Błękit - Vincent Vin - ebook + książka

Błękit ebook

Vin Vincent

4,0

Opis

Błękit oceanu przynosi ukojenie zmęczonym oczom, wlewa spokój w serce i ucisza myśli rozpędzone hałasem wielkich miast. Powieściopisarz Ethan Clain w wyniku problemów osobistych trafia na jedną z egzotycznych wysp, gdzie obejmuje funkcję nauczyciela WF-u w amerykańskiej szkole. Musi nauczyć się nowego życia pozbawionego świateł San Francisco, gwarnych restauracji i wielkomiejskich wygód. Dodatkowo staje przed wyzwaniem pracy z nastolatkami, co okazuje się nie lada zadaniem.

Społeczność wyspiarska, wśród której przyszło mu mieszkać, jest mocno poróżniona wewnętrznym konfliktem między tradycją a nowoczesnością przyniesioną przez Amerykanów. Animozje przybierają na sile, są przekazywane młodszym pokoleniom, które toczą walkę w imieniu swoich rodziców. Z czasem sytuacja przybiera groźny obrót i trzeba opowiedzieć się po jednej ze stron.

Clain, początkowo wyobcowany i niemogący się wpasować do nowego otoczenia, z czasem zagłębia się w miejscową kulturę i język. Odkrywając znaczenie tradycji, wraca wspomnieniami do swoich korzeni i staje przed wyzwaniem przepracowania własnych traum. Podejmując walkę w imieniu innych, wkracza na drogę do odszukania siebie i własnego spokoju.

Notka o Autorze

Vincent Vin – awangardowy autor młodego pokolenia. Zadebiutował w 2019 roku opowiadaniem „Antykultura”. W 2021 roku nakładem Wydawnictwa Borgis ukazała się jego książka „Studnia Johna” – powieść społeczno-obyczajowa na pograniczu science-fiction i literatury grozy. Miłośnik amerykańskiej literatury, zwłaszcza prozy Francisca Scotta Fitzgeralda, Marka Twaina, Ernesta Hemingwaya i Trumana Capote. Pasjonat sportu, w szczególności boksu.

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 433

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
bookczystakartka

Dobrze spędzony czas

Rewelacyjnie napisana lecz bardzo trudna w odbiorze.
00

Popularność




Opieka redakcyjna

Agnieszka Gortat

Redaktor prowadzący

Monika Bronowicz-Hossain

Korekta

Agata Czaplarska, Agnieszka Wójtowicz-Zając

Opracowanie graficzne i skład

Marzena Jeziak

Projekt okładki

Gabriela Boska, Aleksandra Sobieraj

© Copyright by Autor 2023© Copyright by Borgis 2023

Wszelkie prawa zastrzeżone

Wydanie I

Warszawa 2023

ISBN 978-83-67642-24-8

ISBN (e-book) 978-83-67642-25-5

Wydawca

Borgis Sp. z o.o.ul. Ekologiczna 8 lok. 10302-798 [email protected]/borgis.wydawnictwowww.instagram.com/wydawnictwoborgis

Druk: Sowa Sp. z o.o.

Spis treści

Rozdział 1. Celny cios 7

Rozdział 2. Niebanalna propozycja 29

Rozdział 3. Niepokorny młodzieniec 51

Rozdział 4. Nagość 77

Rozdział 5. Oczy bez źrenic 109

Rozdział 6. Antap long Sado Gref 131

Rozdział 7. Czekoladowe muffiny 145

Rozdział 8. Złoty puchar ze skrzydłami 159

Rozdział 9. Pierwszy sparing 177

Rozdział 10. Kolejna wizyta 191

Rozdział 11. Przemiana 205

Rozdział 12. Biel 219

Rozdział 13. Spisek 239

Rozdział 14. Bez łez 261

Rozdział 15. Poczucie winy 283

Rozdział 16. Powrót Motlapa 303

Rozdział 17. Oko w oko z bestią 321

Rozdział 18. Ratunek 351

Rozdział 19. Jak pożegnać bohatera? 391

Rozdział 20. Przyjaźń warta tyle,co wspólnie przelana krew przyjaciół 413

Rozdział 21. Pożegnanie 447

Rozdział 1

Celny cios

– Spójrz, jak się rusza. Co za obrona, nie znam obecnie żadnego pięściarza, który byłby w stanie go trafić.

W ten właśnie sposób komentował przebieg pojedynku o pas mistrzowski chuderlawy siedemdziesięciolatek o niezwykle wyrazistej twarzy i błyskotliwych oczach. Gdyby nie był menadżerem pisarzy, jak to sam mawiał: teraźniejszych ludzi zdających się myśleć jako jedni z nielicznych w dzisiejszym świecie, pewno zostałby niezłym jak na zachodnie standardy aktorem; takim, który za przyjaciela miałby codzienne odurzanie się cholernymi narkotykami bądź upijanie się do nieprzytomności wysokogatunkową whisky – nałogi uskuteczniałby po dniu pełnym wrażeń na scenie, rzecz jasna.

Przedstawicielem „maści ludzkiej”, o jakiej zwykł pan Phillips mówić „umysły otwarte, pragnące odkrycia wszystkiego tego, co niepewne i zagmatwane”, był stojący obok niego tęgi mężczyzna. Szerokie barki, pociągła sylwetka i kawowy kolor włosów sprawiały, że uchodził w mniemaniu wielu kobiet za niebywałego przystojniaka.

Obecnie tkwili bez ruchu ściśnięci ludzką materią ekscytującą się popisami obu zawodników tańczących wokół siebie pomiędzy ringowymi linami. Chrupiąca zawartość tekturowego pudełka, którą Ethan Clain trzymał w dłoni, dziwnym trafem wędrowała do ust Phillipsa, człowieka sceptycznie podchodzącego do kwestii objadania się przetworzoną żywnością.

– Zabierz to ode mnie. Wiesz, że muszę dbać o linię. – Roześmiał się, wpychając do gardła kolejne pokłady serowych nachosów.

W umyśle Phillipsa nastąpiło przymusowe odtworzenie swojego rodzaju wbudowanej pamięci – dokładniej materiału dotyczącego dzisiejszego dnia w pracy. Jego biuro mieściło się przy jednym z ruchliwych skrzyżowań w San Francisco. Dzisiaj przejrzał dwie oferty przesłane przez różnorakie osobowości. Tak, na stronie internetowej jego firmy, fachowo zaprojektowanej przez znajomego informatyka, doczytać się było można, że tekst do ręki szanowna redakcja weźmie pod jednym warunkiem, mianowicie przysłania wraz z dziełem literackim wyczerpującego opisu dotychczasowych poczynań autora – zarówno jego osiągnięć artystycznych, jak i burzliwego życia prywatnego.

Dzisiejszego poranka wziął do ręki zapakowane w złotą folię stosy kartek, zapewne świeżych, doręczonych przed siódmą rano przez miejscowego listonosza, długobrodego Pete’a. Do przesyłki przylepiony był list z kolorowymi pieczęciami oznakowany przez pracownicę poczty z Los Angeles.

– Uuu, Los Angeles – zamruczał pod nosem, zerkając na pakunek znad okularów połówek. – Pamiętam te dziewczyny, które w tak beztroski sposób jeździły blisko oceanu na wrotkach. Miałem wtedy szczęście, że do miasta zbliżała się wichura, a ja mogłem przyglądać się falującym na wietrze spódniczkom.

Rozpakował list przy porannym słońcu zabarwiającym na ceglasto obskurne biuro, zastawione wzdłuż i wszerz tysiącami teczek oraz porozrzucanymi notatkami. Rozprostował kartkę, mrużąc paciorkowate oczy. Niepohamowana radość wtargnęłaby do jego serca, gdyby finalnie okazało się, że „dzieło literackie” czekające na ścięcie bądź zbawienie nie było wypocinami jednej z tych fircykowatych dam przemierzających piaszczystą plażę całymi słonecznymi popołudniami.

– Jakbym był co najmniej wróżką! Ha! – prychnął. – Dwadzieścia lat, opalone, wysportowane ciało i równie tęgi umysł! Nawet nie zapomniała dodać, że miewa chwile, kiedy jest zabawna! Doskonale. Ile to coś ma stron? Dwieście?! – Skierował swój wzrok na kosz obarczony setkami arkuszy; gdyby nie fakt, że stał w rogu ściany, wszystkie arkusze zapewne runęłyby z hukiem na ziemię. – Cóż, będę musiał dzisiaj zawalczyć z tą stertą śmieci – powiedział, rzucając romansidłem kalifornijskiej dwudziestolatki w stronę kubła.

Jeszcze przed południem ślęczał nad hasłem do redakcyjnej skrzynki e-mailowej. Wielokrotnie wpisywał je niepoprawnie, a wówczas jego twarz pokrywała się coraz większym rumieńcem. Może to sędziwy wiek zmusza ludzką pamięć do resetowania zbędnych informacji?

– Gdzieś o tym czytałem – wymamrotał niedbale. – Najprawdopodobniej w którymś z miesięczników komputerowych. To pudło pełne elektrycznych instalacji jest podobne do ludzkiego mózgu. Często się zawiesza i nie pracuje, jak należy.

Był zmuszony do sięgnięcia po skórzany dzienniczek upaćkany w wielu miejscach kawą. Pośród niezliczonych adresów mieszkań, skrzynek e-mailowych, imion i numerów telefonów odnalazł hasło zapisane pogrubioną czcionką „Anthony123” – remedium na powrót do codziennych czynności.

Po odczytaniu najnowszej wiadomości, której nadawcą był jegomość skryty pod pseudonimem „Wild Cow”, zwątpił we własne siły. Dzisiejszy dzień nie zalicza się do najłaskawszych.

– Wild Cow. Też mi pseudonim – warknął zgryźliwie, a potem nagłym kliknięciem skasował wiadomość ze skrzynki.

Wyłożył nogi przed siebie, wtulił się w gabinetowy fotel i skierował wzrok za okno, gdzie w oddali most o głębokiej, chwilami drażniącej oczy czerwieni migotał zabawnie w objęciach mlecznej chmury.

W tym samym czasie po Golden Gate, najbardziej rozpoznawalnym moście świata, spacerował wysoki mężczyzna, ten sam, który za godzin osiem miał spotkać się z Phillipsem przed wejściem na stadion. Pomimo ogólnego rozdrażnienia i ścisku żołądka na samą myśl o zgromadzeniach publicznych, nie mógł przepuścić okazji, by nie dopingować zawodników toczących bój o mistrzostwo świata wagi ciężkiej. Szary beton, po którym właśnie stąpał, był doskonałym odzwierciedleniem jego parszywego humoru. Wydawać by się mogło, że Ethan Clain jest człowiekiem spełnionym; poświadczać mogły o tym portfel o wystarczająco głębokim dnie i twarz sporadycznie goszcząca na okładkach szanujących się amerykańskich gazet. Ponadto zdarzyło mu się gościć w znanym show telewizyjnym i być oklaskiwanym przez wynajętą widownię. Czy sława, z jaką się zmagał, była owocem przypadku? Niekoniecznie. Wybitny pisarz młodego pokolenia ukazał światu niebywały talent już we wczesnym dzieciństwie. Dziś, mając lat nieco ponad trzydzieści, nadal czuł niedosyt młodzieńczych marzeń.

Kręte schody prowadzące na Golden Gate potrafiły zmusić człowieka do wyplucia płuc. Na całe szczęście w połowie wyczerpującej drogi na „szczyt” można było trafić do kawiarni i niewielkiego sklepiku, suto wypchanego klientami i pamiątkami nieustannie przewracanymi w ich turystycznych dłoniach. Któż mógłby pogardzić kubkiem gorącej i gorzkiej kawy, znajdując pretekst do krótkiego odpoczynku?

„Nie będę oszukiwać sam siebie”, pomyślał Ethan.

Odkąd jednoznacznie skończył ze sportem, jego życie, w szczególności na płaszczyźnie fizycznej, stało się denne. Niegdyś zgrabne ciało o nienagannej muskulaturze przeistoczyło się obecnie w dmuchaną lalkę, gotową wyzionąć ducha za sprawą konfliktu z cienką igłą. Sporadyczny wieczorny kielich wyparł potreningowe endorfiny, zostawiając w organizmie pewną zużytą już część niechętnie nastawioną do opuszczenia wygodnego ciała.

Mimo tego pokonywał stopnie schodów w zawrotnym tempie, przynajmniej na samym początku. Obraz wychudzonego chłopca wbiegającego na pozieleniałe wzgórze przemknął przed jego oczyma jak filmowa klatka. Nabrzmiałe wargi odpierające zaciekły atak zębów, które z powodu niewygody i obolałości spiętych nóg zaciskały się mimowolnie, to tylko skąpa esencja młodości Claina. Lśniące w słońcu krople słonego niczym morze potu. Walka do upadłego, bez względu na ucisk w gardle i niedowład kończyn. W końcu triumfalny upadek na szczycie, powolne umieranie w męczarniach na trawiastej powierzchni i niezakłamany uśmiech. Lata upływają, stanowiąc coraz to smakowitszą wyżerkę dla zachłannego robactwa; lenistwo zżera go od środka, jednocześnie nie dając mu zapomnieć o zamierzchłych osiągnięciach. Dziś wmówił sobie, że odczuwa niepokojące zmęczenie, jakby przyśpieszony puls i dudnienie serca były złowróżbnymi objawami zawału. Przerwał bieg, aby nasycić się kubkiem ciepłego napoju.

Kawiarnia świeciła pustkami, w przeciwieństwie do tłumnie odwiedzanego sklepiku z pamiątkami. Turyści, kręcący się wokół niskich lad wypełnionych po brzegi różnobarwnymi rupieciami, przywodzili na myśli egzotyczne ptactwo, przeskakujące euforycznie z gałązki na gałąź. Wtenczas pośród owej „natury” wypatrzył znajomą twarz. Wyjątkowo urocza kobieta stała w długiej kolejce do kasy. Jej przecudne, okrągłe oczy były bezbłędną repliką narządu wzroku ostatniej królowej hellenistycznego Egiptu, zaś przeciągnięte solidnie bordową szminką usta przyciągały uwagę bardziej aniżeli jaskrawe filary Golden Gate. Uśmiechała się promiennie do jednego z mężczyzn przebierających w ozdobnych filiżankach, co pewien czas odwracającego głowę w jej kierunku. Rzucony przez Margaret urok spowodował jego ubezwłasnowolnienie; koniec końców wspomniany jegomość nie mógł opanować bezwarunkowego odruchu zerknięcia przez ramię na urodziwą damę. Niebawem podszedł do niej z rozdziawioną szczęką, zapewne nieświadomy swojej nieudolności. Margaret od ośmiu lat była związana z Ethanem węzłem małżeńskim, w założeniach niedozwalającym na żadne kłamstwa.

„Sklep z pamiątkami? Co ona może tu do diabła robić? Powinna być w pracy. Chyba nie przyszła do sklepu z pamiątkami, żeby szczerzyć zęby do tego faceta?”, myślał gorączkowo Clain.

Sytuacja konfliktu z mężczyzną ostrzącym kły na jego piękną żonę mogłaby mieć miejsce co najwyżej w świecie równoległym. Przygnębiony codziennością, skulił brodę w ramionach i westchnął przygnębiająco. Od dłuższego czasu nie był sobą. Dawny wigor napędzający jego działanie zostawił na ringu, gdzie kiedyś regularnie dawał upust swoim emocjom. Brak weny twórczej, obojętność żony i przyjaciele, których nie był pewien. To wszystko składało się na niechęć do jakiegokolwiek działania.

Pokonywał dalszą część schodów, trzymając w ręku kartonowy kubeczek z kawą z białą, plastikową pokrywką. Gorący płyn kołysał się niespokojnie i podobny był w tym do szumiącego oceanu. Ethan Clain nie mógł odżegnać się od ponurej konstatacji – udzielił cichego przyzwolenia na podryw własnej ukochanej.

– Mogłem mu się przedstawić! Ciekawe, czy byłby równie zadowolony, gdybym dał mu do zrozumienia, że jestem jej mężem! – wykrzyczał, przyciągając tym samym wzrok przechodniów, którzy zamarli z przerażenia.

Wbrew ich opinii nie uciekł z psychiatryka. Dzięki wdrążającemu się do jego nozdrzy wilgotnemu powietrzu zdołał opanować niekulturalną złość; rozgrzane do czerwoności policzki poczęły przybierać barwę cukierkowego różu.

Grube stalowe rury, których obecnie dotykał wewnętrzną częścią dłoni, poczęstowały go upiornym chłodem, jakby słynny most wiszący był odizolowanym elementem krajobrazu San Francisco i nie uznawał braterskiej przyjaźni ze słoneczną materią. Pomimo że pogoda w centrum miasta była całkiem łaskawa, okolice potężnego obiektu art dèco okrywała ciężka mgła. Niesprzyjający fotografom wiatr zapędził mętne kłębowiska aż pod osamotnioną wyspę Alcatraz; czepliwe serie dudniących w uszach podmuchów zniechęcały turystów do wychylania głów poza barierki. Mimo tego Ethan skulił głowę i zatopił wzrok w wodzie. Usłyszał rytmiczne uderzenia spienionych fal o betonowy brzeg. Gdzieś w dole, nad powierzchnią wody roznosiły się entuzjastyczne okrzyki kitesurferów i windsurferów, zadowolonych z panujących na oceanie warunków pogodowych.

– I bęc – jęknął pan Phillips, zakrywając rękoma twarz. – Wiedziałem, że tak się to skończy.

– Co? – zdziwił się Ethan. – Jeszcze niedawno mówiłeś, że nie znasz pięściarza, który byłby w stanie go trafić!

– Teraz wiem, kto byłby w stanie go trafić. To ten gość, tamten pozdrawiający kibiców. Widzisz? – powiedział ochrypłym głosem, wychyliwszy jedno oko poza obręb dłoni i zerkając na zwycięskiego zawodnika salutującego w stronę kibiców.

W szybkim czasie przedostali się do samochodu zaparkowanego przed stadionem. Ludzkie ciała wylewały się głównym wyjściem, niczym pasta do zębów przygnieciona wojskowym traperem.

– Ruszaj! – rozkazał starzec, zapinając pasy bezpieczeństwa.

Zaraz po tym rozpoczął poszukiwania ulubionej stacji radiowej nadającej późną porą jazzowe przeboje z początku dwudziestego wieku.

– Wiesz, że nie lubię, jak ktoś przestawia radio w moim aucie? – warknął ponuro kierowca, a cienie latarni miejskich hulały po wnęce samochodu.

Gdyby nie wykonywany przez niego manewr wyprzedzania, zmieniłby stację radiową na bliższą jego sercu. Nowoczesna i udobruchana przez wszystkie obojętne uszy muzyka często towarzyszyła Clainowi podczas drogi. Nie wymagała od słuchacza zbyt wiele – działa to w obie strony.

Przyjaciel i zarazem wydawca oraz menadżer Ethana, Phillips, mieszkał samotnie w jednym z kolorowych domów z rzeźbionym wykuszem, czterema kolumnami wzorowanymi na stylu jońskim i zabytkowymi pilastrami stanowiącymi obramienie otworów okiennych, do których wdzierało się wieczorami zachodzące słońce. Fascynująca panorama na rozległą ulicę z pękatymi latarniami, port jachtowy z drewnianym pomostem, przydrożny targ ze świeżą rybą, gdzie w południe gromadził się tłum wygłodniałych klientów, to jedynie skromne namiastki oazy, pośród której przyszło mu żyć.

Staruszek wysiadł z samochodu, kurczowo trzymając się drzwi, ażeby nie upaść na twarde płyty chodnikowe. Jeszcze przez chwilę szperał w kieszeniach, przewracając w nich gąszcz niepotrzebnych rzeczy, takich jak maciupki notes, długopisy i wizytówki walające się tam od niepamiętnych czasów. Aż dziwne, że pasek od jego spodni zdołał dźwigać taki ciężar. W końcu znalazł klucze. Pożegnał przyjaciela skinieniem głową i zniknął w ciemnościach korytarza.

Siedzący bezczynnie za kierownicą Clain rozdzierał wzrokiem pustą ulicę. W aucie pachniało limonką, oklepanym zapachem renomowanej firmy od dziesięcioleci zajmującej się produkcją nasączonych tekturek. Zaciągnął się przez mocno pokiereszowany nos, a piekąca woń wypełniła jego dotychczasową pustkę w głowie.

– Margaret – szepnął cicho, a jego głos zjednał się z brzękiem radia wyciszonego do niemalże minimalnej głośności.

Przywołanie imienia ukochanej spowodowało na jego skórze wysiew chłodnych dreszczy. Nie bez przyczyny. Margaret uwielbiała zapach limonki i to ona kilkanaście dni temu zakupiła oraz własnoręcznie zawiesiła za lusterkiem niewielki kawałek cienkiego kartonu. Czekała go rozmowa. Nieunikniona. Przynajmniej w jego mniemaniu; chyba że zdołałby żyć z kobietą pod wspólnym dachem, jednocześnie nie przejawiając troski o jej dobro. O własnym może zapomnieć. Nie pamięta, kiedy ostatnio przeprowadzał z Margaret zdroworozsądkowy dialog. Ona, wiecznie zabiegana, pudrująca nos w odstępie czasowym co kilkanaście minut i spędzająca rozwlekłe poranki na suszeniu tonowanych włosów, wychodziła do pracy, kiedy Ethan jeszcze spał. Wracała późno, zmęczona i rozdrażniona; o wyprutych emocjach poświadczał język zwisający z jej brody, jak u psa pościgowego, który wrócił do bazy po udanym polowaniu. Kolacje jadała na mieście, telefon ładowała w samochodzie, była samowystarczalna. Jedynie suszarka w kształcie solidnego pistoletu, zresztą także z ciężkim do naciśnięcia spustem, trzymała ją blisko domu i nie pozwalała odejść. Niekiedy spali oddzielnie, innym razem dzielili małżeńskie łoże. Bywało tak, że dzwonili do siebie w ciągu dnia lub wysyłali pozdrowienia SMS-em. Chwile, gdy gawędzili żywiołowo o ważnych wydarzeniach z życia publicznego, a ich dialog przeradzał się w koleżeńską pogawędkę, już dawno przerodziły się w czas przeszły.

Złapał pokrętło i trzymając je zgrabnie w trzech palcach, kciukiem, wskazującym i serdecznym, zakręcił nim ostro w kierunku wschodnim. Zagrzmiały czysta perkusja i przyjemny warkot strun gitary elektrycznej. Niebawem dołączył do nich gładki głos, a mężczyzna wcisnął pedał gazu.

Apartament, w którym mieszkał, był jednym z wielu w północnej części miasta. Prostokątne bryły o czterech piętrach, usadowione nieopodal parku z wieloma piaszczystymi ścieżkami i gęstymi drzewami, połyskiwały posrebrzonym pyłem, jakby dobrotliwy księżyc rozsypywał nad nimi magiczny proch.

Dochodziła północ. Ethan minął bezszelestnie kuchnię i z przestrachem zajrzał do sypialni. Pośród lichego amarantowego poblasku nocnej lampki świecącej bez ustanku z okolic komody nie dostrzegł niczego niepokojącego. To znaczy, że jego ukochanej Margaret nie było w łóżku; starannie zasłana pościel, wczorajszy biustonosz i beżowe pończochy zaświadczały o całodobowej nieobecności mieszkanki wąskiego pokoiku. Cofnął się do salonu. Zdjął kurtkę oraz spodnie i zawiesił je na fotelu. Po chwili runął na sofę i zasnął w samotności, przykrywając się jedynie prowizoryczną, niemalże przezroczystą jak firanka, narzutą.

Srebrny glob przesunął się w górę, chcąc bacznie lustrować uśpione miasto; przyglądał się również narcystycznie własnemu odbiciu w spokojnej zatoce San Francisco. Wstydliwy format (och, tak, którykolwiek z nocnych spacerowiczów i ziewających taksówkarzy mógłby pomylić go z jednocentówką rzuconą pogardliwie w otchłań nocnego nieba) nadrabiał zadziornością i makiawelicznie odpędzał od siebie porowate chmury. Jakież to wdzięczne musiały być mu pobliskie Angel Island oraz Alcatraz Island; skąpane w jego pobrzasku, odsapywały przed kolejnymi tłumami wycieczkowiczów, przed ich spiżowymi podeszwami i niewrażliwymi na czyjeś zawstydzenie aparatami. Gdyby nie zasiane wzdłuż wybrzeża North Beach latarnie, pełniłby funkcję jedynego strażnika jasności górującego nad miastem. Zwą go dziś „niepotrzebnym”, choć jeszcze niedawno mówiono o nim „niezastąpiony”. Bywały jednak miejsca, przy których niezmiennie czynił wartę. Sportowa gablota w rogu ściany, należąca do Ethana, zwabiała go do siebie niczym pracowitą mrówkę do miodu z rozbitego słoja. Wisiała dumnie naprzeciw okna zasłoniętego beżową, organdynową firaną, zwykle tańczącą pod dyktando oceanicznego wicherka. Zachwycająca wszelkich gości odwiedzających mieszkanie młodego małżeństwa witryna zawierała liczne medale, statuetki, puchary i odznaczenia należące do gospodarza, w większości za pierwsze miejsca. Około stu wygranych walk amatorskich stoczonych na ringach w całych Stanach Zjednoczonych zebrały żniwa w postaci siniaków, opuchnięć i tak upragnionych niewielkich krążków – dowodów walki, potwornego cierpienia i w ostatecznym rozrachunku błogiego rozradowania. Nic więc dziwnego, że księżyc i wspomniane trofea łączyła więź. Bracia chwilowej adoracji i rozpaczliwego zapomnienia. Jedno konkretne trofeum, złoty puchar o rozległych skrzydłach spełniających rolę uchwytów, usadowiono na cienistym końcu górnej półki gabloty i celowo przykryto czerwono-niebieską chorągwią, tym samym skazując go na niepamięć. Wyjątkowy przedmiot, będący syntezą dwóch skrajnych wartości, przywracał w Ethanie wspomnienia tragicznych i zarazem ekscytujących przeżyć…

Słońce wstało, lecz nie wszystkim było dane napawać się jego powabnym pięknem. Przed południem kobaltowe chmury przyciągnięte przez zimne powietrze znad Oceanu Spokojnego przysłoniły całe miasto.

Wybudzony przez zgiełkliwe auta opuszczające osiedlowy parking, Ethan Clain ziewnął upiornie i zamlaskał ustami, jakby oczekując, że boska ręka wleje w jego suche gardło choć odrobinę butelkowanej wody. Odruchowo chwycił za telefon komórkowy. Kilka nieodebranych połączeń. Wszystkie od Phillipsa. Wstał z sofy i wyszedł na balkon, wykręcając po drodze numer do przyjaciela.

– Ethan? Ethan? Co się z tobą dzieje? Mówiłem ci, żebyś nie tracił czasu na spanie. Musisz jak najprędzej przyjechać do biura – gdakał Phillips, plując w słuchawkę.

Clain założył zieloną kurtkę oraz jeansowe spodnie i niechętnie opuścił mieszkanie.

Tymczasem w siedzibie wydawnictwa Golden Pen starszy mężczyzna odłożył swój sędziwy telefon i skierował wzrok na zdjęcie oparte o grube księgi spoczywające na rogu biurka. Chwycił niewinnie drżącą dłonią za skrawek fotografii. Czuł, jak obraz sprzed nosa przenika w głąb jego głowy i bezwiednie uruchamia wspomnienia sprzed dziesięciu lat. On i Ethan, nieco młodsi niż obecnie, ciut weselsi i obaj z proroczym błyskiem w oczach. Skazani na sukces. Gotowi na podbój amerykańskiego rynku książki. Phillips pamięta, jakby to było wczoraj, kiedy młodzieniec złożył na jego biurku rękopis przesiąknięty tuszem. Gładkie jak aksamit pismo; litery dostojnie zaokrąglone miejscami, jakby wzorowane na kaligraficznym kunszcie średniowiecznego mnicha. Każda z nich pisana oddzielnie – każdorazowo wkładano w nią żywe emocje. Któż by przypuszczał, że nieznany mu bliżej nastolatek okaże się pisarzem kompletnym, a porównywać go będą do najwybitniejszych postaci literackiego świata? Zdawał sobie sprawę, że Ethan doświadczył w życiu wiele złego i przekroczył próg jego wydawnictwa zaraz po tym, kiedy doznał największej porażki.

Drzwi roztwarły się gwałtownie, a mężczyzna wspominany przez wydawcę wtargnął do środka z posępną miną. Czy przypominał osobę uwiecznioną na zdjęciu? Poza kanciastymi zmarszczkami na czole i otumanionymi oczami był to ten sam przystojny młodzieniaszek.

– Cześć, Phillips – warknął ponuro i zasiadł niechlujnie na krześle przygotowanym dla gości lub przyszłych pisarzy.

Ostatnimi czasy niewiele osób miało przyjemność zasiadać naprzeciw właściciela, póki co, dobrze prosperującego Golden Pen. Pomimo cotygodniowej lawiny potencjalnych literackich „strzałów w dziesiątkę”, od dłuższego czasu wydawca odkładał zatwierdzenie jakiegokolwiek utworu.

– Mam nadzieję, że nasza rozmowa nie potrwa długo. Jestem ostatnio bardzo zajęty. A poza tym, mogłeś powiedzieć mi wczoraj…

Starszy jegomość spojrzał na niego znacząco.

– A więc czym się teraz zajmujesz? Czyżbyś przypadkiem rozpoczął pracę nad nową książką? Zaskocz mnie, Ethanie! Czekam na to od dłuższego czasu!

– Można tak powiedzieć… – wymamrotał lekceważąco Clain.

Obaj przez dłuższą chwilę wpatrywali się w siebie ze spokojem i zrozumieniem.

– Widzisz, mój drogi chłopcze, te sterty kartek pod koszem? – zaczął Phillips, po czym wstał z obrotowego fotela i zaczął spacerować wzdłuż ściany. – Jest koniec miesiąca, więc niedługo będę zmuszony wynieść je przed biuro. Zakładam, że niektóre z nich to dobre teksty. Kto wie, czy nie wyrzucę na śmietnik któregoś z przyszłych bestsellerów? A ta cuchnąca ciężarówka zawiezie je na koniec paskudnego świata. Wiesz, co będzie za miesiąc? Znowu róg tego pokoju zapełni się po sufit maszynopisami osób pragnących zostać twórcami. Tak. Oni chcą być tacy jak ty, Ethanie. Pragną rozgłosu, szacunku, to na pewno… ale przede wszystkim tworzą. Co prawda większość z nich nigdy nie dorośnie ci do pięt. Nie mają aż tak dużego wyczucia literackiego, a ich postacie są tak żywe, jak trupy moich przodków na pustynnym cmentarzysku w Nevadzie. Jeśli nie wydamy czegoś nowego, będę zmuszony zaprosić tu dwudziestoletnią, opaloną, wysportowaną, mądrą i zabawną dziewczynę z Los Angeles. Takie mieszanki podobno istnieją. No, w każdym razie, sprawdzę to. Jeśli jej książka nie przyczyni się do wystarczających zysków dla wydawnictwa, będę musiał zaprosić kolejnych autorów. I tak wpadnę w błędne koło, wydając średnie czytadełka. Do tej pory poświęcałem się tobie całym sobą. Starałem się, abyś miał wszystko, czego potrzebujesz. Jesteś moim najlepszym przyjacielem i nie możesz zapomnieć, że jesteśmy sobie potrzebni. Ty piszesz, ja wydaję. Ty nie musisz kochać nikogo, a wszyscy muszą kochać ciebie. Ty się nie wypaliłeś, Ethanie. Ty zwyczajnie zwątpiłeś w swoje zdolności.

– Ach – westchnął głęboko Clain. – Jesteś dla mnie ważny i nie musisz mi o tym przypominać. Dobrze wiem, ile ci zawdzięczam. Daj mi jeszcze trochę czasu. Znasz mnie. Nie mogę pisać, kiedy coś zaprząta moją głowę. Niedługo wszystko wyjaśnię i wezmę się do roboty.

Późne popołudnie. Czarny ford zaparkowany przy krawężniku zatłoczonej ulicy w centrum miasta wzbudzał podejrzenia lokajów hotelowych stojących na baczność przed obrotowymi drzwiami. Pomimo przyciemnionych szyb można było dostrzec w nim pasażera impulsywnie zerkającego w stronę szklanego biurowca. Jednak wszechobecny pęd odciągał uwagę pozostałych przechodniów; ludzie dreptali dźwięcznie po betonowych płytach chodnika, od czasu do czasu podnosząc głowę, aby w oddali uchwycić skrawek nieporuszonego oceanu. Tak, mogli wypatrzeć filigranową plamkę oceanicznego świata i na moment stracić dla niego głowę. Wskazówki zegara gnały ile sił w mechanizmie, podobnie jak uliczne światła, zataczając truistyczny „dzień świstaka”. Zielone, żółte, czerwone; tak bez końca. Auta przemierzały krótkie dystanse pomiędzy uliczkami zakończonymi skrzyżowaniami, niczym ławice rybek dyrygowane przez absurdalnego przywódcę. Pojazdy, których właściciele zajmowali się spożywaniem zapakowanych w folie kanapek bądź oglądaniem internetowej transmisji meczu bejsbolowego, były zazwyczaj szykanowane gromkimi klaksonami. Miasto tętniło życiem; takowe współistnienie gromadnych ludzi rozchodziło się wonią grilla w powietrzu. Rajskie zapachy unoszące się pomiędzy korytarzami utworzonymi z bloków, biurowców i kamienic zwiastowały nadciągającą porę wieczornego posiłku.

Niebawem nadszedł moment, kiedy spod topornego nadwozia forda buchnął siwy dym, a echo silnika odbiło się od okolicznych gmachów. Ruszył, a jego koła sunęły z wolna, jakby nabierały siły do długiej i wyczerpującej podróży. Srebrne felgi obracały się wokoło, tworząc optyczne złudzenie wijących się węży każdemu, kto spojrzał na nie przez dłuższą chwilę. Mężczyzna kierujący autem skulił głowę między szerokimi barkami, a oczy zakrył okrągłymi okularami przeciwsłonecznymi. Prowadził mechaniczny pojazd, lecz obecnie to nie droga stanowiła centrum jego zainteresowania. Wzrok Ethana Claina śledził przechodnia, a dokładniej urodziwą kobietę ubraną w beżową, obcisłą marynarkę oraz nienagannie dopasowaną spódnicę tego samego koloru. Dziewczyna nie namęczyła się chodem, ponieważ opuściwszy swoje miejsce pracy, czyli biuro, któremu z tak wielką uwagą przyglądał się zamaskowany Ethan, nie zdążyła przejść kilkunastu metrów, kiedy to weszła do pobliskiej restauracji. Wówczas ford zatrzymał się nieopodal lokalu. Chwilę potem kierowca wysiadł z auta i podbiegł do piramidalnego okna bistro o nazwie „Au Petit”. Na jego wyczerpanej twarzy pojawiły się skrajne emocje; wraz z upływem sekund oczy pisarza rozszerzyły się drapieżnie.

– Więc w taki sposób umilasz sobie czas po pracy?! – zagrzmiał tak donośnie, że restauracyjna szyba zadygotała.

Agresywnie chwycił za klamkę i wszedł do środka, skupiając na sobie uwagę gości restauracyjnych, majestatycznie konsumujących francuskie rogaliki z serem jako przystawkę przed daniem głównym – nadziewaną pieczenią z dziczyzny. Rozemocjonowane źrenice skupiły się na drugim stoliku po prawej stronie lokalu. Nie widział nikogo z wyjątkiem ulokowanej tam pary. Do rozchichotanej Margaret oraz zielonookiego mężczyzny z niedbałym zarostem na twarzy podszedł kelner w bordowym fraku. Wykwintnym ruchem przedramienia rozmieścił na stoliku kartę dań. Liczył na zacny napiwek, choć dopadały go pewne wątpliwości, czy aby na pewno obsługuje forsiastych klientów? Towarzysz czcigodnej damy z całą pewnością nie należał do grona zamożnych dżentelmenów. Przywodził na myśl pospolitego członka motocyklowego gremium charytatywnego. Świadczyły o tym skórzana, ćwiekowana kurtka z haftem róży i napisem „Red Roses”, brud za paznokciami oraz wiele innych charakterystycznych cech i zachowań, takich jak nagminne oblizywanie popękanych warg czy nieufność wobec kulturalnego pracownika „Au Petit”.

– Na co masz ochotę, kochany? – spytała rozmarzonym głosem kobieta, zaglądając do kilkustronicowej książeczki obszytej najprawdziwszą skórą.

– Na cokolwiek, Margaret. Chciałbym po prostu się najeść – zachrypiał jej towarzysz, nie odczuwszy potrzeby zajrzenia do karty.

Nie lubił tracić czasu, szczególnie gdy chodziło o rozpoznawanie literek zapisanych na kartce.

– Och, wybiorę coś specjalnego – odrzekła, cmokając ze szczęścia. – Może…

– Jak mogłaś mi to zrobić!? – usłyszała za plecami wzburzony głos.

Margaret zachłysnęła się powietrzem, jakby niewidzialna kula gorącej cieczy wpadła do jej gardła. Za chwilę kaszlnęła i rzekła nerwowym głosem:

– Ethan… nie wiem, co mam powiedzieć. Chciałam z tobą o tym porozmawiać, przy najbliższej okazji… ale, ale ostatnio ze sobą nie rozmawiamy. Tak mi przykro… Przepraszam… Że dowiadujesz się o tym w ten sposób.

Nim zdążyła wypowiedzieć ostatnie słowo, Clain wyrwał do przodu ciałem, skręcił tułów i wystrzelił potężny cios z prawej ręki wprost na szczękę domniemanego motocyklisty. Jedno bezbłędne trafienie zwaliło go z krzesła; z niebywałym łoskotem runął na lakierowaną posadzkę, a widzowie zamieszania wstrzymali oddechy. Niedługo po tym zrozpaczona Margaret uklękła przy kochanku. Potrząsanie bezwładnym ciałem nie przynosiło najmniejszego skutku.

– Mark, żyjesz?! Mark, odezwij się! Ludzie, zadzwońcie na pogotowie!

Rozdział 2

Niebanalna propozycja

Sytuacja Claina nie należała do najkorzystniejszych. Od dwudziestu dwóch godzin leżał bez ruchu na twardej niczym kamień, prześmierdłej pryczy wrzynającej się w kręgosłup. Zmoczone przez poprzedniego więźnia łóżko zalatywało chemicznym odorem, nienaturalnym na swój własny sposób: coś pomiędzy rozlanym wzburzeniem a ściekami płaczu wynikającymi z ubolewania za grzechy. Osadzony zliczał każdy odprysk farby na kapryśnym suficie, który co pewien czas kruszył się i opadał wprost na jego oczy.

– Przynajmniej mam czas na przemyślenie mojego pieprzonego życia – westchnął, próbując odnaleźć spokój ducha. Myśli rozwiane po wszystkich zakątkach głowy nie chciały z nim współpracować. – Może uda mi się zasnąć? – dodał, a następnie splunął pogardliwie na ziemię.

Żółtawa substancja, wystrzelona spod jego zaciśniętych ust, wzleciała pod sam sufit i spadła na ziemię z lekkim pacnięciem.

Pomimo zmęczenia nie zdołał zmrużyć oczu. Szczere uczucie, jakim darzył Margaret, kobietę trwającą u jego boku od wczesnych lat młodości, nagle przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. A może nigdy jej nie kochał?

– Wyparowało – zasyczał ze świstem, zarzucając ręce za głowę i tworząc z przedramion wygodną poduszkę. – Przestało istnieć. Tak po prostu. W jednej chwili – powiedział głosem, który wcale nie należał do niego.

Wtem usłyszał echo zrzędliwej mowy dochodzące z więziennego korytarza:

– Gdzie on jest? Dlaczego przebywa w tak paskudnych warunkach? – pytał służbę więzienną dramatycznym tonem Phillips. – Wypuść go natychmiast! No już! – zagroził strażnikowi i za moment stanął nad głową Claina. – Jak żeś tu trafił? To co mówią… wiesz, policja… to prawda? – Ścisnął obiema dłońmi połyskliwą kratę i zaczął nią szarpać, jakby co najmniej oplątywała szyję jego przyjaciela, nie pozwalając mu zaczerpnąć wdechu.

Tłusta dłoń policjanta powędrowała do pęku kluczy doczepionych do paska. Za chwilę obaj przyjaciele wpadli sobie w radosny uścisk.

– Dzięki Phillips. Zaczynałem się trochę nudzić…

W drodze powrotnej do domu Ethan Clain usłyszał wiele niepokojących słów.

– A więc tak – zaczął starzec, a jego powieki znikły pod strzechą krzaczastych brwi. Obaj zajmowali tylne siedzenie taksówki. – Mamy poważny problem. Policja nie chce, żeby awantura w centrum miasta uszła ci płazem. Błagałem ich o wyrozumiałość, przepraszałem sto razy, ale oni zdają się być nieugięci. Musimy uzbroić się w cierpliwość i pozwolić na działanie naszemu adwokatowi. I wiesz co? Dopiero teraz zaczynam cieszyć się z tego, że przestałeś pisać i nie jesteś na fali. Gdyby dziennikarzy interesowało twoje życie, bylibyśmy w poważnych tarapatach.

Adresat przykrych wiadomości jęknął posępnie i zawiesił wzrok na bocznej szybie auta. Pośród stada popielatych chmur wyłonił się rażący promień słońca, który ugodził go w oczy.

– Nigdy się mnie nie słuchasz – żachnął się Phillips, udając wielce obrażonego. – Nawet w tak błahej sprawie jak noszenie okularów przeciwsłonecznych. – Spojrzał ukradkiem na przyjaciela próbującego wytworzyć z dłoni daszek chroniący przed słońcem. – Nie wyciągasz żadnych wniosków. Nie uczysz się na błędach – dodał, wyciągając z bocznej kieszonki marynarki czarne wayfarery i umiejscawiając je na garbatym nosie. Trapezowe ramki okularów znacznie odstawały od sinych policzków; z całą pewnością nie były odpowiednio dopasowane do jego twarzy.

Kilka minut później zatrzymali się pod domem Ethana.

– Jesteś pewien, że chcesz tam teraz wracać? – zapytał z troską Phillips, na co młodszy mężczyzna przewrócił oczami i rozpiął pasy bezpieczeństwa. – A więc dobrze, jak sobie chcesz. Pamiętaj tylko, że zawsze możesz mnie odwiedzić. Będziesz mile widzianym gościem, nawet wtedy, gdy twoja wizyta przeciągnie się do kilku dni… I… i proszę cię, nie rób nic pochopnego. Musisz z nią najpierw szczerze porozmawiać.

W niedzielę Margaret zazwyczaj stroniła od wszelkiej pracy. Siedziała leniwie na sofie, oglądając wypożyczone wcześniej filmy; romantyczna tematyka kina powinna być pierwszym znakiem alarmującym dla Ethana.

„Zaraz, zaraz”, pomyślał Clain, zmierzając w stronę klatki schodowej. „Przecież ostatnimi czasy wychodziła w niedzielę. I to często. Nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby zapytać ją, dokąd idzie. Może nie mogła znieść mojej obojętności wobec jej filmowego gustu? Może szukała towarzystwa do oglądania romansideł?”

Wspinał się po schodach pełen nadziei, że wszystko wróci do normy. Winą za obecne okoliczności obarczył siebie. Czy słusznie? Nie miało to teraz większego znaczenia. Należało ratować związek, nawet za cenę samoupokorzenia. Otworzył drzwi do mieszkania i zawołał z progu:

– Kochanie, wiem, że to moja wina. Nie musisz się więcej zadręczać. Biorę to wszystko na siebie. Wybacz mi. Zaczniemy wszystko od początku, a ja będę starał się jak nigdy przedtem.

Doszedł do rozświetlonej dziennym światłem sypialni. Poczuł, jak krew uderza mu do głowy, a w uszach usłyszał głuche walenie. Widok dwóch rozłożonych walizek oraz sterty damskich ubrań to najczarniejszy scenariusz, jaki mógł sobie wyobrazić. Roztwarte na oścież puste szafy przypominały miejskie zaułki nocną porą – iluzoryczna posucha napawała zgrozą. Pomiędzy sypialnianym bałaganem kręciła się Margaret odziana w brzoskwiniowy szlafrok. Rulon na jej głowie utworzony z bawełnianego ręcznika przywodził na myśl indyjski turban. Najwidoczniej mocno się spieszyła, ponieważ nie dostrzegła obecności męża sterczącego w przejściu z osłupiałym wyrazem twarzy; niebawem ocucił go wicher, który załomotał w uchylone okno.

– Co ty robisz? – zapytał, a Margaret, usiłująca pobić rekord świata w szybkości pakowania odzieżowego dorobku życia w dwie walizki, wydała z siebie zduszony okrzyk przerażenia. – Odpowiedz – nalegał Ethan, sunąc wolnymi krokami do małżonki, która poczuwszy na karku ociężały oddech Claina, wyrecytowała nienawistnie:

– Nie zbliżaj się do mnie!

Wróciła do upychania zawartości walizek niedających już rady pomieścić w sobie większej ilości łachmanów.

– Wiesz, Ethan, już cię nie kocham – oznajmiła bez jakiegokolwiek uczuciowego zaangażowania w głosie. – Nie możemy dłużej się oszukiwać, że wszystko jest w porządku. Nawet ze sobą nie rozmawiamy, nie wspominając już o spaniu. Zmieniłeś się i wiesz co? Chyba się ciebie boję. Po twoim ostatnim wybryku nie mogę być pewna, że jesteś w pełni zrównoważonym mężczyzną. Wydajesz się być dziki, samolubny, zamknięty w sobie i na dodatek agresywny. Nie to, co Mark – urwała, zamyśliwszy się rozkosznie; jej policzki okryły się aksamitnym różem, jakby sama myśl o kochanku usprawniała krążenie krwi. – Poznałam go jakiś czas temu – wznowiła przemowę – i uwierz mi, że początkowo bardzo się przed nim broniłam. Ale uczucie, które między nami powstało, było zbyt silne, żeby zaprzeczać jego istnieniu. Nie chciałam cię zdradzić, Ethan. Przecież obiecałam być ci wierna. Miałam nadzieję, że kryzys w naszym związku jest tylko chwilowy. Kiedyś mieliśmy ogromne plany. Życie w Hollywood, podróże do odległych krajów. Ethan, czy ty to jeszcze pamiętasz? Co się z tobą stało? Jesteś gwiazdą kilku przebojów. I to ci wystarcza? Zatrzymałeś się w miejscu i nie chcesz ruszyć na przód. – Skarciła męża jadowitym spojrzeniem, jakby wszelkie niepowodzenia życia były bezpośrednio zależne od jego osoby.

Pochwyciła w ręce stos bielizny rozrzuconej na łóżku i upchnęła ją do torby.

– Na szczęście to nie mój problem – oświadczyła przemądrzałym głosem. – Podjęłam decyzję. Czekaj na pismo rozwodowe od mojego adwokata. A tymczasem pozwól mi w spokoju dokończyć pakowanie. Wyprowadzam się do Marka… Do biednego, poszkodowanego mężczyzny, którego brutalnie napadłeś. Leży w domu z opuchniętą twarzą! Jak ci nie wstyd, Ethanie?! Życie to nie ring. Powinieneś w końcu nauczyć się załatwiać sprawy w cywilizowany sposób.

Rozczarowany Clain bez słowa opuścił pokój; mieszane uczucia ściekły z jego głowy wprost do żołądka, gdzie po kilkusekundowym wirowaniu przeistoczyły się w odruch wymiotny. Dlaczego dopadł go zawód? Czy aby na pewno koniec związku z uszczypliwą Margaret był dla Claina najboleśniejszym przeżyciem, z jakim przyszło mu się zmierzyć dzisiejszego dnia? Może to jednak świadomość wybaczenia zdrady ciążyła na nim bardziej?

„Nie miałbym do siebie pretensji, gdybym po wyjściu z samochodu Phillipsa powiedział sobie głośno: To koniec. Zdrada przekreśla nasze małżeństwo”.

Przygnębienie towarzyszyło mu przez kilka następnych dni. Daremne usiłowanie skonstruowania na laptopie początkowych stron nowego dzieła literackiego, powieści o żądzy i zdradzie, przyniosło odwrotny od zamierzonego skutek. Nie był gotowy na rozgrzebywanie świeżych ran; tworzenie emocjonalnych zdań odzwierciedlających jego teraźniejszy nastrój jedynie pogłębiało depresyjne spojrzenie na świat. Gdyby tak zdołał przelać obecne myśli na kartkę papieru, stworzyłby kultowy utwór holujący za sobą rzeszę samobójców na skraj przepaści. Były specjalista od komedii przeplatanej nutą nieoczywistego romantyzmu zmienił drastycznie styl. Nie wystarczała mu powabna energia głównego bohatera do rozkochiwania w sobie coraz to piękniejszych niewiast.

„Kończę z tymi bzdurami”, pomyślał, siedząc bezczynnie przed ekranem laptopa i zastanawiając się nad treścią przyszłego dzieła. „Miłość to jedynie wytwór mojej zdewastowanej wyobraźni. Na próżno szukać jej w realnym świecie. Przebrzydłe kłamstwa”.

Oprócz powątpiewania w istnienie głębszych uczuć, takich jak miłość i troska o ukochaną osobę, Ethan Clain zajmował się także coraz poważniejszymi rozmyślaniami dotyczącymi zemsty na Marku.

– Główny bohater przysięgnie zemstę na odwiecznym wrogu, po drodze rozgromi dziesiątki jego poddanych, aż w końcu dopadnie go w najmniej oczekiwanym momencie. Staną naprzeciw siebie jak zaprawieni w bojach wojownicy. Obaj wyciągną bronie i wówczas… – przerwał, by złapać oddech.

Ułożył palce na klawiaturze w nadziei, iż będą mu posłuszne.

– Skoro miłość to całkowicie nierealne zjawisko, może poszczęści mi się w małej wojence?

Podjęcie decyzji o odnalezieniu Marka spadło na Claina jak grom z jasnego nieba. Ciążące na nim zarzuty pobicia wcale go nie zniechęciły do odbycia krótkiej pogawędki z bezczelnym jegomościem lubującym się w cudzych żonach. Tuż przed nadejściem godziny ósmej wieczorem założył ciemną bluzę z kapturem, zgasił światła w domu i trzasnął dosadnie drzwiami. Podczas rytmicznego zbiegania ze schodów wyciągnął komórkę i zadzwonił do starego kumpla, znawcy historii rock and rolla oraz mechanizmów napędowych motocykli. – Wiesz może, gdzie wieczorami przesiadują te ćwoki z Red Roses?

Nie otrzymał jednoznacznej odpowiedzi; dostał namiary na kilka miejscowych barów, gdzie prawdopodobnie spotykają się fanatycy dwóch kółek noszący na plecach barwy czerwonej róży.

Rozległy parking wraz z kilkoma motocyklami odbijającymi w chromowanych rurach wydechowych złocistą barwność księżyca przypominał betonową pustynię w akompaniamencie sennych wierzchowców. Cztery drewniane latarnie obdarowywały przedsionek baru rudym światłem.

– Mam co do tego miejsca dobre przeczucia – mruknął Clain, zostawiając samochód nieopodal głównego wejścia.

Leciwy pub z zapaskudzonym sidingiem był trzecim odwiedzonym przez niego lokalem. Zasłonięte krwistoczerwonymi żaluzjami okienka stanowiły niejako barierę ochronną przed niechcianymi gośćmi.

Wysokie, skórzane kowbojki, podziurawione dżinsy oraz wytarte kamizelki z haftem czerwonej róży to nieodzowne elementy ubioru bywalców tutejszego pubu. Nic dziwnego, że Ethan, minąwszy stoły bilardowe, przy których toczyli rozgrywkę podejrzani mężczyźni o niechlujnym zaroście, poczuł na sobie pogardliwe spojrzenia i usłyszał gorączkowe szepty.

– Szukam Marka – rzucił chłodno, kiedy tylko znalazł się nieopodal barmana obsługującego wytatuowanego mężczyznę.

– Marka, powiadasz? – powtórzył za nim drwiącym tonem pracownik pubu, nie odrywając wzroku od kufla, do którego przelewał jasnożółte piwo. – Siedzi przy stoliku w rogu – dodał, nalawszy trunek do pełna.

Ethan obrócił się na pięcie. Pośród wielu szpetnych twarzy odnalazł tę, z którą nie tak dawno przyszło mu się spotkać.

– A więc poproszę whisky z lodem – po raz drugi zwrócił się do jegomościa za barem.

– Już się robi – oświadczył sucho barman, a kąciki jego ust zadrżały.

Nie minęło kilka sekund, a kryształowa szklanka z grubym dnem została doszczętnie opróżniona.

– Zaczynamy – burknął Clain z szaleństwem w oczach i pomaszerował w kierunku upatrzonej ofiary.

Pomimo krótkiej odległości pomiędzy barem a stolikiem, przy którym ożywioną rozmowę prowadził aktualnie Mark, czas drogi przeciągał się niesłychanie. Czy Ethan miewał zastrzeżenia co do słuszności własnego planu? W żadnym wypadku. Nawet jeśli owoce wynaturzonej koncepcji okażą się trujące, szczęście wynikłe z podjęcia lekkomyślnego działania zgodnego z podszeptami serca wynagrodzą wszelki ból i niedogodności. W świetle dotychczasowych poczynań to, co zamierzał zrobić, było w zupełności do niego niepodobne; udowodnienie samemu sobie zdolności do przeistoczenia się w kogoś absolutnie niezważającego na normy i nakazy to miód na osowiałą duszę. Pożądanie drastycznej zmiany osobowości to jedno. Czyste szaleństwo związane ze wszczynaniem w pojedynkę bójki z całą bandą przeraźliwych motocyklistów to drugie. Rzucił im na stół pękatą szklankę po whisky.

– Co jest?! – krzyknęli jednocześnie wszyscy panowie, podskakując żywiołowo w górę.

Nienawistne łypnięcia wystrzeliły w kierunku agresora.

– Co ty tu robisz? – zdziwił się Mark, podwijając do góry rękawy swojej koszuli. – Może lepiej nie odpowiadaj. Nie mamy sobie czego wyjaśniać. Margaret potrzebuje prawdziwego mężczyzny, więc odpuść sobie. Chyba że chcesz stracić coś więcej niż tylko kobietę?

Zadziwiający spryt i szybkość Claina zaskoczyły grupkę gości siedzących w miejscu jak starożytne posągi. Ciosem zadanym z prawej ręki powalił pierwszego brodatego zawodnika z wydatnym brzuchem, który wyrżnął się w tył wprost na swojego kompana. Następne zwinne zejście w bok i atak lewym hakiem na wątrobę kolejnego z motocyklistów zwiększyły liczbę pojękujących ofiar padających ze świstem na podłogę. Niebawem pozostali klienci baru zebrali się wokoło zaistniałej bójki. Żadna ze stron konfliktu nie miała czasu na przemyślenie strategii. Około dziesięciu osób dało się ponieść werwie walki bez żadnych reguł. Jej kres nadszedł dopiero po tym, kiedy jeden z kryminalistów wyciągnął zza pasa rewolwer colt.

– Naprawdę tego chcesz? – wydyszał, wpatrując się w obezwładnioną ofiarę z odrazą.

Barman, do tej pory zmywający kufle po piwach i kątem oka przyglądający się niebezpiecznemu zajściu, zabrał głos:

– Znacie zasady, chłopaki. Żadnych morderstw i strzelanin w moim lokalu. Waszemu szefowi na pewno by to się nie spodobało.

Motocykliści ostudzili żądzę krwi. Rewolwerowiec przekręcił narzędzie z polerowanej stali nierdzewnej w dłoni tak, że teraz zamiast wystającej lufy z uścisków jego palców wynurzała się rękojeść wykonana z drewna orzechowego.

– Masz dzisiaj szczęście – stwierdził głosem pełnym zawodu, a następnie przyłoił z całej siły rewolwerowym uchwytem w twarz pokiereszowanego Ethana; mocne machnięcie z biodra nasuwało na myśl rolnika zbierającego kosą wczesnoletnie żniwa.

Clain ocknął się kilka godzin późnej w szpitalnym łóżku utytłanym bordową posoką. Intensywny ból w okolicach skroni nie pozwalał mu na otwarcie powiek; kilkaset wierteł umocowanych wokół jego czaszki rozpoczęło monotonną pracę.

– Proszę się nie ruszać – usłyszał damski głos stłumiony przez szum krążący mu w uszach. Doktor chwyciła go za głowę i zaświeciła w oczy rażącym, żółtym światłem. – Wszystko będzie dobrze. Trafił pan do nas nieprzytomny, z lekkim wstrząśnieniem mózgu, ale badanie głowy nie wykazuje żadnych wewnętrznych urazów. Może pan opuścić szpital, jednak wolelibyśmy, żeby przez kilka następnych godzin nie przebywał pan w samotności. Ma pan kogoś, kogo moglibyśmy prosić o szybkie przybycie i zabranie pana ze szpitala? Kogoś z rodziny?

Zanim poszkodowany pacjent zdołał otworzyć popękane usta, z końca sali zabrzmiał głos starego Phillipsa:

– Żony już nie ma, za to niezmiennie od kilkunastu lat posiada najlepszego pod słońcem przyjaciela.

Opuszczenie sali szpitalnej i odjechanie samochodem spod zapchanego parkingu wydawać by się mogło zbyt banalne, biorąc pod uwagę fakt czynnego udziału w szamotaninie. Nic dziwnego, że na korytarzu czekał na Claina policyjny oficer śledczy o kamiennej twarzy i piorunującym spojrzeniu. Spuchnięte wargi uczestnika awantury, a także problemy z utrzymaniem przez niego równowagi nie pozwalały mu na swobodę przepływu myśli oraz wypowiadania słów. Zdołał jednak opisać sytuację sprzed kilku godzin; pomimo ciężkiego oddechu, zatkanego nosa i smaku krwi w przełyku wyseplenił w kierunku policjanta kilka zwięzłych zdań, które miały poświadczać o przypadkowości zaistniałej bójki.

– Napiliśmy się whisky i w pewnym momencie wywiązała się bójka. Nie pamiętam szczegółów. To wszystko.

– Rozumiem, rozumiem – przytakiwał oficer śledczy, sporządzając notatkę flegmatycznym ruchem dłoni. – Według zeznań złożonych przez świadków jak i ofiar biorących czynny czy też bierny udział w bójce wynika, że to pan wszczął awanturę i pobił kilku klientów pubu. Będziemy wyjaśniać tę sprawę. Proszę przez najbliższy czas być dyspozycyjnym, nie wyjeżdżać z miasta i odbierać nasze telefony.

Na rozstrzygnięcie niefortunnego epizodu nie trzeba było długo czekać. Już po tygodniu skontaktowano się z Clainem i nakazano mu zjawić się w pobliskim biurze policji. Zarzuty wszczęcia bójki, pobicia czterech osób oraz zniszczenia prywatnego mienia to poważne oskarżenia, które nie będą mogły ujść mu płazem. Niebawem Ethan Clain miał odpowiedzieć za swoje czyny przed organem sądu.

Tymczasem dni płynęły z należytą monotonnością; jedynie posiwiali kapitanowie i załogi okrętów handlowych daliby radę wykazać zrozumienie wobec stanu psychicznego Claina.

– Nie przejmuj się, Ethanie – pocieszał przyjaciela Phillips, rozmawiając z nim przez telefon komórkowy.

– Wszystko mi jedno – odpowiedział rozmówca po drugiej stronie słuchawki.

– Może coś napiszesz i przy okazji zapomnisz o bożym świecie?

– Nie.

Phillips nie nalegał, aby jego podopieczny zabrał się do wytężonej pracy nad tekstem. Zdawał sobie sprawę z fatalnego położenia Ethana; z nieprzetartych nigdy wcześniej głębin ciężko będzie wydostać się na rozkwitającą powierzchnię.

– Ty chyba… chyba nie… – wyjąkał z podejrzeniem w głosie starzec.

Ostatnie słowo nie chciało przejść mu przez gardło, jakby wróżyło o kolejnych komplikacjach.

– Ethanie, chyba nie wróciłeś do alkoholu?

Osamotniony kapitan topił smutki w gorzkim trunku; ognistorudy napój wypalał delikatne ścianki przełyku. Prowizoryczna łajba, murowana oraz wyrastająca znad zielonkawej trawy i kamiennych chodników, nie mogła pójść na dno, niemniej obłąkany dowódca zawyrokował o jej samozagładzie. Wszędobylskie butelki zapełniające przestrzeń kapitańskiej kajuty, tudzież kapitańskiego mostka, dźwięczały dokuczliwie, jakby prowokowane przez niebłahe fale. Jednak dowódca wolał zawczasu zakrztusić się cierpkim płynem niż udźwignąć na barkach sromotną katastrofę zatonięcia.

Dzień poprzedzający feralną rozprawę sądową Phillips spędzał w biurze. Zwykle grzęznący bezczynnie na fotelu i rozkoszujący się smakiem trywialnych obowiązków, dzisiaj rozhisteryzowany krążył wokół bałaganu niczym jaskółka zapowiadająca deszcz. Wyczekiwał niecierpliwie pana Howarda, udobruchanego adwokata, który od wielu lat wyciągał go ze wszystkich opresji.

Pan Howard nie miał w zwyczaju spóźniać się na umówione wcześniej wizyty, ponieważ gryzłoby się to z jego nienagannymi manierami. Równo o godzinie dwunastej w południe zawitał do Golden Pen. Szczupły jegomość o wystających kościach policzkowych zapukał taktownie do drzwi, a następnie pociągnął finezyjnie za klamkę. Połyskliwy i szczudłowaty wąsik był jego niezaprzeczalnym atrybutem; po San Francisco chodziły plotki, że kruczoczarny zarost pod nosem rozsławia go bardziej niż chodnikowe rozprowadzanie wizytówek. Sam fakt dostojnego gładzenia go palcem, co często pan Howard czynił podczas licznych monologów przed publiką, wzbudzał wśród sądowniczego towarzystwa szczere zaufanie do jego osoby.

– Dzień dobry – powiedział nadętym głosem, z którym nie rozstawał się, odkąd tylko ukończył studia prawnicze.

Phillips odetchnął z ulgą, jakby wszystkie problemy świata miały za moment zniknąć jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Howard zawdzięczał sukces zawodowy własnemu nakładowi ciężkiej pracy oraz intrygującej osobowości; pasjonująca aura, jaką wokół siebie wytwarzał, rzutowała pozytywnie na zmarkotniałych klientów. Zdjął z ramion staromodny płaszcz i zawiesił go na wieszaku. Przyodziany jedynie w nieformalny garnitur w prążki z grubej tkaniny, mógł z wewnętrzną harmonią przystąpić do niezbędnych procedur.

– Skończyłem pracę nad przemową. Jest w pełni gotowa. Czy wybroni Claina? To się okażę – rzekł ze spokojem, otwierając teczkę i wyciągając z niej jednostronicowe przemówienie zapisane kaligraficznym pismem.

Wraz z odczytywaniem kolejnych linijek tekstu oczy Phillipsa rozszerzały się coraz bardziej.

– Cudne – osądził zwięźle wydawca, wysłuchawszy przemówienia. – Cudne i zarazem takie… takie… prawdziwe. – Zarzucił sympatyczne spojrzenie Howardowi, który usiłował stłumić mimowolny uśmiech. – Grunt to odpowiednio dobrać słowa. Wiedziałem, że można na pana liczyć. Jeśli uzbiera pan kiedyś ponad dwieście podobnych stronic, proszę przyjść z nimi do mnie. Byłbym chętny je wydać.

Godzinę później stali pod drzwiami Ethana Claina. Chcieli wspólnie przedyskutować taktykę na jutrzejszą rozprawę. Pukali długo, zanim gospodarz raczył podejść do judasza.

– Jeszcze was mi tutaj brakowało – usłyszeli zachrypnięty głos, a potem zgrzyt otwieranego zamka.

– No pięknie – powitał Ethana rozgoryczonym głosem starzec, potykając się w progu o puste butelki po wytrawnych winach.

Wraz z panem Howardem przeszli do głównego pokoju, gdzie stół przypominał mało atrakcyjne stoisko alkoholi z całego świata.

– Czy zdajesz sobie sprawę, że jutro walczysz o swoją przyszłość!? Grozi ci więzienie! Czy to do ciebie dociera!? – zatrajkotał Phillips, ukazując kły. – Chciałem dać ci odrobinę spokoju! Miałem nadzieję, że wszystko przemyślisz! Byłem w błędzie! Ty nie potrafisz rozsądnie myśleć! Mogłem cię po prostu pilnować jak małego dziecka!

Trzej mężczyźni zasiedli do wspólnej rozmowy przy małym stoliku nieopodal telewizora, ponieważ tylko ten nie dźwigał na sobie piętna szklanych butelek. Pomimo częstych czkań Ethana omówili wszystko skrupulatnie; przez blisko trzydzieści minut półprzytomny pisarz wysłuchiwał uwag dotyczących należytego zachowania w sądzie.

– Proponuję, żebyś zaraz spakował wszystkie swoje rzeczy i przenocował u mnie – powiedział na zakończenie Phillips nieco zirytowanym tonem. – Wybacz mi, ale nie mam zamiaru prowadzić cię jutro do sądu pod pachę. Dobrze wiesz, że nie znoszę smrodu alkoholu.

Pan Howard bez zastanowienia poparł wydawcę.

– Tak należy zrobić. Dla twojego dobra.

Noc nie była przychylna żadnemu z nich. Wbrew przyjętym normom, poczet zdesperowanej trójcy błagał pewną materię, dla każdego z nich inną, o wyrozumiałość i powodzenie. Pan Howard poddał się pod opiekę własnemu ego; dobitna wiara we własne umiejętności potrafiła zażegnać niepewność. Co innego Phillips, recytujący pod nosem prawieczne modlitwy, których nauczyła go bogobojna matka. Powierzenie losu wszechmogącemu Stwórcy było nadzwyczaj wygodne, zaś sporadyczne odmawianie pacierzy (ich natężenie było zależne od niekorzystnych okoliczności) okazywało się rajskim panaceum. Wielokrotnie podczas wymiany zdań z przyjaciółmi przy kielichu kwestionował twierdzenie, iż każda ludzka istota jest podatna na predestynację. „Szczera prośba potrafi zmienić bieg wydarzeń. Uwierzcie mi. Gdy nadchodzi kryzys, oddaję swój los w niepojęte dłonie Stwórcy” – miał w zwyczaju powtarzać. Kolejny z trzech mężczyzn przewracających się w łóżkach z boku na bok nie darzył afektem ani siebie, ani tym bardziej jakiegokolwiek bóstwa użytkującego odległe obszary kosmosu. Nie dawał wiary w boską ingerencję na ziemi. Dlaczego? Tłumaczył to w prosty i zrozumiały dla wszystkich sposób. Absolutny Bóg w swej doskonałości nie mógłby naumyślnie kierować cierpień na lud stworzony na własne podobieństwo. Chyba że pojmujemy słowo „doskonałość” w całkowicie błędny sposób. Z drugiej zaś strony nie był przekonany, czy aby na pewno światem rządzi przypadek; swoje wątpliwości na temat zgubnego losu wplótł pomiędzy bohaterów romantycznej komedii wydanej kilka lat temu (z olbrzymim sukcesem!). Tak też Ethan skazany był wyłącznie na samego siebie, w tej dobrej i złej odsłonie. Jego porozdzierane serce wystawione na truistyczną pustkę pompowało rutyniarsko krew, kiedy to filar duchowości pana Howarda, choć w pewnym sensie także opustoszały, dzięki narcyzmowi przybierał kształty obfitujące w pożądliwość oddechu i życia. Ethan gotów był paść na kolana; czołgałby się na nich aż do utraty tchu. Zjawiskowy prawnik nie zniżyłby się do poziomu przyklęknięcia. Wykonanie tej czynności zaszkodziłoby uszytym na miarę spodniom, które mogłyby zostać wypchane na wysokości kolan.

Nieśpiesznie nadchodzący świt roztoczył blask nad oceanicznym horyzontem. Zaraz po tym okrył wieżowiec Transamerica Pyramid słonecznymi iskierkami, jakby kokieteryjną suknią balową. Gdy zaś objął swą powabną naturą caluteńkie miasto, szanowny adwokat Howard przybył pod murowany budynek otoczony rzymskimi kolumnami. Wyczekiwał spotkania z klientami; nerwowo pociągał nosem, a nienaturalnie wyprostowana sylwetka pleców poświadczała o spięciu mięśni.

– Och, nareszcie jesteście – powitał sucho Phillipsa i Ethana.

Eleganccy panowie podali sobie dłonie i bez zbędnych pogaduszek ruszyli ku wejściu do sądu stanowego.

Przebieg rozprawy cechował się niebywałym napięciem, tak gęstym, że aż dało się wyczuć jego smak. Koniec końców pan Howard, adwokacina o nieposzlakowanej reputacji, dowiódł, że jest warty każdego dolara. Odkopał filary z głębokiego gruntu, a następnie z niebywałą starannością, którą można było przypisać wykwalifikowanemu archeologowi, oczyścił je ze wszelkiej skazy. Filarem był Ethan, skazą jego niecne uczynki, rzecz jasna. Końcowa mowa obrończa wprawiła publikę w istne osłupienie. Sam Phillips, uczestniczący w rozprawie jako widz, uronił kilka tęgich łez; magia głosu Howarda oraz aktorska gestykulacja zasługiwały na wyróżnienie w postaci nominacji do Oscara.

– Skazuję Ethana Claina na prace społeczne! – zagrzmiał wysoki sąd.

Dalsza część wyroku dotyczyła czasu odbywania kary; miał być on uzależniony od owoców działalności oskarżonego.

– Pan Ethan Clain ma tydzień na znalezienie sobie zajęcia, które zadośćuczyni wyrządzone przez niego krzywdy. W przeciwnym razie to wysoki sąd przydzieli losową pracę społeczną – poinformował sędzia z wyższością w głosie, a Ethan poczuł, jak coś wielkiego i bardzo ciężkiego osunęło się z jego piersi do brzucha.

A co, jeśli przez następne miesiące zmuszony będzie zamiatać śródmiejskie ulice oraz chodniki?

Phillips nie krył swojej euforii. Stokroć dziękował panu Howardowi i równie mocno gratulował Ethanowi.

– Dostałeś drugą szansę! – wzniósł radosny okrzyk, obejmując serdecznie przyjaciela oczyszczonego z zarzutów. – To tylko głupie prace społeczne. Nie przejmuj się tym. Najważniejsze, że nie pójdziesz siedzieć ani nie będziesz musiał wykładać pieniędzy na odszkodowanie – skończywszy obściskiwać Ethana, wygładził jego pogniecioną marynarkę. – Nie oszukujmy się, mój drogi chłopcze – dodał nieco sposępniałym tonem. – Dawno niczego nie wydałeś. Twoje oszczędności są coraz skromniejsze. Powinieneś jak najszybciej wrócić do pracy i spróbować stworzyć coś nowego. Nie oczekuję, że od razu napiszesz tekst dorównujący twoim dotychczasowym dziełom – urwał, spostrzegłszy pustkę w oczach rozmówcy. – Dam ci trochę czas na ochłonięcie i przemyślenie swojego życia. Kiedy skończysz prace społeczne, chciałbym zobaczyć cię w swoim biurze z pierwszymi fragmentami powieści. Kto wie, czy po zakończeniu kary nie staniesz się nowym człowiekiem?

Pierwszoplanowy bohater „sądowej bitwy” nie wykazywał oznak triumfu. Choć w głębi duszy odczuł znaczną ulgę, niemiarodajna co do występków kara w żaden sposób nie skorygowała jego poglądu na szarą rzeczywistość. Na pierwszy plan rozpaczy wysuwała się domowa samotność, której obiecał sobie nigdy nie doświadczyć.

Kilka dni później wydawca przedstawił Clainowi niezwykle ciekawą propozycję bezpośrednio związaną z wyrokiem, jaki obaj usłyszeli w sądzie. Oferta pracy społecznej pochodziła od dalekiego znajomego Phillipsa, niejakiego pana Mitchella. Zacznijmy jednak od początku. Nasz wydawca gnał nieroztropnie chodnikiem nieopodal biura Golden Pen, kiedy na drodze stanął mu jego dawny i dużo mniejszy wzrostem kolega. Nie bacząc na naglący czas, rozpoczął pogawędkę, która niebawem zamieniła się w rozmowę przy kawie w pobliskiej kawiarni. Mitchell od wielu lat zajmował dyrektorskie stanowiska w oświacie, przede wszystkim w szkołach podstawowych. Jak wynikało z rozmowy, od dłuższego czasu prowadził placówkę edukacyjną dla dzieci, jak sam to ujął, nieopodal „błękitnej przystani”. Z kolejnej części dialogu Phillips dowiedział się, że jego znajomy znalazł się w San Francisco przejazdem i za dwa dni wraca do swoich codziennych obowiązków, czyli zarządzania szkolną placówką oddaloną od granic USA tysiące mil. Kiedy tak Phillips uważnie wsłuchiwał się w słowa wypowiadane przez Mitchella, przyszedł mu do głowy pewien błyskotliwy pomysł:

– Nie potrzebujesz może kogoś do pracy?

I tak oto, usłyszawszy pozytywną odpowiedź, zainicjował fenomenalną przemowę wychwalającą Ethana Claina, mającego wkrótce rozpocząć pracę na stanowisku nauczyciela wychowania fizycznego tamtejszej młodzieży.