Bliźniacze korony - Catherine Doyle, Katherine Webber - ebook
NOWOŚĆ

Bliźniacze korony ebook

Catherine Doyle, Katherine Webber

3,9

29 osób interesuje się tą książką

Opis

Wren zawsze wiedziała, że pewnego dnia ukradnie siostrze miejsce w pałacu. Szkolona od urodzenia, by powrócić na miejsce morderstwa rodziców, zrobi wszystko, aby dojść do władzy i chronić społeczność czarownic. Gdyby tylko pewien strażnik pałacowy nie był tak rozpraszająco atrakcyjny, a jej magia nie miała zwyczaju sprawiać kłopotów… Księżniczka Rose wie, że z władzą wiąże się odpowiedzialność. Czeka ją aranżowane małżeństwo, a ona nie pozwoli, aby drobnostka, jaką jest przebudzenie się na środku pustyni w towarzystwie niezwykle bezczelnego porywacza, stanęła na przeszkodzie jej królewskim obowiązkom. Jednak życie poza murami pałacu jest dziksze i piękniejsze, niż kiedykolwiek sobie wyobrażała, a czarownice, których od dawna się obawiała, mogą okazać się rodziną, której potrzebowała. Dwie siostry rozdzielone po urodzeniu i wychowane w zupełnie różnych światach wkrótce poznają swoje życia znacznie lepiej, a walka o tron przybierze nieoczekiwany obrót. Kto ostatecznie dojdzie do władzy i będzie nosił koronę?

„Ta książka rzuciła na mnie urok od pierwszych stron błyskotliwą mieszanką wciągającej przygody, czarującego dowcipu i szczegółowego budowania świata. Dodajcie do tego zachwycający romans i dwóch niezapomnianych narratorów, a ta cudowna książka całkowicie was oczaruje! Nie przegapcie tego!” — Sarah J. Maas, autorka Dworu cierni i róż

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 508

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (35 ocen)
10
15
8
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Keira_99

Nie oderwiesz się od lektury

wciagająca
00
aneczka198405

Dobrze spędzony czas

Mogę tylko polecić, nie chce nic więcej pisać bo zdradzę fabułę, jeśli lubicie książki romantasy, przygodowe gdzie akcja toczy się od początku do końca, bierzcie i nie zastanawiajcie się idealna na zastój czytelniczy, poprostu rewelacja.
00
Aglaja258

Nie oderwiesz się od lektury

Przyjemna książka i czekam na dalszą część
00
sinkevot

Całkiem niezła

Początek był ciekawy, środek strasznie mi się nudził. Zakończenie książki myślałam, że mnie bardziej zaskoczy. Na plus podobało mi, że każda siostra miała swoją perspektywę.
00
pap3r_girl

Dobrze spędzony czas

4,5|5★ Totalnie 'wsiąknęłam' w historię Wren i Rose. + podwójna perspektywa; + podwójny watkę romantyczny, taki w sam raz, by nazwać go 'słodko-namiętnym'; + rozwój samej Rose i to jak dorosła na przestrzeni wydarzeń z "Bliźniaczych koron"; + bohaterki zachowują się bardziej adekwatnie do swojego młodego wieku, popełniają nastoletnie błędy, bywają niedoświadczone, nie są idealne we wszystkim, za co się zabierają; + wprowadzanie historii świata poprzez odkrywanie legend; - szersza budowa świata, której nieco mi brakowało, ale liczę, że zostanie to pociągnięte w kontynuacji (patrząc na to, jak zakończył się 1 tom!) - odniosłam wrażenie, że momentami akcji było tyle co nic, a same autorki skupiły się bardziej na budowaniu relacji pomiędzy bohaterami pierwszo- i drugoplanowymi; Poza tym, bawiłam się naprawdę dobrze, książka wielokrotnie mnie wciągnęła, natomiast cięty humor Shena i Wren po prostu rozbawił. Co najważniejsze(!), to pierwsza książka od dawna, w której nie dostrzegłam ka...
00

Popularność




 

 

 

 

Tytuł oryginału: Twin Crowns

Copyright © 2022 Catherine Doyle, Katherine Webber

All rights reserved.

 

Copyright © for the Polish translation by Marta Wielgosz, 2024

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2024

 

Redaktorka prowadząca: Oliwia Łuksza

Marketing i promocja: Aleksandra Kotlewska, Anna Fiałkowska

 

Redakcja: Patryk Białczak

Korekta: Małgorzata Tarnowska, Robert Narloch

Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka

Projekt oryginalnej okładki: Stefano Moro

Adaptacja okładki i stron tytułowych: Magdalena Zawadzka

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67974-27-1

 

Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni osoby autorskiej. Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.

 

WE NEED YA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

[email protected]

www.weneedya.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Jane, najlepszej siostrze

pod każdym względem

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Leć bezpiecznie, mała Wren.

Rose, wzrastaj w sile i prawdzie.

 

 

Złote bramy pałacu Anadawn błyszczały w promieniach zachodzącego słońca, a każdy grot wieńczący ich pręty był ostry niczym sztylet. Ten widok sprawił, że żołądek Wren Greenrock podszedł jej do gardła. Nawet z oddali brama była wyższa, niż sobie ją wyobrażała, a jej mocne łańcuchy pobrzękiwały cichutko na wietrze.

Przykucnęła na skraju lasu otaczającego teren pałacu. Było zbyt jasno, żeby opuścić bezpieczne schronienie pośród drzew. Musiała poczekać, aż świat przykryje mrok, by zaryzykować podejście choć trochę bliżej. Pod jej stopą złamała się gałązka. Wren się skrzywiła.

– Ostrożnie – syknął głos za nią. U jej boku pojawił się Shen Lo. Odziany w czerń, z częściowo zasłoniętą twarzą, poruszał się błyskawicznie i bezgłośnie niczym żmija. – Patrz pod nogi, Greenrock. Pamiętaj, czego cię uczyłem.

– Jeśli będę patrzyła pod nogi, to jak doliczę się tych wszystkich groźnie wyglądających strażników pałacowych, którzy zabiją nas bez ostrzeżenia, Shen?

Ciemne oczy Shena przesuwały się tam i z powrotem, lustrując postaci strażników. Było ich dwunastu, i to tylko na dolnym dziedzińcu. Kolejnych sześciu strzegło bram, a wszyscy ubrani w nieskazitelne zielone mundury z przypasanymi do bioder mieczami.

– Poradzę sobie z nimi.

Wren wypuściła powietrze.

– Wolałabym nie zostawiać osiemnastu trupów za nami, skoro chcemy się dostać do środka niepostrzeżenie.

– To może odwrócimy ich uwagę? Możemy złapać łosia i wypuścić go na dziedziniec.

Wren spojrzała na niego z ukosa.

– Przypomnij mi: dlaczego zdecydowałam się zabrać cię ze sobą?

– Bo twoja babcia ci kazała – powiedział zadowolony z siebie Shen. – I beze mnie nie dałabyś rady przedostać się przez pustynię.

Nieobecna myślami Wren strzepnęła piasek ze swojej tuniki. Mimo czekającego ją zadania cieszyła się, że palące słońce pustyni ma już za sobą. Zaczerpnęła głęboko rześkiego powietrza i spróbowała uspokoić kłębiące się w jej brzuchu nerwy.

W pamięci widziała swoją babkę Banbę, stojącą mocno i pewnie na zachodnim wybrzeżu Eany ze swoimi silnymi dłońmi zaciśniętymi na ramionach Wren.

Kiedy rozłamiesz kamienne serce pałacu Anadawn i zajmiesz należne ci miejsce na tronie, wszystkie wiatry Eany będą wyśpiewywać twoje imię. Niech towarzyszy ci odwaga czarownic, moja ptaszyno.

Wren wpatrywała się w najwyższe okno wschodniej wieży Anadawn i próbowała przywołać choć odrobinę tej odwagi. Czuła jednak tylko własne serce, które trzepotało w jej piersi niczym drobne skrzydła kolibra.

– Czy to przypomina już dom? – zapytał Shen.

Potrząsnęła ponuro głową.

– Wygląda jak twierdza.

– W sumie zawsze kochałaś wyzwania.

– Zaczynam myśleć, że to może być ponad moje siły – powiedziała niespokojnie Wren, jednak to właśnie Banba obmyśliła ten plan, więc oboje wiedzieli, że Wren musi się go trzymać.

Shen opadł na ziemię i oparł się o drzewo.

– Kiedy nadejdzie noc, pójdziemy na południe nad rzekę i przeprawimy się przez sitowie. Mury są tam starsze, łatwiej znaleźć punkty zaczepienia. Możemy prześlizgnąć się pomiędzy patrolami.

Wren sięgnęła po sakiewkę wiszącą przy jej pasie. Był to podarunek, który otrzymała rano w dniu wyjazdu z Orthy od swej babki. Wcisnęła go w dłoń dziewczyny jak talizman.

Trzymaj swoją magię blisko, ale poza zasięgiem wzroku. Jeśli w Anadawn padnie na ciebie podejrzenie, że jesteś wiedźmą, najpierw odbędzie się egzekucja, a dopiero później przesłuchanie.

– Mogę rzucić urok na straże – powiedziała pewna siebie Wren. – Moje zaklęcia usypiające działają teraz błyskawicznie.

– Wiem – powiedział Shen. – Nie zapominaj, na kim ćwiczyłaś.

Wren usiadła wygodnie i oparła się o jego ramię. Wsłuchiwali się w odległe dźwięki pałacowego życia wznoszące się ponad śpiew ptaków i obserwowali służbę krzątającą się tam i z powrotem oraz straże stojące sztywno na swoich stanowiskach, podczas gdy ostatnie promienie słońca topniały na niebie, przeistaczając się w koralowe pociągnięcia pędzla.

Spojrzenie Wren zatrzymało się na marmurowym posągu, sterczącym na środku pięknego ogrodu różanego. Skrzywiła się. To był słynny Obrońca Eany – przepełniony obsesją i niepohamowaną ambicją mężczyzna, który najechał te ziemie tysiąc lat temu wyłącznie w celu zlikwidowania wszelkich śladów magii. W brutalnej wojnie, z której ocalało niewielu, Obrońcy udało się zdetronizować Orthę Starcrest, ostatnią królową czarownicę Eany, i zagarnąć królestwo dla siebie. Nawet jeśli nie zdołał całkowicie unicestwić wszystkich czarownic – wszakże jak można wyciąć bijące serce królestwa – Obrońca był otaczany czcią po dziś dzień, a jego nienawiść do czarownic wciąż była żywa.

Shen podążył za jej spojrzeniem.

– Co zamierzasz zrobić z tym ohydnym posągiem, kiedy zostaniesz już królową? – zapytał. – Rozbijesz go w drobny mak? Zastąpisz moim?

– Rozbiję go na malutkie kawałeczki – powiedziała Wren. – Później nakarmię nimi w pierwszej kolejności tego, który zlecił powstanie tej maszkary. Kawałek po kawałku.

W tym momencie zauważyła kogoś błąkającego się wśród róż. Była to dziewczyna w wieku podobnym do Wren. Jej ciemne włosy ułożone w luźne loki opadały aż do talii, ubrana była w piękną rozłożystą różową suknię. Jej delikatny podbródek był skierowany ku niebu, jak gdyby dziewczyna zagubiła się we własnych myślach.

Wren wstała wbrew samej sobie.

Shen szarpnął za brzeg jej płaszcza.

– Na ziemię.

Wskazała na odległe pergole.

– Widzisz tę dziewczynę?

Shen zmrużył oczy.

– Co z nią?

– To ona. To moja siostra. – Wren poczuła dziwne szarpnięcie w sercu, jakby napinała się nić. Przez krótką chwilę chciała rzucić się w stronę złotych bram. – To Rose.

Shen powoli się podniósł.

– Księżniczka Rose wędrująca po swoim różanym ogrodzie – powiedział z basowym chichotem. – Powiedziałbym, że to mówi samo za siebie… To, i ewentualnie fakt, że macie identyczne twarze.

Wren gapiła się na nią z takim napięciem, że aż przestała mrugać. Dorastała, wiedząc, że ma siostrę bliźniaczkę na drugim końcu świata, ale to, że zobaczyła ją w rzeczywistości, wprawiło ją w osłupienie i po raz pierwszy w życiu nie mogła wypowiedzieć choćby słowa.

Shen się do niej odwrócił.

– Nie mów mi, że masz wątpliwości co do planu.

Oczami wyobraźni Wren zobaczyła stężałą twarz babki.

Kiedy dotrzesz do Anadawn, pozostaw swoje serce w lesie. Chwila słabości sprowadzi na nas zagładę.

Zacisnęła szczękę ze wzrokiem cały czas utkwionym w Rose.

– Nigdy.

 

 

Księżniczka Rose Valhart była przyzwyczajona do bycia wiecznie obserwowaną.

Straże pałacowe nigdy nie odchodziły za daleko, złote guziki ich mundurów zauważalnie mieniły się w promieniach słońca. Nie mniej uważnie obserwowała ją również służba, bardzo często przewidująca jej potrzeby, zanim księżniczka zdążyła je wypowiedzieć na głos. Był też Chapman, kamerdyner pałacowy, który zawsze kręcił się wokół niej niczym ćma. Wiedział, gdzie Rose się znajduje o każdej porze każdego dnia, i troszczył się, by nigdy się nie spóźniała, mimo jej skłonności do ociągania i snucia marzeń na jawie.

Jej poddani oczywiście też ją obserwowali. Kiedy z rzadka decydowała się zjawić w stolicy Eshlinn, ustawiali się wzdłuż przemierzanych przez nią ulic, żeby móc ją zobaczyć. Była przecież ich ukochaną księżniczką, tak piękną jak kwiat, po którym imię otrzymała, oraz tak słodką i czystą jak jego woń.

Przynajmniej Rose zakładała, że tak właśnie o niej myślą. Nie pozwalano jej rozmawiać z nikim z poddanych, miała tylko trzepotać rzęsami i machać do nich z oddali. To wszystko się jednak zmieni, kiedy zostanie królową. Postanowiła, że odwiedzi odległe zakątki swojego królestwa i spotka się z ludźmi, którzy tam mieszkają. Chciała z nimi porozmawiać, poznać ich i… by oni poznali ją.

Czasami Rose mogłaby przysiąc, że nawet gwiezdne ptaki obserwują ją uważniej, niż powinny. Ale od zawsze miała wybujałą wyobraźnię. Chapman obwiniał o to Celeste, jej najlepszą przyjaciółkę. Uwielbiały wymieniać się głupiutkimi opowieściami, starając się, by każda kolejna była bardziej osobliwa od poprzedniej, aż w końcu wybuchały śmiechem. Czasami zapisywały swoje najgłębsze marzenia na kawałku pergaminu i podpalały go od płomienia świecy. Później rzucały żarzące się jeszcze, lecz już prawie przemienione w popiół kawałeczki w nocne niebo.

Rose od zawsze pragnęła miłości, podczas gdy Celeste wybierała przygodę. Czasami Rose zastanawiała się, czy mogłaby mieć i jedno, i drugie. A jednak życie pełne przygód nie było odpowiednie dla królowej. Będzie musiała zadowolić się dreszczykiem swoich marzeń i dzikim pięknem swoich ogrodów. Uśmiechnęła się, zrywając z rabaty różę o pięknej różowej barwie, po czym starannie przycięła łodygę. Sięgnęła po kolejną… i zamarła.

Nagle ogarnął ją wyraźny niepokój. Poczuła, jakby ktoś ją obserwował. Ktoś nowy. Uniosła podbródek i wytężyła wzrok, żeby zobaczyć to, co znajdowało się za strażami przy złotych bramach – aż do mrocznego lasu za nimi, gdzie zachodzące słońce pokryło czerwienią korony drzew.

W jej piersi rozkwitł ból. Przycisnęła do niej dłoń. Czy pozwoliła sobie tego popołudnia na zbyt dużo słodkich bułeczek? A może to były po prostu nerwy? Z powodu zbliżającej się wielkimi krokami koronacji miała dużo do zrobienia.

– Rose! – Znajomy głos zakłócił ciszę ogrodu, sprawiając, że podskoczyła ze strachu. – Co ty tu robisz tak całkiem sama?

Ze wszystkich osób w jej życiu nikt nie obserwował Rose uważniej niż Oddech Króla. Willem Rathborne, mężczyzna, który uratował jej życie, tuż po jej narodzinach, był jej opiekunem przez prawie osiemnaście lat i z pewnością miał wystarczająco dużo siwych włosów, które to potwierdzały. Zmarszczył brwi, kierując się w jej stronę z grymasem, przez który wydawał się starszy o dobrych kilka lat.

Rose instynktownie dygnęła z gracją, a jej różowa suknia rozlała się wokół niej.

– Ja tylko zrywałam świeże kwiaty do mojej sypialni.

Willem westchnął.

– To zadanie dla służby. Nie powinnaś przebywać na zewnątrz, gdy zapada zmrok.

Rose lekko się zaśmiała, żeby go uspokoić.

– Słońce dopiero zaczęło zachodzić. Poza tym przecież nie włóczę się po ulicach Eshlinn. Jestem całkowicie bezpieczna we własnych ogrodach.

Mimo że Willem zastępował jej ojca, zawsze istniał między nimi dystans. Przez całe życie Rose pragnęła jego aprobaty, a teraz bardziej niż kiedykolwiek chciała mu pokazać, że jest gotowa, by zostać królową. Gotowa na to, by powierzyć jej królestwo i jego przyszłość.

Sięgnęła po kolejny kwiat.

– Za bardzo się martwisz, drogi Willemie.

Oddech Króla spojrzał na nią surowo.

– Ile razy mam ci powtarzać, żebyś przestała chodzić z głową w chmurach, Rose? Musisz być czujna przez cały czas. Niebezpieczeństwo czai się…

– …wszędzie i nikomu nie można ufać. – Rose z westchnieniem dokończyła za niego zdanie.

Willem przez całe jej życie miał obsesję na punkcie bezpieczeństwa, ale teraz, wraz ze zbliżającą się koronacją, zdawał się popadać w prawdziwą paranoję. Wiedziała jednak, że martwi się tak bardzo tylko dlatego, że mu na niej zależy.

Delikatnie położyła dłoń na jego ramieniu.

– Willemie, wiesz, że nic złego nie może spaść na Anadawn pod okiem Wielkiego Obrońcy.

Stali przecież pod jego posągiem, a marmurowa postać szlachetnego przodka Rose w milczeniu czuwała nad pałacem. Pilnowała jej, choć Rose zawsze uważała posąg za nieco przytłaczający. Blokował światło w jej ogrodach, a róże, które znajdowały się w jego cieniu, nigdy nie rosły tak wysoko jak pozostałe. Wolała jednak mieć go blisko siebie niż nie mieć go wcale. Przypominał jej o tym, że została pobłogosławiona i że…

– Chodź. W tej chwili. – Willem zacisnął palce na jej nadgarstku. – Wydam polecenie, by przyniesiono kwiaty do twoich pokoi.

Rose wprost więdła, podążając za nim w kierunku pałacowych cieni i coraz bardziej oddalając się od odurzającego wieczornego powietrza oraz wszystkich myśli pełnych romansu i przygody.

Kiedy zostanę królową, wszystko będzie lepsze – obiecała sobie, wspinając się po schodach swojej wieży, które pięły się jakby w nieskończoność. Jeśli zechcę, będę tańczyć całą noc, i nikt nie będzie mi mówił, co mam robić.

Uśmiechnęła się do strażnika na schodach, otwierając drzwi do swojej sypialni. Dopiero gdy dostrzegła krew na klamce, zdała sobie sprawę, że ukłuła się w palec kolcami róż.

 

 

Niebo nad białym pałacem było bezgwiezdne, a Wren drżała z niepokoju. Było już grubo po północy i wiał przejmujący wiatr. Otuliła się mocniej płaszczem.

– Coś tu jest nie w porządku.

– Co ty nie powiesz – dobiegł z ciemności szept Shena. – Zaraz włamiemy się do pałacu.

Wren posłała przyjacielowi miażdżące spojrzenie.

– Mówię ogólnie, Shen.

– To jest ta łatwa część – przypomniał jej. Wspięli się już na południową ścianę i rzucili zaklęcia usypiające na dwóch pałacowych strażników podczas patrolu. Teraz mieli przed sobą już tylko wschodnią wieżę, która niczym ostry ząb wbijała się w ciemności. – To proste: dłoń za dłonią. Stopa za stopą.

– Może ciebie nie dotyczy grawitacja, Shenie Lo, ale pozostali muszą przestrzegać jej zasad.

Drwiący uśmiech Shena błysnął w świetle księżyca.

– No dalej, wspinaj się. Będę tuż za tobą.

– Złapiesz mnie, jeśli spadnę?

– Nie, ale pomacham ci, gdy będziesz leciała.

– Jak zwykle dżentelmen.

Dłonie Wren przywarły do kamiennej ściany. Znajdowały się w niej wąskie szczeliny, wystarczające, by mogła wbić w nie stwardniałe palce i się podciągnąć. Przywarła do wieży całym ciałem, płaszcz łopotał za plecami tak, że jego klamra uciskała jej gardło.

Teraz się skup, moja mała Wren – rozbrzmiewał głos babci w jej głowie. Kiedy znajdziesz się za pałacowymi bramami, nie będzie już miejsca na pomyłkę.

Oddech dziewczyny zamieniał się w białą mgiełkę, a zwisająca sakiewka delikatnie obijała się o jej biodro, jak gdyby przypominając o swoim istnieniu. Po chwili pot zaczął spływać dziewczynie po twarzy i zbierał się pod kołnierzem koszuli. Palce jej sztywniały, a mięśnie nóg krzyczały z bólu, kiedy jak owad wspinała się po ścianie wieży. Dłoń za dłonią, stopa za stopą.

Shen niczym cień sunął za nią w ciemności.

Spostrzegła okno. Niczym szklane oko wyzierało nad rzeką Srebrnego Języka. Było lekko uchylone – ledwo tyle, ile potrzeba, by wpuścić do środka powiew chłodnego powietrza, a tej nocy także intruzów, którzy przybyli wraz z nim.

Wren wyciągnęła rękę i dosięgła klamki. Gdy wdrapywała się na wąski parapet, okno otworzyło się z przeraźliwym skrzypnięciem. Powstrzymała się przed posłaniem Shenowi tryumfalnego uśmiechu przez ramię, kiedy cichutko wślizgiwała się do pokoju. Grawitacjo, a niech cię.

Światło księżyca wkradło się za nią, rozbijając mrok sypialni na perłowe odłamki.

Wren wyjęła ukryty w bucie sztylet, drugą dłoń trzymała na sakiewce. Była gotowa na wejście strażnika pałacowego, który jak podejrzewała, pełnił wartę na klatce schodowej na zewnątrz. Kiedy jednak cisza trwała nieprzerwanie, rozluźniła się. Sypialnia była bardziej okazała, niż się spodziewała. Gobeliny z frędzlami wisiały na ścianach w kolorze kości słoniowej, a pozłacane szafy majaczyły niczym widma w półmroku. Dywan tłumił każdy jej krok, gdy rozglądała się po pokoju.

Spostrzegła swoje upiorne odbicie w lustrze i ze strachu omal nie wyskoczyła ze skóry. Jej warkocz się rozplątał, a niesforne kosmyki oplatały twarz pokrytą smugami brudu i piasku, które nagromadziły się na niej przez ostatnie dwa dni. Wyglądała tak, jakby przeciągnięto ją przez pustynię tam i z powrotem, a później jeszcze zanurzono w bagnie.

Wazon pełen świeżych róż wypełnił pokój mdlącą słodyczą. Wren zmarszczyła nos. Fuj! Przesłodzony zapach bardzo różnił się od woni dzikiego wrzosu Orthy i znajomego cierpkiego zapachu wodorostów bijącego od oceanu. Będzie musiała do niego przywyknąć.

Nagły szelest jedwabiu przyciągnął ją do łóżka z baldachimem na środku pokoju. Baldachim zafalował jak mgiełka na wietrze, odsłaniając następczynię tronu Eany.

Księżniczka Rose Valhart była piękna jak z obrazka, a przy tym spokojna i delikatna niczym drzemiący kot.

Niebezpieczeństwo jest dla Rose odległym pojęciem – odezwał się w jej głowie głos babki. Nigdy nie będzie się ciebie spodziewać.

Wren spojrzała na śpiącą księżniczkę, zapominając przez chwilę o szalonym łomotaniu w piersi. Siła przyciągająca ją do bliźniaczki wciąż rosła i przypominała zaciskającą się wokół jej serca pięść.

– Cześć, siostrzyczko – wyszeptała. – W końcu się spotykamy.

Rose uśmiechała się przez sen. Kasztanowobrązowe włosy rozlewały się wokół niej niczym aureola. W świetle księżyca jej blada skóra promieniała, a na policzkach nie było śladu piegów. Chociaż ich twarze były identyczne, było jasne, że Rose nigdy nie zetknęła się z palącym słońcem pustyni ani nie zaznała lodowatego bicza morskiego wiatru.

Niektórzy mają szczęście.

Cień padł na łóżko.

– Zasłaniasz mi światło, Shen – wyszeptała Wren.

– Staram się nie przeszkadzać. – Shen kucał na parapecie. – W razie gdybyś chciała, wiesz, pozwolić sobie na… – odchrząknął. – Na uczucia.

Wren aż się zjeżyła.

– Nie pozwalam sobie na uczucia.

– Spokojnie. Nie powiem twojej babce. – Zeskoczył i bezszelestnie wślizgnął się do pokoju. – Przy mnie możesz być sobą.

Podczas wspinaczki kosmyki jego czarnych włosów wymknęły się spod skórzanej opaski i spoczęły na czole. Poza tym wyglądał nienagannie.

Wren mu się przyjrzała.

– Spociłeś się chociaż?

– Oczywiście, że nie.

– Zatem… Co myślisz? – szepnęła.

– Gdy śpi, jest zdecydowanie ładniejsza od ciebie. Ty się paskudnie ślinisz.

Wren uderzyła go w ramię.

Z uśmiechem przygryzł wnętrze policzka.

– Masz więcej piegów. I jej włosy są ciemniejsze od twoich.

Wren zmarszczyła brwi i przesunęła dłonią po warkoczu.

– Założę się, że jest o wiele milsza.

– Wypchnę cię z powrotem przez okno, Shen.

Rose westchnęła, przewracając się na bok. Jej powieki drgnęły. Teraz, gdy była już tak blisko, Wren ogarnęło nagłe pragnienie, by spojrzeć siostrze w oczy. Czy Rose by ją poznała? Czy by krzyczała? Czy by…

– Wren! – syknął Shen. – Rzuć to przeklęte zaklęcie!

– Celeste? – wymamrotała Rose przez sen.

Wren ogarnęła fala paniki. Wyjęła garść piasku Orthy z sakiewki i otworzyła dłoń. Poczuła zbierającą się moc zaklęcia w palcach. Słowa popłynęły szybko i swobodnie.

– Z ziemi w proch, w ciemnościach się czaimy, proszę, wyślijcie księżniczkę z powrotem do snu krainy!

Rose otworzyła oczy.

Serce Wren zabiło mocniej, kiedy zdmuchnęła piasek z dłoni. Unosił się niczym świetliki o złotych skrzydłach, zanim rozpłynął się w nicość, zabierając ze sobą gwałtowne westchnienie księżniczki. Jej powieki się zamknęły i nieprzytomna opadła na poduszkę.

Wren zawiązała sakiewkę. Jej palce drżały. Zacisnęła je w pięść. To było naprawdę głupie, ten moment zawahania się. Wiedziała przecież, czego się spodziewać we wschodniej wieży. Od zawsze wiedziała, że ma siostrę bliźniaczkę. W końcu została wychowana w taki sposób, by kiedyś ukraść jej życie. Jednak widok Rose tak blisko, prawdziwej i żywej, nagle napełnił ją… cóż, uczuciem.

– Widziałeś jej oczy? – wyszeptała.

– Zielone jak szmaragdy. – Wzrok Shena błyszczał zbyt jasno w świetle księżyca. Patrzył na nią w ten charakterystyczny sposób, jakby mógł przeczytać każdy skrawek jej duszy. – Wszystko w porządku?

– W porządku. – Wren lekko się uśmiechnęła. – Musimy się pospieszyć. Daj mi linę. – Zaczęła ją rozplątywać. – Będę cię asekurować.

– Świetnie – powiedział Shen, odsuwając baldachim. – A ja uprowadzę twoją siostrę.

Wren przywiązała linę do najbliższego słupka łóżka, po czym wyrzuciła ją przez okno. Kiedy się odwróciła, Shen stał na środku pokoju z księżniczką przewieszoną przez ramię. Z niezwykłą ostrożnością wspiął się z powrotem na parapet. Gdy schodził z białej wieży, lina się napięła, a ciemne włosy Rose rozlewały się po jego plecach niczym wodorosty.

– Poczekaj! – syknęła Wren. Zdjęła płaszcz i rzuciła go przez okno. – Ta koszula nocna na nic się nie zda na pustyni.

Shen złapał go za klamrę, nawet się nie chwiejąc.

– A ja myślałem, że będziesz tą złą bliźniaczką.

Wren wystawiła język.

– Mam nadzieję, że da ci popalić.

– Powodzenia, Wren. Do zobaczenia na tronie. – Shen mrugnął i rozpłynął się w ciemności, pozostawiając po sobie tylko echo swoich słów.

Wren zabrała się do pracy. Zwinęła linę i zakopała ją pod stertą pościeli, która leżała poukładana na stoliku nocnym. Zdjęła ubranie do wspinaczki, zwinęła zabłocone spodnie oraz luźną koszulę i wepchnęła je pod łóżko. Sztylet schowała pod poduszkę.

W komodzie znalazła niebieską koszulę nocną, którą na siebie włożyła, rozkoszując się śliskim jedwabiem na skórze. Była trochę za duża w talii, a ramiączka na jej wąskich ramionach za luźne, ale koszula była czysta i luksusowo miękka.

Wren uśmiechnęła się z przekąsem. Do czasu, gdy księżyc znów będzie w pełni, będzie miała już dość tych luksusów. Wszystko, co musiała zrobić, to dotrwać niewykryta do swoich osiemnastych urodzin – do dnia długo oczekiwanej koronacji Rose. Wtedy zostanie królową – jedyną władczynią wyspy Eany. Dzięki temu będzie mogła zburzyć to królestwo i odbudować je tak, jak tylko jej się spodoba.

By było dokładnie takie jak kiedyś.

Gdy zostanie królową, Wren w końcu będzie mogła zemścić się na Oddechu Króla – na człowieku, który przez szaleńcze oddanie wobec Obrońcy zamordował jej rodziców osiemnaście lat temu. Już sam widok Willema Rathborne’a w ogrodzie różanym sprawił, że Wren zaświerzbiły palce. Nauczyła się jednak być cierpliwa. Najpierw zdobędzie koronę, a później się zemści.

Usiadła przy toaletce Rose i zaczęła przeglądać niezliczoną ilość słoiczków z pachnącymi olejkami oraz kremami o ostrym zapachu. Tyle perfum dla jednej księżniczki! Spoglądając w lustro, Wren rozplątała warkocz, a jej oczy błyszczały w ciemności jak szmaragdy. Jej usta były spierzchnięte, skóra usiana piegami narodzonymi ze słońca pustyni, a włosy przypominały ptasie gniazdo na czubku jej głowy.

– Hmm – mruknęła. – Nie do końca przypominam księżniczkę.

Wyjęła szczyptę piasku z sakiewki, zamknęła oczy i w myślach przywołała obraz Rose. Uniosła rękę i w ciszy rzuciła zaklęcie.

– Z ziemi w proch, z wytwornością i wdziękiem, proszę, obdarz mnie mojej siostry pięknem.

Piasek zniknął, zanim zdołał spaść na czubek jej głowy. Wren rozkoszowała się lekkim niczym piórko dotykiem swojej magii, jej delikatnym mrowieniem pod skórą. Patrzyła, jak policzki błyszczą, a opalona skóra pozbywa się piegów, zamieniając je w delikatnie różany rumieniec. Jej włosy zgęstniały, ciemne loki stały się dłuższe i piękniejsze, aż dosięgły jej talii.

Uśmiechnęła się z przekąsem do swojego lustrzanego odbicia.

– Witaj, księżniczko.

Wren obróciła dłonie i postanowiła zostawić na nich te szorstkie stwardnienia. Przypominały jej o smaganych wiatrem klifach Orthy i o czarownicach wzdłuż ich krawędzi, czekających na nowy świat. Świat, który babka Wren im obiecała.

Jakby przyzwany myślami o Banbie, złowrogi poryw wiatru wślizgnął się do środka i przewrócił butelkę perfum. Wren krzyknęła.

Rozległo się głośne pukanie do drzwi, a potem szorstki głos strażnika pałacowego.

– Czy wszystko w porządku, księżniczko Rose?

Wren zaklęła pod nosem.

– Wszystko dobrze, jak najbardziej, dziękuję! – zawołała, modląc się w duchu, by jej głos zabrzmiał podobnie do jej siostry. – Ten nieznośny wiatr! Po prostu chciałam zaczerpnąć świeżego powietrza.

Pospiesznie zamknęła okno, a oczy miała wbite w klamkę po drugiej stronie pokoju. Nie usłyszała jednak żadnego dźwięku, a wraz z ciszą zaczęło ogarniać ją uczucie ulgi. Wren oparła się o szybę.

– Dam sobie radę – napomniała się. – Urodziłam się, żeby to zrobić.

Wren spędziła całe życie, przygotowując się do zamiany. Pod czujnym okiem babki doskonaliła swoją magię na plażach Orthy, aż potrafiła rzucać skomplikowane zaklęcia niczym strzały. Spędziła długie godziny z Shenem, ćwicząc, w jaki sposób poruszać się ukradkiem, niepostrzeżenie, a także doskonaląc samoobronę. Nauczyła się wyczuwać, kiedy powinna uderzyć, a kiedy być cicho. Thea, żona Banby, przekazała Wren wiedzę na temat królewskiej etykiety. Wren nie była księżniczką, ale nauczyła się zachowywać jak jedna z nich. Jak trzymać język za zębami i powstrzymywać się od przeklinania, uśmiechać powściągliwie i stąpać wesoło, jak gdyby w ogóle nie miała zmartwień.

W końcu co w tym trudnego – udawać dziewczynę, która nigdy nie poznała życia poza murami pałacu?

Wren rzuciła się na łóżko z baldachimem i wylądowała twarzą w dół jak rozgwiazda. Zagrzebała się w poduszki, zanurzając się w cieple, które pozostawiła po sobie jej siostra. Mogłaby czuć się z tym dziwnie, gdyby jej krew nie tętniła z powodu udanej zamiany. Miała nadzieję, że Shen wydostał się stąd bezpiecznie i że duch Orthy Starcrest poprowadzi go do domu, do schronienia na zboczu klifu, który czarownice nazwały na jej cześć.

Wren obróciła się na bok i wsunęła dłoń pod poduszkę. Sztylet był chłodny w dotyku. Jej pociecha w tym obcym miejscu. Ponieważ miała go pod ręką, sen przyszedł szybko. Odpłynęła w ciemność i zostawiła za sobą wszystkie myśli o domu.

Rano będzie Rose Valhart, następczynią tronu Eany.

Słodką, nieskazitelną i niebezpieczną.

 

 

Rose nigdy nie słyszała dźwięków Niespokojnych Piasków. Nigdy nawet nie była poza stolicą Eshlinn. W rzadkich przypadkach, kiedy zapuszczała się poza złotą bramę pałacu Anadawn, zawsze towarzyszyli jej przyzwoitka i zastęp straży pałacowej podążający w pobliżu.

Księżniczka często jednak śniła o miejscach Eany, w których nigdy nie była. „Jestem Eaną, Eana jest mną” – szeptała przed snem, a jej myśli krążyły po odległych krainach jej królestwa. Nocą wyobrażała sobie, jak wędruje po białym piasku brzegiem Zatoki Kości, jak galopuje przez zielone niziny Errinwilde albo poznaje gwarne i tętniące życiem targowiska na południu, gdzie kramy są pełne dekadencko przyprawionych potraw oraz jaskrawych przypraw. Rose śniła także o pofalowanej pustyni Ganyeve i o słońcu górującym nad nią, które było niczym złota moneta. Mityczny szum jej piasków nigdy wcześniej nie był tak wyraźny.

W tym śnie czuła, jakby ją wołały. Jak gdyby nakłaniały, by się obudziła.

Otworzyła oczy, spodziewając się zobaczyć białe ściany swojej komnaty. Zamiast tego ujrzała jednak bursztynowe słońce wschodzące nad Ganyeve i usłyszała pieśń jej piasków dzwoniącą w uszach.

Nagle uświadomiła sobie coś jeszcze. Jej usta były spierzchnięte, a gardło suche. Ziarenka piasku znajdowały się w jej ustach i miała je też przyklejone do twarzy. Zamrugała jak szalona. Pewnie wciąż śni. Jak inaczej miała wyjaśnić to, że obudziła się na pustyni, na wpół zsuwając się z konia…?

Konia?

Panika zaczęła pulsować w ciele Rose w rytm tętentu końskich kopyt.

Zesztywniała, kiedy nagle coś innego stało się dla niej zatrważająco jasne.

Nie była sama.

Opierała się o twardą klatkę piersiową, która unosiła się i opadała w łagodnym rytmie. Jakieś ramię było luźno owinięte wokół jej talii i przytrzymywało ją w miejscu w taki sposób, by nie spadła. Zmusiła się, żeby nie zareagować od razu. Oddychała miarowo, próbując się uspokoić i spowolnić bijące serce.

Uspokój się! Jeśli teraz straci nad sobą panowanie, będzie po niej. Delikatnie poruszyła palcami. Dobrze, jej ręce nie były związane. Zerknęła na swoje nogi. Tam też nie było liny. Porywacz wyraźnie jej nie docenił. Cóż, czekała go niespodzianka. Rozejrzała się nerwowo, a jej umysł pracował jak szalony. Koń galopował szybko, ale piasek był miękki, a ona mogła wykorzystać element zaskoczenia, bo porywacz się tego nie spodziewał. Najlepiej uderzyć teraz, zanim ogarniający ją strach przejmie nad nią kontrolę.

Znajdź w sobie odwagę! Niech będzie twoim orężem.

Z przeraźliwym okrzykiem Rose mocno wbiła łokieć w porywacza i zeskoczyła z konia.

Dopiero gdy jej stopy dotknęły piasku, zdała sobie sprawę, że nie przemyślała tego planu, który obejmował tylko awaryjną ucieczkę z konia. Co najważniejsze, nie przewidziała też, że pustynny piasek będzie tak piekielnie gorący. Albo tego, że będzie boso. I w swojej koszuli nocnej.

– Palące gwiazdy! – zaklęła, przeskakując z nogi na nogę.

– To było zaskakująco imponujące – dobiegł głos ponad nią.

Rose się obróciła, by spojrzeć na swojego porywacza. Wyglądał olśniewająco, ubrany cały na czarno. Siedział na grzbiecie okazałego wierzchowca. Jego twarz była otoczona aureolą wschodzącego słońca i chociaż nie mogła rozróżnić jego rysów, było jasne, że to jakiś bandyta.

Zachowaj spokój – napomniała się w myślach, nawet gdy serce dudniło jej w uszach. Ilekroć Rose wyobrażała sobie w przeszłości możliwość własnego porwania, zawsze miała na sobie jedną ze swoich najbardziej zachwycających sukni. Nie zaś tę jedną z mniej lubianych koszul nocnych i płaszcz kogoś innego, który był szorstki i okropnie cuchnący. Nigdy nie podejrzewała też, że będzie tam aż tyle piasku.

Mimo to musiała szybko przejąć kontrolę nad sytuacją. Była księżniczką, chronioną przez wielkiego i szlachetnego Obrońcę. Nie spotka jej żadna krzywda. Rose powiedziała to sobie, prostując ramiona, a strach łomotał jej w piersi.

– Nie wiem, kim jesteś, ale żądam, żebyś natychmiast zabrał mnie z powrotem do mojego pałacu.

Porywacz wciąż bezczelnie się w nią wpatrywał. Koń cicho zarżał. Kropla potu spłynęła po nosie Rose. Skrzywiła się. Księżniczki nie powinny się pocić. Ale księżniczki nie powinny także przeskakiwać z nogi na nogę, przyłapane na prostackim tańcu.

– Natychmiast! Zabierz mnie z powrotem w tej chwili! – powiedziała mimo drżenia. Tupnęła nogą w gorący piasek. – Rozkazuję ci!

– O rany – mruknął bandyta, po czym zeskoczył z konia jednym płynnym ruchem i zrobił krok w jej stronę.

– Cofnij się! Mówię ci, nie podchodź! – Rose wzięła garść piasku, żeby w niego rzucić.

Bandyta westchnął i odgarnął włosy do tyłu. Rose po raz pierwszy wyraźnie ujrzała jego twarz. Miał ciemne oczy, uwydatnione kości policzkowe i szczękę, która wyglądała jak wykuta w kamieniu. Jego skóra była złociście opalona, a włosy miał czarne. Długie kosmyki zebrane z twarzy związał skórzaną przepaską. Teraz, kiedy podszedł bliżej, zdała sobie sprawę, że jest młodszy, niż początkowo zakładała. Mogliby być rówieśnikami.

To dodało jej pewności siebie. Mogła sobie z nim poradzić.

Rzuciła w niego garścią piasku.

– Dam ci ostatnią szansę. Padnij na kolana i okaż mi należyty szacunek. Daj mi swojego konia, żebym mogła wrócić do domu. Jeśli to zrobisz, uczynię wszystko, co w mojej mocy, by wymierzono ci lżejszą karę.

Bandyta nadal jej się przyglądał. Cóż za bezczelność! Z zadowoleniem przyjęła falę złości, która płynęła w jej żyłach. Lepiej być wściekłą niż przestraszoną. Wolała nie myśleć o tym, co musiałaby zrobić, gdyby jej nie posłuchał.

Odchrząknęła.

– I jeszcze… Musisz mi wskazać właściwy kierunek.

Bandyta miał czelność się zaśmiać, co jeszcze bardziej ją rozwścieczyło. Była księżniczką Rose Valhart i za jeden księżycowy cykl będzie koronowana na królową Eany. Nie była kimś, z kogo można się tak po prostu śmiać.

A jednak bandyta wciąż to robił.

Spojrzała na niego gniewnie.

– Życie ci niemiłe.

– Księżniczko – powiedział pobłażliwie. – Uklęknę, jeśli dzięki temu poczujesz się lepiej. Ale nie weźmiesz mojego konia. Burza jest taka jak ja: urodzona na pustyni i dzika. – Jego uśmiech ukazał dołeczek w prawym policzku. – Nie poradziłabyś sobie z nią.

Na policzki Rose wkradł się rumieniec, który nie miał nic wspólnego z gorącem pustyni.

– Jak śmiesz! Przekonasz się, że doskonale jeżdżę konno.

– Cóż, z pewnością genialnie sobie poradziłaś ze zsiadaniem.

Rose rozważała rzucenie w niego kolejnej garści piasku, ale ostatecznie się rozmyśliła. Wyglądało na to, że nie przyniosło to większego efektu. Szkoda, bo nie miała przy sobie żadnej innej broni.

– Przysięgam na Wielkiego Obrońcę, że z każdą minutą zwłoki twoja kara będzie gorsza. – Odrzuciła włosy i ściszyła głos, by ukryć drżenie. – I żądam, żebyś mi powiedział, kim jesteś.

Bandyta potarł szczękę i Rose już wiedziała, że tylko udaje wzięcie pod uwagę jej rozkazu.

– Twój powrót do pałacu zniweczyłby cel porywania cię z niego, więc zaproponuję ci kompromis. Moje imię. – Ukłonił się zamaszyście tak nisko, że jego czoło prawie dotknęło piasku. – Jestem Shen Lo.

Rose spojrzała na niego z góry.

– Czemu mnie porwałeś, Shenie Lo? Chcesz złota? Mogę dać ci złoto.

Wiedziała, że jest warta więcej niż ktokolwiek inny w kraju. Dużo więcej. W końcu była przyszłością Eany. Dlatego tak ściśle ją chroniono, cały czas pod okiem czujnych strażników. Choć najwyraźniej nie dość czujnych – pomyślała z goryczą. Teraz była całkiem sama na pustyni, tylko z Obrońcą, który nad nią czuwał.

Jeśli musiała kupić sobie wolność, zrobi to tutaj, i to szybko. Zanim wyruszą dalej w palącą Ganyeve.

– A więc, porywaczu? – zażądała odpowiedzi od bandyty, który przedstawił się jako Shen Lo. – Podaj swoją cenę.

Westchnął, prostując się.

– Nie chcę twoich pieniędzy, księżniczko. I nie podoba mi się określenie porywacz. Jestem bardziej wspólnikiem. Shen, pośrednik. Zajmuję się tylko dostarczeniem cię z punktu A do punktu B.

Rose starała się nie panikować, kiedy stało się zupełnie jasne, że nie mogła kupić sobie powrotu do domu. I tego, że nie miała do zaoferowania niczego w zamian za swoją wolność.

Nie pozwól, by zobaczył, że się boisz.

– A gdzie, powiedz, proszę, jest punkt B?

– Powiem ci, gdy tam dotrzemy – powiedział, a jego odpowiedź była zupełnie niepomocna.

– Dla kogo pracujesz? – naciskała Rose.

– Mamy długą drogę do pokonania i przed południem musimy przebyć jak najwięcej terenu – ciągnął, jakby jej nie słyszał. – Nie chcemy być na pustyni, gdy słońce będzie wysoko na niebie. Wtedy jest za gorąco nawet dla mnie. – Zmarszczył brwi, oceniając ją wzrokiem. – A ty już teraz ledwo trzymasz się na nogach.

– Trzymam się dobrze – wychrypiała Rose.

– Mimo wszystko musimy dotrzeć do Złotych Jaskiń przed południem.

– Jeśli nie zabierzesz mnie z powrotem, Oddech Króla mnie znajdzie – zagroziła. – Mam całą armię, która ma zapewnić mi bezpieczeństwo.

– Cóż, chyba nie bardzo znają się na swojej pracy – zauważył trafnie Shen. – Szczerze, liczyłem na większe wyzwanie.

– Kiedy mnie znajdą, a znajdą mnie na pewno, od razu cię zabiją – ciągnęła Rose. – Lepiej będzie, jeśli sam odwieziesz mnie z powrotem do pałacu. Wtedy Oddech Króla być może okaże ci łaskę.

Shen splunął na piasek.

– Ten wstrętny szczur może sobie zachować swoją łaskę. Dla niego nie będzie żadnej.

Rose zaczerpnęła gwałtownie powietrza.

– Uważaj, co mówisz! To jest twój Oddech Króla! Gdyby usłyszał, co powiedziałeś, odciąłby ci język. A ponieważ jest prawie jak mój ojciec, najpierw odciąłby ci głowę za to, że w ogóle ośmieliłeś się mnie porwać.

– Z mojego punktu widzenia to on bardziej przypomina porywacza. Czyż nie kontroluje każdego twojego ruchu? – Shen prychnął. – Powinnaś mi dziękować za zabranie cię z tej wieży, księżniczko.

Gniew Rose doszczętnie wypalił resztki strachu.

– Nie wiesz, o czym mówisz, bandyto. – Kropla potu spłynęła jej po skroni. Coraz trudniej było jej zachować zimną krew w tym przeklętym upale. – A ty najwyraźniej nic nie wiesz o cierpieniu, jakie na ciebie czeka, jeśli nie odeślesz mnie w tym momencie z powrotem do pałacu.

Oczy Shena błysnęły.

– Dziwię się, że w ogóle znasz to słowo: cierpienie. – Przez chwilę gniewnie na siebie spoglądali, a potem Shen westchnął. – Choć kłócenie się tutaj z tobą jest zabawne, mówiłem serio o słońcu w południe. Burza jest szybka, ale nie aż tak. Teraz wsiadaj z powrotem na konia.

Rose odsunęła się o krok od niego.

– Nie.

Wzniósł oczy do nieba.

– Będzie spała całą drogę, mówili. Jakie to dogodne, że kiedy księżniczka budzi się za wcześnie, i to o cały dzień, nie ma nikogo oprócz mnie, kto mógłby się nią zająć. – Odwrócił się z powrotem do Rose. – Nie każ mi cię gonić. To nie będzie przyjemne dla nikogo.

– Moi strażnicy po mnie przyjdą – powiedziała, nie poddając się. – Nie ruszę się stąd nawet na krok.

– Nikt po ciebie nie idzie. To akurat mogę ci zagwarantować.

Rose uderzyła pewność bijąca z jego ciemnych oczu. Po raz pierwszy, odkąd się obudziła, jej serce przeszyło przerażenie.

– Kłamiesz.

Shen do niej podszedł.

– Wracaj na konia, księżniczko.

– Spójrz tam! – Wskazała ponad jego ramieniem. – Tam jest mój Kapitan Gwardii. – Zaczęła machać.

Shen spojrzał za siebie, przeklinając, gdy niczego tam nie zobaczył.

– Nie wierzę, że się na to nabrałem.

Kiedy się odwrócił, Rose już pędziła w dół wydmy w swojej koszuli nocnej. Oczywiście nie miała planu, ale jej straże muszą być już blisko. Przecież nie mogli zawędrować zbyt daleko w głąb pustyni, prawda? I bez względu na to, co mówił bandyta, ludzie z pałacu i tak po nią przyjdą. Jeśli będzie trzeba, jej żołnierze przeczeszą każdy skrawek Eany wraz z psami tropiącymi. Wszystko, co musiała zrobić, to odwrócić uwagę bandyty do czasu ich przybycia.

– Rose! Zatrzymaj się! – Shen gonił ją pieszo, a jego koń patrzył na to zdezorientowany ze szczytu wydmy.

Rose biegła dalej, jej stopy zapadały się przy każdym kroku. Nabierała rozpędu – o wiele większego niż zamierzała – i kiedy nagle natrafiła na pochyłość w piasku, straciła równowagę.

Upadła twarzą w piasek.

Wyrwał się z niej nieprzystający damie jęk.

– Wstań – krzyczał Shen. – Szybko!

Z całą godnością, na jaką było ją stać, Rose uniosła głowę i wypluła piasek z ust.

– Wstawaj! – krzyknął gorączkowo Shen, pędząc w dół wydmy.

Rose go zignorowała. Jakiś złodziej, porywacz i pustynny bandyta nie będzie jej rozkazywał. Będzie się poruszać w takim tempie, w jakim będzie chciała. Wstała tak wolno i z taką gracją, jak tylko mogła, ale jej nogi były pokryte piaskiem i drżały. Bardzo.

Kiedy próbowała zachować równowagę, z narastającym przerażeniem zdała sobie sprawę, że to nie jej kolana były problemem. To sama wydma się trzęsła.

Serce podskoczyło jej do gardła.

– Ruchome piaski!

– To nie jest piasek! To krwisty żuk!

Rose wrzasnęła, kiedy wydma wokół niej zaczęła się osuwać. Ostre hebanowe szczypce przebiły się przez piasek, rozrzucając go wszędzie, i wtedy reszta stwora wyłoniła się z przerażającej ciemności. Był ogromny, z twardym skórzanym pancerzem i tuzinem patykowatych kończyn, które wydawały się małe w porównaniu z tymi strasznymi, błyszczącymi szczypcami.

Rose się potknęła.

Za nią bandyta poruszał się jak cień – szybciej niż ktokolwiek, kogo wcześniej widziała. Leciał w powietrzu, chwycił za sztylet ukryty w bucie i skierował go w górę, przeskoczył nad nią i wylądował tuż przed robalem.

– Kazałem ci wstać! – powiedział przez ramię. – Krwiste żuki słyszą bicie twojego serca. Czują twój pot i…

Żuk zaatakował. Shen uniknął uderzenia szczypiec, wykonując salto w tył. Rose zaparło dech, kiedy wylądował na głowie stwora i jednym gładkim ruchem wbił sztylet w mięsistą część między jego oczami. Pisk żuka rozdarł pustynne powietrze. Rose zakryła uszy, kiedy stwór miotał się ze złości, godząc szczypcami w Shena.

– Uważaj! – krzyknęła, choć było już za późno.

Szczypce przecięły Shenowi nogę. Skrzywił się, kiedy krew wytrysnęła, ale trzymał sztylet mocno, wbijając go głębiej w głowę żuka, aż w końcu wstrętna bestia upadła na piasek.

Rose niebezpiecznie zakręciło się w głowie i przez chwilę pomyślała, że może zemdleć.

– Jest martwy – odetchnęła. – Zabiłeś go.

Shen ześlizgnął się z żuka. Podczas walki spod koszuli nieznajomego wysunął się złoty łańcuszek. Zanim pospiesznie wetknął go z powrotem na miejsce, Rose zauważyła pierścień na jego końcu. Chłopak przez dłuższą chwilę oddychał ciężko, po czym wytarł sztylet o koszulę i wsunął go z powrotem do buta. Spojrzał na Rose.

– Nic ci się nie stało?

– N-nie. – Tym razem jednak nie udało jej się powstrzymać drżenia głosu. Myślała, że krwiste żuki to mityczne stwory z bajek, a nie przerażająco prawdziwe stworzenia, które mogły ją zabić. Jakież inne obrzydliwości ukrywały się tutaj, na pustyni? – A ty… Nic ci nie jest?

– Wszystko w porządku – powiedział szorstko.

Jej wzrok spoczął na otwartej ranie w jego nodze.

– W porządku – upierał się. – Musimy stąd spadać. Zaraz mogą tu nadejść inne krwiste żuki, a stwory, które z kolei lubią jeść krwiste żuki, poczują zapach tego zdechłego. – Zacisnął szczękę. – Zaufaj mi, księżniczko, nie chcemy walczyć z niczym, co żywi się krwistym żukiem.

Rose przełknęła ślinę.

– To coś mogło mnie zabić.

– Z łatwością.

– Ocaliłeś mi życie.

Shen zaśmiał się ochryple.

– Nie przypisuj mi tak wielkiej zasługi. Miałbym duże kłopoty, gdybyś zginęła przez krwistego żuka. Albo przez cokolwiek innego. – Podniósł palce do ust i zagwizdał tak głośno, że Rose się wzdrygnęła.

Burza zbiegła galopem w dół wydmy.

– Posłuchaj, księżniczko, nawet jeśli pałac kogoś po ciebie wysłał, żaden koń z Eshlinnu nie jest szybszy od Burzy. Nigdy nas nie dogonią. Jakbyś nie zauważyła, jesteśmy na środku pustyni.

Rose się rozejrzała, starając się wyszukać wzrokiem kształty na horyzoncie.

– To niemożliwe. Nikt nie przechodzi przez pustynię.

Pustynia Ganyeve leżała niczym zwinięty wąż pośrodku wyspy Eany – była równie zabójcza i niebezpieczna jak ukąszenie żmii. Jedynym sposobem, by ją przejść – przynajmniej w jednym kawałku – było wybranie zakurzonej Drogi Kerrcal, która ciągnęła się wzdłuż piasków, łącząc małe pustynne miasteczka z wioskami rybackimi na wybrzeżu. Żaden zdrowy na umyśle mieszkaniec Eany nie śniłby o przejściu przez serce pustyni. To była najpewniejsza droga prowadząca do szaleństwa lub śmierci. Zwykle do obu.

A jednak… w zasięgu jej wzroku nie było niczego i nikogo. Gdzie się podziała ta potężna wieża zegarowa w Gallanth, w wiosce wschodzącego słońca na wschodzie? Albo słynne ceglaste miasto Dearg? Nie mogła stąd dojrzeć nawet cienia Gór Mishnick. Te wszystkie miejsca, w których nigdy nie była, ale które zapisały się w jej pamięci, gdy studiowała mapy swojego kraju. Miejsca, które do niej należały. Miejsca, które obiecała sobie, że pewnego dnia odwiedzi. Kiedy będzie królową.

Teraz były tylko słońce, niebo i piasek.

I Shen Lo.

Uśmiechnął się z dumą.

– Urodziłem się na tej pustyni i przemierzyłem ją wiele razy, księżniczko. Znam ją jak własną kieszeń.

Rose spojrzała na bandytę w nowym świetle. Zawsze uczono ją, że niemożliwe jest, by przejść przez pustynię, a jednak przed nią stał ten nieznośny chłopak – niewiele starszy od niej – który twierdził, że to zrobił. Wiele razy. A co było jeszcze bardziej nie do pomyślenia, że robił to teraz. Razem z nią.

Jej zdziwienie przerodziło się w niepokój.

– Czego ode mnie chcesz, Shenie Lo?

Shen spojrzał jej w oczy, wpatrując się w nią bezczelnie w taki sposób, w jaki nikt wcześniej się nie ośmielił.

– Niczego.

Rose zmarszczyła czoło.

– Nie rozumiem…

– To zrozum – powiedział. – Obiecuję, że cię nie skrzywdzę. Czy możesz spróbować mi zaufać?

Przełknęła ślinę, przeklinając swoje wciąż drżące kończyny. Jeśli teraz z nim nie pójdzie, umrze na pustyni. Musiała pozostać przy życiu, dopóki nie będzie mogła uciec.

– Dobrze. Ale tylko na razie.

– Na razie mi wystarczy. – Shen ukląkł w piasku i zaoferował jej swoją nogę jako stopień.

Przeszła obok.

– Och, proszę. Wiem, jak wsiąść na konia – powiedziała, wskakując na grzbiet Burzy. Wylądowała zgrabnie, pochylając się do przodu i głaszcząc Burzę między uszami.

Shen usadowił się tuż za nią.

– Czy nie jest łatwiej, gdy się dogadujemy?

Jego oddech łaskotał ją w kark. Rose zesztywniała. W tym momencie złożyła sobie przysięgę: przeżyje to porwanie, a kiedy znów zasiądzie na tronie i odzyska władzę, sprawi, że ten bandyta za to zapłaci.

Shen owinął ramię wokół jej talii.

– Trzymaj się, księżniczko – powiedział, kiedy wyruszyli przez Niespokojne Piaski.

 

 

Długo po wschodzie słońca Wren obudziło pukanie do drzwi. Poderwała się z łóżka i otarła ślinę z brody. Zazwyczaj o świcie krzyk mew już przedzierałby się przez drżące w posadach ściany jej chaty, a dzieci z Orthy pukałyby do jej drzwi, wiedząc, że ma nosa do przygód. Jednak niebo nad Anadawn było ciche i to sprawiło, że zaspała. A niech to!

Słońce zalało pokój niczym ciepły syrop, gdy wyskoczyła z łóżka. Wren przelotnie przejrzała się w lustrze, by nabrać pewności, że jej zaklęcie z zeszłej nocy przetrwało, akurat gdy kobieta o okrągłej twarzy i z siwymi loczkami otworzyła drzwi i weszła tyłem do pokoju. Trzymała w ręku duży miedziany dzban.

– Dzień dobry, księżniczko Rose – powiedziała, spoglądając na nią błyszczącymi niebieskimi oczami. – To do ciebie niepodobne, żeby tak długo spać. Musiałaś mieć jakiś przyjemny sen.

Kurtyna w górę.

Wren odrzuciła włosy do tyłu i odchrząknęła.

– Och, bardzo przyjemny – zapiała. – Śniło mi się, że galopuję na dzikim czarnym koniu przez Niespokojne Piaski!

Stara kobieta zamrugała, a serce Wren zwolniło. Wydawało się, że upłynęły wieki, a jej los balansował na ostrzu noża. Wtedy służąca odchyliła głowę do tyłu i wybuchnęła chrapliwym śmiechem.

– Och, litości! Dla mnie brzmi jak koszmar. To słońce spaliłoby mnie żywcem! – Zachichotała do siebie, idąc przez sypialnię, a potem zniknęła za sklepionym przejściem w sąsiedniej komnacie służącej do kąpieli. – Za momencik przygotuję twoją kąpiel, kochanie.

Wren ogarnęło uczucie tryumfu i zachichotała jak beztroska księżniczka.

– Jak cudownie. Dziękuję… – Zamarła w pół słowa. Jej imię. Jak ona się, u licha, nazywa? Miała je na końcu języka, ale jej umysł był wciąż zamglony od snu. Myśl! Przed przybyciem tutaj nauczyła się wszystkich imion na pamięć, jak również opisu ludzi z najbliższego kręgu Rose, których będzie musiała oszukać, by dotrwać do koronacji. Recytowała je swojej babci czasami pięć razy w ciągu nocy. Czasami jeszcze częściej. Celeste? Nie. Cam? To kucharz. Och! To jest… – AGNES!

Agnes wychyliła głowę przez przejście.

– Co się stało, księżniczko? Czy to kolejny rzeczny pająk? – Zlustrowała gorączkowo podłogę. – Karaluch leśny? Zawołam po pomoc Emorego.

Wren odchrząknęła.

– Ja… Och, nie. Nie, wszystko w porządku. Chciałam tylko podziękować. – I nie potrzebuję mężczyzny, który by mnie ratował przed jakimś niegroźnym stworzeniem.

Twarz Agnes mówiła co innego. Odetchnęła z ulgą, po czym wróciła do przygotowywania kąpieli dla Wren, która wykorzystała ten moment, by schować sztylet wystający spod poduszki.

W myślach Wren widziała, jak babka posłała jej krzywe spojrzenie z powodu jej zachowania. Nieostrożna czarownica to martwa czarownica.

Kiedy Wren była małą dziewczynką w Orthie, codziennie pływała z młodą czarownicą o imieniu Lia. Też była Rzucającą Zaklęcia. Lia tak bardzo kochała morze, że Wren przez większość dni w porze lunchu musiała ciągnąć ją z powrotem na brzeg. A jednak pewnego poranka, kiedy Wren jeszcze spała, Lia użyła zaklęcia, żeby wyczarować sobie skrzela i zmienić się w merrow – legendarną syrenę. Popłynęła głęboko na dno oceanu i była tak przejęta dreszczykiem ekscytacji z powodu tego, że może pływać jak ryba, że zapomniała wrócić na powierzchnię, aby odnowić swoje zaklęcie. Kiedy morze w końcu wyrzuciło jej nabrzmiałe ciało na brzeg, Banba zostawiła je tam, aby słońce paliło je przez trzy dni i trzy noce. Miało to stanowić ostrzeżenie dla innych młodych czarownic.

Nieostrożna czarownica to martwa czarownica.

Wren nigdy o tym nie zapomni.

– Twoja kąpiel już jest gotowa i pełna bąbelków, księżniczko! – Agnes uśmiechnęła się do niej zza framugi drzwi. – Przyniosę twoje śniadanie, kiedy będziesz się kąpać. Jakieś specjalne życzenia tego poranka?

– Och… to, co zazwyczaj!

Wren zaczekała, aż Agnes wyjdzie, po czym zrzuciła z siebie koszulę nocną i zanurzyła się w wannie. Wydała z siebie pomruk zadowolenia. Woda była świetna, mydlana i rozkosznie ciepła, i tak inna od słonych ukąszeń oceanu. Jeśli to trzeba było robić każdego poranka, by być księżniczką Rose, to Wren z pewnością mogła do tego przywyknąć. Gdy przebiła już każdą bańkę i moczyła się tak długo, że jej palce się pomarszczyły, przywdziała jedwabny szlafrok i wyszła, by znaleźć ucztę czekającą na nią w sypialni. Zaśmiała się do siebie.

To było to, co Rose zazwyczaj jadła na śniadanie?

Jej siostra z pewnością miała gust.

Nie mówiąc już o apetycie.

Zdobione miski były pełne borówek i malin. Kiści winogron i granaty – smakowite i tryskające sokiem – zapraszały, by Wren pochłaniała je garściami. Następnie ujrzała talerz z grubo pokrojonymi kromkami żytniego chleba, ciepłymi i posmarowanymi grubą warstwą masła oraz świeżą marmoladą i polanymi miodem. Na stole był świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy, a także nieduża filiżanka czarnej kawy, tak mocnej, że Wren czuła, jak krąży w jej krwiobiegu.

Gdy po śniadaniu Wren poczuła, że za chwilę pęknie, otworzyła okno, witając poranną bryzę. Była późna wiosna i w stolicy Eshlinn, gdzie znajdował się biały pałac Anadawn, kwiaty były akurat w pełnym rozkwicie. Drzewa za murami pałacu kołysały się leniwie w porannym słońcu. Na zewnątrz na dziedzińcu złoty jastrząb rozpościerał swoje skrzydła w locie na szmaragdowozielonej fladze. Herb Eany powiewał nieustraszenie.

Wieki temu, na długo przed narodzinami Wren i zanim królestwo zostało skradzione czarownicom, na jastrzębiu frunęła postać kobiety. Jednak herb, podobnie jak wiele innych rzeczy w Eanie, został zmieniony na rozkaz Obrońcy. Tutaj ludzie wciąż go czcili. Był pierwszym z długiej linii śmiertelnych władców z rodu Valhart, których misją było najechanie na kraj czarownic. Misja ta ostatnimi czasy została ożywiona przez spiskującego Willema Rathborne’a – Oddech Króla, opiekuna i mentora Rose. Mężczyznę, którego dni były policzone.

Ale Wren miała większe powody do zmartwień.

Usiadła przy toaletce, by odnowić zaklęcie. Kolejna szczypta piasku Orthy i kilka starannie dobranych słów zapewnią jej wygląd Rose na resztę dnia. Spośród pięciu gałęzi magii tylko Rzucający Zaklęcia potrzebowali ziemi, by rzucić swój urok. Była to trudna sztuka, dlatego Wren używała rymów, by kierować swoimi zaklęciami. Wiedziała jednak, że pewnego dnia, po osiągnięciu wystarczającej wprawy, nie będzie już potrzebowała jakichkolwiek słów. Będą jej potrzebne tylko myśli.

Uzdrowiciele, tacy jak Thea, używali własnej energii do swojej sztuki. Wojownicy, jak Shen, rodzili się szybcy i swoją magię czerpali ze słońca. Nawałnice, takie jak Banba, tkały burze z włókien wiatru i mogły stworzyć morze ognia z pojedynczej iskry błyskawicy. Jasnowidzący zwracali się ku nocnemu niebu po swoje wizje – potrzebowali otwartej przestrzeni, w której mogli oglądać gwiezdne ptaki tworzące wzory przyszłości pośród gwiazd – choć ta sztuka była tak rzadka, że Wren nigdy nie poznała żadnego Jasnowidzącego.

Wren była uzdolnioną Rzucającą Zaklęcia, ale większość dzieciństwa spędziła na pragnieniu, by być Nawałnicą, podobnie jak Banba. Z biegiem czasu nauczyła się jednak, jak najlepiej wykorzystywać swoją sztukę. Akceptować nie tylko to, kim była, lecz również to, skąd pochodziła.

W końcu matka Wren była Rzucającą Zaklęcia. Wren dorastała, słuchając opowieści o Lillith Greenrock – prostej pałacowej ogrodniczce, która pewnego dnia zawędrowała do królewskiego ogrodu różanego, a niedługo potem do serca króla. I chociaż jej matka umarła w tym zimnym i wrogim miejscu z powodu tego, kim była, Wren cieszyła się, że nosi w sobie ten sam dar. Cieszyła się z tego, że w ogóle posiada jakąkolwiek magię.

Księżniczka Rose nie była przecież czarownicą. Nie odziedziczyła po Lillith niczego poza jej zielonymi oczami i łagodnym temperamentem. A przynajmniej Wren tak zawsze wyobrażała sobie swoją siostrę. Jak mogłaby być kimkolwiek innym, skoro dorastała rozpieszczona w swojej drogocennej wieży? Ze służbą przygotowującą jej kąpiel i kamerdynerami do pozbywania się pająków?! We Wren z pewnością nie było nic łagodnego. Była burzą zgotowaną przez Banbę, a kiedy korona Eany spocznie na jej głowie, wypędzi wspomnienie przeklętego Obrońcy i wszystkich tych, którzy go czcili.

Wren, świadoma upływającego czasu, przeszła przez pokój i otworzyła szafę siostry. Życie na Klifach Szepczącego Wiatru sprawiło, że suknie były w najlepszym wypadku niepraktyczne, a w najgorszym mogły być śmiertelną pułapką, ale teraz… przeglądając jedne z najwspanialszych sukien w całej Eanie, zawładnęła nią euforia dziecka bawiącego się w przebieranki.

Wybrała suknię z chabrowego jedwabiu, której gorset był finezyjnie wyhaftowany w białe kwiaty, akurat gdy wróciła Agnes. Starsza kobieta trajkotała, pomagając Wren się ubrać. I chociaż dziewczyna była zaskoczona, widząc, że jej siostra nawiązała taką życzliwą relację ze swoją służącą, nie mogła się skoncentrować na ani jednym słowie ich rozmowy. Skupiała się tylko na rozpaczliwym świście własnego oddechu, gdy tasiemki gorsetu coraz ciaśniej zaciskały się wokół jej talii. Czy jej siostra przechodziła przez te piekielne męki każdego dnia? Kiedy zostanie królową, Wren będzie musiała przedstawić cierpiącym w milczeniu arystokratkom Eany niewymyślny cud spodni.

Zaraz po wyjściu Agnes Wren wetknęła sztylet w gorset – na wszelki wypadek – a potem zabrała się do wybierania biżuterii. Rose miała wystarczającą liczbę bransoletek, żeby wysłać całą flotę na południowy kontynent i kupić kolejną za to, co zostanie. To było absurdalne! Gdyby Wren kiedykolwiek odważyła się założyć coś takiego w Orthie, zaraz przyleciałaby jakaś sroka, by ją porwać.

Kiedy Wren dojrzała majestatyczną złotą koronę, westchnęła z zachwytu. Była ułożona na osobnej poduszce w szklanej gablocie na samym szczycie szafy. Ściągnięcie jej z półki wymagało czterech podejść i konieczne było użycie stolika. Korona była onieśmielająca, ciężka i lśniąca, wykładana misternym sznurem szmaragdów. Zielonym i złotym – kolorami Eany.

Wren przymierzyła koronę, uśmiechając się do swojego odbicia w lustrze. Każda jej część lśniła, jakby gwiazda rozświetlała ją od środka.

– Naprawdę jestem klejnotem mojego królestwa – zanuciła.

Zaszeleściła swoją spódnicą, wachlując nią tam i z powrotem.

Szu, szu.

– Bijące serce Eany.

Szu, szu.

– I mogę nosić, co mi się tylko podoba.

Szu, szu.

– Piękne księżniczki tak właśnie robią.

– Wielkie nieba, księżniczko Rose! W imię wielkiego i szlachetnego Obrońcy, co ty robisz?

Wren zamarła w połowie obrotu. Żołądek jej podskoczył, gdy w wyobraźni ujrzała twarz Rathborne’a. Ale… nie. To nie był on. W lustrze widziała stojącego za nią niskiego, zagniewanego mężczyznę. Miał na sobie bordowy surdut, w którym ginęła niemal cała jego drobna postać, a obfita grzywa czarnych włosów idealnie pasowała do starannie przyciętych wąsów. Przyciskał do piersi zwój pergaminu i patrzył na nią z wyrazem tak skrajnego przerażenia, że wyglądał niczym postać na starym olejnym obrazie.

Poznała go od razu, to Chapman. Węszący i przemykający chyłkiem asystent Willema Rathborne’a, jego oczy i uszy w pałacu.

Wren obróciła się na obcasie buta, starając się powstrzymać wykwit nagłego rumieńca na szyi.

– Ach, Chapmanie. Dzień dobry – powiedziała promiennie. – Ja tylko… robiłam inwentaryzację moich wielu, wielu klejnotów.

Chapman zamachał rękoma w panice.

– Odłóż to! Królewska korona nie jest zabawką do przebieranek!

Wren zamarła. O nie. Włożyła przeklętą koronę koronacyjną! Na oczach ulubionego szpiega Rathborne’a! Gdyby Banba ją teraz widziała, wrzuciłaby ją do morza nagłym powiewem przywołanego huraganu.

Zdarła z głowy koronę tak szybko, że wyrwała sobie przy tym kępkę włosów.

– Upewniałam się tylko, że pasuje – powiedziała, odkładając ją na toaletkę. – Na szczęście pasuje!

Wąsy Chapmana drgnęły z dezaprobatą.

– To samo powiedziałaś ostatnim razem.

Wren starała się nie wyglądać na zaskoczoną. Skręciło ją w żołądku na samą myśl o tym, że jej siostra stała w tym samym miejscu i robiła dokładnie to samo. W jakiś sposób świadomość tego sprawiła, że Rose była teraz bardziej realna, a Wren nie lubiła myśleć o swojej siostrze w ten sposób – jako o osobie, a nie o przeszkodzie na drodze do tronu.

Odepchnęła ten obraz, zanim wzbudził w niej poczucie winy, i poprawiła włosy przed lustrem.

– Tak, cóż, lepiej się upewnić. Prawda, Chapmanie?

– Lepiej, żebyś uporządkowała swoje priorytety – fuknął. – Jesteś spóźniona na swoją popołudniową randkę!

Wren zamrugała.

– Moją… co?

– O Obrońco, nawet mi nie mów, że zapomniałaś! – zawołał Chapman. – Bardzo dobrze wiesz, jak ważne dla Oddechu Króla jest dotrzymywanie terminów. Już minęło południe!

– Jestem spóźniona – powiedziała powoli Wren. – Na randkę. Moją randkę. Tak. Oczywiście. – Odwróciła się od lustra, zachowując na twarzy wyraz idealnego spokoju. Randka była z pewnością nieoczekiwanym wydarzeniem, ale nie było to nic, z czym nie mogłaby sobie poradzić. – Ojej. Jak ten czas szybko mija!

– Być może obraziłaś czas w innym życiu – westchnął Chapman. – Zawsze zdajesz się być dwa kroki za nim. Czy mogę dodać, że to głównie ty nalegałaś na to, by zabiegać o względy księcia? – Chapman wyjął gęsie pióro zza ucha i przytknął je do kawałka pergaminu. – Wszystko jest tutaj, w harmonogramie!

Wren ledwo mogła przeczytać wpis, na który wskazywał.

 

12:00–13:00: księżniczka Rose i książę Ansel –

popołudniowa herbata w dolnych ogrodach.

 

Kim, u licha, jest książę Ansel?

Chapman cmoknął językiem.

– Czasami zastanawiam się, czy ty nie masz przypadkiem jakiegoś sita w tej swojej głowie. Przeglądaliśmy twój plan dnia zaledwie wczoraj. – Wyprowadził ją z pokoju. – Chodź już. Oddech Króla każe ściąć moją głowę, jeśli będziesz zwlekać choć chwilę dłużej.

Wren ugryzła się w język i podążyła za Chapmanem w dół krętymi kamiennymi schodami, a potem kolejnymi. Minęli prawdopodobnie tych samych strażników pałacowych o poważnym wyrazie twarzy, obok których wraz z Shenem przekradli się zeszłej nocy.

Wren przypominała sobie wszystkich książąt, których znała z okolicznych krajów, ale nie mogła sobie przypomnieć księcia Ansela.

– Dlaczego się tak marszczysz? – zapytał nerwowo Chapman. – Książę Ansel będzie chciał zobaczyć cię uśmiechniętą na waszej randce.

– Po prostu się denerwuję – powiedziała szybko Wren. – Bo co, jeśli książę Ansel mnie nie polubi? Co, jeśli wydam mu się nijaka? Albo rozpuszczona? Albo za bardzo wystrojona? Albo za mało? – Albo, nie wiem, CAŁKOWICIE INNĄ OSOBĄ?

Chapman lekceważąco machnął dłonią.

– Nonsens. Jesteś słynną pięknością Eany z niemałą fortuną przy duszy. A poza tym wasza pierwsza randka poszła raczej nieźle, prawda? Chociaż wciąż uważam, że powinnaś była mu pozwolić wygrać partię szachów. Nikt nie lubi osób, które się popisują.

Wren poczuła odrobinę szacunku wobec swojej siostry.

– Być może mój mózg nie jest jednak aż takim sitem.

Korytarz przed nimi przeszedł w sklepione marmurowe wejście, które prowadziło na rozległy dziedziniec. Chapman się od niej odwrócił, mamrocząc coś po drodze, ale Wren była zbyt oszołomiona, by wziąć udział w jego paplaninie. Szła, jakby unoszona na fali, po jasnych kamieniach tonących w kaskadzie złotego słońca.

Stał tam, czekając na nią na skraju ogrodu różanego.

Książę Ansel.

Wren otworzyła szeroko oczy. A niech to!

Ansel był przystojny.

Bycie Rose z minuty na minutę stawało się coraz bardziej przyjemne.

 

 

Z pustyni niespodziewanie wyrosła jasnozłota góra. Wyglądała zadziwiająco niezachwianie wśród wciąż zmieniających się ruchomych piasków i lśniła majestatycznie w południowym słońcu.

Była tak jasna, że Rose musiała zmrużyć oczy, ale ten widok sprawił, że poczuła się mile widziana. Jechali już od wielu godzin. Wiele mil piasku przerywanych jedynie falującymi wydmami. Nigdy nie była tak wyczerpana. Bolały ją uda, pulsowały plecy i była mokra od potu. Tak skupiła się na tym, żeby nie spaść z konia, który pędził przez pustynię, że nie pozwoliła sobie myśleć o tym, jak bardzo jest przerażona tym, co ją czeka.

Albo o tym, jak przestraszeni musieli być wszyscy w Anadawn. Aż za dobrze mogła sobie wyobrazić, jak bezwzględnie Willem będzie przesłuchiwał straże oraz jakie kary jej wymierzy. Kiedy tylko Oddech Króla wpadał w furię, całe Anadawn drżało. I ktoś zawsze za to płacił.

No i była jeszcze Celeste. Z pewnością wpadła w panikę! Na pewno sama podążyłaby za Rose, gdyby dano jej taką szansę, i prawdopodobnie lepiej od innych poradziłaby sobie z jej znalezieniem… Rose jednak nie mogła teraz myśleć o swojej najlepszej przyjaciółce. Albo o Anadawn. Nie mogła pozwolić sobie na to, żeby się rozkleić. Musiała się skupić i pozostać czujna.

Burza zatrzymała się u podnóża góry, gdzie cztery otwory prowadziły do wydrążonych w skale tuneli. Shen zeskoczył z konia i podał Rose rękę.

– Dam sobie radę – nalegała, ale gdy tylko jej bose stopy dotknęły parzącego piasku, kolana się pod nią ugięły.

Złapał ją, zanim upadła.

– Uważaj!

Rose posłała mu złowrogie spojrzenie.

– Czy zawsze mówisz do kobiet w taki sam sposób jak do swojego konia?

– Powinno ci to schlebiać. Nie ma na świecie nikogo, kogo szanowałbym bardziej niż Burzę. – Wzrok Shena się wyostrzył, a jego twarz nagle spoważniała. – Wyglądasz, jakbyś dostała słonecznej gorączki – powiedział, a Rose zamarła, gdy przycisnął wierzch dłoni do jej czoła. – Najpierw czoło robi się czerwone. – Przesunął palcem wzdłuż jej policzka, sprawiając, że oddech uwiązł jej w gardle. – A policzki robią się białe. – Opuścił rękę, powstrzymując się od przekleństwa. – Powinienem był się upewnić, że masz zakrytą twarz. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że tak mało czasu spędzałaś na słońcu.

Rose odsunęła się od niego.

– Nie jestem tak delikatna, jak ci się wydaje. Spędzam mnóstwo czasu na słońcu. Często przebywam w moich ogrodach.

– Mimo wszystko powinnaś napić się trochę wody. Chodź, w środku jest jej pełno.

W jaskiniach było cudownie chłodno. Światło, które przenikało od wejścia, rzucało migoczące refleksy na ściany, podczas gdy lśniąca, przejrzysta woda zebrała się w naturalną sadzawkę u ich stóp.

– Polecam pić z miejsca, które jest wyżej od tego, gdzie pije Burza – powiedział Shen, gdy klacz schyliła łeb i piła łapczywie z sadzawki.

Rose spojrzała na wodę z obrzydzeniem.

– Chcesz, żebym piła razem z twoim koniem? Używając do tego moich rąk?

Shen złożył dłonie i napił się łapczywie.

– Ta woda jest najczystsza w całej Eanie. Wypływa z Gór Mishnick, które są położone na północ od…

– Wiem, gdzie są Góry Mishnick – warknęła. – Należą do mnie.

– Tak jak i ta pustynia, ale wygląda na to, że nic o niej nie wiesz… – Shen zanurzył palce w wodzie, a później przeczesał nimi włosy, wygładzając niesforne kosmyki z twarzy. – To jest jedyna świeża woda w promieniu wielu mil, więc pij do dna albo umieraj, księżniczko. Wybór należy do ciebie.

Rose niechętnie podwinęła rękawy koszuli nocnej i opłukała dłonie w wodzie.

– Och! Jest taka zimna! – I smakowała bosko. Była chłodna, czysta i świeża, choć dziewczyna starała się nie okazać swojego zachwytu.

Shen ją uważnie obserwował.

– Przyznaj. Jest lepsza niż woda, którą pijesz w tym zatęchłym, starym pałacu.

– Brzmisz, jakbyś był tak samo dumny z tej wody, jak ze swojego konia.

Uśmiechnął się z przekąsem.

– Pustynny koń, pustynna woda, pustynny facet… Wszystko, co najlepsze w całej Eanie.

– Och, błagam.

Schylił się po kolejny łyk, a wzrok Rose przesunął się na ściany nad jego ramieniem. Były pokryte dziwnymi symbolami.

Zdusiła w sobie jęk.

– Znaki czarownic!

Była to zaledwie plątanina zgrupowanych razem linii i okręgów, ale Rose wiedziała, czym były naprawdę. Te same znaki splamiły ściany pałacu tej nocy, kiedy zamordowano jej rodziców. I chociaż dawno zostały zmyte z kamienia, czasami, kiedy poranne słońce zalewało pałac, mogła prześledzić cienie pozostawione przez atrament.

Próbowała nakłonić Shena, by się od nich odsunął.

– Cofnij się!

Kiedy się nie poruszył, skoczyła przed niego i uniosła ręce nad głowę. Wypełnił ją strach, gdy machała nimi w przód i w tył, a później zataczała koła, jednocześnie wydmuchując powietrze gwałtownymi podmuchami.

– Zniknijcie! Zniknijcie! Z woli Wielkiego Obrońcy, odejdźcie!

Kątem oka widziała, że Shen patrzy na nią z niepokojem.

– Co ty wyprawiasz?

Rose na chwilę przerwała rytuał, by na niego spojrzeć.

– Sugeruję, żebyś trzymał się za mną, jeśli wiesz, co dla ciebie dobre. Wszyscy w Eanie wiedzą, że w ten sposób można ustrzec się przed klątwą czarownicy.

Shen uniósł brew.

– Nie mogę powiedzieć, żebym kiedykolwiek słyszał o tym… środku zapobiegawczym.

– Cóż, w takim razie masz szczęście, że jesteś ze mną.

Rose znów zebrała się na odwagę i nadęła policzki. Zaczęła kołysać biodrami, a jej ręce wirowały szaleńczo nad głową. Jako że nigdy nie miała do czynienia z tak świeżymi znakami czarownic, nie mogła stwierdzić, czy to działa, czy nie, ale zaczęła odczuwać zawroty głowy i uznała to za dobry znak. Pragnęła, żeby Celeste tu była, i ta myśl ukłuła ją w serce. Ilekroć bowiem natknęły się w pałacu na wyblakłe znaki czarownic, odprawiały razem taniec, który miał je ochronić. Kręciły się, wirowały i chuchały, aż ich strach przemieniał się w śmiech. Ze swoją najlepszą przyjaciółką Rose czuła się odważna, jakby mogła stawić wszystkiemu czoła. Jakby mogła zrobić wszystko. Tyle że teraz Celeste była daleko od tych przeklętych pustynnych jaskiń, a co gorsza, Rose ochraniała nieznośnego bandytę, który wcale na to nie zasługiwał!

Shen okrążył ją z rękoma splecionymi za plecami.

– A więc jesteś przekonana, że ten taniec faktycznie działa? Widziałaś, żeby odstraszał czarownice?

– Oczywiście, że nie! Strażnicy nigdy nie pozwoliliby prawdziwej czarownicy się do mnie zbliżyć. – Rose wzdrygnęła się na samą myśl o tym. – Zabiliby ją na miejscu. Tak jak powinni.

Twarz Shena spochmurniała.

– A więc to prawda. Popierasz zabijanie czarownic?

Rose przestała tańczyć. Patrzyli na siebie bez zmrużenia powiek.

– Popieram ochronę mojego ludu.

Shen zacisnął usta.

– Powiedz mi, księżniczko, jak twoi imponująco kompetentni strażnicy rozpoznają te czarownice?

Rose zesztywniała, słysząc sarkazm w jego głosie, ale nie dała się temu zwieść.

– Powinieneś to wiedzieć. Wszyscy w Eanie uczą się, jak je rozpoznać. W większości są samotnikami. Często bez rodziny i przyjaciół. Boją się wody i nie mogą stać zbyt długo bezpośrednio na słońcu – powiedziała, przypominając sobie wszystkie rzeczy, których przez lata nauczyła się o czarownicach. – Prawda jest jednak taka, że jeśli po prostu obserwujesz czarownicę wystarczająco długo, to zawsze ujawni ci ona swoją sztukę. Ostatecznie nie mogą się oprzeć przyciąganiu własnej mrocznej magii. Zło zawsze wychodzi na jaw, prędzej czy później. Dlatego w Anadawn nawet podejrzenie o bycie czarownicą musi być czymś surowo karanym. Willem mówi, że to ważne, by dawać przykład, co pozwala przestrzec resztę z nich, by trzymały się z daleka.

– On tak mówi? – powiedział sucho Shen.

Rose ponownie zwróciła swój wzrok ku znakom czarownic.

– Kilka lat temu miałam szwaczkę, która przy pomiarach cały czas kłuła mnie igłami. Za pierwszym razem pomyślałam, że to wypadek. Za drugim zastanawiałam się, czy to nie nerwy sprawiają, że tak jej drżą palce. A za trzecim… Cóż, za trzecim razem, kiedy to się stało, nie miałam innego wyboru i zgłosiłam to Willemowi, a on potwierdził moje obawy.

Shen stał obok niej nieruchomo jak posąg.

– Czyli co?

– Że zbierała moją krew do jakichś czarów!

Bandyta nawet nie mrugnął.

– Czy została zabita?

Rose się zawahała.

– Nie. Ja… poprosiłam, żeby oszczędzono jej życie. Była taka młoda, przestraszona i cóż, nie byłam pewna… Nie chciała się do tego przyznać. Nawet kiedy Willem ją przesłuchiwał. – Zamknęła oczy, starając się odepchnąć okropne wspomnienie tego, jak jej skarga wymknęła się spod kontroli. Jak szybko Willem się do tego zabrał, do wymierzania sprawiedliwości, a jego opiekuńczość wobec niej pochłaniała go niczym ognie piekielne. – Taka kara… nie wydawała mi się odpowiednia.

– Wygląda na to, że mimo wszystko masz serce.

– Nie myl litości ze słabością – ostrzegła Rose w odpowiedzi na cień jego uśmiechu. – Willem kazał odciąć jej dłonie, żeby już nigdy nie mogła nikogo przekląć.

Jego uśmiech się rozpłynął.

– Ani zarobić na życie.

– To było konieczne, by ochronić mój lud. – Głos Rose zadrżał, gdy przypomniała sobie o tym, jak szlochała przy Celeste po wykonaniu rozkazu. Nawet teraz miała poczucie winy z powodu tego, co spotkało szwaczkę. – Obrońca nauczył nas, że magia należy do ziemi. Do Eany. Kiedy zagarniamy ją dla siebie, ziemia cierpi. Czarownicy są samolubni. Zależy im tylko na mocy i nie obchodzi ich to, kogo skrzywdzą, by ją zdobyć. Sprawiają, że plony się nie udają. To ich wina, że rzeki wylewają, a zatoki zamarzają.

Shen parsknął.

– To chyba raczej zasługa zimy.

Rose kontynuowała niezrażona:

– Kradną dzieci z ich łóżek. Przeklinają zakochanych. Zsyłają plagi na miasta oraz wsie. Są nikczemni, każdy z nich. – Odwróciła się z powrotem do ściany jaskini i wpatrywała się w symbole ze świeżą nienawiścią. – Pierwszym, co zrobię jako królowa, będzie dokończenie tego, co Wielki Obrońca rozpoczął tysiąc lat temu, kiedy po raz pierwszy postawił stopę w Eanie. Wkrótce czarownice i czarownicy będą tylko odległym wspomnieniem w tym kraju, a mój lud w końcu będzie mógł spać spokojnie, wiedząc, że jest bezpieczny. – Wskazała z wyrzutem na znaki, a strach podszedł jej do gardła, aż załamał jej się głos. – A ja nigdy nie będę musiała się martwić, że spotka mnie taki sam los jak moich rodziców.

– Przykro mi, że straciłaś ich w tak młodym wieku – powiedział Shen i odwrócił się z powrotem do sadzawki. Opłukał dłonie, starając się zetrzeć brud spod paznokci.

Rose spojrzała na niego z góry.