Biografia X - Lacey Catherine - ebook + książka

Biografia X ebook

Lacey Catherine

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 530

Data ważności licencji: 3/2/2028

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dotychczas ukazały się m.in.:

Melissa Broder, Ryby

Yaa Gyasi, Poza królestwo

Hila Blum, Jak kochać własną córkę

Monica Isakstuen, Bądź dobra dla zwierząt

William Brewer, Czerwona strzała

Nadifa Mohamed, Szczęśliwcy

Jim Lewis, Duchy Nowego Jorku

Elizabeth Wetmore, Walentynka

Claire Vaye Watkins, Kocham cię, ale wybieram ciemność

Miriam Toews, Z ogniem

Jen Beagin, Szwajcara

Tess Gunty, Królikarnia

Négar Djavadi, Wszystkie moje rewolucje

Gwendoline Riley, Moje zmory

Alia Trabucco Zerán, Do czysta

Graeme Macrae Burnet, Studium przypadku

Vincenzo Latronico, Do perfekcji

An Yu, Muzyka dla duchów

Kevin Jared Hosein, Głodne duchy

Antoine Wilson, Usta-usta

Irene Solà, Dałem ci oczy, a ty spojrzałaś w ciemność

Już niebawem ukaże się:

Benjamín Labatut, Maniak

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału angielskiego Biography of X

Projekt okładki Marta Konarzewska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Copyright © by Catherine Lacey, 2023

All rights reserved

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2025

Copyright © for the Polish translation by Katarzyna Makaruk, 2025

Opieka redakcyjna Tomasz Zając

Redakcja Anastazja Oleśkiewicz

Korekta Jędrzej Szulga / d2d.pl, Aleksandra Kalinowska / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8396-209-2

Od autorki

Niniejsza książka jest dziełem fikcyjnym. Nazwiska, postaci, firmy, organizacje, miejsca i wydarzenia są wytworami wyobraźni autorki lub zostały wykorzystane w sposób fikcyjny.

W przypisach końcowych znalazły się odniesienia, o których nie wspomina się w tekście.

C. M. Lucca

BIOGRAFIA X

Farrar, Straus and Giroux Nowy Jork 2005

Farrar, Straus and Giroux

Union Square West 19, 10003 Nowy Jork

Copyright © 2005 by C. M. Lucca

Wszystkie prawa zastrzeżone

Wydrukowano w Stanach Zjednoczonych Ameryki

Wydanie pierwsze 2005

1 3 5 7 9 10 8 6 4 2

BIOGRAFIAX

*

Pierwszej zimy po jej śmierci dni, jeden za drugim, całymi miesiącami wydawały się jasne i wilgotne, jakby wciąż było po deszczu, choć nie pamiętałam, żeby padało, ja zaś kilka razy w tygodniu jechałam pociągiem do miasta, by (jak się zdaje) znaleźć budynek, do którego mogłabym wejść, a potem z niego skoczyć, lecz nigdy nie byłam do końca pewna, czy moje starania są szczere, zresztą chyba nie sposób tego powiedzieć o nikim, dopóki się nie okaże, że trzeba zdrapywać ciało z chodnika. Oczywiście ze względu na niedawne ataki wszędzie wprowadzono obostrzenia i żeby się dostać do środka, potrzebne było zezwolenie albo zaproszenie, a ja niczego takiego nie miałam, nie byłam nikim szczególnym, nikt na mnie nie czekał. Codziennie w mieście samobójstwo popełnia półtorej osoby, rozglądałam się za nimi – za osobą albo połówką – nigdy jednak żadnej nie spotkałam, choć wypatrywałam i czekałam cierpliwie, tak cierpliwie, że po jakimś czasie zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem nie widzę ich dlatego, że to ja jestem jedną z nich: osobą lub połówką.

Pewnego wieczoru, gdy wciąż żywa chciałam złapać na Penn Station pociąg jadący na północ, spytałam poważnie wyglądającego mężczyznę o godzinę. Powiedział, że czasu jest dość, w przeciwieństwie do miejsca – lata temu wygnano go ze Stambułu i wciąż nie zdobył się na to, żeby przestawić zegarek, a ja, spoglądając na jego nieznajomą twarz, dostrzegłam w niej własne oczy, bo sama też nie potrafiłam odejść z miejsca wygnania. Zaraz się rozstaliśmy, ale nigdy o nim nie zapomniałam.

To nie wola życia trzymała mnie wtedy na powierzchni, tylko raczej ciekawość; chciałam wiedzieć, kto jeszcze zjawi się z historią o mojej żonie. Kto jeszcze zadzwoni, żeby mi powiedzieć coś niepojętego? I czy mogłam – choć ubóstwiałam ją i czciłam, choć wierzyłam w jej geniusz – czy mogłam teraz zaakceptować prawdę o jej przerażającym, bezwzględnym gniewie i okrucieństwie bez granic? To była ciągła śmierć opowieści, dziesiątki powtórnych śmierci, kres wszystkich czułych historii, wśród których żyłyśmy.

A może tym, co mnie trzymało, była sekretarska praca, która na mnie czekała, bo z konieczności zostałam sekretarką X – ciągle zwalniała ludzi. Czasami znajdowałam w sobie przedziwną energię, która sprawiała, że w środku nocy przekopywałam się przez jej pocztę, podpisywałam umowy, które ledwie rozumiałam, przeglądałam zmiany wprowadzone „na wypadek śmierci artystki”, archiwizowałam rozliczenia tantiem zgodnie z jej instrukcjami i darłam na strzępy irytującą liczbę próśb o wywiad skierowanych do mnie, wdowy. Brennan Foundation zapraszała, żebym w imieniu X odebrała nagrodę za całokształt twórczości – nie wiedzieli, że X zamierzała zbojkotować uroczystość, bo miała do nich żal, że tak długo odmawiali jej uznania. Pewne muzeum oczekiwało, że zgodnie z warunkami umowy X pojawi się – co czyniła rzadko – na otwarciu retrospektywy swoich prac, zaplanowanej na wiosnę; w wysłanym nocą liście pytali, czy jako reprezentantka tego, co po niej zostało, mogłabym przylecieć do Londynu zamiast X. Odpisałam przepraszająco: „W tej chwili nie potrafię nawet powiedzieć, jak bardzo nie jestem w stanie podjąć się tego zadania”.

Zadzwonił Tom, choć nie odzywaliśmy się do siebie od trzydziestu lat. O śmierci mojej żony dowiedział się z gazet i chciał mi powiedzieć, że ostatnio o mnie myślał; myślał o naszym okropnym, pełnym napięcia dzieciństwie. Jego żonie, mówił (nie wiedziałam, że się ożenił), zostało kilka miesięcy, może mniej. Jego córka (to też była nowina) miała teraz czternaście lat i w skrytości ducha żałował, że nie jest młodsza, bo uważał, że żałoba wyrządziłaby mniej szkód, gdyby chroniła ją mglistość wczesnego dzieciństwa. „To okropne – powiedział – chcieć, żeby córka krócej znała matkę”.

Ja jednak wcale nie uważałam, żeby to było okropne. Żałoba rządzi się sprzeczną logiką, zawsze chce czegoś niemożliwego, czegoś gorszego i lepszego.

Kiedy Tom miał czternaście lat, a ja siedem, mieszkaliśmy razem z matką i różnymi innymi osobami w domu z desek szalunkowych przy zakończonej ślepo uliczce i tamtego lata, gdy jedliśmy w kuchni spaghetti, Tom nagle zamarł, siedział z otwartymi ustami, ze znieruchomiałego widelca zsuwał mu się makaron, a on wpatrywał się przed siebie z pustką w oczach, patrzył bez końca, nie mrugając, sparaliżowany, aż matka zawołała: „Tom, przestań! Tom!”. Z jego oczu wciąż wszystko wyciekało, nie było w nich nic, potem nawet mniej niż nic, a matka krzyczała, żeby przestał, przestał się wygłupiać, i wreszcie uderzyła go mocno w twarz, to jednak wcale nie sprawiło, że oprzytomniał, wytrąciło mu za to z ręki widelec, który wylądował na moich kolanach. Tamtego wieczoru Tom powoli zaczął wracać do siebie i później podniecony neurolog zdiagnozował u niego rzadką odmianę epilepsji, na którą codziennie trzeba było brać ogromną różową tabletkę; przez wiele miesięcy po śmierci mojej żony często przyłapywałam się w żałosnym stanie katatonii – siedziałam naga w korytarzu, opierałam się o framugę drzwi albo nie wiedzieć jak długo stałam w garażu wpatrzona w pick-upa – i chciałam, żeby wbrew wszelkiej logice ktoś dał mi taką tabletkę, coś, co uchroniłoby mnie przed wyciekaniem.

Razem z Tomem byliśmy teraz pogrążeni w dwojakiej żałobie – on w nadchodzącej, ja w już okopanej – ale zastanawiałam się, czy do obu nie można by zastosować tej samej metody leczenia, i spytałam, czy istnieje na to jakieś lekarstwo, tabletka taka jak ta, którą brał lata temu, on jednak podejrzewał, że nie, a jeśli nawet, to nic o tym nie wiedział, poza tym i tak najpewniej by nie zadziałała.

Co się tyczy pana Smitha

Po dwóch latach ignorowania listów Theodore’a Smitha spotkałam się z nim, na prośbę X, żeby położyć kres tej niedorzeczności.

– Nie mogę uwierzyć, że to pani – powiedział. – To nie do wiary. Żona X, niesamowite[1].

Choć był rok 1992, nie przywykłam do takiego wazeliniarstwa, bo obie z X unikałyśmy miejsc, gdzie kręcą się tego typu ludzie. Spotkanie, które ze względów prawnych nagrałam, miało jeden cel – poinformować pana Smitha, że X nie zamierza współpracować z nim przy biografii, którą ponoć pisał: nie autoryzuje jej, nie udzieli mu wywiadu ani nie umożliwi dostępu do swoich archiwów. Jako jej wysłanniczka namawiałam pana Smitha, żeby nie zwlekając, porzucił projekt, który będzie dla niego tylko mordęgą, praca nad książką, którą zaplanował, jest bowiem niemożliwa.

– Jeśli naprawdę chce pan napisać biografię – powiedziałam – musi pan znaleźć kogoś uległego, najlepiej ducha.

Pan Smith siedział, mrugając, gdy powoli i ze szczegółami wykładałam mu, jak wielką dezaprobatę budzą w nas jego starania. Nie dostanie pozwolenia na reprodukcję żadnej pracy X ani nie będzie mógł wykorzystać tych jej podobizn, do których miałyśmy prawa. Nie pozwolimy mu cytować jej wierszy, esejów, scenariuszy czy książek, a ona sama nie odpowie na żadne jego pytania, bo nie obchodzi jej jego zainteresowanie i nie szanuje ludzi, którzy zamierzają wykorzystywać jej dzieła w ten sposób.

– Wyraźnie powiedziała, że nie chce, żeby wtłaczano ją w ramy biografii ani teraz, ani po śmierci – przypomniałam mu kordialnie, a w każdym razie rozsądnie. – Prosi, żeby uszanował pan jej życzenie.

A ponieważ pan Smith nie chciał wierzyć, że X woli zostać zapomniana, odparłam, że bynajmniej nie ma takiego zamiaru i już zaplanowała, co stanie się z jej archiwum w przypadku śmierci; z tego, co wówczas wiedziałam, dostęp do niego wykluczał badania biograficzne.

– Jej życie nie stanie się przedmiotem dociekań historycznych – wyjaśniłam tak, jak sama X raz po raz tłumaczyła to mnie. – Pozostanie tylko jej praca.

– Ale przecież jest osobą publiczną – stwierdził pan Smith ze smutnym, nieobecnym uśmiechem. (Jakie to dziwne, że wciąż mam przed oczami znienawidzoną twarz, gdy tyle innych rzeczy przepadło w odmętach niepamięci). Wyciągnął z teczki kartkę w foliowej koszulce.

Zerknęłam – ewidentnie charakter pisma X, list do „mojego kochania” z 2 marca 1990 roku, a choć, zważywszy na datę, to ja powinnam być tym kochaniem, wciąż potrafiłam przegapiać takie szczegóły.

– Mam kilka innych – powiedział. – Handlarze dzwonią do mnie, jak się tylko na jakiś natkną, choć są rzadkie i sporo kosztują.

– Fałszerstwo – oznajmiłam. – Ktoś pana naciągnął.

– Autentyczność potwierdzona. Tak samo jak pozostałych – odparł.

Myślałam, że wiem, o co mu chodzi – wymachiwał fałszywkami, żeby mnie usidlić i skłonić do współpracy – ale nie zamierzałam się ugiąć. To musiały być podróbki (w każdym razie chciałam w to wierzyć), a nawet gdyby X napisała taki list nie do mnie, czego najpewniej nie zrobiła, nigdy przecież nie zadawałaby się z kimś, kto by ją sprzedał. Ten żałosny chłopaczek – żaden biograf, nawet nie pisarz – był po prostu jednym z jej obłąkanych wielbicieli. Nie miałam pojęcia, dlaczego przyciąga tylu szaleńców, ale przyciągała bez przerwy: stalkerów, maniaków, osoby, które mdlały na jej widok. Po prostu jakaś uzdolniona fałszerka dostrzegła dobrą okazję i ją wykorzystała, bo ludzie żyjący urojeniami łatwo sięgają po portfel.

– Proszę zrozumieć, moja żona jest ogromnie zajęta – powiedziałam, wstając i szykując się do wyjścia. – Ma przed sobą dziesiątki lat pracy i nie będzie tracić czasu na pański projekcik. Nalegam, żeby pan zrezygnował.

– Zdaje sobie pani sprawę, że nie będzie żyła wiecznie?

Nie wierzę, że byłam tak głupia, ale oczywiście byłam, byłam najzwyklejszą w świecie idiotką, przekonaną, że choć wszyscy bez wyjątku kiedyś umrą, to przecież nie kobieta, którą kocham.

– To nieistotne, że nie chce mieć biografii – ciągnął pan Smith. – Po jej śmierci i tak jakaś powstanie, najpewniej niejedna.

Jeszcze raz powiedziałam panu Smithowi, żeby zaniechał wszelkich prób kontaktu, że w razie potrzeby postaramy się o zakaz zbliżania, że nie chcę go więcej widzieć ani o nim słyszeć; byłam przekonana, że to koniec sprawy.

Cztery lata później, 11 listopada 1996 roku, X umarła.

Zawsze sądziłam, że jestem osobą rozsądną, ale w chwili gdy odeszła, przestałam być tym, za kogo się uważałam. Całymi tygodniami potrafiłam tylko słowo po słowie metodycznie czytać prasę, w której roiło się od artykułów na temat ponownego zjednoczenia Terytoriów Północnego i Południowego, historii tak rozległej, że wydawało mi się wtedy (i wydaje nadal), że może nigdy nie dotrzemy do jej końca. Moją uwagę bez reszty pochłaniały doniesienia o likwidacji południowych instytucji, o powszechnym wśród tamtejszych mieszkańców braku zaufania do nowej sieci energetycznej oraz inne sensacyjne historie z odgrodzonego murem świata – szczegóły masowych samobójstw, dekapitacji, regularnych zamachów bombowych – i choć moja prywatna strata była niczym w porównaniu z dekadami tyrańskiej teokracji, głęboko utożsamiałam się z tą długą, brutalną historią, bo ja też zostałam rozdarta i trudno mi się było scalić.

Lektura prasy nadawała kształt pozbawionym kośćca dniom: co rano pokonywałam całą długość wysypanego żwirem podjazdu, odbierałam gazetę, wracałam i czytałam dział po dziale w poszukiwaniu czegoś, czego nigdy nie znajdowałam – sensu, powodu, samego życia. Zanurzona w wiadomościach czułam, że wciąż jestem częścią świata, wciąż istnieję, w jakiś sposób chroniona przed donośną ciszą, którą zostawiła po sobie X.

Na początku grudnia w dziale kultury przeczytałam coś, czego w pierwszej chwili nie potrafiłam pojąć. Theodore Smith zaproponował pewnemu wydawnictwu biografię mojej żony i dostał za nią nieprzyzwoicie wysoką zaliczkę[2]. Książka miała się ukazać we wrześniu następnego roku. Przez kilka dni skutecznie odmawiałam przyjęcia tego do wiadomości. Myślałam: nie, nie, to po prostu niemożliwe, nic z tego nie będzie, zorientują się, że te listy to fałszerstwo, przekonają, że to dzieło obsesji, a kiedy ja, dyspozytorka majątku X, nie zgodzę się na publikację żadnych zdjęć ani fragmentów jej prac, to przesądzi sprawę. Jak można napisać biografię bez dostępu do źródeł?

Tak się złożyło, że wydawczyni, która kupiła książkę, była znajomą mojego bliskiego znajomego. Zadzwoniła do mnie tamtej zimy – „z grzeczności”, jak oznajmiła, bo nie potrzebowała mojej zgody. Uparcie twierdziła, że materiał został zebrany wzorowo. „Skrupulatnie, ale z szacunkiem”, powiedziała, cokolwiek miało to znaczyć. Zapewniła mnie, że pan Smith wielce poważa i dobrze rozumie X jako artystkę i kobietę i że ma do przekazania wiele cudownych spostrzeżeń na temat jej dzieł, choć oczywiście niektórzy mogą uznać jego książkę za nieco kontrowersyjną, prawda?

„Pani żona nigdy nie stroniła od kontrowersji”, stwierdziła wydawczyni.

„Czyżby?”

Zaproponowała, żebym wpadła do redakcji i spotkała się z panem Smithem, dopóki jest czas, by skorygować pewne kwestie, bo może chciałabym zdementować pogłoski, sprawy, których jemu nie udało się rozwikłać, a choć byłam pewna, że nigdy więcej go nie zobaczę, zanim odłożyłam słuchawkę, powiedziałam, że przyjdę.

Dwa dni później siedziałam w sali konferencyjnej z panem Smithem, jego wydawczynią i dwojgiem czy trojgiem prawników. Cegła manuskryptu leżała na stole, emanując niedorzecznością. Poprosiłam, żeby pozwolono mi porozmawiać z autorem na osobności, a gdy zostaliśmy sami, spytałam, jak tego dokonał.

„Och, no wie pani, dzień po dniu”, powiedział z fałszywą skromnością, tak duszącą, że powaliłaby konia.

„Ale co miał pan o niej do powiedzenia? Co mógł pan wiedzieć?”

Stwierdził, że multum rzeczy można znaleźć poza jej archiwum, od lat siedemdziesiątych X zdążyła udzielić tysięcy wywiadów, rzadko się powtarzała, no i oczywiście były poprzednie żony, kochankowie, współpracownicy, inni ludzie. Każdy miał coś do powiedzenia, mnóstwo listów, którymi chciał się podzielić. Wszystko szło gładko, oznajmił, jeśli nie liczyć kontaktów ze mną, no i tego, że nie udało mu się spotkać z samą X – błąd, którego nadal żałował. Mnie to jednak nie obchodziło, chciałam tylko wiedzieć, kto z nim rozmawiał. Wymienił kilka nieistotnych nazwisk – ludzi lubiących grzać się w blasku cudzej sławy, zadufanych w sobie znajomych – a potem, o dziwo, wspomniał Olega Halla.

Pan Smith musiał wiedzieć o wrogości, w której trwaliśmy zakleszczeni. Jedyną pociechą po śmierci X było to, że nigdy więcej nie będę musiała oglądać jej najbliższego przyjaciela, nie miałam pojęcia, co w nim widziała. Wszystko w Olegu budziło moją niechęć, sądziłam jednak, że będzie chronił jej prywatność.

„Pewnie ucieszył się pan na wieść o jej śmierci – powiedziałam oskarżycielsko. – Tak nagle! Dramatyczne zakończenie. Założę się, że był pan zachwycony”.

Wiercił się, a ja ciskałam gromy, nazywając go (najwyraźniej) „przymilnym oszustem i pozbawioną talentu małą, bezużyteczną pijawką” – zacytował mnie potem w swojej książce i choć nie pamiętam, żebym to powiedziała, w pełni zgadzam się z tym opisem[3]. Jestem natomiast pewna, że nie oskarżyłam go o zamordowanie mojej żony, nawet jeśli tak twierdzi. Owszem, szalałam z rozpaczy, ale nigdy nie miałam skłonności do teorii spiskowych, a poza tym wyraźnie widać, że pan Smith nie potrafiłby popełnić morderstwa na odległość, i to takiego, którego nie wykryłaby sekcja zwłok.

„Robię, co mogę, żeby uwzględnić pani perspektywę”, odparł błagalnie.

„Ale ja nie chcę, żeby ją pan uwzględniał”.

„To po co pani przyszła?”

Mogłam powiedzieć, że próbuję obudzić się z koszmaru, sprawić, żeby jego książka przestała istnieć, nie dopuścić do jej publikacji, splunąć mu w twarz, ale tego nie zrobiłam. Dlaczego przyszłam? Teraz, kiedy X nie było, nie miałam pojęcia, dokąd iść, jak żyć ani dlaczego cokolwiek robię. Ruszyłam do wyjścia, zostawiając manuskrypt, ignorując hałasy wokół, zbywając zapewnienia wydawczyni, że X będzie wspominana „z wielką życzliwością” – miałam gdzieś cudzą życzliwość – ale kiedy zasugerowała, że biografia najpewniej zwiększy wartość jej prac, dobrze pamiętam, że powiedziałam, żeby jak najszybciej poszła się jebać i nigdy więcej się ze mną nie kontaktowała. To moja wina, przyznaję, bo sądziłam, że uda mi się ich przekonać, żeby zrezygnowali z zysków.

W noc po pierwszym spotkaniu z panem Smithem, w 1992 roku, właśnie zasypiałam, gdy X usiadła, zapaliła światło i spytała: „Czym mu zagroziłyśmy?”.

Była kobietą nocy, choć funkcjonowała też za dnia – prawdę mówiąc, nigdy nie wydawała się zmęczona, nie miewała jet lagu i nawet w ciepłe popołudnie nie było widać po niej znużenia – ja natomiast miałam stałe nawyki i w określonych odstępach czasu dopadało mnie wycieńczenie.

„Jak to?”

„Kazałyśmy panu Smithowi przestać – powiedziała – ale czym mu zagroziłyśmy?”

Moje pogróżki oczywiście nie były konkretne. To jej nie zdziwiło ani nie zadowoliło. Zaproponowała, żebyśmy wysłały do niego kogoś, kto go nastraszy albo pod jego nieobecność zdemoluje mu dom. Roześmiałam się, ale ona ciągnęła: mogłybyśmy zrobić to od razu, kazać, żeby połamano mu nogi, może tylko jedną, albo jeszcze lepiej rękę. Zauważyłam, czy jest prawo- czy leworęczny? Poczułam wtedy, nie pierwszy raz zresztą, że jestem żoną gangsterki i że lepiej przymknąć na to oko.

„W każdym razie warto się nad tym zastanowić – powiedziała na zakończenie – na wypadek gdyby znowu próbował się z nami kontaktować”.

Od samego początku wiedziałam, że X ma w sobie niespotykaną brutalność, coś, co wykorzystywała zarówno do obrony, jak i do zemsty. Była niewiele wyższa ode mnie, ale miała tak ogromną siłę fizyczną, że parę razy widziałam, jak powala znacznie większych mężczyzn, i czasami robiła to, bo miała powód, a czasami z bezpodstawnej wściekłości. Im dłużej byłyśmy razem, tym lepiej rozumiałam, że ja też mogę stać się obiektem jej gniewu, że zawsze istnieje prawdopodobieństwo, jakkolwiek odległe, że zwróci się przeciwko mnie, jeśli nie fizycznie, to emocjonalnie albo intelektualnie, i że gdyby kiedykolwiek przyszedł jej do głowy taki kaprys, mogłaby mnie całkowicie zniszczyć.

Obawiam się, że jestem osobą, która potrzebuje pewnej dozy strachu, żeby kogoś kochać. Moją pierwszą miłością – skrytą i żenującą – był Bóg, coś, co mnie stworzyło i mogło zniszczyć; żadna śmiertelna relacja, w jakiej potem byłam do czasu X, nie dawała mi tej całkowitej metafizycznej satysfakcji, którą czułam w modlitwie.

Nigdy jednak nie musiałam bać się siły X. Innych rzeczy tak, ale nigdy jej siły.

Wiele miesięcy po katastrofalnym spotkaniu w wydawnictwie dostałam egzemplarz sygnalny książki pana Smitha z krótkim liścikiem wyjaśniającym, że „scena”, którą wtedy zrobiłam, została włączona do nowo dodanego prologu. Zostawiłam książkę na podłodze w garażu, obok kosza na śmieci, ale pewnego ranka – coś musiało być ze mną bardzo nie tak – poszłam tam, przyniosłam ją do domu zamiast gazety i nie przestałam czytać, dopóki nie dotarłam do ostatniej strony.

Choć nie udało mi się zapobiec jej powstaniu, większym błędem okazał się koszmarny styl pana Smitha i perspektywa, która na nic nie rzuca światła. Zarówno pod względem estetycznym, jak i treściowym jego pisanina – strona po stronie, linijka po linijce, bez wyjątku – jest pozbawiona wartości. Jedyną rzeczą, jaka robiła wrażenie, było to, że tak intrygujący temat udało mu się zamienić w nudną papkę, w coś do tego stopnia pedantycznego i pozbawionego polotu, że często śmiałam się w głos, przekonana, że książka okaże się niewypałem – jej główna słabość nie wynikała z braku współpracy ze strony właścicielki praw, lecz stąd, że po prostu była niedobra.

Tamtej nocy spałam jak niemowlę, przekonana, że cała ta farsa dobiegła końca.

Nie mam żalu, że Kobieta bez historii Theodore’a Smitha spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem – niechby pan Smith utopił się w niezasłużonym sukcesie – dziwi mnie natomiast, że tak nudna książka zainteresowała tyle osób. Nie bulwersuje mnie, jak zostałam przedstawiona – z pewnością niepochlebnie, ale też nie zależy mi na pochlebstwach głupca. Przeszkadza mi za to, że jego kłamstwa uznaje się za coś definitywnego, ostateczną wersję życia X, że do jego dzieła należy ostatnie słowo na temat jej nowatorskiej, wielostronnej działalności, że czytelnicy i krytyczki zdają się wierzyć, iż panu Smithowi udało się pokonać labirynt sekretów, którym się otoczyła, i rzucić światło na prawdziwe jądro jej życia. Trudno o coś dalszego od prawdy.

To żadna tajemnica, że moja żona przesłaniała swoje życie warstwami fikcji w ramach czegoś na kształt performansu, a czasami tarczy. Pan Smith uznał, że to „patologiczny problem”, i nazwał ją „kompulsywną, sparaliżowaną zwątpieniem kłamczynią, kobietą skazaną na fałsz”[4]. A choć prawdą jest, że nawet ja nie zawsze wiedziałam, gdzie przebiega granica między faktami a fikcją, którą wokół siebie rozsnuwała, moja żona nie była oszustką. Wszyscy, którzy mieli szczęście stać się częścią jej życia, musieli zaakceptować ryzyko – jej życie było spektaklem, w którym obsadzała się w każdej roli.

To głównie z tego powodu nie chciała żadnych biografii – siłą rzeczy byłyby fałszywe i jako dzieło kłamstwa służyłyby tylko wzbogaceniu autora czy autorki dość płytkich, żeby zbić majątek na jej infamii. Owszem, zdaję sobie sprawę, że sama teraz jestem taką autorką, ale w trakcie pracy nad tą książką moje powody i cele zmieniały się tak samo jak opowieść X; pan Smith chciał ogrzać dłonie przy jej ogniu, mnie ten ogień spalił.

X uważała, że tworzenie fikcji jest święte – powtarzała to wielokrotnie, wspominała o tym w listach, dziennikach i esejach – i chciała w tej świętości żyć, nie dać się zwieść lichocie postrzeganej rzeczywistości, opowieści, na którą większość świata dała się nabrać. Zamiast niej wybrała życie, w którym nic nie było ustalone, dane z góry – jej imię mogło się zmieniać z dnia na dzień, z chwili na chwilę, tak samo jak przekonania, wspomnienia, styl, sposób, w jaki mówiła, rzeczy, które wiedziała i których chciała. Kwestionowała wszystko bez ustanku. Wszystko było kostiumem, nie istniało nic niewzruszonego. Nawet przeszłość nie była niczym stałym, a choć cała reszta mogła ulegać zmianom, ten niestały rdzeń – jej historia – taki właśnie miał pozostać[5].

„Biografia – pisała w liście do swojej pierwszej żony – byłaby obelgą wobec stylu życia, jaki wybrałam. Nie chodzi o to, że jestem osobą prywatną; w ogóle nie jestem osobą”[6].

Potem odkryłam także inny, bardziej konkretny powód, dla którego nie chciała, żeby ktokolwiek weryfikował jej życie przed rokiem 1972, kiedy to pojawiła się niejako znikąd, bez przeszłości, bez początku. Wśród wielu grubych błędów, które popełnił pan Smith, jednym z bodaj najbardziej fundamentalnych była mylna identyfikacja jej rodziców i miejsca urodzenia, choć sama X też się postarała, żeby faktów nie dało się odkryć – zaciemniała szczegóły, rozpuszczała fałszywe pogłoski i nigdy nie ujawniła prawdy.

Ja również nie miałam pojęcia, gdzie się urodziła, dopóki nie zaczęłam w tym grzebać. Któregoś razu powiedziała mi, że nie ma żadnych wspomnień sprzed osiemnastego roku życia, kiedy indziej napomknęła, że nie mogłaby legalnie ujawnić tożsamości rodziców, od czasu do czasu jednak mówiła, że nie żyją, zmarli tragicznie, wyrzucili ją z domu lub że nienawidzi ich tak bardzo, że nie umie sobie przypomnieć ich imion. Czasami twierdziła, że urodziła się w Kentucky, Montanie albo w jakiejś dziczy i wychowywały ją różne zwierzęta, kiedy indziej, że była nieślubnym dzieckiem – ambasadora i pokojówki, nauczycielki i ucznia, zakonnicy i księdza, owocem związku skazanego na niepowodzenie. Pojawiały się aluzje do sierocińca, dzieciństwa spędzonego w drodze, braku dzieciństwa w ogóle. „Zależy, jak na to spojrzeć – powiedziała w jednym z wywiadów. – Pytanie, skąd jesteśmy, tylko wydaje się proste. Nie da się na nie satysfakcjonująco odpowiedzieć”[7].

Krążyły pogłoski, że odbito ją z łap gangu handlarzy kobietami na Zachodzie, że uciekła z Terytorium Południowego (TPD), że była radziecką szpieżką, ja jednak przez długi czas sądziłam, że prawda jest prosta i smutna. Dla mnie miała twarz osoby porzuconej przez matkę; kogoś, kto przez resztę życia nie mógł się pogodzić z tym pierwotnym odtrąceniem, jakby matka powinna była rozpoznać ogrom talentu płonącego w kruchym niemowlęciu, a teraz cały świat miał zostać ukarany za to, że tego nie zrobiła.

Gdy X stała się bardziej znana, zarówno wielbiciele, jak i nieznajomi twierdzili, że są jej dawno utraconymi rodzicami albo rodzeństwem, wydzwaniali do dziennikarzy, podając się za matkę, brata czy męża, chcieli wreszcie opowiedzieć o swojej córce, siostrze albo żonie. Kiedy kontaktowano się z nią, żeby zweryfikowała te rewelacje, X mówiła, że są prawdziwe, wszystko to była prawda – rodziła się tysiąc razy, była dzieckiem, siostrą, tym, za kogo ją podawano. To najpierw dezorientowało ludzi, potem bawiło, wreszcie nudziło. Zainteresowanie przeszłością X słabło, po czym po kilku latach sprawa wracała, nigdy niezamknięta.

Kiedy przeczytałam u pana Smitha, że X przyszła na świat w Kentucky, w rodzinie Harolda i Lenore Eagle, wiedziałam, że to jedna z jej obiektywnie fałszywych opowieści: Harold i Lenore byli aktorami, których wynajęła wiele lat wcześniej. A choć podobnych błędów można znaleźć u niego bez liku, ten dotyczący miejsca urodzenia zirytował mnie bardziej niż reszta.

Nigdy nie planowałam, że napiszę biografię, która będzie korektą – o ile tym właśnie jest ta książka. Początkowo chciałam się tylko dowiedzieć, gdzie urodziła się moja żona, i wyobrażałam sobie, że swoje odkrycia opublikuję w formie eseju, artykułu lub może pozwu, czegoś, co szybko zdyskredytuje pana Smitha. Nie miałam pojęcia, że rozpoczynając te poszukiwania, sama siebie skazuję na tysiąc możliwych sposobów, i że raz otwartej puszki nie da się zamknąć.

Być może to bez sensu brać ślub z kimś, o kim się nie wie najbardziej podstawowych rzeczy – nie mam pojęcia, jak wytłumaczyć, że te szczegóły były dla mnie nieistotne, nieistotne dla tego, co czułam, dla buzowania, które pojawiało się w moim wnętrzu w jej obecności, jak gdyby ktoś podłączył mnie do prądu. Na początku zdarzało się, że pytałam ją o przeszłość, szybko jednak zrozumiałam, że X stanowi nie tylko centrum mojego życia, ale też jego główną tajemnicę, zwolnioną ze zwykłych oczekiwań. To była kwestia miłości, jak sądzę – miłości albo czegoś niebezpieczniejszego – teraz jednak światło dzienne ujrzała fałszywa opowieść pana Smitha, a ja byłam sama w naszej chatce i nie miałam nic lepszego do roboty, niż się na nim zemścić za te kłamstwa, zemścić się na samej rzeczywistości – za wszystko.

Tytuł tej książki – jak często bywa z tytułami – jest kłamstwem. To nie biografia, tylko raczej omyłkowy skręt i jego konsekwencje, dokument kobiety, która dowiaduje się tego, co powinna była zostawić nieodkryte. Może tym właśnie są wszystkie książki, końcem cudzych kłopotów: oto ktoś schludnie porządkuje swoje problemy, żeby ktoś inny mógł je zobaczyć.

Początkowo pewne osoby radziły mi – życzliwie albo i nie – żebym zarzuciła te poszukiwania, a jeśli nie potrafię, żebym przynajmniej nie próbowała nadać swoim znaleziskom sensu. Na pewno nie powinnam publikować tego w żadnej postaci, mówiły. Niektórzy uważali, że zazdroszczę sukcesu panu Smithowi albo że jestem autodestrukcyjną idiotką. Kuratorka X stwierdziła, że żyję złudzeniami, biografia X została opublikowana, a ja powinnam przyjąć to do wiadomości i przeboleć. Inni sądzili, że oszalałam, moja rozpacz jest niestosowna, powinnam być cierpliwa, odczekać rok lub dwa, wycofać się z żałoby, jakbym miała do czynienia z jakimś wielkim zwierzęciem – powoli, opanowana, żadnych gwałtownych gestów. Pewnego razu odłożyłam na bok manuskrypt, przez moment sądząc, że to beznadziejne przedsięwzięcie. Tamtego popołudnia wybrałam się na długi spacer do lasu, ale czas płynął, a ja czułam, że coraz bardziej się spieszę, jakbym bała się spóźnić na spotkanie, choć nie wiedziałam z kim.

Oczywiście X stanowczo by się temu sprzeciwiła, a ja wciąż czekam, aż znajdzie sposób, żeby mi o to zrobić awanturę. Jeśli kiedykolwiek jej się to uda, wiem, że przegram tę potyczkę bez względu na to, kto ma rację. Potrafię sobie wyobrazić jej dezaprobatę dla mojej pracy, tak jak potrafię sobie wyobrazić jej dezaprobatę dla każdej innej rzeczy: chodzi po kuchni, mówiąc mi, że jestem w błędzie (ja, ktoś inny albo coś innego). Nie trochę, tylko zupełnie. Bez dwóch zdań.

Fragment jej dziennika z 1983 roku:

Nie ma czegoś takiego jak prywatność. Nie istnieją doświadczenie, jakość, myśl czy ból, które nie byłyby udziałem miliardów żywych i umarłych[8].

Ale nawet gdybym na swoją obronę przywołała jej własne słowa, ona nadal twierdziłaby, że nie powinnam pisać tej książki, smagałaby mnie oskarżeniami. „Pławienie się w tęsknocie, pobłażanie sobie, szaleństwo”. Za każdym razem, kiedy drżałam, słysząc, że umarł ktoś znajomy, ona mówiła, że mam nie opłakiwać zmarłych, bo przecież „wiedzą, co czynią”, mnie to jednak nie przekonywało.

Są takie dni, kiedy mam wrażenie, że jest po prostu w sąsiednim pokoju – wchodzę tam, a ona ucieka do następnego, idę za nią, ale jest już w innym. Często wydaje mi się, że za ścianą albo za drzwiami słyszę jej głos, jest jednak w ciągłym ruchu – poucza, kłóci się, wysuwa nowe argumenty, zawsze uparta, dociekliwa, krążąca wokół tematu, wyrazista. Nawet teraz, po tylu latach i po wszystkich tych spiętrzonych historiach nieodwołalnie przemawiających przeciwko niej, ja nadal słyszę na schodach jej miarowe kroki i przysięgam, że w niektóre popołudnia zdejmuje buty przy tylnych drzwiach, a potem idzie cicho korytarzem, wracając ze spaceru. Zła i stęskniona, wbrew sobie, wytężam słuch.

[1] Theodore Smith, rozmowa z autorką, 18.06.1992, Café Vesper, Nowy Jork.

[2] Elinor Snow, Najnowsze wiadomości ze świata wydawniczego, „The New York Times”, 2.12.1996.

[3] Theodore Smith, Kobieta bez historii, Nowy Jork: Brace & Sons, 1997 s. 3.

[4] Tamże, s. 92, 209.

[5] X, lista cech własnych, 10.04.1981, pudło 15, poz. 2, Archiwum X, Aneks do Archiwum Specjalnego Muzeum Jafy, Nowy Jork (dalej lokalizowane jako AX).

[6] X do Marion Parker, niedatowana kopia, poz. 134a, AX.

[7] Penny Saltz, 23 minuty z X, „Magazyn Półświatka”, czerwiec 1982.

[8] X, wpis w dzienniku, 9.06.1983, pudło 4, notes 46, AX.

Listy

Od pierwszej chwili, kiedy się poznałyśmy w kwietniu 1989 roku, było między nami jakieś nieokreślone uczucie, które pojawiło się tak szybko, że nie miałyśmy czasu, żeby je zakwestionować. To nie była po prostu miłość, pożądanie czy obsesja. Tylko coś wypływającego z trzewi i zarazem przekraczającego tę bebechowatość, a choć bardzo się starałam, nie potrafię opisać tego inaczej niż poprzez pewną rzecz, którą uświadomiłam sobie w trakcie małżeństwa zakończonego, żeby być z X. Osoby zainteresowane wyłącznie X, a nie życiem wdowy po niej (całkiem rozsądne podejście), mogą pominąć ten rozdział. Przepraszam za przerywnik. Muszę gdzieś opowiedzieć tę historię, a nie ma lepszego miejsca.

W pewną sobotę 1984 roku, nawet nie dzień po tym, jak poznałam Henry’ego Surnera – rzeźbiarza, człowieka, który został moim mężem – obudziłam się ze stanowczym przekonaniem, że za niego wyjdę i będę miała z nim dzieci. Nigdy wcześniej niczego takiego nie planowałam, a co więcej, prawie nie znałam Henry’ego. Spotkaliśmy się poprzedniego wieczoru na urodzinach znajomej. Nie zamierzałam tam iść, ale właśnie skończyłam pisać artykuł na temat masakry w pewnym mieszkaniu na Manhattanie i czułam się zbyt nieswojo, żeby zostać sama[1]. Impreza odbywała się w barze nieopodal redakcji, a ja zaraz po przyjściu nadepnęłam Henry’emu na stopę i zaczęłam przepraszać; żadne z nas do końca wieczoru nie zamieniło słowa z nikim innym.

Byłam spiętą młodą kobietą i bez zbroi wywiadu trudno mi było prowadzić rozmowę, problem ten jednak jakimś cudem przy Henrym zniknął. Powiedział, że jest rzeźbiarzem i uczy plastyki w prywatnej szkole – potem się zastanawiałam, czy nie dlatego tak łatwo mi się z nim rozmawiało, że przywykł mówić do dzieci bezpiecznym, nijakim tonem. Wyszliśmy z imprezy i wybraliśmy się na spacer – to było całkiem naturalne, że trzymaliśmy się za ręce – a kiedy pocałował mnie na dobranoc, chwyciwszy za ramiona, miałam wrażenie, że jestem ręcznikiem, w który się wyciera, czymś przydatnym i użytecznym.

Gdy następnego ranka obudziłam się z tą osobliwą pewnością, że czeka nas wspólna przyszłość, zdawałam sobie sprawę, że nie mogę mu tego powiedzieć, to było zbyt szalone, choć zarazem wiedziałam, że to żadne szaleństwo. Ogarnął mnie jasny i groźny spokój. Byłam do tego stopnia przekonana, że Henry jest moim życiem, że zaczęłam pisać list do „Henry’ego z przyszłości”, jedynej osoby, która, jak sądziłam, mogła zaakceptować moje jasnowidztwo. Napisałam, że wyraźnie widzę nasze wspólne lata: narodziny dzieci, ich młodość, upływ czasu, wnuki, starzenie się, śmierć, nieodwołalność tego wszystkiego. Przerażało mnie, ale czułam też, że jest nieuniknione, a choć pisanie zawsze szło mi powoli – targana wątpliwościami w kółko redagowałam swoje teksty – tego ranka wystukałam na maszynie tuzin stron w takim pośpiechu, jakby wisiał mi nad głową deadline.

Umówiliśmy się z Henrym, że po południu spotkamy się w parku, usiedliśmy pod drzewem, żeby przyglądać się ludziom, a ja byłam szczęśliwa, że nie muszę na niego patrzeć, bo bałam się, że zemdleję, choć nie należałam do tego typu kobiet – mdlejących. Dotąd w związkach oskarżano mnie, że jestem zimna, wycofana, nie kocham tak, jak mnie kochają. Nie wiedziałam, co o tym myśleć, nigdy nie potrafiłam dostrzec swojego chłodu czy wycofania, kiedy jednak siedziałam z Henrym, sama jego obecność tak pewnie i ciepło przytwierdzała mnie do teraźniejszości, że wyraźnie zrozumiałam: to jest to, to jest miłość, wszystkie te osoby miały rację, nigdy ich nie kochałam. Musiałam uwierzyć, że miłość to coś, co pojawia się w życiu i mówi, co z nim zrobić.

Przez cały tamten tydzień pisałam co rano listy do Henry’ego z przyszłości, a potem przez kolejne dwa lata rejestrowałam dziesiątki dni i spotkań, wspólnie spędzone błahe popołudnia, żeby zachować ślad drobiazgów, które inaczej zostałyby zapomniane. Trzymałam wszystkie te listy w teczce podpisanej: „HENRYZ 1986”. Tak się złożyło, że właśnie tego roku w marcu wzięliśmy ślub i na krótko przed nim powiedziałam Henry’emu o listach. Myślałam, że będzie poruszony, on jednak sprawiał wrażenie zdezorientowanego.

„Jakie listy? Dlaczego mi ich wtedy nie dałaś?”

„Bałam się”, odparłam.

„Czego?”

Nie potrafiłam odpowiedzieć.

„Czego się mogłaś bać? – spytał znowu. – Przecież ja też się zakochałem, prawda?”

Nie podobało mi się to pytanie, to „prawda?” (czyżby?).

Wyjęłam teczkę i zakładając, że zechce przeczytać listy od razu, poprosiłam, żeby zaczekał, aż zostanie sam, powiedziałam, że nie mogłabym tego znieść, ale on uśmiechnął się tylko i położył ją na stoliku do kawy wśród starych czasopism.

Tamtej nocy nie mogłam zasnąć. Nie przeczytałam żadnego listu ponownie, wyplułam z siebie blisko sto pięćdziesiąt niezredagowanych stron. Część zawierała przypisy, obłąkańcze uzupełnienia na marginesach, wiernopoddańcze hołdy. Chciałam, żeby przeczytał je natychmiast, powiedział, że miałam rację, on czuł to samo, a rzeczywistość, w której żyliśmy, była tą samą rzeczywistością, albo może chciałam, żeby je przeczytał i powiedział, że się myliłam, oboje się myliliśmy, że skoro ja nie byłam kobietą, za którą mnie uważał, a on nie był Henrym z 1986, to powinniśmy odwołać ślub.

Listy leżały na stoliku kilka dni, a kiedy zniknęły, uznałam, że jego milczenie oznacza akceptację. Po ślubie wybraliśmy się w podróż po Kalifornii i pewnej nocy, gdy oboje spoglądaliśmy z optymizmem w przyszłość, spytałam go, co o nich myśli, on jednak nie pamiętał żadnych listów, musiałam mu wyjaśnić, o co chodzi, a wtedy przyznał, że ich nie doczytał. Za dużo. Za długie.

„Ile przeczytałeś?”, spytałam.

Nie potrafił sobie przypomnieć. Trzy albo cztery strony.

Nie bez powodu ludzie wybierają na wakacje miejsce słynące ze stromych klifów, gdy czują się szczęśliwi i pewni siebie – kiedy odnieśli wielki sukces w miłości albo zarobili mnóstwo pieniędzy i nie grozi im, że zrobią krok w przepaść – bo w tamtej chwili pomyślałam, że powinnam wyjść z domku, rzucić się z urwiska i tak to zakończyć. Myliłam się co do nas.

Zamiast tego zamknęłam się w łazience, odkręciłam kran i wpatrywałam się w lustro tak długo, aż udało mi się zapomnieć, kim jestem, wrócić do łóżka i położyć się obok tego ambiwalentnego człowieka, którego poślubiłam, człowieka, którego to po prostu nie obchodziło. Już spał. Tamtej nocy doszłam do wniosku, że problem z rzuceniem się z klifu polegał na tym, że wcale nie chciałam się zabić – czy raczej nie mogłam, bo i tak byłam już martwa. Nigdy więcej nie poruszyliśmy tego tematu.

Kiedy kilka lat później poznałam X, niemal natychmiast zrozumiałam, że to ona była adresatką tych listów, że nie musiała ich widzieć, żeby znać każde słowo. Zdaję sobie sprawę, że to w pewnym sensie bzdura, kiedy je pisałam, nie miałam pojęcia o istnieniu X, ale prawdą jest, że to, co wtedy zaczęłam czuć, zmieniło mnie – stałam się osobą, której nie rozumiałam, dopóki mnie ze sobą nie poznała. Jakimś cudem znałam X, zanim ją poznałam, albo może pisanie skierowane w przyszłość stworzyło we mnie brak, który tylko ona potrafiła uzupełnić.

X z pewnością zrugałaby mnie za sentymentalizm, ale nie potrafię w żaden inny sposób wyjaśnić, skąd wzięłam siłę, żeby w 1989 roku, raptem kilka tygodni po naszym spotkaniu, nagle zakończyć swoje małżeństwo. Po prostu nie miałam wyboru – a w każdym razie tak mi się wtedy wydawało – musiałam porzucić bezpieczną inercję, żeby dostrzec, że moje życie jest moim życiem.

Ironia losu: to Henry pierwszy zapoznał mnie z dziełami X. Przeczytał jej powieść Czemu się pogubiłem, bo słyszał, że to jeden z najważniejszych tekstów XX wieku[2]. Dał mi ją i nalegał, żebym ja też przeczytała – był przekonany, że mi się spodoba, a ja z zaskoczeniem odkryłam, że ma rację. Henry czytał tylko to, co jednoznacznie chwalono, książki z księgarskich topek; ponieważ nie robił tego zbyt często, sięgał tylko po rzeczy „najlepsze”. „W końcu jestem artystą – tłumaczył – i całe dnie zajmuję się sztuką. Trudno, żebym po powrocie do domu relaksował się przy cudzych dziełach”. Wieczorami zwykle oglądał sport w telewizji.

Nauczyłam się w trakcie czytania nie słyszeć głosów kibicującego tłumu i sporadycznych ryków Henry’ego. Był tak zamknięty i beznamiętny, że cieszyło mnie, gdy widziałam, że doświadcza silnych emocji, nawet jeśli budziły je tylko wyczyny obcych ludzi. To, że ja przez cały dzień pisałam, a potem wracałam do domu, żeby czytać, oznaczało, że dziennikarstwo, mówił, nie wymaga takiego samego wysiłku jak bycie artystą. Nigdy się z nim nie spierałam. Nie rozumiałam tego, co robił w swojej pracowni ani po co. Wspólny czas spędzaliśmy zajęci własnymi sprawami i wydawało się, że tak właśnie człowiek zachowuje się w małżeństwie – akceptuje różnice, głuchnie na pewne sprawy, jest sam. W takim życiu nie ma właściwie nic złego i może wciąż byłabym szczęśliwą mężatką, miała z Henrym dzieci i realizowała swój pierwotny plan. Nie umarłabym od tego. Na pewno nie od razu.

Jeśli nie liczyć kwestii listów, konflikty zdarzały nam się rzadko. Henry był miły i życzliwy, udało mu się uniknąć większości nerwic powszechnych wśród artystów. Do jego najbardziej znanych dzieł należała seria posążków z brązu przedstawiających młodych chłopców, hołd dla tancerek Degasa, choć sam Henry twierdził, że chodziło o „toksyczną męskość”, motyw, który stał się popularny, gdy mężczyźni wreszcie, tysiące lat za późno, uświadomili sobie jego istnienie. W początkach naszej znajomości jego prace zaczęły osiągać znaczne ceny i właśnie wziął go pod swoje skrzydła Richard Serra. Dla Henry’ego Serra był bogiem chodzącym po Nowym Jorku, a jego patronat uznawano za znak, że Henry’ego czeka jednoznaczne powodzenie.

Mieliśmy tak naprawdę jeden powracający problem – nie potrafiliśmy dochować sobie wierności. Sześć miesięcy po tym, jak się poznaliśmy, wysłano mnie za miasto z fotografem i pewnej nocy po prostu coś się wydarzyło. Po powrocie powiedziałam o tym Henry’emu, spodziewając się, że w końcu ujrzę jego gniew, on jednak nie wydawał się rozgniewany, tylko zaskoczony. „Rany – powtarzał. – Rany”. Serio? Błagałam, żeby mi wybaczył, ale on tylko kręcił głową i wciąż mówił „rany”. Po paru dniach ochłodzenia zdawało się, że zapomniał o całej sprawie, choć później zrozumiałam, że po prostu metabolizował ją w zgodę na własną niewierność. Ja również niepokojąco łatwo radziłam sobie z jego wyznaniami. Wybaczałam mu. Mówiłam, że rozumiem. Przez następne lata dochodziło do kolejnych skoków w bok i pojednań, a najgorszą rzeczą, jaka się kiedykolwiek wydarzyła, była pełna rozgoryczenia noc – następnego dnia rano wszystko zdawało się zapomniane, zostawało daleko.

Być może nigdy nie podziwiałam go tak, jak tego chciał, a on nie poświęcał mi dość uwagi, zawsze pomijał najważniejsze szczegóły. I te niepowodzenia – moja nieumiejętność rozpływania się w zachwytach i jego zrozumienia mnie – sprawiały, że błąkaliśmy się w poszukiwaniu zrozumienia i podziwu gdzie indziej. Nie wiedzieliśmy, jak do siebie należeć. Ale nie ma co przeprowadzać sekcji małżeństwa, bo każdą ze stron oddzielałaby warstwa fałszu.

[1] C. M. Lucca, Pięć osób zmarło, dwie odniosły rany w wyniku ataku uzbrojonego bandyty, „Gazeta Miejska”, 30.08.1984.

[2] Clyde Hill, Czemu się pogubiłem, Nowy Jork: New Directions, 1973.

1989

27 kwietnia 1989 roku wszystko się zmieniło.

Galeria, w której wystawiała X, zorganizowała królewski wernisaż jej nowej serii, Tryptyków amnezji. Oboje z Henrym zostaliśmy wpisani na listę gości jako „plus dwa” Richarda Serry.

Richarda Serry nie znosiłam. I to szczerze. Zawsze bez wahania czy zastrzeżeń przedstawiał mnie jako „żonę Henry’ego Surnera” i ciągle znajdował okazję, żeby poklepać mnie po krzyżu. Kiedy powiedziałam o tym Henry’emu, odniosłam wrażenie, że mu to schlebia – był zadowolony, że jego bohater tak mnie „lubi”, i stwierdził, że Richard jest po prostu przyjacielski. Gdybym znała go lepiej, w ogóle bym się tym nie przejmowała, a poza tym wsparcie Richarda jest zbyt cenne, żeby kwestionować jego zachowanie. Tamtego roku skończyłam trzydzieści dwa lata, ale wciąż brakowało mi pewności siebie, żeby mówić, co myślę, czy wyraźnie formułować zarzuty. Podobnie jak wiele kobiet w moim wieku żyjących w tej epoce skrywałam wzbierający gniew, którego nie potrafiłam wyrazić – jak gdyby wyrósł mi nowy organ, ale nie zaczął jeszcze funkcjonować.

Kiedy dotarliśmy na miejsce, w galerii kłębił się tłum i nie dało się dojrzeć obrazów, choć oczywiście nie o to w tym chodziło. Stałam ściśnięta między mężem a Serrą, gdy nagle zjawiła się przed nami X – kobieta, która wkrótce miała zniszczyć moje dotychczasowe życie.

Wiedziałam o niej tylko tyle, że cieszy się osobliwą sławą w przemyśle muzycznym, i przeczytałam jedną z jej powieści opublikowanych pod pseudonimem. Poza tym nie miałam pojęcia, kim jest, dlaczego pewnym osobom wydaje się tak ważna i jakim cudem udało jej się zastąpić imię jedną literą. Nigdy wcześniej nie widziałam jej zdjęcia, nie wiedziałam więc, czego się spodziewać, tamtego wieczoru jednak promieniała – nie tyle urodą, bo nikt by jej nie nazwał konwencjonalną pięknością, ile samym życiem. Może się wydawać, że to nadmierne uproszczenie – i faktycznie tak jest – bo jak wyczytać z twarzy coś istotnego na temat czyjegoś życia? W przypadku X była to jednak prawda, jej dzikość manifestowała się w ciele. Zdjęcia tego nie oddają, nie potrafią przekazać wrażenia, jakie robiła, jej głodu, prędkości.

Rzadko zgadzam się z tym, jak inni opisują moją żonę, wyjątek stanowi Lynne Tillman, której słowa przywołano w jednym z nekrologów[1]. Tillman stwierdziła, że X „wręcz pożerała ludzi […], była jedną z najżarłoczniejszych postaci w historii. Jej metodą polowania było kuszenie. Jeśli gdzieś było dwadzieścia osób i zjawiała się X, poziom energii natychmiast wzrastał. Wyrywała wszystkich z nudy. Oto przyszła olśniewająca ekscentryczka”.

Tamtego wieczoru, kiedy ją poznałam, X miała na sobie workowaty czarny garnitur i błyszczące białe brogsy. Krótko obcięte włosy zaczesała gładko do tyłu. Serra przedstawił mnie jako żonę Henry’ego Surnera. Ona ujęła moją dłoń i przelotnie na mnie spojrzała. Dzieliły nas lata.

„Słyszałem, że obrazy są genialne – powiedział Serra. – Szkoda, że ich nie widać w tym tłumie!”

„Richardzie, jakie to ma znacznie – odparła – skoro sama sztuka jest całkowicie bezwartościowa”.

On przekonywał, że zawsze niecierpliwie czeka na jej wystawy. Ona uśmiechnęła się ironicznie, a mnie wydało się, że słyszę: „To dlatego, że chcesz się pokazać”. Nie powiedziała tego jednak, w każdym razie na głos, a choć nie wierzę w percepcję pozazmysłową, naprawdę usłyszałam ją w swojej głowie, jakby się do niej włamała. Nie byłam pewna, co o tym sądzić. Myślałam, że tylko ja tam jestem. Myślałam, że tak wolę.

W rzeczywistości X powiedziała Serrze i Henry’emu, że sama nie chodzi na wystawy sztuki współczesnej i radzi im, żeby brali z niej przykład, jeśli chcą oszczędzić umysł. Zła sztuka to substancja zanieczyszczająca, której należy unikać, powiedziała, Henry jednak zmienił temat i spytał ją, skąd zna Serrę.

O ile pamiętam, X odparła: „Któregoś razu, kiedy ktoś mnie ruchał, podniosłam wzrok i zobaczyłam, że to Richard. Oczywiście gdy chodziło o Richarda, nie nazywaliśmy tego »ruchaniem«. Tylko »grzmoceniem«. Prawda, Richie?”.

Zostawiła nas, a kiedy znalazła się poza zasięgiem głosu, Richard powiedział coś ordynarnego; Henry się roześmiał i spojrzał na mnie, oczekując, że do niego dołączę, ale ja się nie zaśmiałam, a potem, kiedy wychodziliśmy, włożyłam rękę do kieszeni spódnicy i znalazłam karteczkę z adresem przy Dwudziestej Czwartej Zachodniej. „Jutro o 15”. Wiedziałam, że to od niej, że to była odwrotność kradzieży. Uniosłam wzrok, spodziewając się, że zobaczę X, ale jej nigdzie nie było. Nie było albo nie zauważyłam.

Po wernisażu poszliśmy z Henrym i Richardem na kolację, a ja spytałam o prace X i o jej reputację.

„Może jest geniuszką, może zwykłą zmorą”, powiedział Serra.

„Płodna, ale nie ma co traktować jej serio”, stwierdził Henry. A potem z żenującym przejęciem spytał Serrę, czy to prawda, że z nią spał. „Nie wiedziałem, że leci na facetów”, powiedział.

„O ile wiem, leci na wszystkich, a w każdym razie kiedyś leciała”, odparł Serra. Wyjaśnił, że gdy ją poznał, korzystała z „przebrań”, różnych tożsamości – najwyraźniej posuwał jedno z nich i nie wiedział, że to ona.

Roześmiali się, a Henry spytał, czy wierzy w plotki o Terytorium Południowym.

„W życiu! – wykrzyknął Richard. – To tylko artystyczna pizda, nie jakiś Houdini. Tak naprawdę amatorka: książki, filmy, muzyka, obrazy, za dużo tego! W gruncie rzeczy zwykła dyletantka”.

Mówili dalej, ale ja przestałam słuchać i zaczęłam się zastanawiać nad określeniem „artystyczna pizda”. Dla Serry to miała być obelga, zdawałam sobie sprawę, ale rzeczy, które on uważał za poważne, mnie w skrytości ducha często bawiły. Przez resztę wieczoru obaj z Henrym rozmawiali o recenzjach, krytykach i innych artystach – o zyskiwaniu i traceniu uznania, plotkach, wartości danych dzieł, o tym, kto z kim sypiał.

Henry od początku zabierał mnie na wystawy: ja nieodmiennie nie znosiłam prac, które on uznawał za genialne, on zaś nie rozumiał tego, co podziwiałam. W skrytości ducha sądziłam, że jego opinie miały więcej wspólnego z tym, co myśleli inni, niż z własnymi wrażeniami. Powtarzał rzeczy, które wyczytał w recenzjach, jakby to były prawdy objawione, a ja starałam się go za to nie nienawidzić. Gdy któregoś razu skarżyłam się, że wystawa była nudna i pozbawiona wyrazu, on bronił jej, mówiąc, że według Hamisha Henklina chodziło o subiektywny punkt widzenia obiektu. Spytałam go, co to w ogóle znaczy.

„No że to jest punkt widzenia obiektu, jego subiektywny punkt widzenia”, odparł.

Natychmiast wypaliłam, że go kocham, bo w tamtej chwili wcale nie byłam tego pewna.

Dlatego na spotkanie z X szłam ze sporą dozą sceptycyzmu, jaki budzili we mnie odnoszący sukcesy artyści, a także to, co i po co robili. Pewnie wie, że jestem dziennikarką, myślałam, i chce to jakoś wykorzystać, albo dostrzegła we mnie osobę potulną, którą można zmanipulować, a ja musiałam przyznać, choć z obawą, że komuś takiemu jak ona chętnie bym na to pozwoliła.

Kiedy dotarłam na miejsce, pod wskazanym adresem znalazłam pustą działkę. Sprawdziłam liścik – wszystko się zgadzało. Zaczekałam parę minut, a gdy się odwróciłam, żeby odejść, zauważyłam drabinkę sznurową zwisającą z opuszczonej estakady nad Dziesiątą Aleją. Z góry machała do mnie goła ręka, która po chwili zniknęła, ja zaś dziś, po tylu latach, wciąż nie mam pojęcia, skąd wzięłam odwagę, żeby się wspiąć. Po raz pierwszy od czasów dzieciństwa odkryłam, że potrafię więcej, niż się spodziewałam: rosnące poczucie możliwości, które zdefiniowało wspólne lata z X, stanowiło całkowite przeciwieństwo skarlenia, jakie czułam u boku Henry’ego. Gdy dotarłam na szczyt, X pomogła mi wejść na tory – jej ręce na moich ramionach i plecach. Wstałam i moim oczom ukazał się nieprawdopodobny widok – przez miasto biegła długa wąska łąka zarośnięta pnączami i wysoką trawą.

„Pomyślałam, że mogłybyśmy się wybrać na spacer”, powiedziała X.

1989, pudło 10, poz. 144, AX.

Creative Commons.

Ruszyłyśmy na północ. Nie pamiętam, o czym mówiłyśmy, wiem tylko, że miałam wrażenie, jakby to była rozmowa, którą prowadziłyśmy od wieków. Co w ogóle ludzie mówią w takich sytuacjach, podczas pierwszego ze spotkań trwających lata? Nie spieszą się, żeby wszystko wyjaśnić, intuicyjnie wiedzą, że na to przyjdzie czas, że tego czasu jest morze. A kiedy czytając strona po stronie całą skrzynkę listów, odkryłam, że ten popołudniowy spacer po opuszczonych torach był wybiegiem, do którego X uciekała się wielokrotnie przede mną i po mnie, wciąż wierzyłam, przynajmniej na początku, że nasza przechadzka była najważniejsza, prawdziwa, a wszystkie pozostałe stanowiły odstępstwo. Chciałabym wierzyć, że już nie jestem aż tak głupia i w trakcie tych poszukiwań lepiej zrozumiałam, jak moja istotność i nieistotność zachodziły na siebie w jej życiu. Wiem jednak, że człowiek zawsze przekracza granice opowieści o sobie, że stawia im opór, i bez względu na to, jak szeroko się je zakreśli, jego podmiotowość zawsze się z nich wylewa – najpierw przecieka na krawędziach, a potem wypływa całkowicie. Ludzie są, jak się zdaje, zbyt skomplikowani, by trwać w bezruchu w obrębie narracji, nikogo jednak nie powstrzymało to przed próbami, rozpaczliwymi próbami upchnięcia życia na paru kartkach.

W pewnym momencie tego naszego pierwszego spaceru oznajmiłam, że słyszałam o jej pracy i że wszystko to wydaje mi się dość podejrzane.

„Nie ma tu nic podejrzanego – odparła. – Niczego nie ukrywam”.

Powiedziałam, że wcale nie jestem tego taka pewna.

„I nie powinnaś. Nie powinnaś być niczego pewna”.

„Richard Serra nazwał cię artystyczną pizdą”.

„Wydrukuję to sobie na wizytówce”, oznajmiła, podskakując, żeby stuknąć obcasami.

Dopiero kiedy zaczęło zachodzić słońce, zorientowałam się, że łazimy po tym zakazanym terenie od wielu godzin, gadając o niczym. W złotym świetle, które zwykle wydobywa z człowieka jego piękniejszą wersję, zauważyłam w oczach X coś nowego, złowrogiego, nieomal wstrętnego, co po chwili znikło. Nagle poczułam, że muszę się znaleźć daleko od niej, i powiedziałam, że na mnie czas, przedostałyśmy się więc na schodki przeciwpożarowe w pobliskim budynku, a gdy schodziłyśmy i zardzewiały metal huśtał się, drżąc w moich rękach, zaczęłam płakać ze strachu, że cała struktura oderwie się, runie na ulicę i nas przygniecie. Co by pomyślał Henry, gdyby jego żona zginęła jak włamywaczka? Zanim dotarłam na dół, uznałam, że to był błąd, zaraz zjawi się policja, aresztują mnie, wlepią mandat, postawią przed sądem. Nikogo jednak nie obchodziło, że właśnie zeszłyśmy z estakady. Nieopodal dwóch starszych mężczyzn grało w tryktraka. Dwie kobiety siedziały na ganku, rozkoszując się papierosem. Pomachały X, a ona odmachała im w odpowiedzi.

„Płaczesz?”, spytała.

Rozejrzałam się za taksówką.

„Dlaczego płaczesz?”, chciała wiedzieć.

„Nie płaczę”, odparłam z uśmiechem, oszołomiona dorosła kobieta, która płacze i nie chce się do tego przyznać.

Zjawiła się taksówka, lecz gdy otworzyłam drzwi, przez chwilę nie miałam pojęcia, dokąd jechać. Spojrzałam na X, na jej smukłą i zarazem imponującą postać, na surowe zaproszenie malujące się na jej twarzy. W końcu taksówkarz zawołał: „Wsiada pani czy nie?”, a ja wsiadłam.

Gdy kilka minut później wysiadałam, zorientowałam się, że przez pomyłkę podałam swój stary adres, Druga Zachodnia i Bowery, adres kawalerki z cudownym światłem i koszmarną całą resztą. Spojrzałam w okna, gdzie mieszkałam w szczęśliwej nędzy, i zaczęłam płakać. Co za idiotyzm. Bez sensu opłakiwać lata, które minęły. Bądź rozsądna. Idź do domu.

W drodze na północ, do naszego mieszkania, ociągałam się przy każdym swoim prywatnym grobowcu na Drugiej Alei – ławce, gdzie kilka lat wcześniej pokłóciłam się i rozstałam z dziewczyną, barze, gdzie pierwszy raz czytałam Świat zabawy, knajpce, w której po latach z bólem spotkałam się z ojcem na kawę, i włoskiej restauracji, gdzie z Henrym trzeźwo roztrząsaliśmy decyzję o małżeństwie. Zawsze byłam kimś, kogo przeszłość trzyma w garści, łatwo dawałam się ponieść nostalgii, tamtego wieczoru jednak wszystkie te miejsca zdawały się tracić swoją moc. Wmaszerowałam do knajpki, gdzie piłam kawę z ojcem, choć przez lata na jej widok przechodziłam na drugą stronę. Zamówiłam lampkę wina, jakby to było moje miejsce, jakby było nim od zawsze.

Na barze leżała gazeta, w której znalazłam chłodną recenzję najnowszej wystawy X[2]. Autor wspominał, że latem mają zostać wznowione dwie jej książki z „okresu persony”, których nakład się wyczerpał: 37, opublikowana pod pseudonimem Cassandra Edwards, i „cztery nowele Cindy O”. Dopiero wtedy przypomniałam sobie, że Stare rodziny Cindy O czytałam na studiach. Kieszonkowe wydanie krążyło w naszym kilkuosobowym gronie. Wszystkim strasznie się podobało, ale nie pamiętałam dlaczego.

Choć popołudnie spędzone z X wytrąciło mnie z równowagi, nie sądziłam jeszcze, że się w niej zakochałam. Czułam tylko, że zaszła we mnie zmiana – choć przecież to, że ktoś człowieka odmienił, jest o wiele niebezpieczniejsze niż zakochanie. Znacznie łatwiej byłoby mi odsunąć na bok uczucia, gdybym sądziła, że się po prostu zakochuję. W trakcie pięciu lat małżeństwa oboje z Henrym mieliśmy okazję widzieć kilka romansów w całej ich otrzeźwiającej okazałości i wydawało mi się, że rozumiem siłę tego rodzaju eskapizmu. Ale to nie było to. Siedziałam przy barze i robiłam notatki, które przeczytałam znowu dopiero niedawno: „Czy to możliwe, że najlepsza rzecz, jaka się przytrafia człowiekowi, jest też rzeczą najgorszą?”. A potem w ferworze, który wypaczył mój charakter pisma, zanotowałam tyle, ile udało mi się zapamiętać ze słów X: „Bunt i nieufność wobec buntu – oto dola artystki tragicznej […]. Natura nie ma źródła […]. Czy sztuka, zepsuta przez okrucieństwo kryjące się w pięknie, jest luksusem czy koniecznością?”. Stronę później przypomniało mi się więcej: „Moje tchórzostwo i nieznajomość własnych emocji sprawiają, że tych, których kocham, werbalnie zdradzam z innymi, gdyż nie potrafię im wyznać tego, co czuję […]. Świat zaśmiecają martwe instytucje”.

Wróciłam do domu dobrze po zmroku. Henry chciał, żebym się pospieszyła, bo mieliśmy rezerwację, o której zapomniałam. Nie pytał, gdzie byłam, nigdy nie zadawał mi takich pytań, ja zresztą też go nie pytałam, ten unik uzasadnialiśmy wyższym poziomem małżeńskiej niezależności. Przez całą kolację nie potrafiłam przestać się uśmiechać, choć równocześnie czułam niepokój, a gdy wracaliśmy do domu, wyrwało mi się: „Myślę, że odchodzę”.

Nie uwierzył – w sumie dlaczego miałby, skoro sama z trudem w to wierzyłam – i skierował rozmowę na zagadkę, która towarzyszyła nam nieprzerwanie, na kwestię dzieci i tego, kiedy się o nie postarać, na fakt, że on czuł się w obowiązku je mieć, a ja wciąż nie umiałam przekroczyć granicy dzielącej ciążę teoretyczną od faktycznej. Raz po raz umawiałam się na usunięcie wkładki, a potem odwoływałam wizytę albo zapominałam na nią pójść.

„Jesteś po prostu w kiepskim nastroju – stwierdził. – Znam cię”.

Tylko że to wcale nie była prawda, bo problem ze znaniem ludzi polega na tym, że obiekt jest w ciągłym ruchu.

Powtórzyłam, że odchodzę, ale on mnie wykpił, niemalże się roześmiał. „Przecież nie w ten sposób”, powiedział. Szliśmy w milczeniu przez kilka przecznic, a ja zastanawiałam się, czy istnieje jakieś idealne kryterium pozwalające to stwierdzić, odpowiednia forma zakończenia małżeństwa na tej tylko podstawie, że ma się nieokreślone poczucie, że na wyciągnięcie ręki czeka inne życie, życie, które mogłoby mnie zabić, jeśli go nie przeżyję. Gdy znaleźliśmy się z powrotem w domu, poprosił, żebym została jeszcze przez miesiąc, poszła z nim na ślub kuzynki, dała mu szansę, żeby mnie przekonał do zmiany zdania, a ja się zgodziłam w nadziei, że to ma sens, że prostsze rozwiązanie – nie wyprowadzam się, wszystko zostaje po staremu – okaże się tym właściwym.

W trakcie tych ostatnich tygodni spędzonych w jego domu miałam bardzo wyraziste sny, w których stale pojawiała się X. Nigdy nie przywiązywałam zbyt wielkiej wagi do snów, nagle jednak tylko one zaczęły się wydawać realne, a dni zamieniły się w coś, co trzeba znieść między nocami. Często tropiłam ją w mieście albo w lesie czy próbowałam znaleźć w tłumie. Kiedy indziej brałyśmy razem udział w jakimś performansie czy numerze. Albo pływałyśmy w morzu, tylko pływałyśmy, milami. Wiem, że to głupie tyle myśleć o snach, ale może jeszcze głupsze jest całkowite ich ignorowanie.

Co rano, gdy zjawiałam się w pracy, na moim biurku czekał list od X. Teraz, kiedy je czytam, wydają się niewinne, wręcz nudne – listy miłosne mają swoją datę przydatności – ale wtedy pochłaniałam je w zachwycie. Przychodziłam do redakcji coraz wcześniej w nadziei, że przyłapię ją na gorącym uczynku, ale nigdy mi się to nie udało. A ona nigdy nie wyjaśniła, w jaki sposób je dostarczała. Nie miałam jak jej odpowiedzieć – nie było adresu zwrotnego ani numeru telefonu. Pewnie mogłabym zostawić jej wiadomość w galerii, ale się na to nie odważyłam.

Zaczęło mi się wydawać, że X czai się za każdym rogiem, i często tak było. Siedziała na ławce w parku, gdzie spędzałam przerwę na lunch. Wyłaniała się z tłumu, żeby wsunąć mi do kieszeni liścik, po czym szybko znikała. W pośpiechu mijała knajpkę, w której piłam kawę, spoglądała mi w oczy, a gdy wybiegałam na zewnątrz, już jej nie było. Może dla kogoś rozsądniejszego takie śledzenie – czy w istocie stalkowanie – byłoby nieznośne, ja jednak całkowicie zrzekłam się kontroli nad własnym życiem na rzecz przeczucia nadciągającej burzy i radosnej pewności, że zmiecie wszystko, co znałam.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

[1] Amos Spiegel, Kontrowersyjna artystka X zmarła w wieku 46 lat, „The New York Times”, 17.03.1996, s. C1.

[2] Hamish Henklin, Obrazy, o których nie sposób szybko zapomnieć (choć trudno stwierdzić, czy to dobrze), „The Village Voice”, 28.04.1989, s. 15.

Wydawnictwo Czarne sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Dukielska 83C, 38-300 Gorlice

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 50, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2025

Wydanie I