly, chyba że Rose pierw­sza poru­szy ten temat, Eilis nie mogła się powstrzy­mać i gdy tylko usia­dły, zaczęła rela­cjo­no­wać poranne wyda­rze­nia.

– Kie­dyś wstą­pi­łam tam – rze­kła Rose – gdy wra­ca­łam z kościoła, i obsłu­żyła przede mną Mary Dela­hunt. Odwró­ci­łam się na pię­cie i wyszłam. Jest tam taki zapach. Nie wiem czego. Zatrud­nia tę swoją małą nie­wol­nicę, prawda? Zabrała ją z klasz­toru.

– Jej ojciec był cał­kiem miły – wspo­mi­nała matka – ale dziew­czyna nie miała szans, bo jak ci mówi­łam, Eilis, jej matka była dia­błem wcie­lo­nym. Sły­sza­łam, że kiedy jedna ze słu­żą­cych się popa­rzyła, nie pozwo­liła jej nawet pójść do leka­rza. Matka zmu­szała Nelly do pracy, gdy tylko mała nauczyła się cho­dzić. Chce­cie wie­dzieć, co z nią jest nie tak? Ta kobieta ni­gdy nie widziała dzien­nego świa­tła, ot co.

– Nelly Kelly? – zapy­tała Rose. – Naprawdę tak się nazywa?

– W szkole ina­czej ją nazy­wali.

– Jak?

– Wszy­scy wołali na nią Pokrzywa. Zakon­nice nie mogły nas powstrzy­mać. Dobrze ją pamię­tam: była rok, dwa lata ode mnie młod­sza. Zawsze cho­dziło za nią pięć, sześć dziew­czyn od sza­ry­tek i wołały za nią „Pokrzywa!”. Nic dziw­nego, że teraz jest stuk­nięta.

Zapa­dło na chwilę mil­cze­nie, gdy Rose i Eilis prze­tra­wiały jej słowa.

– Nie wia­domo: śmiać się czy pła­kać – stwier­dziła Rose.

Eilis prze­ko­nała się w trak­cie tej kola­cji, że potrafi naśla­do­wać głos panny Kelly, czym roz­śmie­szyła sio­strę i matkę. Zasta­na­wiała się, czy jako jedyna pamięta, że Jack, naj­młod­szy z jej braci, kie­dyś naśla­do­wał nie­dzielne kaza­nia, radio­wych komen­ta­to­rów spor­to­wych, nauczy­cieli ze szkoły i wiele postaci z mia­sta i wszy­scy się wtedy pokła­dali ze śmie­chu. Nie wie­działa, czy jej towa­rzyszki zdają sobie też sprawę z tego, że śmieją się przy tym stole po raz pierw­szy, odkąd Jack ruszył w ślad za braćmi do Bir­ming­ham. Bar­dzo chciała o nim przy­po­mnieć, wie­działa jed­nak, że zasmu­ci­łaby tym matkę. Nawet kiedy przy­cho­dził od niego list, poda­wały go sobie w mil­cze­niu. Na­dal więc paro­dio­wała pannę Kelly i prze­stała dopiero wtedy, kiedy ktoś przy­je­chał po Rose i zabrał ją na golfa, a Eilis i jej matce pozo­stało sprząt­nię­cie ze stołu i zmy­cie naczyń.

* * *

O dzie­wią­tej wie­czo­rem Eilis sta­wiła się u Nancy Byrne, zda­jąc sobie sprawę, że nie zadbała dosta­tecz­nie o swój wygląd. Umyła wpraw­dzie włosy i wło­żyła let­nią sukienkę, uwa­żała jed­nak, że wygląda fatal­nie, i pogo­dziła się z myślą, że jeśli Nancy zatań­czy wię­cej niż jeden raz z Geo­rge’em She­ri­da­nem, wróci sama do domu. Cie­szyła się, że Rose nie widziała jej przed wyj­ściem, bo na pewno zmu­si­łaby ją, żeby zro­biła coś z fry­zurą, uma­lo­wała się i spró­bo­wała ubrać bar­dziej ele­gancko.

– Zasada jest taka – zapo­wie­działa Nancy – że nawet nie zer­kamy w stronę Geo­rge’a She­ri­dana, może przyjść z całą grupą z klubu rugby, a może w ogóle się nie poja­wić. W nie­dzielne wie­czory czę­sto bywają w Cour­town, ta ich cała paczka. Mamy więc być pochło­nięte roz­mową. A ja nie tań­czę z nikim innym, bo dopiero by było, gdyby aku­rat wtedy wszedł i mnie zoba­czył. Więc jeśli ktoś podej­dzie i poprosi nas do tańca, po pro­stu wsta­jemy i idziemy do toa­lety.

Było jasne, że Nancy z pomocą sio­stry i matki, któ­rym w końcu wyja­wiła, że poprzed­niej nie­dzieli tań­czyła z Geo­rge’em She­ri­da­nem, poczy­niła odpo­wied­nie przy­go­to­wa­nia. Dzień wcze­śniej była u fry­zjera. Wło­żyła nie­bie­ską sukienkę, którą Eilis widziała przed­tem tylko raz, a teraz robiła sobie maki­jaż przed lustrem w łazience, gdy matka z sio­strą co chwila wcho­dziły i wycho­dziły, nie szczę­dząc jej rad, komen­ta­rzy i kom­ple­men­tów.

Prze­szły w mil­cze­niu Friary Street do Church Street, a potem dotarły do Castle Street i wspięły się scho­dami do sali tanecz­nej na pię­trze Athe­na­eum. Eilis nie dzi­wiło, że Nancy tak bar­dzo się dener­wuje. Minął rok, odkąd prze­żyła straszny zawód ze strony swo­jego poprzed­niego chło­paka, który przy­szedł pew­nego wie­czoru z inną dziew­czyną, wła­śnie tutaj, i całą noc się z nią bawił, led­wie dostrze­ga­jąc obec­ność Nancy, która sie­działa przy sto­liku i wszystko obser­wo­wała. Póź­niej wyje­chał do Anglii i wró­cił na krótko tylko po to, żeby wziąć z tamtą dziew­czyną ślub. Nie cho­dziło jedy­nie o to, że Geo­rge She­ri­dan jest przy­stojny i ma samo­chód, i że pro­wa­dzi zna­ko­mi­cie pro­spe­ru­jący sklep na rynku; inte­res ten miał odzie­dzi­czyć w cało­ści po śmierci matki. Dla Nancy, która pra­cuje za ladą w skle­pie fir­mo­wym But­tle’s Bar­ley-Fed Bacon, zwią­zek z Geo­rge’em She­ri­danem jest snem, z któ­rego nie chce się zbu­dzić, pomy­ślała Eilis, kiedy razem z Nancy roz­glą­dały się po sali, uda­jąc, że nie wypa­trują nikogo kon­kret­nego.

Kilka par tań­czyło, a przy drzwiach stała grupka męż­czyzn.

– Wyglą­dają, jakby przy­szli pro­sto z targu bydlę­cego – stwier­dziła Nancy. – I Boże, jak ja nie­na­wi­dzę bry­lan­tyny.

– Jeśli podej­dzie do nas któ­ryś z nich, natych­miast wstaję – zapo­wie­działa Eilis – a ty mówisz mu, że musisz iść ze mną do toa­lety.

– Powin­ny­śmy przyjść w gru­bych oku­la­rach, z krzy­wymi zębami i zosta­wić sobie tłu­ste strąki – skwi­to­wała Nancy.

Robiło się coraz tłocz­niej, ale Geo­rge She­ri­dan na­dal się nie zja­wiał. I choć męż­czyźni prze­cho­dzili przez salę, by popro­sić do tańca jakąś dziew­czynę, żaden nie pod­szedł ani do Nancy, ani do Eilis.

– Będą gadać, że jeste­śmy z tych, co to pod­pie­rają ściany – stwier­dziła Nancy.

– Są gor­sze prze­zwi­ska – powie­działa Eilis.

– Jasne. Mogliby gadać, że jeste­śmy jak auto­bus do Court­na­cuddy, co to wpusz­cza każ­dego na żąda­nie – rzu­ciła Nancy.

Nawet kiedy obie prze­stały się śmiać i na nowo roz­glą­dały się po sali, gdy jedna z nich zaczy­nała chi­cho­tać, od razu zara­żała śmie­chem drugą.

– Wezmą nas za wariatki – wyra­ziła obawę Eilis.

Nagle sie­dząca obok niej Nancy spo­waż­niała. Gdy Eilis zer­k­nęła w stronę baru, gdzie sprze­da­wano napoje, zauwa­żyła, że przy­był Geo­rge She­ri­dan z Jimem Far­rel­lem i kil­koma zna­jo­mymi z klubu rugby i że towa­rzy­szy im kilka mło­dych kobiet. Ojciec Jima Far­rella był wła­ści­cie­lem pubu na Rafter Street.

– Dość tego – wyszep­tała Nancy. – Wra­cam do domu.

– Zacze­kaj, nie rób tego – pora­dziła Eilis. – Po tej wią­zance pój­dziemy do toa­lety i obga­damy, co robić dalej.

Odcze­kały na wła­ściwy moment i prze­szły przez opu­sto­szały par­kiet; Eilis wyda­wało się, że Geo­rge She­ri­dan je zauwa­żył. W toa­le­cie powie­działa Nancy, żeby jesz­cze zacze­kała i że wyjdą z toa­lety, kiedy na dobre zacznie się następny taniec. Tak też zro­biły i gdy Eilis dys­kret­nie spoj­rzała tam, gdzie wcze­śniej stał Geo­rge z grupką swo­ich zna­jo­mych, ich spoj­rze­nia się spo­tkały. Gdy szu­kały wol­nych miejsc, gdzie mogłyby usiąść, twarz Nancy pokryła się czer­wo­nymi pla­mami; wyglą­dała jak uczen­nica, któ­rej zakon­nice kazały wyjść i sta­nąć za drzwiami. Cały taniec prze­sie­działy bez słowa. Wszystko, co mogłaby powie­dzieć, wyda­wało się Eilis absur­dalne, trzy­mała więc język za zębami, zda­wała sobie jed­nak sprawę, że komuś, kto zwróci na nie uwagę, muszą wydać się żało­sne. Posta­no­wiła, że jeśli Nancy choćby w naj­sub­tel­niej­szy spo­sób zasu­ge­ruje, że powinny wyjść w prze­rwie, natych­miast się zgo­dzi. Pra­gnęła być już na dwo­rze; wie­działa, że póź­niej znajdą spo­sób, by całą rzecz obró­cić w żart.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Bro­oklyn

Copy­ri­ght © Colm Tóibín, 2009

The right of Colm Tóibín to be iden­ti­fied as the author of this work has been asser­ted by him in accor­dance with the Copy­ri­ght, Desi­gns and Patents Act 1988.

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e‑book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2024

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Kata­rzyna Raź­niew­ska

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Michał Paw­łow­ski

Foto­gra­fia na okładce

© Lesha Tuman /unsplash.com

Wyda­nie I e‑book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Bro­oklyn, wyd. II popra­wione, Poznań 2025)

ISBN 978-83-8338-626-3

WYDAWCA

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań, Pol­ska

tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer