Bogobójczyni - Hannah Kaner - ebook

Bogobójczyni ebook

Hannah Kaner

3,9

13 osób interesuje się tą książką

Opis

Nie jestreś tu mile widziana,

Bogobójczyni.

W krainie, w której król zabronił oddawania czci bogom, bogobójcy i bogobójczynie mają pełne ręce roboty.

Jedna z nich, Kissen, jest wytrawną i bezwzględną łowczynią złych bóstw. Wspomnienie krwawego mordu, dokonanego przed laty na jej najbliższych przez wyznawców bogini ognia, daje jej siłę do codziennej walki.

Elogast, weteran wielkiej bitwy z bogami i przyjaciel monarchy, porzucił stan rycerski, żeby wieść spokojne życie w ustronnym miejscu i zapomnieć o wojennych koszmarach. Nie będzie mu to jednak dane. Znowu będzie musiał chwycić za miecz.

Losy tych dwojga splotą się za sprawą pewnej dziewczynki, dziedziczki wysokiego rodu, która straciła dom i bliskich, oraz jej towarzysza – bożka niewinnych kłamstewek.

Wszyscy czworo mają do wypełnienia swą osobistą misję. Wyruszają zatem na pełną niebezpieczeństw wyprawę do zrujnowanego miasta Blenraden, gdzie wciąż mieszkają ostatni dzicy bogowie.

„Trzyma w napięciu od pierwszych stron”.

Samantha Shannon, autorka światowego

bestsellera Zakon Drzewa Pomarańczy

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 458

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (97 ocen)
36
29
22
9
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Katet19

Nie oderwiesz się od lektury

Spodziewałem się trochę brutalniejszej wersji YA fantasy, a dostałem pełnoprawną fantastykę, bogatą w różne odniesienia do klasyków. Na szczęście jest to również oryginalna historia fantasy z różnorodnymi bohaterami i wciągającą fabułą. Najbardziej podobały mi się opisy i charaktery różnych bogów, mam nadzieję, że będzie tego więcej w kolejnych tomach, po które na pewno sięgnę.
40
Patrycja____

Dobrze spędzony czas

Nie tego się spodziewałam. W czasach, kiedy fantastyką nazywamy romans z elfami, „Bogobójczyni” jest ciekawą alternatywą. Nie jest to kolejna książka z pięknym językiem i jeszcze piękniejszymi bohaterami. Przeciwnie, Hannah Kaner stworzyła świat brzydki, okrutny i pozbawiony jakichkolwiek nadziei. Kissen od pierwszych stron przedstawiana była jako niepełnosprawna, mało urodziwa kobieta, ale to tylko dodaje jej uroku. O takich bohaterkach jak ona aż chce się czytać. Pełna gniewu, chęci zemsty i nienawiści do świata, podczas podróży, w którą nie chciała wyruszać, rozwija się, staje się lepszą wersją siebie i to wszystko przy pomocy innych osób, których nawet nie chciała znać. Świetnie poprowadzony motyw podróży. Również pozostali narratorzy, każdy o innych problemach, dobrze uzupełniali książkę i pozwalali na szersze zrozumienie niektórych działań czy sytuacji. Oczywiście nie obyło się bez wpadek, jak zbyt rozwleczony początek czy ogólne wrażenie, że książka powinna być dłuższa, ponie...
30
wychowana_przez_ksiazki

Dobrze spędzony czas

Początek troszkę rozwleczony. Duża ilość bogów i naprawdę trzeba się skupić, żeby nie pomieszać, kto, czego i od kogo chce.
30
mrs_readmore

Dobrze spędzony czas

Motyw podróży, więc nie ma aż tyle akcji, ale klimat super
10
BiednyMisiu

Dobrze spędzony czas

Pomysł na historię bardzo fajny, początek intrygujący. Potem jednak jest tak sobie. Nieco się dłuży, mało się dzieje i ma się niedosyt, bo ciekawy świat jest prezentowany w trochę zbyt skąpych odsłonach. Od połowy jest trochę lepiej, końcówka najlepsza. Nie przepadam za pisaniem z perspektywy różnych bohaterów, nawet jeśli ich wątki od 1/3 książki się ze sobą łączą.
10

Popularność




Tytuł oryginału: Godkiller

First published by HarperCollinsPublishers 2023

Copyright © Hannah Kaner 2023

Jacket design by Holly Macdonald © HarperCollinsPublishers Ltd 2023

Jacket illustration © Tom Roberts

Map and interior illustrations © Tom Roberts 2023

Author photograph © Magdalena Kaminska Photo

Copyright © for the translation by Jacek Drewnowski

Redakcja: Joanna Czarkowska

Korekta: Renata Kuk, Magdalena Magiera

Skład i łamanie: Robert Majcher

Copyright for the Polish edition © 2024 by Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

Wyrażamy zgodę na wykorzystanie okładki w Internecie.

ISBN 978-83-8266-372-3

Wydanie pierwsze, Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2024

Adres do korespondencji:

Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

ul. Ludwika Mierosławskiego 11a

01-527 Warszawa

www.wydawnictwo-jaguar.pl

www.instagram.com/wydawnictwojaguar

www.facebook.com/wydawnictwojaguar

www.tiktok.com/@wydawnictwojaguar

www.twitter.com/WydJaguar

Wydanie pierwsze w wersji e-book

Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2024

PROLOG

Piętnaście lat temu

JEJ OJCIEC ZAKOCHAŁ SIĘ W MORSKIM BOGU.

Bóg nazywał się Osidisen, a rodzice nadali Kissen i jej braciom imiona w podzięce za jego względy: Tidean – „na fali przypływu”; Lunsen – „księżyc na wodzie”; Mellsenro – „turlające się kamienie”. Na koniec Kissenna – „zrodzona z miłości morza”. Osidisen napełniał im sieci rybami, uczył ich, kiedy zmagać się z burzą, a kiedy się chować, i co dzień wraz z połowem zapewniał im bezpieczny dom. Kissen i jej rodzina żyli dzięki łasce morza.

Ale morski bóg nie przyniósł szczęścia ziemiom Talicji. Wioski na wzgórzach uległy w końcu pokusom zsyłanym przez boginię ognia Hseth i obietnicom bogactw.

Wszyscy pragnęli żyć w dostatku jako kochankowie ognia. W imię Hseth Talicjanie palili swe łodzie i wycinali lasy, by kuć broń, topić mosiądz i wytwarzać wielkie dzwony, które rozbrzmiewały od nadmorskich klifów aż po górską granicę. Wody Osidisena opustoszały i nad krainą wzniósł się dym. Wkrótce inne, mroczniejsze opowieści o przemocy poniosły się z miast do wsi. O ofiarach, łowach i oczyszczaniu w płomieniach w imię bogini ognia, o wrogach i starych rodach spalonych dla jej przyjemności.

Pewnej nocy, nocy po dwunastych urodzinach Mellsenra, kiedy rytualnie wytatuowano mu jego imię na palcach, jedenastoletnią Kissen obudził dym dziwnie gęsty i o słodkiej woni. Drapał ją w gardle.

Przecknęła się, a wtedy dotarło do niej, że niosą ją ludzie z twarzami obwiązanymi tkaniną, poznaczonymi węglowym pyłem i z dzwonkami we włosach, rozsiewającymi blask niczym latarenki. Kończyny Kissen nie chciały nawet drgnąć, a jej pierś była ciężka, bo wciąż spoczywały na niej sny. Poznawała ten słodki dym: środek nasenny uzyskiwany przez palenie nasion slessu pomieszany z zapachami roślin, których nie znała. Pod jej domem morze chłostało klify. Osidisen się gniewał.

Próbowała coś powiedzieć, ale usta odmawiały jej posłuszeństwa, a język przylepił się do policzka. Głowa przechyliła się na bok i Kissen zobaczyła także Mella – jego świeżo poznaczona atramentem dłoń przesuwała się po podłodze.

– Mmmelll. – Spróbowała jeszcze raz Kissen, ale jej brat nawet nie drgnął. Usypiający dym sączył się przez okiennice, przez ściany. Wisiał w powietrzu.

– Cicho – powiedział jeden z tych, którzy ją trzymali, i nią potrząsnął. Znała ten głos, te zielonkawe oczy.

– N-Naro? – spytała nieco silniejszym teraz głosem. Na zewnątrz łoskotały fale, a dym kłębił się, podczas gdy morski wiatr przeciskał się przez szczeliny w plecionych ścianach. Poczuła rześki podmuch słonego powietrza na twarzy, na wargach. Trochę pojaśniało jej w głowie. Naro rzucił jej spanikowane spojrzenie.

– Mówili, że nie obudzą się tak prędko – warknął do kogoś.

– Szybciej. – Drugi głos też rozpoznała. Mit, szwagier Nara. Maski chroniły ich przed środkiem usypiającym. – Szybciej!

Nieśli ją dalej w głąb domu, do paleniska w samym środku.

– Co robicie? – spytała Kissen głosem przytłumionym, lecz wyraźnym. Jej ciało wciąż nie chciało się poruszyć.

Dotarli do paleniska, okrągłego kamienia pod dachem krytym strzechą z otworem umożliwiającym wylatywanie dymu. Wokół żaru pozostałego po wieczornym ognisku ustawiono splecioną klatkę w kształcie dzwonu, wykonaną z drewna i metalu. Rodzice dziewczyny zostali już przywiązani do jej zewnętrznej krawędzi. Braci właśnie krępowano: kostka, kostka, ręce, szyja. Ofiary dla bogów. Kissen była ostatnia.

Naro i Mit pchnęli ją na pręty obok jej ojca. Morski wiatr dmuchał przez dymnik w dachu, omiatając krokwie. Okiennice trzaskały, dom trząsł się, a wokół rozbrzmiewał dźwięk rozgniewanej wody.

– Naro, przestań – powiedziała Kissen, teraz już głośniej. Dym ze slessowych nasion prawie już rozpłynął się w powietrzu, lecz wciąż więził jej kończyny. – Dlaczego to robisz?

Naro wykręcał jej nogi, żeby przysznurować je do podłoża klatki, Mit przywiązywał jej ręce do prętów. Lunsen zanosił się urywanym szlochem. Kissen straciła z oczu Mella, znalazła w sobie jednak siłę do stawiania oporu, kiedy ją krępowali, ale byli od niej więksi i silniejsi. Narastający wiatr zagłuszał bijące na zewnątrz dzwony, a dobiegający gwar zdawał się składać z tysięcy głosów, chociaż wioska liczyła zaledwie setkę dusz. Na zewnątrz musieli być wszyscy ich sąsiedzi. Razem zaplanowali, że złapią ulubioną rodzinę morskiego boga. Kissen czuła zapach gorącej smoły tuż obok. Strach ścisnął jej gardło.

– Przykro nam, liln– powiedział Mit. Jak śmiał nazywać ją „małą”? To prawo przysługiwało wujom, przyjaciołom. On nie był przyjacielem. Był zdrajcą. – Tak musi być.

Kissen zebrała w sobie siłę i ugryzła go ostrymi zębami. Odskoczył, trzymając się za poduszeczkę kciuka, tam gdzie go dziabnęła.

– Zostawcie ją – warknął. – Już czas. Nie będą na nas czekać.

Pobiegli. Kissen się trzęsła. Wypluła krew Mita i łapiąc powietrze, szarpała się w więzach, żeby zobaczyć rodzinę.

– Tato. – Był niedaleko od niej. – Tato!

Bern, jej ojciec, źle oddychał. Wargi miał poszarpane i zakrwawione, twarz poranioną. Musieli go pobić podczas narkotycznego snu. Te zmasakrowane usta całowały kiedyś boga mórz, ale teraz jego czoło znaczył nasmarowany węglem dzwonowaty symbol Hseth.

Powietrze znowu zgęstniało od dymu, tym razem nie słodkiego, lecz gorzkiego i lepkiego, gorącego i czarnego, bijącego przez podłogę. Mieszkańcy wioski podpalili smołę pod palami, na których wznosił się dom.

Kissen zaczęła szarpać więzy rękami i nogami.

– Tato! – krzyknęła. Gdy ugryzła napastnika, zostawili ją, nie przywiązując szyi. Wyginała rękę na wszystkie sposoby, aż kości trzeszczały, i usiłowała przesunąć głowę w stronę bliższej dłoni. Już. Dosięgnęła. Zatopiła zęby w sznurze, gryząc i ciągnąc węzeł. To był impregnowany sznur, wiedziała, że nie miał prawa się strzępić, ale nie chciała zginąć.

Tidean też był przytomny.

– Wy nędzne śmieci! – krzyczał, szamocąc się w więzach i dławiąc, gdy sznur zaciskał mu się na szyi. Zakaszlał od dymu. – Wy tchórzliwi zdrajcy! – Głos miał ochrypły.

Gorąco narastało. Kissen czuła je podeszwami stóp.

– Zachowajcie spokój – rozległ się ciężki od narkotyku głos ich matki. – Zachowajcie spokój, moi kochani. Osidisen nas ocali. Obiecuję.

Kissen jeszcze nie widziała płomieni, ale powietrze falowało. Morski wiatr Osidisena wciąż wciskał się do środka, a dym i powietrze tańczyły razem niczym oliwa i woda. Usta dziewczyny, jej oczy i nos były zupełnie suche. Wbiła zęby w sznur ze zdwojoną siłą.

– Wszyscy za to zapłacicie! – Groźby Tideana brzmiały głośniej niż głos matki, ale był związany zbyt mocno, mocniej niż Kissenna. Jego dzika szamotanina nie przyniosła nic dobrego. Podłoga zaczęła miejscami pękać. Spod niej biło jasne światło. Ściany czerniały. A później okruch żaru, iskra, języczek ognia i drewniane drzwi zajęły się ogniem, sypiąc Tideanowi iskrami w oczy. Zaczął krzyczeć i miotać się jeszcze mocniej.

– Oddychaj głęboko, synu – powiedziała jego matka. – Wszystko jest w porządku, Osidisen się zjawi.

Kłamała, okłamywała ich, żeby ulżyć im w śmierci, okłamywała samą siebie. Osidisen był wodnym bóstwem. Nie mógł sforsować brzegu, nawet dla nich, tak jak żaden bóg ognia nie odważyłby się pływać w morzu. Bogowie nie mogli ich teraz ocalić.

Sznur haratał delikatne wnętrze ust Kissen, a po jej języku spływała gęsta i gorąca krew. Warknęła, wgryzając się mocniej i wykręcając więzy. Ból, zgrzyt w dziąsłach, później trzask. Sznur! Sznur był luźny, lecz tkwił w nim jej wyrwany kieł.

Kissen szarpnięciem uwolniła nadgarstek i zaczęła pracować nad drugim, a jej słona krew spływała po podbródku i kapała na kamień na dole, gdzie syczała i parowała.

Druga ręka wolna! Teraz nogi. Zakrwawiła sobie paznokcie na sznurach, warcząc z desperacji. Uratuje ich. Musi. Oddech miała gorący, oczy ją piekły, ale nie przestawała. Jej matka zaczęła kaszleć.

– Oddychajcie głęboko, moje dzieci – powiedziała. Kissen słyszała łzy w jej głosie. Lunsen teraz skamlał. Tidean szamotał się coraz słabiej. Mell nawet nie drgnął. – Niech dym pogrąży was we śnie, a Osidisen po was przyjdzie.

Sznury Kissen opadły, jej stopy były wolne. Podłoga stała już w płomieniach, a morski wiatr jedynie rozrzedzał dym, niwecząc szansę, na którą liczyła matka: szansę na bezbolesną śmierć.

– Tato. – Przywiązali jej ojca do metalowych prętów, które robiły się coraz gorętsze. Kissen i tak się po nich wspięła, parząc sobie dłonie.

– Kissenna – mruknął tata przez opuchnięte wargi. W jego oczach lśnił błysk zdumionej ulgi. – Córeczko, uciekaj.

– Uratuję cię – wycharczała między kaszlnięciami. – Uratuję was wszystkich.

Przycisnęła palce do twardych żeglarskich węzłów. Były ciasne, ale mogła sobie z nimi poradzić i uwolnić ojca. Oczy ją piekły. Mell w końcu się obudził i krzyknął, gdy płomienie dotarły do skraju paleniska, liżąc mu pięty. Dobrze, wszyscy przytomni. Przytomni mogli uciekać. Uwolniła lewą dłoń ojca i zajęła się stopami, podczas gdy on sam rozwiązywał sobie prawą rękę. Bicie dzwonów na zewnątrz nasilało się, donośne, zlewające się w jeden ton głośniejszy niż huk ognia.

Płomienie się zmieniały. Splatały się ze sobą, wiły po ścianach, po czym spadały na podłogę w jednym słupie, sypiąc iskrami jak śniegiem. Z kłębów dymu dobiegał rechotliwy śmiech, szorstki i pełen zadowolenia.

Ogień wirował i rozkwitał wachlarzami światła i żaru. Między nimi kręciła się kobieta z szeroko rozłożonymi rękami. Hseth, bogini ognia. Jej włosy połyskiwały odcieniami żółci i brudnej czerwieni. Dobywał się z niej żar, od którego trzeszczały i pękały deski i belki.

– Morski boże! – krzyknęła, po czym zawołała go po imieniu: – Osidisenie! Spójrz, jak się od ciebie odwrócili i oddali mi twoje miłości. Nie możesz mnie tknąć, stary patroszony wodny capie! Ta ziemia należy do mnie!

Hseth nie spojrzała na Kissen ani na jej rodzinę. Nie wzruszyły jej ich krzyki. Wystrzeliła przez powałę jak ognisty bicz i dach runął z łoskotem.

Kissen zamrugała. Czarne gorąco. Później światło. Później ból. Klatka rozprysła się pod ciężkimi belkami. Mell już nie krzyczał. Znowu zamrugała. Jej ojciec tam był, uwolniony z więzów. Bolała ją głowa. Usta miała pełne popiołu.

– Ta… – wydusiła z trudem. Zrzucał z niej odłamki, ale nie mógł podnieść poskręcanego metalowego prętu, który wbił się w jej prawą nogę, strzaskał ją poniżej kolana i przygwoździł do podłogi. Czekała ją śmierć. Widziała to w oczach swojego ojca.

– Wszystko będzie dobrze, Kissenno – powiedział, kłamiąc, tak jak wcześniej matka, łagodnym głosem, który tak podziwiał Osidisen. Pogłaskał ją po włosach, jakby kładł ją do snu. – Bądź dzielna, moja kochana, moja córko.

– Uciekaj, tato – powiedziała, tłumiąc przerażony szloch. – Proszę.

– Nie płacz, Kissenno – odrzekł. – Tak będzie lepiej.

Ból. Oślepiający, okrutny ból. Wbił się w nogę Kissen. Wydała okrzyk, ale dym wepchnął go jej z powrotem do gardła. Ojciec trzymał w dłoni rozgrzany do czerwoności pręt, syczący świeżą krwią ich obojga. Podźwignął go w górę.

– Jej noga za jej ocalenie, Osidisenie! – krzyknął. – Błagam cię, zabierz ją z tego miejsca! Daję ci w zamian moje własne dzieło: jej ciało, krew i kość.

Opuścił pręt ponownie i nim obrócił.

Kissenna znowu krzyknęła, bo ból pożerał ją szybciej niż ogień. Przed oczami miała czerń, biel. Gdy odzyskała zmysły, tata wyciągał ją ze zgliszczy, w których została dolna część jej nogi. Twarz miała czarną od sadzy poprzecinanej łzami, które spływały wprost w jego brodę.

Później zobaczyła morze pod roztrzaskanymi ścianami. Rozszalałe, bezsilne, bijące w podstawę urwiska. Wznosiło się do nich słone powietrze. Na chwilę otrzeźwiło Kissen. Fale chwytały każdy kawałek drewna, który odpadał od domu, i rwały go na strzępy.

– Moje życie, Osidisenie! – zawołał jej ojciec. – Moje życie za jej, ostatnia rzecz, o jaką kiedykolwiek poproszę.

– Nie! – wychrypiała Kissen ledwie przytomna.

– Jesteś mi to winien! Mój kochanku, mój przyjacielu. Teraz jesteś to winien jej. Moje życie za życie Kissenny!

Morze uniosło się, pnąc się po klifie, jakby chciało go dosięgnąć. Z fal wyłoniła się twarz Osidisena o oczach równie ciemnych jak głębiny. Przez chwilę Kissen miała nadzieję, że bóg odmówi, że uratuje także jej ojca.

Lecz bogowie kochają męczenników.

Skinął głową.

Kissenna próbowała walczyć. Nie chciała od boga obietnicy. Chciała swojego ojca, swojej matki, Tideana, Lunsena i Mella. Chciała swojej rodziny. Tata ostatni raz przycisnął ją do piersi, podrapał jej twarz brodą i ją pocałował.

– Kocham cię – powiedział i rzucił córkę wprost w fale.

PRZYPOMINA SIĘ WSZYSTKIM OBYWATELOM MIDDRENU

ZGODNIE Z EDYKTEM, KTÓRY WYDAŁ

KRÓL ARREN

DRUGI

BOHATER BLENRADENU, WSCHODZĄCE SŁOŃCE ZACHODU, OBECNIE W TRZECIM ROKU PANOWANIA

Po ocaleniu Naszego Kraju przed Bogiem Wojny

ODDAWANIE CZCI BOGOM JEST ZAKAZANE W OBRĘBIE GRANIC MIDDRENU

Prawo obowiązuje od PÓŁNOCNO-WSCHODNIEJ granicy z GROŹNYMI ZIEMIAMI TALICJAŃSKIMI po ZACHODNIĄ CIEŚNINĘ i WYSPY KUPIECKIE

UKRYWANIE MIEJSC KULTU, TOTEMÓW, AMULETÓW i SYMBOLI związanych z dowolnym BOGIEM, któremu nadano imię, jest PRAWNIE KARALNE

PIELGRZYMKI do MIEJSC ŚWIĘTYCH będą skutkowały GRZYWNĄ, WIĘZIENIEM i PUBLICZNĄ CHŁOSTĄ NIELOJALNYCH STÓP

VEIGOWIE, ZABÓJCY BOGÓW, DZIAŁAJĄ OBECNIEW IMIENIU KRÓLA

Jeśli WIDZIAŁEŚ albo PODEJRZEWASZ obecność MIEJSCA KULTU, BÓSTWA lub WYZNAWCÓW będących w istocie PRZESTĘPCAMI,

ZGŁOŚ TO DO NAJBLIŻSZEGO ARBITRA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Kissen

TRUDNO ZABIĆ BOGA W TYM ŻYWIOLE, przypominała sobie Kissen z każdym przeklętym krokiem, który stawiała, wdrapując się na strome zbocza w środkowo-zachodnim Middrenie, kraju, który niegdyś był silniejszym sąsiadem Talicji. Był nim do czasu utraty swojego wschodniego miasta handlowego, Blenradenu, wraz z połową mieszkańców, co nastąpiło w wyniku kłótni bogów. Straszne wydarzenie dla Middrenu, ale dobre dla sakiewek bogobójców takich jak Kissen.

Poranne powietrze było wilgotne i zimne. Middren dopiero zaczął się otrząsać z uścisku zimy. Mimo że prawa noga Kissen została stworzona do wędrówki i choć podwójnie obwiązała sobie kolano, już czuła, że w miejscu, gdzie proteza styka się z mięśniem, robią jej się pęcherze, które później przyniosą ogromny ból.

Wąska droga przez las była pełna gęstego błota i na wpół rozmiękłych brył lodu, ale Kissen dostrzegała tu i ówdzie w mchu kształt stopy, przewrócony kamień, a nawet krople krwi, i to wszystko mówiło jej, że idzie we właściwym kierunku. To była jedna z tych ścieżek, na których ludzie się modlili.

Kissen była wytrawną tropicielką, a mimo to słońce wisiało już wysoko, zanim znalazła znak – rząd białych kamieni na skraju szlaku, gdzie poziom gruntu zrównywał się z pobliskim strumieniem. Próg. Rozruszała ramiona i zaczerpnęła powietrza. Mogła zapewne zwabić tego boga do mniejszej świątyni, ale to by wymagało czasu i cierpliwości. Nie miała ani tego, ani tego.

Przekroczyła kamienie.

Dźwięki się zmieniły. Zniknął poranny śpiew ptaków, podobnie jak zapach liści i ściółki. Zamiast nich słyszała płynącą wodę, czuła głębię i zimny kamień, a także słaby ślad woni kadzidła… oraz krwi.

Trudniej było unicestwić bóstwo, niż je stworzyć. Nawet takie niedawno narodzone jak to, ledwie kilkuletnie. Jeszcze trudniej było zwabić monetą czy paciorkiem bóstwo, które zasmakowało już w ofiarach.

Zapach kadzidła narastał, gdy Kissen ostrożnie stąpała wzdłuż brzegu. Bóstwo wiedziało, że ona tu jest. Zatrzymała się na nabrzeżnych kamieniach, godząc się z bólem nogi, zimnem poranka i ostrym swędzeniem pęcherzy. Nie obnażyła miecza, jeszcze nie. Rzeka była płytka, ale miała rwący nurt, biały od piany z pobliskiego wodospadu.

Powietrze stało się chłodniejsze.

Nie jesteś tu mile widziana, bogobójczyni. Myślomowa bogów była gorsza niż igła wbita w czaszkę. Kojarzyła się jej z rozrywaniem umysłu, z inwazją.

– Byłaś pazerna, Ennerast – powiedziała Kissen. Powietrze zasyczało. Imiona mają moc i bogowie odczuwali swoje niczym szarpanie haczyka wbitego w skrzela, wyciąganie ich na światło. Ale Ennerast nie zamierzała dać się wywabić jedynie za pomocą imienia.

To było tylko trochę krwi, stwierdziła bogini, zaledwie cielak albo dwa. Żadnego człowieczego pomiotu.

– Daj spokój, głodziłaś ich, aż złożyli ci ofiarę – powiedziała Kissen, rozglądając się, badając otoczenie. – Sprawiłaś, że ich woda cuchnęła zarazą. Zaciągałaś ich dzieci i starców na swój brzeg i groziłaś im śmiercią. – Z miejsca, w którym stała, mogła wykorzystać kilka elementów dających jej przewagę. Rzeka omywała jej buty.

Doprawdy miejscowy arbiter mógł wcześniej wezwać veigę. Żaden szanujący się przywódca miasta wielkości Ennertonu nie powinien pozwolić bóstwu żyć na tyle długo, żeby zyskało taką siłę. Mimo że zakazano świątyń, bogowie wciąż się pojawiali. Istoty mocy, duchy obdarzone życiem i wolą za sprawą ludzkiej miłości i strachu, emocji na tyle silnych, by z nich czerpać. Ludzie byli głupi, a bogowie – okrutni.

– Krzywdziłaś ich – powiedziała Kissen. Woda u jej stóp przestała płynąć, zamiast tego wirowała i falowała przy brzegu.

Mam prawo. Jestem boginią.

– Ha! – Kissen roześmiała się bez wesołości. – Żerujesz na zlęknionych, Ennerast. Jesteś szczurem, a ja jestem szczurołapem.

Kissen sięgnęła w głąb swojego płaszcza z woskowełny, przebiegając palcami po kieszeniach z relikwiami i totemami, instrumentami i kadzidłami, narzędziami swojego zawodu. Znalazła to, czego szukała, po drobnych oznaczeniach na słoiczku i wcisnęła paznokieć pod korek, żeby go zdjąć. Wewnątrz znajdował się kłębek skóry pokrytej napisami.

Powietrze wokół zgęstniało, nerwowe i podekscytowane. Woda zaczęła się pienić. Co to jest?

Kissen nie wyczuwała tego, co bogowie: strachu, nadziei, rozpaczy – emocji, którymi lubili się bawić, ale o które nie dbali. Wiedziała jednak, co ich porusza, czego pragną.

– To modlitwa – powiedziała, nie wyjawiając wszystkiego.

Chcę ją.

– Modlitwa młodego mężczyzny z odległej wioski. – Kissen kciukiem wysunęła korek. – Chce, żeby go wybawić od suszy i pożarów lasu, uratować jego plony i trzodę. Rozpaczliwie potrzebuje wody.

Daj mi ją.

– Obiecuje wszystko, Ennerast. – Kissen uśmiechnęła się. – Wszystko.

Moja.

Woda uniosła się, przeobrażając się w zielony strumień, który przybrał formę postaci o głowie gładkiej niczym kamień, z rękami gęstymi od wodorostów. Pośrodku, w tułowiu z płynącej wody, widniała ciemna bryła: serce pełne krwi. Sięgnęła ku Kissen, która mocniej stanęła na nogach i jednym płynnym ruchem wyciągnęła broń, odcinając Ennerast palce. Bogini wrzasnęła, cofnęła się, a woda uformowała się na nowo, tam gdzie wodne ciało zostało rozszarpane.

– Parzy – powiedziała głośno, raczej z zaskoczeniem niż z bólem. Oczy miała płaskie i szare niczym otoczaki. Miecz był lekki i twardszy niż stal, solidny, wykuty z mieszanki żelaza i rudy bryddytu, tak jak noga Kissen. Mógł przeciąć materię boską równie pewnie jak ludzką, zarówno u małego bóstwa rzeczy zgubionych, jak u potężnego boga wojny. Bóstwa takie jak Ennerast, niedawno objawiona w tej górskiej rzece, nigdy wcześniej nie doznały krzywdy od bryddytowego ostrza.

Bogini obnażyła podobne do ości zęby i uderzyła w brzeg pod nogami Kissen. Brzeg ustąpił i Kissen runęła do rzeki. Próbowała wypłynąć, ale wodorosty zaczęły oplatać jej nadgarstki i wciągać ją głębiej. Woda wypełniała jej usta i nos, szukając płuc.

Mimo więżących ją wodorostów Kissen udało się wyciągnąć miecz i zatopiła klingę w rzecznym dnie. Broń wbiła się w kamień i znieruchomiała. Prawa noga dziewczyny mocno uderzyła o podłoże i zapewniła jej trochę równowagi. Kissen z ogromną siłą wyszarpnęła miecz, krawędzią tnąc wodę i wodorosty. Wyprostowała się i przecięła rękę Ennerast, która usiłowała wepchnąć ją pod powierzchnię.

Ciało Ennerast rozpadło się w wodną kaskadę. Krzyknęła i nurt osłabł, tak jak jej koncentracja, a Kissen dostrzegła to, czego szukała. Za wodospadem zauważyła błysk kości, łopotanie kolorowej wstążki i kamień – świątynię rzecznej bogini. Ennerast nie była jednym ze starych bóstw, które dysponowały tyloma świątyniami i tyloma modlitwami, że mogły na zawołanie przemierzać świat. Była nową boginią i mimo że przyszła na świat w dzikiej głuszy, do życia potrzebowała swojej świątyni.

Kissen nie dała bogini czasu na ponowne przybranie formy i skoczyła naprzód, wznosząc broń do ataku.

Ennerast wpadła w pułapkę. Rzuciła się, żeby chronić swoją świątynię, a bogobójczyni obróciła się w ostatniej chwili, opierając się na kolanie i wznosząc miecz jak najwyżej.

Klinga opadła i pomknęła przez ciemny korpus Ennerast prosto w krwawą masę jej serca. Bogini zaryczała niczym pękająca tama. Chwyciła trzymającą miecz rękę Kissen i ścisnęła mocno, niemal miażdżąc kości.

– Proszę – powiedziała. – Daj mi żyć, veigo. Możesz mnie jeszcze potrzebować.

– Nie potrzebuję bogów – odparła Kissen.

– Mówi to ktoś z obietnicą Osidisena wciąż odciśniętą w sercu.

Woda to wielka pleciuga. Informacje przekazywane są od kropli do wodospadu, od strumyczka do morza. Nic nie może powstrzymać plotek docierających do wodnego bóstwa.

– Mogę cię od tego uwolnić, wiesz – powiedziała Ennerast, nachylając się nad klingą i przysuwając twarz do twarzy Kissen. – Od tej obietnicy, blizn, wspomnień. – Pogładziła Kissen po policzku.

– Potężniejsi niż ty bogowie składali mi takie propozycje, Ennerast – oznajmiła Kissen – a i tak ich zabiłam.

Ennerast syknęła.

– A zatem cię przeklinam! – wykrzyknęła. – Jeszcze…

Kissen przeszyła mieczem ciało bogini. Poniósł się fetor krwi oraz stęchłej wody, a świątynia za wodospadem rozpadła się. Bogini nie wydała żadnego dźwięku, kiedy jej ciało na powrót połączyło się z nurtem i wtopiło w rzekę, kierując swą energię na miasto i wioski i niosąc im dobrobyt bądź klęskę. Zdołała jednak ostatni raz wbić się w umysł Kissen.

Kiedy Middren przypadnie bogom, twoja rasa zginie pierwsza.

Dźwięki rzeki ucichły i słodki zapach kadzidła na nowo ustąpił miejsca woni mułu i wilgoci. Powrócił śpiew ptaków.

Kissen zadrżała. Przemokła do suchej nitki, ale jej praca jeszcze nie dobiegła końca. Bogini nie żyła, lecz bogowie potrafili wracać. Świątynia skrywała jej wspomnienia, jej ofiary, kotwiczyła ją w świecie.

Veiga zbliżyła się do świątyni. Była uszkodzona, a nie doszczętnie zniszczona. Dwie czaszki zwierząt rozpadły się na kawałki. Większość bogów żądała ofiar zwierzęcych przed ludzkimi. Zebrała szczątki i rzuciła w las, żeby uległy rozkładowi. Kadzidło się rozpadło, ale popiół pozostał. Wsypała część do małej szklanej fiolki, resztę wrzuciła do wody. Wiele ze złożonych u Ennerast ofiar wciąż było nietkniętych. Gdyby je pozostawić, wystarczyłyby do przywrócenia jej do życia. Kissen zachowała wstążkę utkaną z jedwabiu, z wplecioną modlitwą i krwią wsiąkłą we włókna. Wyglądała na prośbę o miłość. Wielka pokusa dla bóstwa. Niewiele innych modlitw było wartych zabrania. Usypała stertę ze szczątków świątyni i podłożyła ogień, z dala od wody i w obrębie kręgu kamieni. Przyglądała się uważnie, gdy prowizoryczny stos pogrzebowy spalał się na popiół. Zatrzymała sobie jeszcze tylko jeden przedmiot: totem z piaskowca, rzeźbioną głowę z wysokimi kośćmi policzkowymi i płaskimi oczami. Mniej więcej wielkości jej dłoni. Pękł na pół, kiedy Ennerast poniosła śmierć. Ale to z niego bogini zaczerpnęła swój kształt.

Kissen cuchnęła parą, błotem i smolistym dymem, kiedy w końcu zabrała swojego konia z początku szlaku u podnóża góry i pokonała długą drogę powrotną do miasta Ennerton i arbitra, który ją wezwał. Arbitrzy byli szumnie nazywani opiekunami, przydzielanymi do poszczególnych miast i obszarów, żeby pilnować interesów szlachty, właścicieli danej ziemi, w tym wypadku rodu Craierów. Kissen nie dbała o to, kto był właścicielem tego czy innego spłachetka błota, to nie miało znaczenia, dopóki płacił prawdziwym srebrem.

Zastukała do drzwi gmachu sądu. Starsza kobieta, która otworzyła, powitała ją ze skrzywioną miną, wycierając plamy atramentu ze swojej ciemnooliwkowej skóry.

– Kiedyś wy, veigowie, korzystaliście z tylnego wejścia.

Kissen uśmiechnęła się, ukazując złoty ząb. Przed wojną o Blenraden bogobójcy nie byli nikim więcej niż łowcami czy tępicielami. Kissen i veiga, który ją szkolił, otrzymywali zapłatę pod stołem.

– Dzisiaj mamy królewskie błogosławieństwo – stwierdziła chłodno. – A może chcesz poruszyć tę sprawę z poległymi z Blenradenu?

Kobieta zarumieniła się i wpuściła ją, a Kissen posłała jej całusa. Nie musiała już udawać, że jej powołanie jest grzechem.

Arbiter w swoim gabinecie notował coś w rejestrach przy dużym dębowym biurku stojącym dumnie pod portretem króla Arrena w jaskrawej ramie. Gdy weszła, podniósł z rezerwą głowę, a miedziane kolczyki w jego lewym uchu zagrzechotały i zalśniły w świetle lampy. Miał od nich niebieskie ślady na bladej małżowinie.

– Zrobione? – spytał.

– Też cię witam, arbitrze Tessys – powiedziała Kissen. – Sądziłam, że ziemie Craierów są raczej gościnne.

Tessys miał kwaśne oblicze, jakby zbyt wiele razy ktoś na nie nadepnął.

– Będę potrzebował dowodu. – Wydawał się dość niepewny. Dowodem był dym, wciąż unoszący się w ten mokry dzień nad górą, dokładnie tam, gdzie znajdowała się świątynia Ennerast. Dowodem był zapach gniewu, który wciąż trzymał się Kissen niczym ładunki elektrostatyczne po dogasającej burzy. Nieważne. Mali ludzie lubili trzymać wielkie przedmioty.

Położyła na biurku pęknięty totem z piaskowca. Arbiter z pewnością wiedział, że taki przedmiot mógł zostać zabrany jedynie ze świątyni. Wbił w niego przestraszone spojrzenie.

– Zniszcz to – poleciła Kissen, po czym z kieszeni płaszcza wyciągnęła oprawione w skórę dokumenty veigi i pchnęła je po blacie biurka. – I zmyj obawę ze swojego serca albo ona wróci jeszcze przed zimą.

Zerknął z irytacją najpierw na nią, a później na papiery, i wziął pióro.

– Mówiłaś, że ją zabiłaś.

– Bogowie to pasożyty. Powracają, jeśli jest strach, na którym mogą żerować.

Odrodzona Ennerast prędzej czy później udałaby się w to samo miejsce, nawet bez wspomnień o swojej świątyni. Wszyscy bogowie pragnęli tego samego: miłości, ofiar, krwi.

Arbiter pociągnął nosem. Czy Kissen mogła donieść, że nie zajął się usunięciem świątyni Ennerast wcześniej? Musiałby zapłacić wysoką grzywnę, a może nawet straciłby palec. Może powinna to zrobić, ale to by nie zmieniło jego natury. Bogowie rodzili się z modlitw ludzi, a nikt nie chciał być w nich wymieniany po niewłaściwej stronie. Gdyby skarżyła się najbliższemu rycerzowi za każdym razem, gdy ktoś potrzebował veigi, wkrótce nie miałaby pracy.

Arbiter wyciągnął z szuflady pieczęć wraz z woreczkiem srebrników. Jego kamień pisarski był już mokry, więc przycisnął stempel najpierw do niego, a później do jej papierów w miejscu, gdzie widniał trójkanciasty symbol veigi. Kissen najpierw wzięła srebrniki i zważyła je w dłoni. Może na niego nie doniesie, ale policzyła mu wysoką stawkę.

– Idź już – powiedział, pchając dokumenty przez biurko i odprawiając ją gestem, niezdolny do spojrzenia jej prosto w oczy.

– Nie ma innych spraw, które mógłbyś mi zlecić? – spytała Kissen. Bo dlaczego by nie?

– Nie mamy tu innych problemów z bóstwami – odparł arbiter, uśmiechając się przez zaciśnięte wargi. – Poślę list do twojego lokalnego arbitra w Lesscji, jeśli trzeba.

Kissen wzruszyła ramionami i schowała srebro.

– Nie zniszczysz tego, prawda? – odezwała się, wskazując totem Ennerast. To nie było pytanie. Bał się. Nie tylko martwej bogini, ale też jej wyznawców. Na pewno będą szukać winnego, a to arbiter wezwał bogobójczynię. Może zachowa przedmiot. Może pozwoli im się przekupić, jeśli zechcą go odzyskać.

Ostatnie słowa Ennerast znowu rozbrzmiały w jej głowie. Kiedy Middren przypadnie bogom…

Kissen wyciągnęła miecz i błyskawicznym ruchem roztrzaskała totem płazem klingi. Mężczyzna odskoczył, gdy twarz Ennerast rozkruszyła się na blacie, pozostawiając w nim dużą szczerbę i mnóstwo białych drobinek.

– Jak śmiesz… – zaczął, ale urwał, kiedy Kissen odsłoniła w uśmiechu złoty ząb i skierowała wzrok na portret króla zawieszony za biurkiem. Stopa władcy spoczywała na łbie jelenia, a za jego plecami ponad miastem stojącym w płomieniach wschodziło słońce. To jego musi słuchać, bez względu na opinię mieszkańców. Arbiter pohamował gniew.

– Dziękuję – wycedził przez zęby.

Kissen wyszła z gmachu, próbując wyrzucić te słowa ze swojej głowy. Wielcy bogowie byli rozproszeni, ich łowy toczyły się w przypadkowy sposób, a wojna w Middrenie dawno dobiegła końca. Słowa Ennerast nic nie znaczyły, były tylko ostatnim rozpaczliwym tchnieniem umierającego bóstwa.

Dotknęła dłonią klatki piersiowej, gdzie wyrażona w morskiej mowie obietnica Osidisena i ofiara jej ojca wciąż ciążyły jej na sercu.

ROZDZIAŁ DRUGI

Inara

INARA CRAIER WSTRZYMAŁA ODDECH, kiedy wóz z drewnem, w którym się schowała, zwolnił i się zatrzymał. Dzisiaj, jak co tydzień, w Ennertonie wożono drewno, nie miała jednak pojęcia, dokąd je dostarczano. Przycisnęła swojego kudłatego towarzysza, Skediego, do piersi pod kamizelką i wyjrzała przez płótno, którym przykryty był wóz. Stanęli przed wielką bramą na ruchliwej brukowanej ulicy. Za nią ludzie ćwiczyli walkę przy użyciu mieczy i tarcz, a wszyscy byli ubrani w blady błękit i szarość rodu Craierów. Nad bramą widniał znak przedstawiający trzy drzewa i lecącego nad nimi ptaka. Herb jej matki, Lessy Craier, głowy rodu. To musiały być jakieś koszary.

– Oddychaj głęboko – powiedziała sobie Inara, odsuwając się od plandeki, a szept dobył się z jej ust w postaci mgły. – Oddychaj głęboko.

Jeszcze nigdy nie była w Ennertonie. Właściwie nigdy nie była poza terenem posiadłości Craierów, ani razu przez wszystkie dwanaście lat życia. Otoczenie było tu cuchnące i hałaśliwe. I jasne. Zbyt jasne, ze zbyt wieloma kolorami.

Jest na tyle głośno, że nikt nas nie zauważy, stwierdził jej towarzysz. Rób, co ci pokazałem, nie zajmuj się kolorami.

Inara przełknęła ślinę i wymknęła się z boku wozu. Jej matka była dzielna, pewna siebie i silna. Inara też musiała taka być, dla matki. Dla Skediego.

Nikt na nią nie patrzył, kiedy oddalała się od wozu, wszyscy bowiem pochłonięci byli swoimi sprawami: coś nieśli, pracowali, krzyczeli, śmiali się. Kolory otaczały wszystkich w Ennertonie niczym obłok światła, spadały z dłoni, falowały wokół ramion, tańczyły nad głowami. Niestały, ruchomy kalejdoskop, który skrzył się i znikał, lśnił jak błyskawica, a później przygasał. Inara wzięła głęboki wdech. Tylko ona i Skedi widzieli te kolory. Musiała patrzeć poprzez nie na ulicę, na ludzkie twarze. Barwne migotanie wtopiło się w tło.

Nie biegnij, polecił jej mały przyjaciel, wpełzając jej do rękawa, by schować się w zgięciu łokcia. Po prostu idź. Powoli.

Inara omal nie „weszła powoli” w kobietę niosącą martwą kozę, przywiązaną za nogi do drąga opartego na ramieniu, która wyłoniła się tyłem z najbliższych drzwi.

– Przepraszam! – powiedziała.

– Daruj sobie przeprosiny, mały głuptasie – odparła kobieta, omijając ją. Jej kolory rozcapierzyły się, pomarańczowe i agresywne. Inara wstrzymała oddech.

Idź dalej. To tylko ich emocje, nie mogą wyrządzić ci krzywdy.

Inara opatuliła się ciaśniej płaszczem. Skedi miał rację, powinna się już przyzwyczaić do kolorów, słabych i rozkwitających wokół służby na dworze Craierów czy też pracowników opiekujących się sadami, ogrodami albo bydłem. Zaczęła je widzieć, kiedy przyszedł do niej Skedi lub niedługo później. Pięć lat kolorów i tajemnic.

Była rześka wiosenna noc, zimowy chłód wciąż trzymał, więc wyszła w pikowanej kamizelce i podróżnym płaszczu oraz chuście na głowie. Tylko ona była tak grubo ubrana. Tutaj, w mieście, kilka godzin jazdy wozem od jej domu, powietrze było cieplejsze. Inara mocniej zacisnęła chustę i pochyliła głowę, żeby jej nie rozpoznano. Tutaj wszyscy podlegali władzy jej matki, ale na nią nikt nie zwracał uwagi, nikt nawet nie poświęcił jej drugiego spojrzenia. Inara oddaliła się od koszar i natychmiast weszła aż po kostki do kałuży wypełnionej odpadami z pobliskiej rzeźni. Otrząsnęła z nich stopę i zdołała odskoczyć, umykając przed czyimiś ściekami wylanymi z okna powyżej. Serce waliło jej w piersi. To było głupie. To był obłęd. Ryzykowała wszystko i nie wiedziała, dokąd iść.

– …czy veiga musi tu zostać, arbitrze Tessys? – Do Inary dotarł urywek rozmowy, gdy obok przeszło dwóch mężczyzn. Ten, który mówił, nosił kołnierz związany zmiętą jedwabną taśmą. Drugi miał pełno miedzianych kolczyków w całym uchu. Jego szaty wykonano z przedniej wełny, a guziki z masy perłowej. Był kimś ważnym. – Wiesz, że wyznawcy ze wzgórza Ennarast będą szukali kłopotów. Lepiej, żeby sobie poszła.

– Jest grubiańską, dumną kobietą i chce, żebyśmy wszyscy o tym wiedzieli – stwierdził ten z miedzianymi kolczykami. Miejski arbiter, na to wyglądało. Parę razy podsłuchała, jak matka o nim mówiła. – Nie zgadzam się poświęcić jeszcze choćby chwili na rozmowę z nią. Poza tym podobno jest zbyt zajęta flirtowaniem z oberżystką Rosalie. – Gestem wskazał pobliską gospodę. Otaczali ją ludzie sączący napitki z parujących kubków pachnących grzanym winem. – Bądź rozsądny i idź gdzie indziej.

Ten pierwszy wydawał się nieswój.

– A jeśli…

– Zapłaciłem jej. Moja rola skończona.

Inara zobaczyła, że lokal nazywa się Wola Króla, a na szyldzie widnieje słońce nad płonącym miastem. Blenraden. Oczywiście. Inara pamiętała z dzieciństwa, jak przez mgłę, jedynie okruchy wojny, jakieś pojedyncze sceny, ale żadne dziecko nie zapomniałoby powrotu matki do domu w tych najmroczniejszych dniach, rannej, załamanej i milczącej.

W umyśle Inary wyraźniej rysował się dzień, w którym dobiegło to końca. Miała dziewięć lat, kiedy otworzyli w piwnicy beczki z winem i winiakiem oraz zorganizowali dla służby fajerwerki. Lady Craier trzymała wtedy Inarę mocno i blisko. Ale dziewczynka strzegła już tajemnic.

Teraz dobre czasy minęły, a tajemnice pozostały. Lessa Craier spędzała większość czasu daleko, w Sakre, stolicy, próbując na nowo wkraść się w łaski króla, tak twierdzili służący. Jej wizyty w domu były krótkie.

Tego akurat ranka pojawiła się na śniadaniu, prosto z drogi, z włosami zaplecionymi w schludne warkocze przerzucone na plecy, i poświęciła Inarze wiele uwagi, wypytując ją o lekcje, lektury, łucznictwo, nie okazując przy tym swojego niewątpliwego zmęczenia.

Później zjawiła się kurierka. Niespokojna kobieta z biura arbitra, speszona faktem, że zastała panią domu, bo liczyła, że po prostu zostawi wiadomość o wysłaniu bogobójczyni na rozprawę z miejscową wodną boginią Ennerast. Inara nie powinna tego słuchać. Miała się chować, kiedy tylko do domu przychodził ktoś nowy, i tak zrobiła, ale teraz wiedziała, gdzie może się schować tak, aby wciąż wszystko słyszeć.

Bogobójczyni.

Bogobójców rzadko widywano w tych stronach, a nawet jeśli było inaczej, Inara nic o nich nie słyszała. To była jej szansa. Ich pierwsza szansa na wolność. Kiedy Skediemu trafi się następna? Kurierka wyszła i Inara zebrała się na odwagę.

Jej matka ślęczała w swoim gabinecie nad listem i pisała odpowiedź. W powietrzu wisiał zapach cytryn, cierpka i jasna woń cytrusów. Ostatnio wszystkie listy, które pisała, pachniały cytrynami.

– Ina – odezwała się Lady Craier, gdy ją dostrzegła, po czym odłożyła papier, który czytała. Wcześniej jednak, w chwili krótkiej jak mgnienie, Inara dostrzegła symbol odciśnięty brązowym tuszem, przypominający gałąź drzewa. Jej matka wydawała się udręczona i zaniepokojona, ale inaczej niż u większości ludzi, jej kolory były ukryte. Mimo pełni jasnego dnia na jej biurku stała zapalona świeca.

Inara przełknęła ślinę. Skedi chował się w jej kieszeni i wsunęła tam dłoń, żeby przycisnął do niej nosek.

– Chcę z tobą porozmawiać o bogach.

Trwało to krótko, ten kolor, który wystrzelił z jej matki. Rozdwojona smuga szarości i bieli niczym błyskawica. Zniknęła, ale Inara zdążyła się zorientować, co oznacza: panikę.

– Nie – odparła Lady Craier. – Nie wolno ci mówić o bogach, Inaro, to niebezpieczne.

– Mamo, to ważne. – Chciała jej powiedzieć o Skedim, o kolorach, wyjaśnić, dlaczego tak długo trzymała to w tajemnicy. Może gdyby to wyjaśniła, matka zabrałaby ją na spotkanie z bogobójczynią w mieście. Może uzyskaliby odpowiedzi.

– Kiedyś zrozumiesz.

– Ale…

– Dosyć. – Wokół niej zamigotał gniew, szybko jednak doszła do siebie i delikatnie odgarnęła niesforny kosmyk za ucho Inary, tak jak często robiła, kiedy córka była mała. Dłonie Lessy miały ciemną złotobrązową barwę, podczas gdy Inara miała jaśniejszą cerę. Włosy Lessy były czarne i proste, a Inary – kasztanowe i kręcone. Lessa powiedziała kiedyś, że córka wygląda jak jej ojciec, ale nigdy nie wyjaśniła tej kwestii bardziej szczegółowo. – Mówię poważnie. Wybij to sobie z głowy, kochanie. Proszę. Dla mnie. Tak? – Wstała i jej ramiona przesłoniły światło z okna. Lessa rzadko bywała w domu, a kiedy już się zjawiała, nie chciała słuchać. Nawet nie próbowała. Zanadto się różniły. Inara musiała zrobić to sama.

Kłam, powiedział jej wówczas Skedi.

Więc Inara kłamała.

– Tak, mamo.

Teraz Inara wśliznęła się do gospody. Powietrze było gęste od dymu i gorąca płynącego z palenisk, cuchnęło przy tym potem, psami i octem. Pili tutaj głównie miejscowi. Inara poznawała to po ubraniach z czesanej, barwionej wełny i bawełny, podobnych do strojów służby. Niektóre, bogatsze, obrębiono barwnymi taśmami w fantazyjne wzory. Byli też inni, w podróżnych ubiorach, wełnianych okryciach i grubych butach. Było to miasto kupieckie, jak wiedziała od swoich guwernantów, przewijało się tu wiele osób.

Pomimo wychowania pod kloszem natychmiast zauważyła veigę. Kobieta siedziała przy stole ubrana w skórę, która wydawała się na tyle twarda, żeby służyć za zbroję, a zarazem odsłaniała tatuaż nad piersią, coś w rodzaju niedbale nakreślonej spirali. Nikt by jej nie wziął za handlarkę czy chłopkę. Rysy miała talicjańskie. Była blada i piegowata, a jej kasztanowe włosy były przycięte nad uszami i zaplecione niestarannie w warkocze; całość przytrzymywała skórzana opaska.

Veiga gawędziła z oberżystką, a gdy się uśmiechała, blask oświetlał blady kontur blizny przypominającej pajęczynę, utkaną od lewego oka do podbródka. Dreszcz wstrząsnął Inarą. Widziała takie rzeczy tylko w zwojach i księgach. Martwa klątwa.

Musiała wyrządzić komuś krzywdę na tyle poważną, że ten zawarł układ z bóstwem, żeby rzucić klątwę. Albo też rozgniewała jakiegoś boga tak bardzo, że odcisnął na niej czarne piętno swojej mocy, nie czekając na modlitwę czy też ofiarę innej osoby. Martwa klątwa oznaczała, że veiga zabiła bóstwo albo w jakiś sposób pokonała jego wolę i piętno stało się białe niczym odbarwiona kość.

Może to nie jest dobry pomysł, odezwał się Skedi.

– Ten pomysł był twój – szepnęła Inara. Pomógł jej skłamać, żeby wcześniej iść spać, choć matka ledwie to zauważyła, a następnie wydostać się z posiadłości pod nosem wszystkich. Czuł ekscytację, że ucieknie ze znanego terenu, wyrwie się na szeroki świat, ale teraz, na widok bogobójczyni, poczuł strach. Czy ona też powinna się bać?

Gdy Inara patrzyła, veiga ujęła dłoń oberżystki i pocałowała ją w nadgarstek. Czuły, ludzki gest. Karczmarka uśmiechnęła się i pochyliła, by dolać jej piwa, wykorzystując ten ruch i szepcząc jej coś do ucha. Uśmiech veigi był szeroki, gdy wybuchnęła śmiechem, a jej szare niczym morze talicjańskie oczy rozjaśnił szelmowski błysk. Inara nie widziała kolorów jej emocji, tak samo jak w wypadku swojej matki, musiała więc próbować je odczytać z wyrazu twarzy.

Jakaś grupa siedząca w głębi sali wzywała oberżystkę, agresywnie wymachując kuflami i uderzając nimi o stół. Ich kolory były wyraźnie widoczne – drażniąca barwa szafranu i słony róż. Nie podobało im się, że veiga flirtuje z ich kelnerką. Karczmarka odsunęła dłoń bogobójczyni, przeciągając ten gest na tyle, by musnąć jej podbródek, po czym podeszła napełnić im kufle.

Inara już się tu znalazła, nie było odwrotu, więc wykorzystała tę chwilę jako zaproszenie.

Uważaj, zalecił Skedi.

Wśliznęła się na krzesło naprzeciwko bogobójczyni i czekała.

Veiga zerknęła na nią nad krawędzią swojego kubka, pociągając długi łyk. Przed nią stał talerz pełen okruchów i ogryzionych kości. Inara poczuła, że burczy jej w brzuchu. Już dawno powinna spać, a planując potajemną wyprawę, zanadto się denerwowała, żeby coś zjeść. Nieważne, naje się po powrocie do domu. O ile wróci.

Zacisnęła zęby. To był problem na później. Problemem na teraz była kobieta naprzeciwko, której złamana klątwa wydawała się z bliska jeszcze bardziej martwa. Na jej dłoniach też lśniły blizny, stare oparzenia, które pomarszczyły skórę.

– Czego chcesz? – spytała bogobójczyni.

Inara zamrugała, nieco zaskoczona, że rozmówczyni odezwała się pierwsza i to tak obcesowo. Z nerwów zrobiło jej się sucho w ustach.

– Jesteś bogobójczynią, prawda? – zaczęła. Veiga uniosła brwi i nic nie odpowiedziała. – Kurierka powiedziała, że przybyłaś wykończyć Ennerast, tę, która dla krwi głodziła rzekę.

– A dlaczego jakąś szlachetną dziewczynkę to obchodzi?

Inara zarumieniła się. Zasłoniła włosy i włożyła najprostszy, najcieplejszy strój do jazdy konnej. Sądziła, że jest ubrana jak służba… Skąd więc veiga wiedziała?

– Nie jestem szlachetna.

– Jasne. – Veiga wzruszyła ramionami, wyraźnie pokazując, że ta kwestia ani trochę jej nie interesuje. – Kimkolwiek jesteś, zmiataj, liln.

Liln, talicjańskie słowo oznaczające „małą”. Bogobójczyni mówiła z middreńskim akcentem, naznaczonym jednak krągłą, głęboką melodią talicjańskiego, kojarzącą się z ukrytymi pod powierzchnią morza ostrymi dawniej kamieniami, teraz wygładzonymi przez wodę.

Nie mów jej prawdy.

– Nazywam się Ina. Potrzebuję twojej pomocy.

– Więc zgłoś się do garnizonu. – Veiga uderzyła się pięścią w klatkę piersiową i beknęła. – Nie jestem najemną robotnicą ani niańką.

– Oni nie mogą mi pomóc – stwierdziła Inara, próbując ukryć obrzydzenie. – Nie w tej sprawie.

Przy palenisku rozległ się zgiełk, gdy dwóch klientów zaczęło siłować się na rękę i ludzie zaczęli zakładać się o srebrniki. Oberżystka przeszła obok, nie zważając na hałas.

– Rosalie! – zawołała ją Kissen.

– Veiga? – odrzekła z uśmiechem. Inara poczuła niemal ulgę na widok tego flirtu, bogobójczyni wydawała się za jego sprawą bardziej ludzka.

– Proszę wina. Przynieś kubek dla siebie i pozwól mi spławić tego darmozjada. – Inara skuliła się, gdy Kissen wskazała ją gestem. – Do którego szlachetnego rodu należy? Do Craierów?

Rosalie omiotła ją spojrzeniem i Inarze stanęło serce, ale kolory oberżystki były spokojne i szarawe – żadnego rozpoznania, żadnego zaskoczenia.

– Nie ma tu szlachetnych dzieciaków – stwierdziła. – Lady Craier nie ma teraz dzieci, a rodzina żyje w separacji. To pewnie córka kupca.

Inara potrzebowała chwili, żeby pohamować swój dumny protest. Była dziedziczką ziem Craierów. Mieszkańcy Ennertonu mogli nie być bezpośrednio zatrudnieni przez Lady Craier, ale powinni przynajmniej wiedzieć o istnieniu Inary. Co zresztą znaczyło „teraz”? Skedi szturchnął ją głową.

Lepiej być zirytowaną niż złapaną.

A zatem Inara zachowała milczenie, a tymczasem Rosalie mrugnęła do veigi.

– Przyniosę ci wino, kiedy będę gotowa – oświadczyła.

– Jeśli to nie kłopot. – Veiga skinęła głową w stronę grupy, która je wcześniej rozdzieliła.

– O, są nieszkodliwi – powiedziała Rosalie. – Po prostu mają swoje przyzwyczajenia. Ale jeśli mam ochotę poflirtować z veigą, niech zachowają je dla siebie.

Kissen uśmiechnęła się.

– W takim razie cieszę się, że postanowiłam zostać.

Rosalie odeszła, a Inara poczuła się znużona tym, że otwarcie ją ignorują. Wystarczająco długo znosiła to ze strony matki.

– Wiesz o bogach, tak?

Bogobójczyni westchnęła.

– Jeśli szukasz kapłanki lub uczonej, nie jestem ani jedną, ani drugą. – Wyraźnie liczyła na to, że Inara zniknie.

– Nie, ja… – Inara ściszyła głos. Pragnęła udowodnić, że bogobójczyni nie ma racji i że warto jej wysłuchać. Ostatnią rzeczą, której chcieli ona i Skedi, było pojmanie przez mieszkańców Ennertonu. Nie mogła mieszać w to nazwiska swojej matki, ale ta kobieta miała obowiązek jej pomóc. – Mam problem z bóstwem.

Spojrzenie veigi skupiło się na niej, pełne niedowierzania, i Inara przez ułamek chwili widziała złoty kieł bogobójczyni, gdy ta wydawała się gotowa parsknąć śmiechem. Inara się skrzywiła.

– Wyjdź, Skediceth – powiedziała.

Nie umawialiśmy się na to, zaoponował.

– Proszę. Dla mnie.

Skedi przeczołgał się przez jej rękaw.

Wcale mi się to nie podoba.

Czegokolwiek spodziewała się bogobójczyni, z pewnością nie był to zajęczy pyszczek i poroże bóstwa wielkości wiewiórki, które wyściubiło nos z rękawa Inary, mocno przyciskając pierzaste skrzydła do grzbietu. Skedi wyglądał jak skrzyżowanie zająca, jelenia i ptaka.

W ułamku sekundy w dłoni veigi znalazł się sztylet. Skedi skulił się do wielkości myszy i umknął z powrotem w głąb rękawa Inary, gdy ostrze wbiło się w drewniany blat.

– Nie rób mu krzywdy! – wykrzyknęła Inara, znowu przykładając rękę do piersi i chroniąc roztrzęsionego Skediego. Metalowe ostrze było jeszcze bardziej szare niż żelazo. Bryddyt. Widziała go wcześniej w komnatach matki. Miecz, który przywiozła z wojny, wykonano z bryddytu. Broń mogła zabić Skediego w jednej chwili.

– Gdzie jest świątynia? – spytała veiga. Parę osób zerknęło w ich stronę, ale w tawernie wciąż panował gwar. Inara przygryzła wargę. – Odpowiedz mi, dziewczyno.

– Nie możesz mi rozkazywać – odparła Inara tonem swojej matki. Bogobójczyni nie była zadowolona. Ale potrzebowali jej. Oboje. – Nie ma świątyni – uległa.

– Wszyscy bogowie mają świątynie. Nawet dzicy. – Veiga wyciągnęła sztylet z blatu.

– Myślisz, że dlaczego tu jestem? – syknęła Inara, rozglądając się dookoła. Ona i Skedi przez długi czas ukrywali się, żywili nadzieje, skradali się, szukali. Bogobójczyni przygryzła policzek i odchyliła się na krześle. – Po prostu się pojawił. Pięć lat temu. Jest… jakoś ze mną związany.

Była zaledwie dość duża, żeby naciągnąć łuk, gdy pewnego ranka się obudziła, a w jej łóżeczku był bożek, który nie mógł się od niej oddalić bardziej niż na dwadzieścia kroków. Kiedy próbowali, oboje odczuwali ból.

– I nie możemy nikomu powiedzieć, bo mnie aresztują – dodała Inara. – Albo moją matkę, a jego zabiją. To nie jego wina. Nie pamięta, co się stało.

– A dlaczego myślisz, że nie każę cię aresztować i nie zabiję tego małego dla srebra?

Inara wstrzymała oddech. Nie, tego właśnie nie chcieli, a nie powiedziała nawet veidze o kolorach, które widziała. Co by wtedy pomyślała o niej bogobójczyni? Czy i ją by zabiła? Czy to wszystko było na nic? Czy tylko pogorszyła sprawę?

Uciekajmy, powiedział Skedi w jej głowie. Nie mogli uciekać. Zostaliby złapani albo wróciliby do punktu wyjścia.

– Ponieważ, bogobójczyni – powiedziała Inara – przeczytałam wszystko w naszej bibliotece i nie znalazłam nic o bóstwach bez świątyń ani o tym, dlaczego trzymamy się razem. Ponieważ to nie jego wina, że żyje, ale staram się zachować jak należy i wypuścić go, nie wpędzając swojej rodziny w tarapaty. Ponieważ gdybyśmy mieli inne możliwości, nie siedzielibyśmy naprzeciw gburowatej, cuchnącej veigi i nie prosilibyśmy jej o pomoc.

Oczy bogobójczyni zwęziły się, ale zanim zdążyła odpowiedzieć, rozległ się krzyk spod drzwi gospody.

– Tam jest! To ona!

Inara odwróciła się i zobaczyła chłopca trzymającego prymitywnie wykonaną kuszę, którą zawodowy wytwórca broni wstydziłby się wystawić na sprzedaż. Mierzył z niej prosto w bogobójczynię.

– Do kurwy nędzy – powiedziała veiga, gdy Skedi pomknął dalej w głąb szaty Inary, by się ukryć. Bogobójczyni jedną ręką porwała stojący obok stołek i cisnęła nim przed Inarą. Stołek zatrząsł się od uderzenia, gdy trafił w krzesło tuż obok dziewczynki.

– Oj! – jęknęła Rosalie. – Nie w mojej…

– Giń, bogobójczyni! Za Ennerast! – Jeszcze trzech ludzi wpadło przez boczne drzwi gospody. Jeden z nich dzierżył najzwyklejszą siekierę drwala.

Bogobójczyni obróciła sztylet, łapiąc go za ostrze, i cisnęła nim tak, jakby rzucała kamieniem i chciała puszczać kaczki. Rękojeść uderzyła go mocno w oko. Upadł, a siekiera wylądowała mu na piersi. Ostrzem do góry. Szczęśliwie. Inara poczuła szarpnięcie za kołnierz i krzyknęła z zaskoczenia, gdy veiga poderwała ją z miejsca i mocno cisnęła w kąt przy oknie, z dala od zamieszania.

Kissen zrobiła dwa kroki i walnęła chłopca z kuszą stołkiem w potylicę. Runął na podłogę. Kobieta obok niego miała mniejszą siekierę i głośno krzyknęła, gdy ją uniosła, ale bogobójczyni przyłożyła stołkiem prosto w jej szczękę, a później jeszcze pchnęła ją nim w brzuch.

Nie zauważyła czwartego typka, który zakradł się za nią.

– Uważaj! – krzyknęła Inara. Zamachnął się kosą, którą wyprostował z grubsza, przerabiając na broń, i wbił ją w prawą nogę veigi z przyprawiającym o mdłości dźwiękiem.

Bogobójczyni nawet się nie zachwiała i sama wyprowadziła cios stołkiem w jego kolana. Nogi się pod nim ugięły, a ona wyjęła miecz z pochwy przy pasie i przytknęła mu czubek klingi do gardła. Ostrze było ciemne – znowu bryddyt. Jego grdyka szybko podskoczyła, gdy przełknął ślinę.

– No dalej – powiedział. Jego łamiący się głos skrzypiał jak nienaoliwione koła. – Zabiłaś naszą boginię. Równie dobrze możesz zabić i mnie.

Inara wstrzymała oddech. Nie zrobi tego, prawda? Skedi przemówił w jej umyśle.

Jest zbyt niebezpieczna.

Bogobójczyni prychnęła.

– Nie zabijam ludzi – oznajmiła i odłożyła miecz. Młodzieniec cofnął się, resztki odwagi go opuściły i w końcu zalał się łzami. Reszta gospody pogrążyła się w ciszy, w oczekiwaniu, czy wydarzy się coś jeszcze.

Veiga podniosła wzrok na Rosalie, która zrobiła zbolałą minę.

– W porządku – powiedziała bogobójczyni z westchnieniem. – Już pójdę.

Nie przeprosiła. Nie ona odpowiadała za te drzazgi i bałagan.

Wróciła do stołu zmienionym krokiem, ale najwyraźniej bez bólu i pozbierała swoje sakwy, zanim skrzyżowała spojrzenia z Inarą. Dziewczynka nie wiedziała, czy ma się cieszyć, czy raczej bać, że Kissen o niej pamiętała.

– Ty – powiedziała veiga z taką miną, jakby zaraz miała rzucić klątwę. – Chodź ze mną.

Nie mając pojęcia, co mogłaby zrobić innego, Inara wyszła za nią na zewnątrz. Na placu było pusto i ciemno, słońce już zaszło, ale księżyc jeszcze się nie pojawił.

– Co to za bóstwo? – spytała veiga.

– Bóg niewinnych kłamstewek – wyjaśniła roztrzęsiona Inara, oglądając się na chaos przy kontuarze. Skedi uczepił się jej nadgarstka.

– Fantastycznie – odparła bogobójczyni głosem ociekającym sarkazmem. – Dobra. Odprowadzę ciebie i tego pasożyta z powrotem do twoich rodziców. Możesz mi mówić Kissen.

ROZDZIAŁ TRZECI

Elogast

ELOGAST UWIELBIAŁ ZAGNIATAĆ CIASTO: RAZ I ODWRÓCIĆ, drugi raz i odwrócić. Proste, absorbujące zajęcie. Uspokajało go, koiło myśli, łagodziło bicie niespokojnego serca.

Chleb był żywą istotą, miłą i wierną. Ciepło bijące z pieca, otwartego, by uwolnić trochę żaru, buchało mu na policzki, powietrze orzeźwiało zapachem drożdży. Rześki wiosenny dzień dobiegał końca, a jego piekarnia na zachodniej nizinie Middrenu zarobiła dziś dobre pieniądze.

Teraz zaczynał wyrabiać chleb, który miał dojrzeć przez noc i rano trafić do pieca, a także szykował się na wieczorne przyjście robotników, brygady górniczej, która zaczynała zmianę przy wydobywaniu srebra z pobliskich złóż. Górną część kuchennych drzwi otworzył na oścież, aby schłodzić pomieszczenie i wpuścić umilający pracę zapach rosnącego u sąsiada krzaka bzu. Drobne przyjemności, powiedział sobie, gdy jego dłonie wybijały swój rytm.

Bogowie, ależ się nudził.

Raz i odwrócić, drugi raz i odwrócić. Ciasto marszczyło się, gdy obtaczał je w mące na drewnianym blacie. To była duma jego piekarni, blat wykonany na zamówienie z irisjańskiego dymnego drewna, z krainy jego matek, o tej samej pięknej, ciemnej i ciepłej, brązowej barwie, co jego skóra, a biała pszenna mąka odcinała się na tle jednego i drugiego niczym gwiazdy albo śnieg. Ten blat miał lepszą powierzchnię niż te w zatłoczonych kuchniach Dworu w Sakre, pałacu w stolicy Middrenu, gdzie dawniej służył. A zdecydowanie gładszą niż płaskie kamienie i błoto na polu bitwy.

Przestał zagniatać, jego palce zatrzęsły się lekko, a ból ścisnął mu ramię i klatkę piersiową. Oddychał powoli i znów wepchnął dłonie w ciasto, czując jego miękkość, jego delikatną naturę. Cudowne. Ból ustąpił, a razem z nim drżenie.

Elo przykrył ciasto i wstawił je do chłodniejszego pomieszczenia, żeby dojrzało. To było niespieszne życie. Dziwne. Miał ledwie trzydzieści lat, ale już odłożył miecz i machnął ręką na zaszczyty, dla których zaczął się szkolić jako dziewięciolatek. Po trzech latach wciąż nie czuł, że się do tego przyzwyczaił. Jakby nosił cudzą zbroję.

Zajął się teraz nameenami, podpłomykami przystrojonymi orzechami, nasionami i ziołami. Orzechy laskowe, olej i tymianek łatwo było kupić od miejscowych ogrodników, ale irisjańskie przyprawy były teraz w Middrenie droższe – szczypta pikantnego zioła cytrowego, prażone ziarna sezamu. Jego wciąż żyjąca matka przysyłała mu hojne paczki, kiedy tylko mogła. Danie też pochodziło z północnej Irisji, było jednak dość rozpowszechnionym robotniczym posiłkiem po drugiej stronie Morza Kupieckiego. Elo udoskonalił recepturę przy ogniskach podczas Bożej Wojny. Dobrze się jadło te podpłomyki w jasne poranki pod Blenradenem, kiedy słońce wznosiło się nad miastem i jego zburzonymi wieżami. Wciąż to widział, kiedy zamykał oczy: wieże i swoich przyjaciół, a wtedy bolało go serce, szarpane emocjami: żałobą i… tęsknotą. Był tam też król Arren, wówczas jeszcze książę, który w porannym świetle wydawał się jeszcze młodszy, niż był w istocie. Elo myślał wtedy, że nic nie zdoła zachwiać ich przyjaźnią.

Krok przy drzwiach. Pierwszym odruchem Elo wciąż było położenie dłoni na nożu u pasa, którego już tam nie nosił.

Znowu zaszurało i Elo dostrzegł błysk na przeciwległej ścianie. Ostrze.

Wziął wałek, którego używał do ciasta, i odwrócił się, uderzeniem odrzucając na bok miecz, który wbił się w drewniany blat, a następnie złapał za gardło dzierżącego broń.

– Widzę, że nie ubyło ci umiejętności, panie Elogaście – powiedział intruz.

Elo puścił. Król Arren się uśmiechał, a jego klinga wciąż tkwiła wbita we wspaniały blat. Nie miał na sobie oficjalnych szat, lecz spodnie z owczej skóry, wełniany płaszcz z podszewką i szorstką brązową koszulę z konopi, którą musiał ukraść albo kupić od jakiegoś robotnika.

– A ja widzę, że nadal nie zatrudniłeś strażników na tyle dobrych, żeby nie pozwolili ci się wymykać, Arrenie. – Podstęp był okropny. Serce Elo wciąż biło bardzo szybko. Mimo wszystko nie umiał powstrzymać uśmiechu.

– Pamiętam, że tobie też nie najlepiej wychodziło trzymanie mnie w zamknięciu, przyjacielu. W zasadzie stale namawiałem cię, żebyś poszedł ze mną.

Chociaż jego wizyty były rzadkie, Arren zawsze pojawiał się bez ostrzeżenia, bez listownej zapowiedzi, a najczęściej także bez żadnego powodu. Tego wieczoru było w nim jednak coś innego, jak gdyby to myśli Elo o przyjacielu wywołały jego obecność. W jego oczach płonął też nowy zapał. Dwór dzielił od piekarni w wiosce Estfjor niemal dzień jazdy i król wydawał się zdyszany, jakby przebiegł całą tę drogę.

– Co się stało? – spytał Elo.

Arren zamrugał, usta mu zadrżały i pokręcił głową.

– A musiało się coś stać? – odrzekł. Wciąż uśmiechał się krzywo niczym niesforny giermek, którym kiedyś był.

Matki Elo, Ellac i Bahba, zamożne kobiety posiadające po kilka statków, wysłały syna do zamku na służbę na jego własne życzenie. Sznurki, za które pociągnęły, załatwiły mu łóżko blisko ognia i ledwie kilka kroków od tego dziecka czwartego z pięciorga, a zarazem księcia najmniej kochanego przez królową. Arren był wówczas jedynie giermkiem, tak jak oni wszyscy, wymykającym się z lekcji i wpędzającym Elo w kłopoty.

– Nadal kiepski z ciebie kłamca, Wasza Wysokość – stwierdził Elo. Powstrzymał ochotę, żeby dotknąć swoich włosów i sprawdzić, czy wszystko z nimi dobrze. Wyrosły mu długie, delikatne czarne loki, wymagające więcej nawilżenia i pielęgnacji, niż kiedy był rycerzem. Podobnie zresztą rzecz się miała z brodą. Wtedy zawsze był gładko ogolony albo nosił ochronne warkocze.

– Daj spokój, przestań z tymi tytułami, Elo, to ja – powiedział Arren. Widział już Elo bardziej rozczochranego niż dzisiaj, skacowanego w poranki, gdy trzeba było stanąć do sparingu, czy też wkładającego zbroję dopiero podczas szarży.

Elo pokręcił głową. Odkąd porzucił służbę u króla, starał się myśleć o nim jak o swoim władcy, a nie przyjacielu. Nie wychodziło. Arren zawsze będzie dla niego Arrenem, bez względu na nieporozumienia czy na fakt, że Elo go opuścił po niemal dwóch dekadach przyjaźni i wojnie, z której ledwie wyszli cało.

Arren podniósł garnuszek z olejami i nasionami, gdy Elo schował uwalane mąką ręce za plecami, by ukryć drżenie, które przychodziło wraz z myślami o Blenradenie.

– Pachnie znajomo.

Elo wiedział, że coś jest nie tak. Arren po prostu jeszcze nie wiedział, jak wyjaśnić, co go trapi. Zawsze taki był. Wina jego matki. Królowa nie dbała o to, czy chłopak jest bity, besztany albo dręczony. W efekcie to Elo go bronił. Elo znał króla, jakby był jego rodzonym bratem, i widział teraz, że niepokój otacza go niczym peleryna. Nie mógł wytrzymać w jednym miejscu.

– To na sprzedaż dziś wieczorem? – spytał Arren, zamiast powiedzieć, co mu siedzi w głowie. – Mogę pomóc?

Elo westchnął. Najlepiej zaczekać, niech mówi, kiedy będzie gotowy. Może chodziło o politykę. Zwykle starali się omijać ten temat, trzymając się wątków z dzieciństwa i uroczych dziwactw mieszkańców wioski. Nie chcieli zanadto przybliżać się do kwestii, dlaczego Elo jest tutaj i sprzedaje chleb, a nie w Sakre – gdzie obaj się urodzili i wychowali – w roli dowódcy rycerzy Arrena, tak jak kiedyś.

– Pomoc zawsze się przyda – skłamał Elo. Wziął jedną z brył ciasta, które czekały na swoją kolej, i rozpłaszczył ją za pomocą wałka, a następnie podał przyjacielowi. Arren uśmiechnął się, zanurzył palce w worku mąki, po czym wziął ciasto i zaczął smarować je grubą warstwą pasty z ziół i orzechów, nie naruszając przy tym gładkiej powierzchni. Elo uśmiechnął się. Arren nie zapomniał, czego się nauczył. Dobrze było widzieć, że przyjaciel tak delikatnie wykonuje swoją pracę. Zawsze miał sprawne ręce, nazbyt często umazane krwią. Czasami swoją, czasami cudzą.

Błysk złotej zbroi w zupełnej ciemności. Rozbryzg czerwieni. Krzyki.

Elo pokręcił głową, a potem nadał pracy rytm, wałkując ciasto i podając je Arrenowi.

– Nadal jesteś tu szczęśliwy? – spytał w końcu Arren przy osiemnastym nameenie.

– Tak – znowu skłamał Elo. – A co, spróbujesz mnie namówić, żebym znowu z tobą uciekł? – To miał być żart, ale Arren spoważniał.

– To nie ucieczka, kiedy wracasz.

Elo roześmiał się, ale w sercu czuł poruszenie. Nie taka znów mała część jego duszy pragnęła uciec od samego siebie, od nocnych koszmarów, od wspomnień, od dumy i przeszłości.

– Arrenie, jesteś królem.

– Elo. – Arren przyjął ten sam ton i drwiąco się uśmiechnął. – Zauważyłem. – Uśmiech nie dosięgnął jego oczu. – Nie wiem, jak królowa tego dokonała.

Rzadko nazywał swoją matkę „matką”. Kiedy był mały, pierwsze i ostatnie dziecko zapadły na czerwoną gorączkę. Najstarsze, Elisiah, zmarło w ciągu kilku dni, a młodszy Mosen ledwie trzymał się życia. Aby go ocalić, królowa zawarła układ z bogiem. Cokolwiek obiecała, bóg się zgodził. Później spędzała coraz więcej czasu w Blenradenie, a nie w stolicy, w towarzystwie bóstw, szlachty i najdroższego Mosena. Arren nie był ani najstarszym z rodzeństwa, które przeżyło, Caną, ani jedyną córką, Bethine. Najmniej kochany Arren, zepchnięty na margines.

Teraz król.

Cana i Mosen nie żyli, zabici wraz z królową, kiedy wojna wybuchła podczas jednego z jej wystawnych przyjęć w Blenradenie. Bethine, jego starsza siostra, także poległa, gdy próbowała ratować poddanych przed starymi dzikimi bogami, którzy miażdżyli uchodźcze statki w blenradeńskim porcie. Arren został sam i musiał zakończyć wojnę, której nie zaczął.