Błony umysłu - Jolanta Brach-Czaina - ebook + książka

Błony umysłu ebook

Jolanta Brach-Czaina

4,2

Opis

Co wynika z faktu, że żyjemy? I jak żyć w świecie, który ciągle się przeobraża?

 

„Jolanta, córka Ireny, wnuczka Bronisławy, prawnuczka Ludwiki” – gdy na okładce pierwszego wydania tej niezwykłej, filozoficznej opowieści o człowieku zamiast tradycyjnego imienia i nazwiska pojawiły się imiona przodkiń Jolanty Brach-Czainy, zapanowały zdumienie, konsternacja i zachwyt. Dopiero odkrywaliśmy w Polsce herstorię, a ludowa historia kobiet dopiero zaczynała być opowiadana.

 

Niewiele jest książek równie przełomowych dla polskiej filozofii i literatury jak dzieła Jolanty Brach-Czainy. Wielokrotnie cytowane i dyskutowane stały się kluczowe dla zrozumienia tego, kim jesteśmy.

 

W rozważaniach zebranych w Błonach umysłu Brach-Czaina przypomina –  podobnie jak w legendarnych Szczelinach istnienia – o rytuałach, które wypełniają naszą codzienność. Ale co wynika z faktu, że żyjemy? I jak żyć w świecie, który ciągle się przeobraża?

 

Zdaniem filozofki ludźmi stajemy się poprzez relacje. „Jestem wśród innych tak, jak oddycham”, pisze. Błony umysłu są zaproszeniem do przyjrzenia się na nowo światu ludzi, zwierząt, roślin i pojęć. Zaproszeniem nieustannie aktualnym, bo zawsze w swojej zachłanności „kurczowo ściskamy okruchy świata, żebrząc o życie”.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 144

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (18 ocen)
8
8
0
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
PiotrTarasiuk

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała lektura współczenej filozofki. Świeże spojrzenie na stare sprawy. Cudowny obrazowy język. Można się nie delektować i wiele razy czytać. Polecam! Uczta !!!
10
Tarocistka7

Nie oderwiesz się od lektury

Poruszająca
00
zamnacla

Nie oderwiesz się od lektury

Mam słabość do Brach-Czainy.
00
amadea2017

Nie oderwiesz się od lektury

Dla każdego, kto nie stroni od myślenia i przemyślenia kilku podsuwanych przez autorkę tematów, wysłowionych przy tym w mistrzowskiej formie.
00

Popularność




Wydanie drugie, Warszawa 2022

Copyright © by Joanna Czaja, 2022

Copyright © for this edition by Fundacja Instytut Reportażu, 2022

OPIEKA REDAKCYJNA

Wojciech Szot

KOREKTA

Justyna Tomas

PROJEKT OKŁADKI, PROJEKT TYPOGRAFICZNY

Dominika Jagiełło/OneOnes Creative Studio/

www.behance.net/OneOnes

SKŁAD I ŁAMANIE

Anna Szarko

ISBN 978-83-66778-35-1 (EPUB); 978-83-66778-36-8 (MOBI)

Wydanie elektroniczne 2022

Wydawnictwo Dowody na Istnienie

Imprint Fundacji Instytut Reportażu

Gałczyńskiego 7, 00-362 Warszawa

www.dowody.com

[email protected], [email protected]

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Prezentacja

Dobry obyczaj każe zaczynać od wyjaśnienia, kto mówi i czym zamierza zajmować uwagę innych. A to zmusza do zastanowienia, kim się jest. Z pozoru jest to łatwe pytanie, na które najczęściej odpowiadamy, podając swoje imię i nazwisko.

Co jednak dzieje się, gdy ktoś z przyjaciół zapyta nas: „Kim ty właściwie jesteś?”. Niby to samo pytanie, a od razu wszyscy są zdenerwowani. Wyczuwamy dezaprobatę. Spodziewamy się, że następne zdanie może brzmieć: „Ja ciebie nie poznaję!”. Rozumiemy, że podawana w wątpliwość jest nasza tożsamość, zagrożona bliska więź, cofnięte zaufanie, którym byliśmy obdarzani jako – jak się teraz okazuje – ktoś inny. Przewidujemy, że na proste pytanie trudno będzie nam odpowiedzieć.

Sytuacja staje się jeszcze trudniejsza, gdy sami sobie zadajemy to pytanie. A trzeba dodać, że ono zwykło pojawiać się, gdy opuszcza nas dobry nastrój. Zazwyczaj już wcześniej musiało zdarzyć się coś, co nas zaniepokoiło, co zakłóciło codzienną rutynę pozwalającą przechodzić od czynności do czynności, jak gdyby tylko o nie chodziło. Na szczęście to pytanie pojawia się w naszych myślach rzadko. Ciekawe, czy dlatego że odpowiedź wydaje nam się oczywista? Czy że zbyt nas niepokoi? Może obawiamy się naruszyć swój nawarstwiony przez lata wewnętrzny obraz, który zdołaliśmy uzgodnić z własnymi wymaganiami. Bo przecież trudno wykpić się nazwiskiem albo przechwałką, że, powiedzmy, będąc ministrem, jestem zarazem matką pięciorga dzieci. Takie odpowiedzi dobre są dla innych.

Warto jednak zauważyć, że pytanie: „Kim jestem?” – proste i niepokojące – w gruncie rzeczy zawsze stanowiło fundament filozofii. Filozofowie, chcąc przedstawić siebie, opisywali człowieka, a ten z konieczności ciągnął za sobą cały świat, bez którego był niczym. Tak więc „ja” filozofów wyłaniało wszystko, w czym było zanurzone, czym żyło i czemu chciało się przeciwstawić, by wyodrębnić siebie. Relacja człowieka ze światem – raz dostrzeżona jako pytanie wymagające odpowiedzi – okazała się problemem żarłocznym, zmuszającym do ciągłego z nim zmagania i pożerającym każde rozwiązanie, jakkolwiek jest sformułowane i z jakiejkolwiek przychodzi strony.

Jeśli przyjąć proponowaną tu hipotezę, że filozoficzne wizje świata wynikały z trudności, jakie ich autorom nastręczała autoprezentacja, to trzeba powiedzieć, że dziś – choć z pewnością odmienione i inaczej rozwiązywane – takie właśnie trudności są problemami kobiet. We współczesnej kulturze żarłoczne pytanie o relację człowieka ze światem domaga się kobiecej odpowiedzi, choć ma być przeznaczona dla wszystkich; formułowa z żeńskiego punktu widzenia, ale uniwersalna. Przez pewien czas.

Zacznijmy od sprawy prezentacji. Jak przedstawiać się mają kobiety, skoro są pozbawione własnych nazwisk? Te należą do mężczyzn. Kobiety mają tylko imiona. Używając męskich nazwisk, wskazują cudze rodowody, a nie własne. Życie kobiet jest jednostkowe. Cywilizacja odcięła je od tradycji. Kobiety nie mają przeszłości, ich historia w oczach społeczeństwa sprowadza się do jednego życia. A nawet mniej, bo i ono jest pocięte na odcinki stemplowane różnymi nazwiskami mężczyzn. Niektóre kobiety, starając się utrzymać ciągłość prezentacji przynajmniej w ramach własnego życia, zachowują nazwiska panieńskie lub dodają je do nazwisk mężów. Ale przecież nazwisk panieńskich nie ma. Są to raczej kawalerskie nazwiska ojców.

Tylko mężczyzna, używając imienia i nazwiska, może w miarę jednoznacznie prezentować siebie. A co najważniejsze, nazwisko przypomina mu nieustannie, że nie jest sam, że nie wziął się znikąd. Mężczyzna zachowuje kontakt z poprzedzającymi go pokoleniami. Natomiast kobiety cywilizacja wyrwała z ich tradycji, stale przecina wszelkie związki i zaciera ślady. Ich nazwiska nie zachowują pamięci pramatek, a nawet – co mniej ważne – praojców, skoro kolejne kobiece pokolenia są rozsypywane po cudzych rodach i ukrywane pod coraz to innymi nazwiskami.

Mówi się, że jest to zwyczaj stary i tak mocno utrwalony, że nie można go zmienić. Być może, ale na społeczne tradycje złożyło się wiele złych zwyczajów i gdy nie możemy ich zmienić, przynajmniej nie musimy udawać, że są dobre albo choćby neutralne, gdy nie są.

W naszych niedobrych tradycjach kobieta jest efemerydą, zjawiskiem jednorazowym. W takiej też sytuacji jestem „ja-kobieta-człowiek” zdana na swe jednostkowe siły, szukająca doraźnych rozwiązań, gdy ktoś pyta mnie, kim właściwie jestem.

Mogę postąpić tak, jak zwykli to robić filozofowie – ponad ustawionymi wokół barierami – określić swoją tożsamość w relacji ze światem, od którego właśnie otrzymuję wzmocnienie i o który się poszerzam przez ten czas, kiedy jestem. My się przenikamy, rozdzielamy, łączymy. Jesteśmy procesem: ja i świat.

Mogę też postąpić w sposób w zwykłych warunkach niemożliwy i przynajmniej wówczas, gdy piszę, porzucić męskie nazwiska, odwołać się do moich matek i skoro nasze są tylko imiona, podpisać się imionami.

Jolanta

córka Ireny

wnuczka Bronisławy

prawnuczka Ludwiki

Pejzaż z długą tradycją

Skalna rynna. Jakby przesunęło się tędy coś ogromnego i znikło. Można domyślać się, że wydrążone podłoże było poddane działaniu wielkich sił. Jest wypolerowane gładko, jakby ludzie szlifowali je przez wieki. Starannie wypracowany suchy tor, dynamicznie ukształtowane łuki zakrętów sugerują możliwość wielkiego pędu. Wszystko przygotowane do ruchu, na który próżno czekamy. Schodzimy w dół, ale słychać głosy nawołujące, by powrócić do źródeł, choć wiemy, że dawno wyschły. Jesteśmy we wnętrzu wielkiej konstrukcji służącej pustce. Poruszamy się po drobiazgowo wypracowanym fundamencie braku.

Sucha rzeka. Zjawisko naturalne. I ludzkie. Wierzymy przecież w powtarzanie się losu. Sądzimy, że wystarczy stanąć w miejscu, a wróci to, co było, i tak będzie dobrze. Chętnie trzymamy się więc martwego podłoża, a poszukiwanie nowych strumieni wydaje nam się zawsze ryzykowne.

Strażnicy tradycji przekonują, by nie opuszczać pustego koryta, które przez wieki podobno dobrze służyło ludziom, a w nas narasta obawa, że tracimy siły, błądząc na pustkowiu. Coraz częściej podejrzewamy, że strumień płynie dziś gdzie indziej, i tam trzeba by się dostać. Pytamy więc, jakie są rozsądne granice poszanowania tradycji. Czy opierać się na wierze ojców, czy na myśli córek?

Zastanawiamy się, czy surowy, kamienny pejzaż dziejów budzi w nas respekt, czy przeraża. Ślady pozostałe w łożysku wyschniętej, górskiej rzeki czytamy jak kamienne tablice, na których coś zapisano, ale brak widocznych przejawów życia, zieleni i jej miękkości powoduje, że te znaki, choć imponujące, nie odnoszą się do nas. Żywa tkanka, jaką sami stanowimy, nie przystaje do pięknej, martwej drogi, do tej imponującej konstrukcji, cierpliwie wypracowanej przez wieki. Ale bierność i lęk przed ryzykiem więżą nas na starym szlaku. Podejrzewamy, że trzeba iść w innym kierunku, lecz nie wiemy dokładnie gdzie i ten brak jasnej orientacji powoduje, że wolimy trzymać się wydeptanej drogi w dawnym korycie rzeki. Łudzimy się, że wielkie siły może nie całkiem stąd odeszły. Wyobrażamy sobie huk pędzącej wody, choć nic takiego nie następuje. Odwiedzamy stare świątynie, podziwiamy wysiłek ich twórców i choć nie rozpoznajemy bogów, nasłuchujemy w ruinach szeptów dawnej wiary.

Gdy w dolnym biegu pusta rzeka trafia do miasta, widać, jak potężną była kiedyś arterią. Była tu uregulowana, a rozmiary wyschniętego toru są imponujące. Jest w nim zapisany dynamizm wody i trud ludzi. Czujemy się onieśmieleni, zmęczeni długą drogą, ale prawdę mówiąc, także wystrychnięci na dudka. Zaschnięte ślady płynącej tędy kiedyś wody są widoczne tylko w rzeźbie podłoża. Równe, szerokie dno wybrukowano kamieniami. Już samo zebranie i wyselekcjonowanie bezmiernej liczby płaskich, rzecznych kamieni wymagały wielkiej pracy. Podobnie zbudowano rozchylone ściany wysokich w tym miejscu brzegów. Idziemy wygodnie po pochyłym, rozległym dnie koryta, a nasze niespokojne myśli krążą wokół ogromnej masy wody, jaka może się tu pomieścić i którą to dno pamięta. Z ulgą witamy pojawiające się co pewien czas drogi odwrotu, kamienne schodki, które pną się po ścianach w górę, bo wielka masa wyimaginowanej dziś wody jest dla ludzkiej psychiki za ciężka.

Wreszcie docieramy do ujścia suchej rzeki. Jest zasypane. Przeszliśmy drogę o długiej tradycji, która nie prowadzi dziś do żadnego celu i sama w sobie jest martwa, ale mimo wszystko miała fragmenty w swej surowości piękne. Był to pejzaż potężny, monumentalny, budzący niejednokrotnie uczucia podniosłe. Ale trzeba powiedzieć, że wartości estetyczne, bez których tak trudno się obejść, mają zdolność uwodzenia, więc oddajemy się im z wielką przyjemnością, nie bacząc na pojawiające się w tych stanach trudności z jasną oceną sytuacji.

Więc nie wiem, czy kiedykolwiek zdobędziemy się na to, by powiedzieć, że to, co martwe, jest martwe. Ani czy będziemy rozumnie towarzyszyć zmianom, jakie w nas zachodzą? Czy w ogóle nadążymy z rozpoznaniem samych siebie? I czy zechcemy towarzyszyć światu, który nie ustaje?

Oddech

Wśród wszystkich czynności najważniejszą, bo najbardziej nierozerwalnie z nami związaną, jest oddychanie. Nie jeść mogłabym tygodniami, nie pić przez kilka dni, nie oddychać – zaledwie przez sekundy. A jednak często myślę o jedzeniu, a prawie nigdy o oddychaniu. Wciągam powietrze i wypuszczam, wciągam i wypuszczam. Bezmyślnie. Bez przerwy. I na tym przede wszystkim polega moja obecność w świecie.

Czasem zwracam uwagę na to, czym oddycham. Zwykle moją świadomość budzi jakiś zapach: perfum przechodzącej obok osoby albo jedzenia, gdy jestem głodna. W ulicznym korku zaniepokojona wyziewami spalin pośpiesznie manipuluję wentylacją samochodu, by rozrzedzić trucizny, jakie wdycham. Właściwie tylko czasem, w lesie, w górach albo w polu i przy szczególnej pogodzie, zdarza mi się świadomie wciągnąć łyk powietrza i z przyjemnością zauważyć, że oddycham. Wówczas przez chwilę skupiam się na samej tej czynności. Błogie uczucie. Niestety, ten ważki i wspaniały proces najczęściej dostrzegam wówczas, gdy coś go zakłóca. A więc w doznaniu negatywnym. Gdy biegnę i brak mi już tchu. Wtedy mam nawet pretensje do oddychania, że mnie zawodzi. Tak bardzo nie potrafię oddzielić siebie od oddechu, że sprzeczność między moją wolą a jego rytmem zaskakuje mnie i boleśnie uderza. Te przykre chwile powodują przebudzenia uwagi, ale zdarzają się rzadko. Zazwyczaj traktuję oddech jak coś, co mi się należy, i nie myślę o nim.

Są takie miejsca, które opuściłam wiele lat temu, ale do dziś może nad nimi krążyć mój oddech. Oczywiście rozrzedzony, rozsnuty przez wiatr, wymieszany z oddechami innych, nie tylko osób, z którymi razem oddychałam, bo były tam też psy, a nocą dołączał do nas oddech traw i liści, a także pewnej pelargonii, która pachniała złośliwą zieleniną. Z mego oddechu zostały tam już pewnie tylko luźne cząstki w powietrznych przestrzeniach. Niektóre z nich mogły wielokrotnie stawać się częścią oddechu innych, nieznanych mi ludzi. W tym przypadku ich obcość trochę mnie niepokoi. Przecież oddech, źródło wewnętrznej energii, może być jakoś związany z moją tożsamością. Tymczasem tak to wygląda, jakby pewne elementy świata na chwilę stawały się mną, a potem ode mnie odlatywały i znów przez moment pozwalały komuś innemu budować siebie. Może nie trzeba zbytnio przywiązywać się do wyobrażenia własnej wyjątkowości, choć indywidualistom, jakimi jesteśmy, podobne myśli mogą wydawać się nieprzyjemne.

A jednak sądzę, że można by pójść jeszcze dalej i zakwestionować powszechne przekonanie o istnieniu przepaści dzielącej nas – wyróżnionych życiem – od nieożywionych elementów świata. Przecież każdy oddech tę różnicę przezwycięża i znosi.

Uczestniczymy w rzeczywistości powietrznej, której nie widzimy i na której zawisło nasze istnienie. Fakt ten wart jest chyba zastanowienia, bo może odciskać się na naszym stosunku do świata, formować wyobrażenia, postawy, uczucia. Oddechem łączymy się ze źródłem energii, którego nie widzimy, ale wiemy czy ufamy, że ono stale wokół nas jest. Ta zależność buduje zaufanie do świata, a nawet stwarza wrażenie, że on jest nasz. Jednocześnie niewidoczność powietrza – na którym przecież zasadza się nasze życie – jest niepokojąca, bo w sprawach podstawowych wolimy pewność rzucającą się w oczy. Wszechobecne, niewidzialne, władające życiem powietrze ma cechy przypisywane siłom wszechmocnym, choć nie myślimy o nim w ten sposób, i może leżeć u podstaw niejednego z boskich wyobrażeń.

Wrzos

Wrzos to roślina niepozorna i pospolita. Krzaczki małe, ledwie odrastają od chudej ziemi, którą sobie upodobały. Na cienkich gałązkach niewielkie, wąskie listki. Ich zieleń nie jest zbyt żywa. Kwiatki drobne, różowe i fioletowe, mają barwę delikatną i są nie większe od liści, więc gdyby kwitły pojedynczo, pewnie trudno byłoby je zauważyć. Na szczęście są przyczepione długimi szeregami wzdłuż łodyg.

Przyznaję, że wrzos ma swoje słabości, ale robię to tylko dla porządku i żeby podkreślić, że stać mnie na bezstronność, choć sama uważam, że wrzosy to piękne kwiaty.

Nie wszyscy podzielają moje zdanie. Kwiaciarze i dekoratorzy, zniechęceni marnością rośliny, wzięli się do farbowania. Sądzą, że naturalne kolory są za słabe i nie pasują do jaskrawych barw ludzkiego otoczenia. Zresztą farbują już wszystkie cięte kwiaty – margerytki na różowo – a gnani umiłowaniem sztuczności, malują też świerki na czerwono lub żółto, by atrakcyjnie prezentowały się w hotelach i sklepach. Mnie jednak najbardziej żal wrzosów powiązanych w trupie bukiety o sinych, ostrych kolorach. Skoro żywe nie zadowalają gustów, po co w ogóle je rwać? Przecież można zrobić sobie sztuczne, jakie się chce. Wrzos nie jest kwiatem do salonu ani do holu firmy. To kwiat kontekstowy. Urodę objawia w sosnowych lasach, na rozgrzanych polanach i obrzeżach ścieżek albo między rzadko rozsianymi brzozami.

Gdy po makach nie ma już śladu, wrzosy zaczynają kwitnąć. Gdy liście drzew i krzewów zdążą opaść i zgnić, małe listki wrzosów trzymają się zielone przez całą zimę.

Często jesteśmy zachęcani, by robić to, co inni, i to w tym samym czasie. Czytać książki, które inni czytają, myśleć o tym, o czym inni myślą – pod groźbą wykluczenia.

Czy ulegamy presji przeświadczeń powszechnych, ufając, że to jest krótsza i bezpieczniejsza droga do prawdy przez wielu – zapewne – stwierdzonej? Jednak dość jest dowodów, że wszyscy robią podobne założenia i w rezultacie nikt nie sprawdza przekonań zbiorowych. Może chodzi tu nie o prawdę, lecz o cele praktyczne. Gdy nie sprzeciwiamy się, oszczędzamy siły, zamiast tracić je w sporach małej wagi. A jeśli sprawy nie są błahe? Kwitnienie o nietypowej porze nie jest dla wrzosu sprawą małej wagi. Więc pewnie z lenistwa wybieramy spokój zbiorowej bezmyślności. Wydaje się nam, że postępując tak jak nasze otoczenie, ponosimy mniejsze ryzyko. Nie myślimy o możliwości zbiorowej klęski.

Uważamy się za indywidualistów, ale grupowe upodobnienie czynimy naczelną zasadą postępowania. Nie wiem, czy to jest zbiorowa mądrość, czy raczej zbiorowe kalectwo.

Gdybym miała wskazać indywidualistę, nie byłby to człowiek pośród innych ludzi, tylko pośród roślin – wrzos, który rozkwita jesienią, gdy wszystko, co hurmem kwitło latem, zwija się, kurczy, usypia, opada i gnije.

Kępa wrzosów może sprawiać wrażenie roztrzepanej – szczególnie gdy tworzy ją dorodny krzak o długich, cienkich łodygach sterczących na wszystkie strony – ale mimo swobody jest całością dobrze skomponowaną. Podłużne, drobne listki są mocno zarysowane i wyraźnie wyodrębnione. Wysypane wzdłuż łodygi mikroskopijne, sztywne dzwonki kwiatów starannie od siebie oddzielone. To, co z daleka może uchodzić za fioletową, gęstą mgłę wiszącą nad trawami, z bliska zaskakuje precyzyjnym kunsztem miniatury. Lecz gdy jesienią siadamy koło kępy wrzosów, robimy to nie z podziwu dla oczywistej finezji kształtów, tylko z radości i dla spokoju, jaki znajdujemy w towarzystwie tych mizernych roślin.

Jeśli świat ma stronę subtelną, to po tej stronie kwitną wrzosy. My też częściowo tam należymy. Istniejemy przecież jednocześnie w dwu różnych rzeczywistościach i nie przeszkadza nam, że one się nie spotykają. Jedna wyrazista, krzykliwa, tak gwałtownie domaga się uwagi, jakby jej byt od tego zależał. Co właśnie może świadczyć o jakiejś zasadniczej, wewnętrznej słabości czy skazie. Te ostre sygnały, prośby i nalegania dowodzą przecież ontologicznej niesamodzielności. A obok, równolegle, jednocześnie dzieją się zdarzenia niepozorne, ledwie zaznaczające swą obecność. Strefa subtelna. Obejmuje zjawiska niepotrzebujące niczyjej uwagi, by istnieć. W pełni należą do niej niepozorni ludzie, szare gąsienice i drobne kwiaty o słabych barwach: istnienia półprzezroczyste, których się nie zauważa. Ich obecność ma jednak związek ze spokojem powolnego trwania i gwarantuje, że podstawowe sprawy idą dobrze, choć inni są zajęci tworzeniem i podziwianiem jaskrawej strony zjawisk. Granica między światem bezgłośnym i hałaśliwym nie zawsze przebiega między różnymi obiektami. Przecież sami rozpoznajemy w sobie stronę to jaskrawą, to niepozorną. Świat fajerwerków i świat przezroczystego trwania. Co więcej, potrafimy w tych odmiennych światach przejawiać się i uczestniczyć jednocześnie.

Utożsamianie niepozorności z tym, co nieciekawe, jest poważnym błędem. Rzecz polega tylko na niestwarzaniu pozorów. Chodzi o nieudawanie czegoś, czym się nie jest, niedodawanie sobie fałszywego znaczenia. Niepozorność wiąże się ze skupieniem na procesie istnienia, bo jeśli poświęcimy mu trochę uwagi, okazuje się tak absorbujący – a więc ciekawy – że nie potrzebuje poklasku i nie domaga się zewnętrznej aprobaty dla potwierdzenia swej wartości. Wrzos rośnie, jeśli można tak powiedzieć, na antypodach naszej cywilizacji, w której gesty są wykonywane na pokaz i przez to zostają odrealnione, pozbawione rzeczywistego znaczenia. Tymczasem niepozorni ludzie, których nikt nie dostrzega, kwitną podobnie jak wrzosy. Jeśli miałabym wskazać obszar gwarantowanej nudy, szukałabym go po stronie natarczywej widoczności.

Na rozległych, otwartych przestrzeniach angielskich wrzosowisk – najpiękniejszych w Exmoor – uderza bezmierność i tylko drobne rozmiary roślin przywołują nas do porządku i ustanawiają dla wyobraźni trzeźwą miarę, choć przecież widać, że niekończące się pola wrzosów wychodzą wprost z nieba i oceanu, a przestrzeń jest ruchoma, bo tworzą ją wiatr, fioletowe pasma milionów drobnych kwiatów i czerwone bagienne trawy przeplatane chmurami. Oczywiście, to nie Himalaje. Zaledwie pofałdowany płaskowyż. Krajobraz skrojony na ludzką miarę. Skromny. A jednak choć wywar z wrzosów pito dla oczyszczenia nerek i moczowodów, to w dużych ilościach był środkiem odurzającym. To daje do myślenia w Exmoor.

Szekspir sądził, że na wrzosowiskach zbierały się kobiety wiedzące, wiedźmy.

„PIERWSZA CZAROWNICA

Gdzież schadzka?

DRUGA CZAROWNICA

Jak ten chrust

Na wrzosach.

TRZECIA CZAROWNICA

Tam Makbet z naszych ust

Dowie się o swych losach”[1].

Odradzam lekceważenie tych skromnych roślin.

Na Gomerze wrzosy są drzewami, pod którymi ludzie wędrują jak mrówki po naszych wrzosowiskach. One także trzymają się przecież ustalonych szlaków. Puszcza wrzosowo-laurowa jest chłodna, mroczna, pełna mgieł, które napływają znad Atlantyku. Zwarta masa sztywnych liści wawrzynów przepuszcza niewiele światła. Drzewa wrzosowe rozgałęzione jak zolbrzymiałe krzaki wypełniają wolne przestrzenie: luki między gałęziami laurów, rozjaśnienia, polany. Ale kwiaty nadal mają niepozorne, maleńkie, bladziutkie, białawe, jakby niedobarwione.

Gomeryjska puszcza należy do najstarszych skupisk leśnych świata. Przetrwała miliony lat. Pochodzi sprzed plejstoceńskiej epoki lodowcowej, której mrozy tu nie dotarły, i zlodowacenie nie objęło wyspy. To był oczywiście zbieg klimatycznych okoliczności, ale przytrafił się wrzosom, co podkreślam z satysfakcją.

Okazuje się bowiem, że niepozorna, drobna roślina zdolna jest objawić się w formie wrzosowego lasu, któremu dano bezmiernie długie trwanie. Wrzos nie atakuje innych stworzeń, by przetrwać, zadowala się najuboższą ziemią i nie domaga się uwagi. Spokojne bytowanie wrzosów świadczy o sile niepozorności. Chodzi o subtelną stronę zdarzeń, której mimo naszej gwałtowności – być może – świat zawdzięcza trwanie.

Nie ptaki, ale powietrznicy

Bo przecież każde stworzenie

ma element widzialny i niewidzialny.

Widzialny jest ten słaby,

niewidzialny zaś mocny i pełen życia.

HILDEGARDA Z BINGEN

Czy z prostego faktu, że żyjemy w powietrzu, wynikają jakieś konsekwencje wykraczające poza fizjologię oddychania? Myśleć o kryjącym się tu przesłaniu filozoficznym to z pewnością oczekiwać zbyt wiele. Dziś nie wydaje się to prawdopodobne. Nie żyjemy w czasach archaicznych i potrafimy unikać pytań nieprofesjonalnych, do jakich bez wątpienia należy konfrontowanie osoby z powietrzem. Czyż nie należą do różnych porządków? Ale też trudno pomijać fakt, że we dnie i w nocy jesteśmy w powietrzu zanurzeni. Kontaktujemy się z nim świadomie i bezwiednie, współdziałamy i konfrontujemy. Więc chyba warto, nie oglądając się na zrozumiałe wątpliwości, pytać, czy ze spotkania z powietrzem mogą wyłaniać się jakieś znaczenia. Nie chodzi o konsekwencje fizjologiczne, antropologiczne, medyczne, atmosferyczne – te są znane. Chodzi o to, by pochopnie nie lekceważyć wewnętrznej mowy ciała. Jego poszeptów, tajnych sugestii, być może wsączanych z oddechem.

Nasze życie określone jest przez wejście w powietrze i wyjście z powietrza. Istnieją więc powietrzne granice człowieczeństwa. Jesteśmy konkretną osobą od pierwszego oddechu do ostatniego tchnienia. Przedtem i potem czymś innym. Cokolwiek robimy, dzieje się to na marginesie nieprzerwanej aktywności powietrznej, jako dodatek do niej, nieraz pasjonujący.

Nie zapominam oczywiście, że mysz też oddycha. Fakt oddychania nie wyznacza więc jednoznacznie ludzkiej tożsamości, szczególnie gdy ktoś przez to rozumie chęć wyróżnienia się, a jednak oddychanie może nas znacząco współtworzyć. Podejrzewam też, że w materii tak delikatnej, jaką wraz z myszą stanowimy, termin „jednoznaczność” w ogóle może nie mieć zastosowania. Szczerze mówiąc, wydaje mi się całkiem nie na miejscu, szczególnie gdy się myśli o powietrznych granicach człowieczeństwa.

Tym, co chyba najbardziej razi, gdy próbujemy skonfrontować siebie z powietrzem, jest jego niewidoczność, nieuchwytność, jakieś tajemnicze, nieoczekiwane poruszenia, zastoje i przepływy, a przede wszystkim to, że powietrze jest substancją tak niezwykle rozrzedzoną, że w porównaniu z ludzkim ciałem, ziemią, a nawet wodą przedstawia się oczom jak gigantyczna próżnia. Tymczasem wyrazistość własnego wewnętrznego życia, jego ciągłość, gęstość i dotkliwość – dzięki pamięci – narzucają się nam tak mocno i trwale, że powiązanie – choćby tylko w wyobraźni i zaledwie przez chwilę – własnego ja z pustką powietrznych przestrzeni obraża nas. Choć trzeba przyznać, że czasem zastanawiamy się, co dzieje się z mocnym, wewnętrznym ja, gdy ustaje oddech. Czy z nim uchodzi? Doświadczane przeżycia i właściwy nam sposób obcowania ze światem, uporczywie powtarzane zachowania, wszystko, co nas określa, czasem w mgnieniu niepokojącej myśli zdają się upodabniać do lekkiego tchnienia.

Wróćmy do drażniącego pytania o możliwość wyrastania znaczeń z powietrza. Rzecz warta jest zastanowienia, bo nie można pomijać faktu, że uczestniczymy w świecie przez oddychanie, i to właśnie jest dominująca i nigdy niezarzucana przez nas forma aktywności. Nie ptaki, ale powietrznicy. Zmieniamy zainteresowania, plany, prace, odchodzimy od miejsc i ludzi. Oddychanie należy do nielicznych czynności, których nie możemy poniechać. Tam, gdzie jesteśmy, jest przede wszystkim nasz oddech. Choć chronimy się w budynkach, jedynym trwałym miejscem bytowania jest dla nas powietrze.

Jeśli ten styk ze światem – najbliższe, najbardziej dosłownie przenikające zjednoczenie odmiennych rzeczywistości – jaki stanowi przepływające przez nas powietrze, jest źródłem jakichś znaczeń, czy można dostrzec je i zrozumieć?

Skoro naczelnym reprezentantem świata jest dla nas powietrze, a bytowanie w nim głównym zajęciem, to czy nie powinniśmy spojrzeć na siebie od powietrznej strony?

Okazałoby się wówczas, że najbardziej ludzką rzeczywistością są bezmierne przestrzenie unoszącego się wokół Ziemi – jak Duch nad wodami – powietrza. Szybując w nich, rozpoznalibyśmy chyba, że jednak jest ograniczone, skończone, i wcale nie dziwiłoby to nas, bo sami jesteśmy ograniczeni, a to przecież nasz świat.

Falująca w otwartych przestworzach lotna substancja wciska się bezlikiem odnóg i wypustek w zagłębienia Ziemi i we wszystko, co znajduje się na niej. Niektóre z tych wnęk – my takimi jesteśmy – są zdolne do intensywnego reagowania życiem na to spotkanie.

W świecie opisywanym od powietrznej strony szczególnie ciekawym zjawiskiem są właśnie czynne powietrzne kieszenie. Nisze. Aktywne jaskinie, a nie martwe platońskie pieczary, niby jakieś sztuczne, sterylne pomieszczenia, w których ktoś gapi się na pustą ścianę z migającymi cieniami rzeczywistości lokowanej gdzie indziej. Płaski cień na martwej ścianie to metafora pustki tutaj. Przyznaję, że kusi piękną perspektywą, ale bezpodstawnie degraduje świat, którym oddycham. Wystarczy wejść do pierwszej z brzegu jaskini, by przekonać się, że żyje. Ściany zabarwia zieleń, żółcie i brązy tysięcy krzewiących się tu maleńkich roślin. Kożuchy miękkich mchów, szorstkie tarki porostów. Po stropach wędrują pająki, migają drobne pajęczaki o główkach zlepionych z tułowiem, w załamaniach skalnych i pod kamieniami kryją się owady i robaki, których tylko drobną część rozpoznaję, a większości nie znam i pewnych wolałabym nie dotykać. Można powiedzieć, że ściany żyją, choć jest to życie pożyczone kamieniom, ale z pewnością nie są martwą tablicą, wydobywającym kontury tłem. A przede wszystkim nie znamy pustych jaskiń. Są po brzegi wypełnione powietrzem.

Niemniej kamienne pieczary są tylko ciekawostką, gdy prawdziwie ważna jest dla nas różowa jaskinia pod sklepieniem żeber, wypełniona żywą gąbką płuc, którą pokrywają miliony powietrznych pęcherzyków jak mikroskopijny żabi skrzek. Gdy od martwego przechodzimy do żywego, puste wypełnia się.

Tu trzeba uczciwie przyznać, że w sprawie oddychania nawet Platon nie tolerował pustki. W Timajosie przecież pisał: „To wszystko odbywa się bez przerwy na kształt koła, które się obraca, ponieważ – jeszcze raz powtarzam – nie ma próżni. Dlatego, gdy pierś i płuca wyślą na zewnątrz oddech, wypełniają się powietrzem, które otacza ciało i wdziera się przez otwory tkanki miękkiej – i tak porusza się koło”[2]. Więc spór z Platonem nie dotyczy domniemania fizycznej próżni wokół nas, tylko tego, że naszą rzeczywistość wyjałowił, opróżnił ze wszystkiego, co cenił najbardziej, a czego nie potrafił tu dostrzec, więc umieścił w sferze ostatecznych marzeń.

Powietrze przychodzące z zewnętrznych przestrzeni, choć niby nieożywione, nas ożywia. A potem, odcisnąwszy znak zjednoczenia, wraca do siebie. Ogromne powietrzne akweny wchłaniają nas i w tym sensie stają się nasze, że korzystamy z dobrodziejstwa przyłączenia. Teraz każdym oddechem potwierdzamy swe rozprzestrzenienie, choć wiemy, że nieuchwytne. Próżno zgadywać, czyj oddech niesie płożący trawy wiatr.

Zastanawiam się, czy oddech nie ma czasem wpływu na wyrażane nieraz przekonanie o możliwości doświadczenia pełni w pustce. Sądzę, że mógłby taką myśl sugerować.

Jeśli porównać powietrze ze światłem, widać, jak skromnie wypada. Światło potrafi być piękne. Rozpoznawano w nim także wzniosłość, gdy odrywa uwagę od zjawisk przyziemnych i unosi ku niedostępnym sferom wyższych idei. Czasem światło pozwalało nawet mówić o blasku, który uważano za bezpośredni znak boskiej emanacji.

Nikt nie widział powietrza pięknego, bo nikt nie widział powietrza. A w analizach laboratoryjnych objawia się ono na różne sposoby, ale nigdy przez wzniosłość. Więc gdy ktoś mówi o powietrzu, że jest pełne blasku, ma na myśli światło albo połyskiwanie rozpylonych kropel wody, albo unoszący się kurz – nieraz efektownie oświetlony.

Ani piękne, ani wzniosłe, tylko niezbędne. I nie chodzi tu o żadną uniwersalną konieczność, bo sami nie jesteśmy tu konieczni, tylko o istotną przydatność dla nas, uzależnionych od powietrza.

Ten fakt, że w potocznym obcowaniu z powietrzem spotyka się niezbędność z niewidocznością, spycha je na margines filozofii. Trzeba dociekliwości Luce Irigaray, by wytknąć Heideggerowi zapomnienie o powietrzu i twierdzić, że filozofia umiera bez powietrza, bo nie ma dla nas siedziby, nie ma miejsca bytowania szerszego, bardziej specyficznego i ważkiego niż powietrze.

Oddychanie trudno opisywać w pojęciach uniwersalnych – faworyzowanych przez filozofów – nie inspiruje też wyobraźni, bo właśnie nie przywołuje obrazów. Jest zwyczajne, a gdy z jakiegoś powodu nas nie zadowala, podlega ocenom praktycznym, jak zużyte ubranie.

Atrakcyjność światła obciążanego niezwykłymi znaczeniami i powszedniość powietrza mogą być spowodowane tym, że światło pojawia się i znika, przez co zwraca uwagę, a powietrze, jak uwiązana w domu kobieta, jest stale na miejscu dla potrzeby i wygody innych. O czym tu więcej mówić, co podziwiać, czym się zachwycać? Co innego światło, zapala się, gaśnie. Błyszczy. Jego pojawianie się zmienia wygląd świata. Powietrze przez stałą obecność niczego nie zmienia, raczej zachowuje podstawy. A przede wszystkim nie apeluje do króla zmysłów: wzroku.

Żywotne uzależnienie od rzeczywistości, której nie widać, nikomu nie pochlebia, a może nawet trochę upokarza naszą dumę.

O takiej możliwości, że mogłoby zniknąć, nawet nie myślimy. Wystarczy, że w zamkniętym pomieszczeniu zrobi się trochę duszno, by odczuć niepokój. Gwałtownie otwieramy okna, drzwi albo czym prędzej wychodzimy.

Wierzchołek góry szczęśliwie odsłonięty. Las pozostał niżej. Widać stąd sąsiednie pasma rozciągnięte równolegle jedno za drugim. Tyle gór! Niewysokie. Bardzo malownicze. Porośnięte przez łąki i lasy. Gdzieniegdzie uprawne pola. W pomarańczowym świetle popołudnia wszystko ciepłe i wyraźne. Owoce jeżyn jeszcze zielone, choć od upałów pociemniały i sczerwieniały im liście. Poniżej polany las. Iglaki i dęby. Widać stąd nie tylko gałęzie, ale nawet poszczególne igły na najbliższych świerkach. Po przeciwnej stronie doliny, na zboczu następnej góry, inny las. Rzadszy, jaśniejszy, wymieszały się w nim brzozy, świerki, leszczyna i jarzębiny, których owoce, czerwone teraz i dojrzałe, odbijają się od liści. Powyżej wszystkie te drzewa nagle znikają i zamieniają się w potężne srebrne kolumny wielkich buków. Bardzo wyraźnie widzę, co rośnie na mojej górze i na tamtej. Nie widzę tylko nic w tej wielkiej przestrzeni między obydwiema górami. Wydaje się pusta.

Nieważne, co wiem z innych źródeł, tu chodzi o to, z czym stykam się bezpośrednio. A jest to wrażenie pustki i zarazem odczucie idącego z niej żywotnego podtrzymania.

Plamy słońca przesuwają się po trawach i liściach, światło bije skośnie z nieba i błyszczy na ziemi, na którą pada jakby wprost ze Słońca. Obecność powietrza nic nie zdradza. Naprzeciw siebie góry pełne życia, a między nimi – nic. Podobnie koło mnie. Siedzę w gęstej trawie. Jedne przy drugich źdźbła, liście, kwiaty, a między nimi – nic, pusto. Tak to wygląda. Mogę tylko przypuszczać, że musi to być jakaś pełna, żywa pustka. Jej niewidocznej mocy każe się domyślać gąszcz roślin. Ale każdy może dostąpić zrozumienia. Wystarczy położyć się na łące, wsunąć twarz między trawy i oddychać. Powietrza doświadczamy bowiem podobnie jak własnego ja – w sobie. Tymczasem wzrok, naczelny zmysł współczesnej cywilizacji, jest wobec powietrza równie bezsilny, jak wobec naszych doświadczeń wewnętrznych.

Czyżby to, co dla nas najistotniejsze, chroniło się przed opatrzeniem? Przeżycia najbardziej osobiste, być może najmocniej nas determinujące, nie podlegają ocenie wzroku.

Są podstawy do przypuszczeń, że najważniejsze jest to, co niewidoczne a doświadczane. Nie chodzi o to, czego nie pozwalamy dostrzec innym, a więc nie o przeżycia, które celowo ukrywamy, bo są zbyt bolesne, byśmy chcieli narażać się na to, że będą w nich grzebać obce ręce. W takich przypadkach wystarczy zdać się na elementarne odruchy obronne: taktyki nieporuszonej twarzy, mylące wyznania, zmiany tematu chroniące nas przed ryzykiem ujawnienia spraw, które dla innych nic nie znaczą, a dla nas zbyt wiele. Nie myślę o zawsze możliwym ukrywaniu, tylko o nieprzekraczalnej niewidoczności. I wydaje mi się, że najważniejsze jest to, co niewyjawialne mimo podejmowanych prób oznajmienia. Chodzi o życie wewnętrzne, rzeczywistość każdemu najbliższą, najbardziej bezpośrednio daną i trudno dostępną.

Gdy chcemy uwolnić wewnętrzne odczucia, nagromadzone myśli i wrażenia, najchętniej zdajemy się na powietrze i powierzamy je oddechowi. Kierowani potrzebą dania wyrazu, wypychamy cały ten ekspresyjny kłąb z powietrzem przez gardło, przez struny głosowe i szepczemy, mówimy, krzyczymy, śpiewamy.

Wzrok, ten skalpel cywilizacji, wobec wielkich obszarów doświadczanej rzeczywistości jest bezsilny, zdany na przypadkowe odpryski, zewnętrzne przejawy, domysły. Jak malarz, który przedstawia powietrze przez fruwające w pustce przedmioty i przekrzywione drzewa. Tłumaczy się w ten sposób z własnej bezsilności i prosi, byśmy go wyręczyli. Lecz kto nie zazna powietrza oddechem i dotykiem na skórze, nie zrozumie przesłania. Więc na co nam ono?

Śladów, przez które przeziera niewyjawialne, dostarczają poezja, filozofia, a przede wszystkim zwierzenia czynione osobom zaufanym, gdy opowiadamy o poruszającym nas zdarzeniu i w odpowiedzi słyszymy: „No, no... I co? Słucham cię...”. Ale my skończyliśmy. Powiedzieliśmy już wszystko, a okazuje się, że nie.