Bornholm, Bornholm - Hubert Klimko-Dobrzaniecki - ebook + książka

Bornholm, Bornholm ebook

Hubert Klimko-Dobrzaniecki

3,7
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 316

Data ważności licencji: 3/31/2028

Oceny
3,7 (6 ocen)
3
1
0
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Korekta: AGATA NOCUŃ, BEATA WYRZYKOWSKA
Projekt okładki: WITOLD SIEMASZKIEWICZ
Ilustracja na okładce: © Vetta/Getty Images
Skład i łamanie: PLUS 2 Witold Kuśmierczyk
Copyright © text by Hubert Klimko-Dobrzaniecki 2018 by arrangement with Agencja Literacka Syndykat Autorów For the Polish Edition © 2018, Noir sur Blanc, Warszawa
ISBN 978-83-65613-69-1
Oficyna Literacka Noir sur Blanc Sp. z o.o. ul. Frascati 18, 00-483 Warszawa e-mail: [email protected] księgarnia internetowa: www.noirsurblanc.pl
Konwersja: eLitera s.c.

1

Widzę cię, jak stoisz w ogródku przy krzaku malin. Jest ciepło i nie ma wiatru. Obok twojej lewej stopy leży wiklinowy koszyczek. Leniwym ruchem ręki przepędzasz osę. Powraca kilka razy, aż wreszcie rezygnuje i kieruje się w stronę rzędów czarnej porzeczki. Delikatnie zrywasz najbardziej dojrzałe owoce. Te purpurowe, duże i piękne, aż błyszczą. Nie spieszysz się, zresztą nigdy nie lubiłaś pośpiechu. Siedzę na parapecie i patrzę. Uwielbiam cię obserwować. Oglądasz dłonie. Najpierw wierzch, potem spód i znowu się zachwycasz, że wygrałaś z krzakiem, że i tym razem nie zostawił ani jednego kolca, ani jednego zadraśnięcia. Kładziesz się na plecach i patrzysz w niebo. Prawą ręką wyrywasz źdźbło i wkładasz do ust. Czekasz. Wiesz, że przyjdę. Wcześniej czy później zejdę z parapetu, zamknę okno, wejdę do kuchni, potem do sieni, otworzę drzwi i będę na ganku. Tam posiedzę chwilę na schodach i pójdę w twoją stronę. Po prawej minę starą topolę obrośniętą bluszczem, a po lewej orzech, który co dwa lata umiera i co dwa lata wraca do życia. Przejdę obok kilku wiśni i śliw i będę już przy tobie, czując zapach malin i zapach murku, na którym rozgościło się dzikie grono. Za chwilę się podniesiesz. Usiądziesz i skrzyżujesz nogi. A potem sięgniesz ręką do koszyka i wyjmiesz malinę. Tylko jedną. Powiesz: „Zamknij oczy i otwórz buzię”. Poczuję niesamowitą słodycz. Kilkanaście razy będziemy odgrywać tę samą scenę. Ty będziesz mi wkładać do ust po jednej malinie, a ja za każdym razem będę otwierał buzię i zamykał oczy. Potem powyrywam najdłuższe źdźbła trawy i powiążę je z sobą. A potem każdą wyjętą malinę przekłuję źdźbłem, aż powstaną korale. Zawieszę ci naszyjnik, a ty powiesz: „Piękny i pięknie pachnie”. Przyjdzie wieczór i położę się do łóżka, ale tej nocy nie będę mógł zasnąć, bo z twojego pokoju będą dobiegać jęki. Podejdę do drzwi i przyłożę do nich ucho. Zerknę przez dziurkę od klucza. Blade światło oświetli twoją nagą postać. Leżysz na kołdrach i poduszkach uformowanych w ludzką postać. Trzymając się oburącz metalowych główek z przodu łóżka, jeździsz ciałem po tych kołdrach i poduszkach w górę i w dół. Oddychasz głęboko, coraz głębiej. Aż w pewnym momencie tracisz oddech i na chwilę zapada cisza, która na sam koniec przeradza się w pisk. Wyglądasz przez chwilę, jakbyś spadła na te kołdry z wysokiego budynku. Przez moment nie żyjesz, nie oddychasz, nie wydajesz z siebie żadnego dźwięku. Boję się, że umarłaś, ale po chwili odwracasz się na plecy i bierzesz głęboki wdech. Widzę, jak prawą dłonią zaczynasz powoli gładzić lewą. Potem dłoń wędruje niżej, niżej, aż zatapia się. Znowu zaczniesz jęczeć i palce lądują w twojej buzi i znowu tam na dole. Tak wiele razy będziesz je topić pomiędzy nogami i w buzi, aż ponownie dopadnie cię bezdech, aż ponownie umrzesz i ponownie ożyjesz. Na sam koniec wstaniesz i włożysz koszulę nocną. Kiedy zobaczę, że zbliżasz się do drzwi, szybciutko i cichutko ucieknę do swojego łóżka. A kiedy otworzysz drzwi od pokoju, zacisnę mocno oczy, aby cię upewnić, że twardo śpię. Ty przemkniesz przez mój pokój do kuchni i umyjesz dłonie. Napijesz się mleka i popatrzysz przez okno na sad. Otworzysz je na oścież i zawiesisz wzrok na cieniu orzecha. Nagły i silny podmuch da życie skrzypiącym okiennicom. Odwrócisz się i z zafrasowaniem w oczach spojrzysz w stronę mojego łóżka, ale ja będę dalej udawał, a ty będziesz przekonana, że smacznie śpię. Następny silny podmuch zmusi cię do zamknięcia okna. Jeszcze przez chwilę będziesz stała w kuchni, bo przez szybę zobaczysz błysk, a liście orzecha nagle zaczną się dotykać. Potem będą następne błyski i usłyszysz grzmoty. Ja się wtedy obrócę na bok. A ty dalej będziesz stała i patrzyła, jak krople na szybie łączą się z sobą i strużkami ciekną w dół. Szyba stanie się całkowicie nieprzejrzysta, ale ty naciągniesz na dłoń rękaw koszuli nocnej i chuchniesz. Dotkniesz szyby i wykonasz okrężny ruch. Za chwilę znowu zaparuje. Zrezygnujesz i udasz się do mojego pokoju. Usiądziesz w nogach i będziesz na mnie patrzeć. Choć mam zamknięte oczy, dobrze wiem, co robisz i gdzie patrzysz. Jeszcze raz upewnisz się, że twardo śpię, bo przewrócisz mnie z boku na plecy. Ja będę dalej wspaniale udawał i nawet do głowy ci nie przyjdzie, że byłem pod drzwiami, że patrzyłem przez dziurkę od klucza. Wrócisz do swojego pokoju, wejdziesz do łóżka i zgasisz lampkę.

I

Horst Bartlik siedział w wiklinowym fotelu w swoim gabinecie. Patrzył na ścianę obwieszoną gablotami pełnymi motyli. Jego wzrok zatrzymał się na małej gablotce, w której przytwierdzone do podłoża prezentowały się rusałka admirał i paź królowej. To było tak dawno temu... Zamyślił się. Po pewnym czasie wstał, podszedł do ściany i zaczął się uważnie przyglądać motylom. Z ogrodu dochodziły głosy bawiących się dzieci. Jeszcze was na świecie nie było, kiedy złapałem je dla waszej matki, pomyślał. Wetknąłem jej we włosy. Zawstydziła się. Poszedłem do łazienki i przyniosłem lusterko. Wyglądasz jak karaibska księżniczka, powiedziałem. No, sama zobacz. Nieśmiało spojrzała w lusterko, a potem poczerwieniała. Bartlik, patrząc na te dwa okazy, po raz kolejny zadawał sobie w myślach pytanie: czy oni się kiedykolwiek kochali? Gdy już odnalazł twierdzącą odpowiedź na to pytanie, zadawał sobie następne. Jeśli tak, to kiedy? Jeśli się kochaliśmy i to było wtedy, to kto kogo bardziej kochał? Ja ją czy ona mnie? Tego dnia Horst wystraszył się, bo pierwszy raz w życiu zdał sobie sprawę, że myśli w czasie przeszłym o tych sprawach. Dlaczego oboje powtarzali przed księdzem dziesięć lat temu, że ślubują sobie miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz to, że nie rozstaną się aż do śmierci? Czy Bóg przewidział, że jeden, dwa lub wszystkie elementy tej umowy przestaną kiedyś obowiązywać? I co wtedy? A dzieci? Mają się męczyć? Z ogrodu znowu dobiegły rozbawione głosy.

– Obiad, obiad!

Śmiechy ucichły, usłyszał trzaśnięcie drzwi. Zdjął ze ściany gablotę z rusałką admirałem i paziem królowej. Położył ją na biurku, wyjął scyzoryk. Kiedy go otwierał, skaleczył się i kropelka krwi spadła na szybkę. To już całkowity koniec, pomyślał. Tylko jak długo może trwać koniec... Znowu się zamyślił. Wsadził krwawiący palec do ust i zaczął go ssać. Gdy poczuł smak krwi, podszedł do okna i splunął przed siebie. W tym momencie usłyszał pukanie do drzwi.

– Proszę.

– Zupa stygnie. Dzieci są bardzo głodne. Zejdź do nas.

Nie odwracając się do żony, patrząc na ogród, powiedział oschle, żeby zaczynali bez niego.

– Nie jestem głodny. Posiedzę jeszcze trochę w gabinecie.

– Źle się czujesz? – zapytała strapiona.

– To przejdzie. Mam nadzieję, że wkrótce przejdzie. Nie martw się, to nic. Jedzcie sami, na zdrowie.

Kiedy zamknęła za sobą drzwi, Horst przymknął okno i podszedł do biurka. Obejrzał skaleczony palec. Już nie krwawił, a na przecięciu zdążyła powstać biała ryska. Z wielką dokładnością, wręcz namaszczeniem, zaczął za pomocą scyzoryka odklejać szarą taśmę łączącą szklaną górę z drewnianymi bokami. Wydaje się, że rusałka i paź mają już siebie dość, więc trzeba im będzie zrobić osobne mieszkania, powiedział do siebie. Wstał i podszedł do szafy. Otworzył ją i wyjął dwie małe gablotki. Rusałkę admirała umieścił w jednej, a pazia królowej w drugiej, przyszpilił odwłoki i zakrył szkłem. Dokładnie obkleił boki taśmą. Wbił w ścianę gwóźdź i zawiesił admirała na starym miejscu, a rusałkę na nowym. Jeszcze przez chwilę patrzył na ich rozwód.

– No i co się dzisiaj z tobą stało? – zapytała żona, poprawiając pod głową poduszkę.

– Nic, po prostu nie miałem apetytu i te motyle...

– Dzieci były bardzo zaskoczone, zawsze jadamy razem.

– Wiem.

– A co z tymi motylami?

– Z motylami wszystko w porządku, skaleczyłem się przy otwieraniu gabloty.

– Poniszczyły się czy co?

– Poniszczyły – powtórzył po niej jak echo.

– Po co otwierałeś gablotę?

Horst usiadł na łóżku i sięgnął po szklankę wody stojącą na szafce nocnej. Wypił ją duszkiem. Położył się i też poprawił poduszkę. Patrzył w sufit.

– Nie poniszczyły się, postanowiłem je rozdzielić.

– Rozdzielić?

– No tak, rozdzielić. Pazia wsadziłem do osobnej gabloty, a rusałkę do osobnej.

– I z tego powodu straciłeś apetyt? To trzeba było tego nie robić.

– Ty ciągle o tym obiedzie, daj już spokój.

– Horst, co jest?

– Nic – odpowiedział ściszonym głosem.

– W szkole jakieś problemy?

– Jakie problemy, przecież są wakacje.

– No właśnie, ale może już myślisz o wrześniu.

– Do września jeszcze dwa miesiące. Jak przyjdzie wrzesień, to wtedy będę się martwił szkołą.

– Jesteś dobrym nauczycielem, nie martw się.

– Boże, a ty dalej swoje. Powiedziałem, że nie martwię się szkołą, zresztą nie wiadomo, jaki ten wrzesień będzie, wszyscy mówią o wojnie. Daj już spokój, nie wypytuj, to nie ma sensu. Po prostu rozdzieliłem te motyle, przyszedł już najwyższy czas, żeby coś z nimi zrobić. Nie pasowały do siebie w jednej gablocie. Rusałka taka dostojna i smutna, a paź królowej kolorowy i postrzelony.

Horst zbliżył się do żony i położył dłoń na jej piersi. Chciał patrzeć jej prosto w oczy, ale ona odwróciła głowę w stronę okna.

– Zgaś światło – powiedziała po cichu.

– Czy zawsze musimy to robić przy zgaszonym świetle?

– Tak czuję się lepiej.

– Wstydzisz się mnie?

– Nie ciebie, siebie się wstydzę. To już nie to samo, to nie to samo ciało co dziesięć lat temu. Wstydzę się swoich obwisłych piersi i miękkiego brzucha, a noc wszystko wygładza. Noc jest dobra, prawda? – zapytała go tak, jakby z góry wiedziała, że odpowie twierdząco.

– Tak, noc wygładza, masz rację – odpowiedział pod nosem, a potem zgasił lampkę nocną i podniósł jej koszulę.

– Nie, nie chcę.

Horst zamarł, odsunął się od niej i położył na plecach na swojej połowie łóżka. Ciężko oddychał.

– Jak chcesz, to zrobię ci ręką – zaproponowała nieśmiało.

– Ręką, ręką. Zawsze kończy się na ręce! – prawie wykrzyknął. – Co się z tobą stało? Co się z tobą dzieje? Wstydzisz się, a potem, jak już światło zgaszone, to nie chcesz i proponujesz mi ręką. Ręką to ja sobie mogę sam. A zresztą, to nie ma sensu, już od dłuższego czasu nie ma sensu, po co te całe wygłupy. Robię z siebie tylko durnia.

– Przepraszam, przepraszam, Horst – powiedziała cicho.

– Dwa motyle, dwa motyle w osobnych gablotach to my – zaczął nucić pod nosem do melodii szlagieru Marleny Dietrich.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Nakładem wydawnictwa Noir sur Blanc ukazały się następujące książki Huberta Klimko-Dobrzanieckiego:

SAMOTNOŚĆ2015

ZOSTAWIĆ ISLANDIĘ2016

DŻENDER DOMOWY I INNE HISTORIE2017