Biel nocy. Kwartet szetlandzki. Tom 2 - Ann Cleeves - ebook + książka
BESTSELLER

Biel nocy. Kwartet szetlandzki. Tom 2 ebook

Ann Cleeves

4,2

Opis

Drugi tom kultowej serii od brytyjskiej mistrzyni suspensu nagrodzonej za swoje kryminały Diamentowym Sztyletem

 

Na Szetlandach jest połowa lata, czas białych nocy, kiedy to słońce nigdy nie zachodzi.

Plastyczka Bella Sinclair organizuje przyjęcie, aby uczcić wystawę swoich prac i zaprezentować obrazy Fran Hunter. Podczas tego wydarzenia pewien tajemniczy Anglik wybucha płaczem i stwierdza, że nie wie kim jest ani skąd się tu wziął. Wieczorne przyjęcie zmienia się w farsę, a następnego dnia mieszkańcy miasteczka znajdują zwłoki Anglika powieszone na krokwi w hangarze łodziowym na przystani. Mężczyźnie założono na twarz maskę klowna.

 

Detektyw Jimmy Perez jest przekonany, że to lokalna zbrodnia. Wkrótce w Biddista dochodzi do kolejnego morderstwa. Ginie Roddy, bratanek Belli, a dowody z miejsca zbrodni tylko utwierdzają Pereza w przekonaniu, że morderca czai się pośród mieszkańców wyspy.

 

Sytuację komplikuje dodatkowo niesamowita pora roku, w której noc miesza się z dniem i nic nie jest takie, jak się wydaje.

 

„Ogromnie satysfakcjonująca zagadka osadzona w odosobnionym i naprawdę intrygującym miejscu”. Peter Robinson

„Cleeves po raz kolejny sprytnie i przekonująco mydli nam oczy”. Colin Dexter

„Misternie skonstruowana, trzymająca w napięciu zagadka”. Washington Post

„Ta książka to czysta przyjemność. Ciekawe postacie, wspaniała sceneria, intrygująca fabuła…” Reginald Hill

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 401

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (861 ocen)
352
353
133
21
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Gusiolec

Nie oderwiesz się od lektury

Lubię!
00
IrenkaSO7

Nie oderwiesz się od lektury

Szkoda ze nie ma wersji audiobooka!
00
Yenneferinred

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, równie dobra jak pierwszy tom. Tło obyczajowe i geograficzne jest fantastyczne. Szetlandy rzuciły na mnie urok. Świetne postacie głównych bohaterów, nawet postacie drugoplanowe bardzo ciekawie zarysowane psychologicznie.
00
MaBy123

Z braku laku…

Druga książka Ann Cleeves i drugi raz stwierdzam, że nawet nie umywa się do Petera Maya. Strasznie to wszystko rozwleczone, bez iskry. Uwielbiam klimaty szkockich wysp, uwielbiam ich opisy, ale tutaj jakoś tego nie czuję. Peter May za to oddaje ich klimat po mistrzowsku.
00
RenataPasiewicz

Nie oderwiesz się od lektury

Kryminał, który do końca zaskakuje. Wartka akcja, ciekawie skomponowana, trzyma w napięciu do ostatniego słowa.
00

Popularność




Tytuł oryginału: White Nights

Copyright © Ann Cleeves, 2008

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2018

Redaktor prowadzący: Adrian Tomczyk

Redakcja: Dorota Kielczyk

Korekta: Alicja Laskowska, Karolina Borowiec

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl

Projekt okładki i stron tytułowych: Pola i Daniel Rusiłowiczowie

Fotografie na okładce:

Enrique Aguirre / Shutterstock

Akugasahagy / Shutterstock

Fotografia autorki na skrzydełku: Micha Theiner

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

Wykorzystanie przekładu za zgodą Wydawnictwa AMBER Sp. z o.o.

eISBN 978-83-7976-077-0

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

fax: 61 853-80-75

[email protected]

www.czwartastrona.pl

PROLOG

Pasażerowie wysypali się ze statku wycieczkowego na brzeg. W lekkich okularach przeciwsłonecznych, marynarkach, z zawiązanymi wokół ramion swetrami. Uprzedzono ich, że daleko na północy pogoda jest nieprzewidywalna. Statek był tak duży, że patrząc na niego z tej perspektywy, z doków Morrisona, miasto w tle wydawało się niepozorne. Rzędy nad rzędami okien, każde z własnym balkonem, pływająca metropolia. W Lerwick było wczesne popołudnie. Słońce odbijało się od nieruchomej wody i olbrzymi biały kadłub błyszczał tak, że trzeba było mrużyć oczy. Na parkingu czekały autobusy; za chwilę turyści pojadą do archeologicznych stanowisk na południu, zobaczyć ptasie klify i pstryknąć tam fotki maskonurom. Potem wyruszą na wycieczkę z przewodnikiem do warsztatów srebrników. W przerwie przystaną pewnie gdzieś na szetlandzki podwieczorek.

Przy trapie stał performer. Żywe dzieło sztuki albo teatr uliczny. Szczupły mężczyzna przebrany za pierrota. W masce klowna. Nic nie mówił, odgrywał przed podróżnymi pantomimę. Pokłonił się nisko, jedną dłoń przyłożył do brzucha, drugą wykonywał zamaszysty ruch ku ziemi. Turyści się uśmiechali. Chcieli, żeby ich zabawiano. Być zaczepionym w mieście to jedno – tam pełno żebraków i natrętów, więc najlepiej na nikogo nie patrzeć – ale tu były Szetlandy. Chyba najbezpieczniejsze miejsce na świecie. A poza tym pragnęli poznać tubylców. Bo inaczej o czym będą opowiadać po powrocie?

Klown miał czerwoną torbę z aksamitu obszytego cekinami. Migotały przy każdym ruchu. Przewiesił ją na ukos, jak starsze kobiety w obawie przed złodziejem. Wyjął z niej plik drukowanych ulotek i zaczął rozdawać tłumowi.

Wtedy zrozumieli. To chwyt reklamowy. Może jednak to miejsce nie różni się tak bardzo od Londynu, Nowego Jorku czy Chicago. Ale nie popsuło im to humoru. Byli na wakacjach. Wzięli jaskrawe, kolorowe karteczki. Wieczór mają wolny. Może to zaproszenie na jakieś przedstawienie? Poza tym ujął ich ten pierrot. Mimo złowieszczej maski wywoływał uśmiech.

Gdy wsiedli do autobusów, zobaczyli, jak znika w wąskiej uliczce wiodącej do centrum. Po drodze wciąż rozdawał przechodniom ulotki.

ROZDZIAŁ 1

Jimmy Perez, który właśnie przejeżdżał przez miasteczko, dostrzegł kątem oka plecy performera, ale nie zwrócił na niego uwagi. Myślał o czymś innym.

Przed chwilą wylądował na lotnisku w Tingwall, po krótkim pobycie na Fair Isle, na farmie swoich rodziców. Trzy dni rozpieszczania przez matkę i wysłuchiwania utyskiwań ojca na niskie ceny owiec. Jak po każdej wizycie w domu zastanawiał się, czemu tak trudno mu się dogadać z ojcem. Nigdy nie było kłótni, prawdziwych antagonizmów, ale zawsze wyjeżdżał z dziwnym poczuciem: winy i niedopasowania jednocześnie.

Poza tym praca. Na biurku czeka pewnie sterta papierzysk. Już same kosztorysy Sandy’ego Wilsona to cały dzień roboty. A jeszcze dokończyć raport dla prokuratora o napaści w barze.

No i Fran. Umówił się, że zabierze ją z Ravenswick o siódmej trzydzieści. Ale przedtem musi wpaść do domu wziąć prysznic. W końcu to randka. Pierwsza prawdziwa randka. Spotykają się i przyjaźnią od pół roku, a mimo to był podekscytowany jak nastolatek.

Podjechał pod jej dom co do minuty, z jeszcze mokrymi włosami, w niewygodnej nowej koszuli, dopiero co wyjętej z opakowania, sztywnej i lekko pozaginanej na torsie. Zawsze denerwowało go dobieranie ubrań. Co wkłada się na wernisaż? I to wystawy prac kobiety, która śni ci się po nocach i zaprząta twoje myśli w dzień? Z którą masz nadzieję pójść po przyjęciu do łóżka?

Ona też była zdenerwowana. Zauważył to od razu, gdy tylko wsiadła do samochodu. Miała na sobie coś obcisłego i czarnego. Wyglądała tak olśniewająco, że aż nie mógł uwierzyć, jakim był szczęściarzem. Obdarzyła go tym tajemniczym uśmiechem, od którego zawsze wywracał mu się żołądek, jakby właśnie spędził trzy godziny na targanej zachodnim wichrem łodzi pocztowej „Good Shepherd”. Uścisnął jej dłoń. Chciał powiedzieć, że wygląda oszałamiająco, ale nie bardzo wiedział, jakich użyć słów, żeby to nie zabrzmiało prostacko czy protekcjonalnie, więc całą drogę do Biddista jechali w milczeniu.

Galeria nazywała się Herring House – dawniej suszono tu ryby. Leżała na skraju płytkiej doliny na zachodnim wybrzeżu, tuż nad morzem. Dalej ciągnęło się małe kamienne molo, do którego przybijały rybackie kutry z połowem; paru rybaków wciąż trzymało na plaży łodzie. Wystarczyło wyjść za drzwi i w nozdrza uderzał zapach wodorostów i soli. Bella Sinclair powiedziała, że kiedy przejęła budynek, ściany pachniały jeszcze śledziami.

Bella też wystawiała dziś swoje prace artystyczne. Perez ją znał, jak prawie wszyscy na Szetlandach. Z krótkich pogawędek na przyjęciach, ale głównie z opowieści, jakie ludzie przekazywali sobie nawzajem. Była rdzenną mieszkanką Szetlandów, urodzoną i wychowaną w Biddista. W młodości dzika, mówiono, teraz raczej nieprzystępna i onieśmielająca. I bogata.

Nadal czuł się wytrącony z równowagi pośpiechem dnia i poczuciem, że ten wieczór to jego jedyna szansa z Fran. Był taki niezdarny, jeśli chodziło o uczucia. A jeśli się myli? Wyciągnął rękę do Belli i zauważył, że drży mu dłoń. Może udzielił mu się niepokój Fran o to, jak ludzie przyjmą jej obrazy? Kiedy zaczęli krążyć wśród gości, przyglądając się wiszącym na nagich ścianach płótnom, poczuł, że narasta w nim napięcie. Nie bardzo mógł skupić się na tym, co działo się wokół. Rozmawiał z Fran, odpowiadał na pozdrowienia, ale duchem był nieobecny. W skroniach czuł nieznośny ucisk. Jak w upalny, ciężki dzień przed burzą. Zaczął się powoli odprężać dopiero, gdy poproszono Roddy’ego Sinclaira, żeby dla nich zagrał. Jakby w końcu spadł deszcz.

Roddy stanął obramowany światłem pośrodku sali. Była dziewiąta wieczorem, ale przez okna wycięte w stromym, wysokim dachu wciąż wpadały promienie słońca. Odbijały się od lśniącej drewnianej podłogi i pobielonych ścian i rozjaśniały twarz chłopaka. Przez chwilę stał nieruchomo. Uśmiechał się i czekał, aż goście zaczną na niego patrzeć, całkowicie pewny, że przyciągnie ich uwagę. Rozmowy przycichły i zapadła cisza. Spojrzał na ciotkę, która posłała mu uśmiech wyrażający jednocześnie pobłażliwość i wdzięczność. Uniósł skrzypce, oparł je pod brodą i znieruchomiał. Po chwili zaczął grać.

Wiedzieli, czego można się spodziewać, i się nie zawiedli. Grał jak szalony. Z tego słynął. Show, no i muzyka. Szetlandzka muzyka skrzypcowa, która zawładnęła powszechną wyobraźnią; puszczano ją w ogólnokrajowym radiu, zachwycali się nią gospodarze programów telewizyjnych. Nie do wiary – chłopak z Szetlandów na zdjęciach w tabloidach, pijący szampana w towarzystwie nastoletnich gwiazdeczek. Na szczycie znalazł się nagle. Gwiazda rocka wskazała go jako swojego ulubionego artystę i teraz był wszędzie: w gazetach, w telewizji, w czasopismach o życiu gwiazd.

Podskakiwał i tańczył, a nobliwi goście – krytyk sztuki z południa i paru szetlandzkich ważniaków z Lerwick – odstawili szkło i zaczęli klaskać do rytmu. Roddy opadł na kolana, po czym powolutku położył się na podłodze. Cały czas grał, nie gubiąc ani jednej nutki. Potem poderwał się, a muzyka wciąż płynęła. W rogu galerii, trzymając się pod ręce, zadziwiająco lekko tańczyła jakaś niemłoda para.

Grał z takim ogniem, że publiczność nie nadążała wzrokiem za ruchem jego palców. Nagle muzyka ucichła. Chłopak się ukłonił. Ludzie wiwatowali. Perez już wiele razy widział jego grę, ale występ znów go poruszył. Było w tym poczucie szowinistycznej dumy, co wprawiało go w zakłopotanie. Spojrzał na Fran. Może dla niej to zbyt sentymentalne. Ale klaskała wraz z innymi.

Bella wystąpiła z cienia i dołączyła do Roddy’ego. Wyciągnęła ramię w teatralnym geście uznania.

– Roddy Sinclair – oznajmiła. – Mój bratanek. – Rozejrzała się. – Szkoda tylko, że więcej osób nie przyszło go zobaczyć.

W galerii rzeczywiście nie było tłumu. Jej uwaga nagle to wszystkim uświadomiła. Bella musiała zdać sobie z tego sprawę, bo zmarszczyła brwi. Najwyraźniej pożałowała, że o tym wspomniała.

Chłopak znów się ukłonił, uśmiechnął i podniósł ręce – jedną ze skrzypcami, drugą ze smyczkiem.

– A teraz kupujcie obrazy – powiedział. – Po to przyszliście. Ja jestem tylko na rozgrzewkę. Główną atrakcją są one.

Odwrócił się i wziął lampkę wina ze stojącej pod ścianą długiej ławy.

ROZDZIAŁ 2

Fran wychyliła już kilka lampek wina. Była bardziej zdenerwowana, niż się spodziewała. Gdy pracowała w londyńskim wydawnictwie, często bywała na podobnych imprezach: premierach, otwarciach, wystawach. Kryjąc znudzenie, krążyła wśród gości, rozmawiała i starała się zapamiętać imiona i twarze. Ale tu było inaczej. Niektóre obrazy na ścianach wyszły spod jej pędzla. Czuła się obnażona. Jeśli ludzie odrzucą czy zlekceważą jej prace, to tak jakby ją zlekceważyli. Miała ochotę krzyknąć do zebranych, którzy wymieniali się plotkami z wysp, stojąc plecami do malowideł: „Popatrzcie na obrazy. Potraktujcie je poważnie. Nie spodobają się wam, trudno, ale proszę, potraktujcie je poważnie”.

Poza tym przyszło mniej ludzi, niż oczekiwała. Wernisaże Belli zawsze cieszyły się powodzeniem, ale tych kilka osób, które zaprosiła Fran – które uważała za przyjaciół – nie pokazało się. Może tylko próbowali być uprzejmi, gdy wspomniała im o wystawie. Widzieli jej prace, ale ich nie obchodziły. W każdym razie nie na tyle, żeby przyjść tu w piękny wieczór, kiedy można robić tyle innych rzeczy. O tej porze roku czas spędzało się na grillach u znajomych i nad wodą. Poczuła się dotknięta ich nieobecnością.

Perez stanął za nią. Wyczuła jego obecność i odwróciła się. Jej pierwszą myślą – jak zawsze, gdy przyłapał ją w chwili nieuwagi – było to, że chciałaby go narysować. Aż świerzbiły ją palce, żeby chwycić węgiel drzewny. Rysunek byłby miękki, linie płynne. W ciemnej tonacji. Perez pochodził z Szetlandów. Jego rodzina żyła na wyspach od szesnastego wieku, ale nie miał w sobie krwi wikingów. Przodka morze wyrzuciło na brzeg po rozbiciu się statku Armady. Przynajmniej taką historyjkę jej opowiedział. Podejrzewała, że wierzył w nią, bo świetnie wyjaśniała jego odmienność. Nietypowe nazwisko. Karnację. Wprawdzie na wyspach spotykało się ludzi o podobnie ciemnych włosach i oliwkowej skórze – miejscowi nazywali ich czarnymi Szetlandczykami – ale tu, na przyjęciu, wyróżniał się egzotycznym, obcym wglądem.

– Chyba wszystko idzie dobrze – powiedział niepewnie. Dziś wieczorem był w dziwnym nastroju. Nerwy, może. Wiedział, ile dla niej znaczy ta wystawa. Jej pierwsza wystawa. A poza tym ich związek był niedookreślony. Utrzymywała lekki dystans, niezależność. Wiążąc się z Perezem, przyjmie nie tylko jego. Także rodzinę, całą Fair Isle. A on przyjmie samotną matkę pięciolatki. Za dużo rozważań, pomyślała. Tylko że nie umiała się od nich opędzić. Myślała o nim w długie letnie noce, kiedy nigdy na dobre się nie ściemniało. Obrazy z nim w roli głównej grzechotały jej w głowie jak wrzucane do projektora staromodne slajdy. Czasem wstawała, siadała przed domem i patrząc na słońce, które właściwie nigdy nie zachodziło nad szarą wodą, myślała, jak go narysować. Smukłe ciało odwrócone do niej tyłem. Kości rysujące się pod skórą. Mocny kręgosłup i krągłość pośladków. To wciąż tylko wyobrażenia. Całował ją w policzek, dotykał ramienia, ale na tym koniec fizycznych kontaktów. Może w jego życiu jest inna kobieta, o której marzy, gdy jemu jasność też nie daje spać. A może tylko czeka na jej decyzję.

Wkrótce po tym, jak się poznali, pojechała na miesiąc na południe. Mówiła sobie, że to dla dobra córki. Cassie miała za sobą przeżycia, które wstrząsnęłyby nawet dorosłym, i Fran uznała, że wyjazd na jakiś czas dobrze zrobi małej. Po ich powrocie Perez zadzwonił i zapytał, jak się mają. Zawodowe zainteresowanie, pomyślała Fran, chociaż miała nadzieję, że nie tylko. Przyjaźń się rozwinęła. Fran nie próbowała niczego przyśpieszać; była tu wciąż obca i nie bardzo wiedziała, czego się od niej oczekuje. Niepowodzenie pierwszego małżeństwa zniszczyło jej pewność siebie. Nie zniosłaby kolejnego odrzucenia.

– Wcale nie idzie dobrze – odparła. – Prawie nikogo nie ma. – Wiedziała, że to zabrzmi niezbyt uprzejmie, ale nie mogła się powstrzymać. – Można by pomyśleć, że przyjdą przynajmniej napić się darmowego wina i posłuchać Roddy’ego Sinclaira.

– Ale ci obecni wydają się zainteresowani – zauważył. – Tylko popatrz.

Rozejrzała się po sali. Miał rację. Goście oderwali uwagę od wina i muzyki i przechadzali się po galerii, oglądając obrazy, zatrzymując się od czasu do czasu, by skupić się na czymś szczególnym. Przestrzeń sprawiedliwie dzieliły dzieła jej i Belli. Wystawa miała być retrospektywą Belli Sinclair. Artystka prezentowała trzydzieści lat swoich twórczych dokonań; obrazy i rysunki ściągnięto z kolekcji w całym kraju. Niespodziewanie zaprosiła Fran, żeby też wystawiła własne obrazy.

– Powinnaś być dumna – powiedział Perez.

Nie była pewna, jak zareagować. Liczyła na jakąś pochlebną uwagę o swoim malarstwie. Dziś wieczorem, stremowana i obnażona, komplement przyjęłaby z radością.

Ale on skupił uwagę na gościach.

– O, tam ktoś wygląda na bardzo zainteresowanego.

Podążyła za jego spojrzeniem i zobaczyła mężczyznę w średnim wieku, ubranego elegancko, ale z artystycznym luzem. Szczupła, prawie chłopięca sylwetka. Czarna lniana marynarka narzucona na czarną bawełnianą koszulkę, do tego luźne czarne spodnie. Stał przed wczesnym autoportretem Belli. To była Bella w najbardziej wyzywającym wydaniu. W czerwonej sukni, ze szkarłatną szminką na ustach, zaczesanymi do tyłu włosami, niepokojąca i pełna erotyzmu. Olej z bogatą fakturą grubo nałożonej farby i fantazyjnymi pociągnięciami pędzla.

Potem odszedł, przystanął obok Roddy’ego Sinclaira i zaczął wpatrywać się w dzieło Fran – rysunek Cassie na plaży w Ravenswick. Coś w intensywności jego spojrzenia sprawiło, że poczuła się nieswojo, choć ten obraz nie pozwoliłby mu rozpoznać Cassie na ulicy. Wygląda na wstrząśniętego, pomyślała, nie zaabsorbowanego. Jakby właśnie był świadkiem jakiejś potworności. Albo zobaczył ducha.

– Nietutejszy – stwierdził Perez.

Fran przyznała mu rację. Nie dlatego, że nie rozpoznawała mężczyzny. Ale jego styl sprawiał, że wyglądał na przyjezdnego. Ubranie, sposób, w jaki skrzyżował ramiona i wpatrywał się w obraz.

– Jak myślisz, kto to taki? – Patrzyła na nieznajomego przez szkło kieliszka, żeby to nie było takie oczywiste, ale on nieobecny gapił się na obraz, więc uznała, że pewnie i tak by nie zauważył, nawet gdyby się odwrócił.

– Bogaty kolekcjoner – odparł Perez z uśmiechem. – Wykupi to wszystko i uczyni cię sławną.

Zachichotała. Odprężyła się na chwilę.

– Albo dziennikarz rubryki o sztuce którejś z niedzielnych gazet. Okrzyknie mnie nowym talentem.

– Kto wie. Czemu nie?

Spojrzała na niego, myśląc, że znów żartuje, ale on lekko zmarszczył brwi.

– Naprawdę. – Znów się uśmiechnął. – Twoje obrazy są bardzo dobre.

Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Gorączkowo szukała dowcipnej i skromnej riposty, gdy nieznajomy mężczyzna nagle się odwrócił. Upadł na kolana, jak niedawno grający na skrzypcach Roddy. Potem schował twarz w dłoniach i się rozpłakał.

ROZDZIAŁ 3

Perez pomyślał, że o tej porze roku wszyscy lekko wariują. To przez światło, intensywne za dnia i niegasnące w nocy. Słońce nigdy na dobre nie kryło się za horyzontem i nawet o północy dało się czytać na dworze. Po ponurych i czarnych zimach ludzi ogarniała potrzeba gorączkowej, nieustannej aktywności. Jakby chcieli wycisnąć z lata jak najwięcej, nacieszyć się przyrodą i życiem, zanim znów nadejdą ponure dni. A ten rok okazał się jeszcze gorszy. Pogoda, zwykle nieprzewidywalna, zmieniająca się z godziny na godzinę, deszczowa, wietrzna, z krótkimi przebłyskami jaskrawego słońca, już od niemal dwóch tygodni była doskonała. Brak prawdziwej nocy uderzał też w przybyszów z południa. Czasem ich reakcje wydawały się nawet bardziej skrajne niż miejscowych. Anomalie przyrody dawały się im we znaki – nie nawykli do ptaków śpiewających późnym wieczorem i zmierzchu trwającego całą noc.

Patrząc na klęczącego w plamie słońca i zalanego łzami mężczyznę w czerni, Perez uznał, że to kolejny przypadek letniego szaleństwa, i miał nadzieję, że zajmie się tym ktoś inny. Teatralny gest. Mężczyzna nie zjawił się tutaj z własnej inicjatywy. Zaprosiła go Bella Sinclair albo towarzyszy któremuś z jej gości. Do Herring House niełatwo się dostać z południa, nawet z Lerwick. Pewnie chodzi o jakąś kobietę, pomyślał. Albo to kolejny spragniony uwagi artysta. Z doświadczenia Perez wiedział, że ludzie, którzy są naprawdę przygnębieni i pogrążeni w rozpaczy, nie szukają świateł rampy. Chowają się po kątach i pragną być niewidzialni.

Ale do mężczyzny nikt nie podszedł. Zgromadzeni przestali rozmawiać i przyglądali się, zafascynowani i speszeni, jak teraz szlocha zgarbiony, z twarzą zwróconą do światła i opuszczonymi rękami.

Perez wyczuł dezaprobatę stojącej obok Fran. Oczekiwała od niego reakcji. Nieważne, że nie jest tu służbowo. Powinien wiedzieć, co zrobić. Ale to nie wszystko. Wykorzystywała jego oddanie. Zawsze musiało być po jej myśli. Jak długo czekał na tę randkę? Tak bardzo chciał zadowolić Fran, że dostosowywał się do jej planów. Zawsze. Do tej pory nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo jest posłuszny jej woli. Ta myśl nagle nim wstrząsnęła. Zaraz potem, gdy minął przypływ frustracji, uznał, że okropny z niego prostak. Przecież omal nie straciła córki. Nie zasługuje na trochę czasu, żeby dojść do siebie? Poza tym przecież warto na nią czekać. Podszedł do płaczącego mężczyzny, przykucnął, pomógł mu wstać i go wyprowadził.

Usiedli w kuchni, gdzie Martin Williamson, młody szef, zapełniał tace kanapkami. Perez go znał, mógł wyrecytować historię jego życia, a po paru sekundach namysłu podać imiona dziadków. Herring House miała własną kawiarnię i to Martin ją prowadził. Dziś wieczorem królował oczywiście śledź. Cienkie płaty leżały zwinięte na krążkach sodowego chleba. Śledź był marynowany i w powietrzu unosił się czysty zapach octu i cytryny. Podawano też miejscowe ostrygi i wędzonego szetlandzkiego łososia. Perez od lunchu nie miał niczego w ustach i poczuł, że napływa mu ślina. Gdy weszli, Martin podniósł wzrok.

– Możemy tu na chwilkę przysiąść?

– Ale trzymajcie się z dala od jedzenia. Przepisy sanitarne. – Powiedział to z uśmiechem. Wesoły z niego dzieciak, przypomniał sobie Perez. Widywał Martina na ślubach i przyjęciach i zapamiętał go jako wiecznie roześmianego figlarza.

Teraz zajął się pracą i nie zwracał na nich uwagi. Z galerii dochodziły dźwięki skrzypiec. Widocznie poproszono Roddy’ego, żeby wypełnił krępującą ciszę i znów wprawił gości w nastrój sprzyjający zakupom. Nieznajomy nadal szlochał. Pereza na moment ogarnęło współczucie; uznał, że chyba jest bez serca, żeby w takiej chwili myśleć o jedzeniu. Nie wyobrażał sobie, żeby mógł urządzić widowisko z własnej rozpaczy, więc ten mężczyzna musiał przeżyć coś okropnego, skoro publicznie się rozpłakał. Albo jest chory. Tak, pewnie tak.

– Hej – zagadał. – Chyba nie jest tak źle? – Przysunął krzesło i posadził nieznajomego.

Mężczyzna wpatrywał się w niego takim wzrokiem, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę z jego obecności. Wytarł oczy grzbietem dłoni. Ten dziecięcy, prosty gest sprawił, że Perez po raz pierwszy pomyślał o tym człowieku cieplej. Wsunął dłoń do kieszeni, znalazł chusteczkę i podał nieszczęśnikowi.

– Nie wiem, co tu robię – odezwał się nieznajomy.

Anglik, ale nie z południa, pomyślał Perez. Przypomniał mu się Roy Taylor, kolega, z którym pracował w Inverness. Roy pochodził z Liverpoolu. Czy akcent tego człowieka był taki jak Roya? Trochę, ale nie całkiem.

– Wszyscy się czasem tak czujemy.

– Kim pan jest?

– Jimmy Perez. Jestem detektywem. Ale do Herring House nie przyszedłem służbowo. Moja przyjaciółka wystawia tu prace.

– Herring House?

– Tak się nazywa to miejsce. Galeria.

Mężczyzna nie odpowiadał. Jakby zamknął się w sobie, znów pogrążył w rozpaczy i przestał słuchać.

– Jak się pan nazywa? – zapytał Perez.

Żadnej odpowiedzi. Puste spojrzenie.

– Chyba może mi pan podać nazwisko? – Zaczynał tracić cierpliwość. Dzisiejszego wieczora miał nadzieję rozeznać się w sytuacji z Fran. Wyobrażał sobie noc w jej domu. Snuł fantazje, które zaszokowałyby znajomych, szokowały nawet jego. Cassie będzie spała u ojca. Tak mu powiedziała Fran, a to dobry znak, prawda? Zwykle łatwo ulegał nastrojom innych. Dziś miał powód, by oprzeć się płaczącemu nieznajomemu.

Anglik spojrzał na niego.

– Nie wiem, jak się nazywam – odparł głuchym tonem. Już bez dramatyzowania. – Nie pamiętam. Nie pamiętam, jak się nazywam, i nie wiem, skąd się tu wziąłem.

– Jak się pan tu dostał? Do Herring House? Na Szetlandy?

– Nie wiem. – Teraz w głosie zabrzmiała nuta paniki. – Nie pamiętam nic, tylko ten obraz. Wiszący tam na ścianie portret kobiety w czerwieni. Tak jakbym się dopiero urodził. Jakbym poza nim niczego nie znał.

Perez zaczynał się zastanawiać, czy to nie żart. W stylu Sandy’ego. Sandy pochodził z Whalsay, pracował z Perezem i miał infantylne poczucie humoru.

Cały zespół Pereza wiedział, że dzisiejszy wieczór szef spędzi w galerii z angielską artystką. Niewykluczone, że to ich sprawka. Mogli to uznać za świetny dowcip.

Na głowie mężczyzny nie dopatrzył się żadnych urazów. Nieznajomy był taki wymuskany, zadbany; niemożliwe, żeby miał wypadek. Ale jeśli grał, to przekonująco. Te łzy, to roztrzęsienie. Niełatwo tak dobrze udawać. I niby skąd Sandy wytrzasnął faceta? Jak przekonał go do takiej sztuczki?

– Dlaczego nie opróżni pan kieszeni? – zapytał Perez. – Na pewno jest tam prawo jazdy albo karta kredytowa. Przynajmniej dowiemy się, jak się pan nazywa. Poszukamy krewnych i jakiegoś wyjaśnienia, co też się panu przytrafiło.

Anglik wstał i sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki.

– Nie ma – powiedział. – Tu zawsze trzymam portfel.

– Więc jednak pan pamięta.

– A przynajmniej tak mi się zdaje – wykrztusił. – Jak mogę być czegokolwiek pewny? – Powoli i drobiazgowo sprawdził pozostałe kieszenie. Niczego nie znalazł. Zdjął marynarkę i podał Perezowi. – Proszę zobaczyć samemu.

Perez pogrzebał w kieszeniach, wiedząc, że niczego nie znajdzie.

– A w spodniach?

Mężczyzna wyciągnął kieszenie i stał przerażony i trochę śmieszny, z białymi flagami na czarnych spodniach.

– Niczego pan ze sobą nie ma? – zapytał Perez. – Torby? Teczki?

Zdał sobie sprawę, że w jego głosie pobrzmiewa desperacja. Fantazja o nocy spędzonej z Fran szybko się rozwiewała.

– Skąd mogę wiedzieć? – Nieznajomy prawie krzyknął.

– Pójdę i poszukam.

– Nie. Niech pan mnie nie zostawia.

– Ktoś pana skrzywdził? Czego się pan boi?

Mężczyzna myślał przez chwilę. Czyżby zaczął sobie coś przypominać?

– Nie wiem.

– W takim razie proszę iść ze mną.

– Nie. Nie pokażę się tym ludziom.

– Więc ich pan pamięta?

– Mówiłem, że pamiętam wszystko, co stało się po tym, gdy patrzyłem na ten obraz.

– Coś w nim pana zaniepokoiło?

– Może, nie jestem pewny.

Perez wstał. Stali teraz naprzeciwko siebie, oddzieleni stołem. Szef wyszedł z kuchni, Roddy Sinclair przestał grać. Z galerii dobiegał cichy szmer głosów.

– Pójdę się dowiedzieć, czy miał pan ze sobą bagaż – powiedział Perez. – I czy ktoś widział pański przyjazd. Tu jest pan bezpieczny.

– Tak – odparł. Ale jego głos brzmiał niepewnie. Jak głos dziecka, które próbowało samo się przekonać, że nie boi się ciemności.

W galerii Fran dyskutowała z jakąś dużą kobietą ubraną w kwiecisty namiot. Zaróżowiła się lekko. Gdy podszedł, wywnioskował z rozmowy, że kobieta kupiła jej obraz i teraz zastanawiają się, jak przewieźć go na południe. Turystka, pomyślał. Taka pora roku. Oczywiście bogata turystka. Zapewniała, że podziwia dzieła Fran, potem spytała, czy nie dałoby się obniżyć prowizji. Poczuł się nagle bardzo dumny z Fran.

Podeszła do niego Bella, mijając starszego pana, który próbował przyciągnąć jej uwagę. Z krótko obciętymi srebrnymi włosami, z długimi srebrnymi kolczykami w uszach i w szarej jedwabnej koszuli przypominała Perezowi dużą srebrzystą rybę. Jej usta i szeroko rozstawione wodniste oczy też kojarzyły się z rybą. Ale wciąż była atrakcyjna. Za młodu uchodziła za piękność, legendę, i nadal miała w sobie coś pociągającego.

– Dziękuję, że zająłeś się tym biedakiem, Jimmy. Co mu się stało? – Utkwiła w nim szare, nieruchome spojrzenie.

– Nie wiem. – Perez nigdy nie zdradzał informacji bez potrzeby. Wyrobił sobie ten nawyk w dzieciństwie. W niedużej społeczności, w której dorastał, tak mało miało się prywatności, że cenił sobie najmniejszy jej skrawek. A teraz, w pracy, informacje były cenną walutą i należało uważać, by nie rozmienić jej na drobne. Gdzie indziej, w bardziej anonimowych miejscach, policjant mógł sobie pozwolić na odrobinę niedyskrecji. Opowiastkę przy rodzinnym obiedzie, zabawną historię w barze. Nikt nigdy się nie dowiadywał. Tutaj historie lubiły wracać i dręczyć gadułę.

– Znasz go, Bella? Jest marszandem? Dziennikarzem? To Anglik.

– Nie. Myślałam, że Fran go zaprosiła.

– Zdaje się, że twój autoportret wywarł na nim wielkie wrażenie.

Wzruszyła ramionami, sugerując, że zainteresowanie jej pracą jest całkiem naturalne.

– Widziałaś, jak wszedł?

– Pojawił się tuż przed występem Roddy’ego. Dziesiątki razy widziałam już grę bratanka, więc nie pochłaniała mnie tak jak pozostałych.

– Przyszedł sam?

– Tak.

– Zauważyłaś, czy miał ze sobą jakąś torbę?

Zamknęła na chwilę oczy, przywołując scenę. Na jej pamięci można polegać. W końcu to malarka.

– Nie – odparła. – Nic nie miał. Ręce trzymał w kieszeniach. Wydawał się zupełnie spokojny. Stanął za innymi i patrzył na Roddy’ego. Później podszedł do mojego obrazu, a potem do rysunku Cassie. Był nim bardzo poruszony, nie uważasz? – Czekała na odpowiedź.

– Jest trochę zdezorientowany – odparł Perez. – Nie wiem, może to jakieś załamanie nerwowe. Chyba zawiozę go do lekarza.

Ale Bella przestała już słuchać. Rozejrzała się, oceniając zainteresowanie wystawą.

– Fran rozmawia z Peterem Wildingiem – powiedziała. – Mam nadzieję, że jest dla niego miła. To potencjalny nabywca.

Kobieta w kwiecistej sukience odeszła od Fran i jej miejsce zajął energiczny ciemny brunet w średnim wieku. Fran coś mówiła, a on nachylał się ku niej z lekko przekrzywioną głową, jakby bał się uronić choćby słowo.

Bella zaśmiała się krótko i odeszła. Idąc do kuchni, Perez rozmyślnie przeszedł obok zajętej rozmową pary. Teraz mówił Wilding. Głos miał cichy, jego słowa ginęły w szumie rozmów, ale Perez dosłyszał, że facet zachwyca się jej malarstwem. Fran nawet nie zauważyła Pereza.

Zatrzymał się w drzwiach do kuchni. Martin Williamson stał odwrócony do niego plecami i zmywał naczynia. Tajemniczy mężczyzna zniknął.

ROZDZIAŁ 4

Kenny Thomson patrzył na Herring House. Niedaleko na plaży za galerią trzymał łódź. Stała tuż za linią przypływu, ale przy tak spokojnej pogodzie mogła tam zostać. Pod koniec lata postawi ją na wózku, zaciągnie wyżej na wydmy i przykryje brezentem, żeby wysoki przypływ i sztormowe fale nie zmyły jej do morza. Ale na razie najwygodniej zostawiać ją na plaży. Pomyślał, że chyba zapowiada się dobra noc na połów czarniaka, ale wiedział, że pewnie nie wypłynie. Lubił łowić, ale nie tak jak wtedy, gdy był chłopcem czy młodym mężczyzną. Willy, jeden z tutejszych, zabierał jego i jego brata na łódź. Kiedy podrośli, nadal lubili razem łowić. Wystarczyła odpowiednia noc i już dzwonił do Lawrence’a i pytał: „Nie masz ochoty na parę godzin na wodzie?”. Ale od kiedy Lawrence na dobre zostawił Szetlandy, to już nie to samo. Inni mężczyźni też nadawali się na kompanów i chętnie by wypłynęli. Ale Kenny wiedział, że musiałby się wysilać i być dla nich miły. Udawać zainteresowanie ich życiem – pracą, żonami. Z Lawrence’em nie musiał niczego udawać.

Wiedział, że w Herring House odbywa się przyjęcie. Nie zaproszono go, ale i tak wiedział. Kiedyś Bella zawsze go zapraszała. Zajeżdżała swoją bryką z napędem na cztery koła – chociaż nie wiadomo, po co jej taki samochód, skoro ostatnio jeździła tylko na lotniska do Lerwick albo Sumburgh – i wchodziła do domu, nie czekając, aż sam otworzy.

– Przyjdziesz, Kenny, prawda? Z Edith. Będzie mi bardzo miło. Nie mielibyśmy Herring House, gdyby nie ciężka praca twoja i Lawrence’a.

Co prawda, to prawda. Gdy wbiła sobie do głowy kupno i odnowienie tego miejsca, harowali tam całymi nocami, kiedy już skończył zajmować się owcami czy obrabiać pole. Odwalili najgorszą robotę. Praca dla idei, jak określał ją Lawrence. Celnie – zarabiali bardzo mało. Ale trudno było wyżyć z małej zagrody, a on miał wtedy dorastające dzieci, więc przydawał się każdy grosz. Bella pewnie uważała, że wyświadcza im przysługę. W tamtych czasach człowiek łapał się wszystkiego.

Gdy kończyli pracę, on wracał do domu, do Edith, zostawiając Lawrence’a z Bellą. Czasami przychodził bardzo późno i był przekonany, że Edith już śpi. Ale nigdy nie spała, zawsze na niego czekała. Zimą przesiadywała przy kominku i robiła na drutach. Poznawał, że jest bardzo późno, bo tylko wtedy w domu panował porządek; w dzień rozrabiała dwójka dzieci. Latem Edith pracowała w ogrodzie, nawet po północy. Zanim weszła z nim do domu, rzucała jakąś kąśliwą uwagę, że dają się Belli wykorzystywać. To chyba było przed tym, jak Eric poszedł do szkoły. Nie do wiary, że tyle lat minęło. Teraz dzieci są już dorosłe. Ingirid sama niedługo urodzi dziecko. Pracowała jako położna niedaleko Aberdeen, a Eric gospodarował na Orkadach.

Teraz Bella już go nie zapraszała. Wiedziała, że on nie przyjdzie. Edith może i ucieszyłaby się z okazji, żeby się wystroić. Chętnie pokazałaby się na którymś z tych wernisaży, napiła się wina, posłuchała rozmów o sztuce i książkach. Przynajmniej w ten sposób odebraliby od Belli zaległy dług. Ale Kenny się postawił. Zazwyczaj to jego żona dyktowała warunki, gdy jednak chodziło o Bellę Sinclair, pozostawał nieugięty.

– Lawrence nadal by tu mieszkał, gdyby nie ona. – Raz omal nie dodał: „Ta kobieta złamała mu serce”. Ale Edith wyśmiałaby go, że taki sentymentalny.

Zawsze miała cięty język, nawet jako dziecko. I nic się nie zmieniło. Uśmiechnął się. Minęło ponad trzydzieści lat, odkąd wzięli ślub, a wciąż czuł przed nią respekt.

Popatrzył na zegarek. Wpół do dziesiątej; później, niż myślał. O tej porze roku łatwo stracić rachubę czasu. Przychodził na wzgórze co wieczór, chyba że pogoda była zła. Żeby doglądnąć owiec, mówił sobie, choć to tylko pretekst. Tak naprawdę uciekał od stukającej w komputer Edith, żeby pobyć sam. Gdy pracowała, miał wrażenie, że dom to część jej biura, i nigdy nie czuł się w nim dobrze. Zimą czasami przyjeżdżał na wzgórze ze śrutówką i reflektorem, zapolować na króliki. Oślepione ostrym światłem, stanowiły łatwy cel. Na śrutówce miał tłumik, więc po cichutku strzelał do pierwszego, żeby nie spłoszyć pozostałych. Nie przepadał za króliczym mięsem, było słodkie i oślizłe, ale zapieczone w cieście, z dodatkiem mnóstwa cebuli i paseczków bekonu, dawało się od czasu do czasu zjeść. Zwykle jednak po prostu je wyrzucał.

Marnotrawstwo, mówiła Edith. Wychowała się w biedzie i wciąż obawiała się powrotu trudnych chwil, chociaż miała dobrą pracę, a on oprócz doglądania zagrody dorabiał na budowach. Nie cierpiała wyrzucać pieniędzy w błoto. Ale teraz mieli oszczędności. Nie będą musieli na starość głodować czy zdawać się na łaskę dzieci.

Zawołał psa Vaila i spojrzał na swój dom. Budynek stał na niedużym wzniesieniu, za nim rysowała się sylwetka znacznie wyższego Herring House. Dalej wzdłuż brzegu leżał cmentarz. W dawnych czasach, zanim pobudowano drogi, zmarłych na pochówek przywożono statkami. Dlatego cmentarze na Szetlandach zawsze znajdowały się w pobliżu morza. Pomyślał, że jemu nawet by się podobało, gdyby po śmierci został przewieziony do grobu swoją własną łodzią, ale przypuszczał, że istnieją jakieś powody, dla których zarzucono ten zwyczaj.

Nagle jego uwagę przykuł ruch na drodze. Oczy miał już nie tak dobre jak kiedyś, ale wydawało mu się, że zobaczył, jak ktoś wychodzi z galerii. Wpatrywał się w mrok. Co prawda udawał, że poczynania Belli nic go nie obchodzą, ale nie mógł opanować ciekawości. Zwykle jej przyjęcia nie kończyły się tak wcześnie, a ten gość nie wsiadł do samochodu i nie pojechał wzdłuż zatoki, żeby dotrzeć do szosy prowadzącej do Lerwick. Ruszył piechotą i skręcił w przeciwną stronę, w drogę, która – mijając pocztę i trzy nadbrzeżne domy – prowadziła na molo. Dalej stała już tylko dawna plebania, gdzie mieszkała Bella, i dom Kenny’ego i Edith. Za Skoles droga przechodziła w ścieżkę prowadzącą przez wzgórza do sąsiedniej doliny. Korzystali z niej tylko Kenny, gdy zaglądał do owiec, i spacerujący wczasowicze.

Obserwował postać, dopóki nie zniknęła z pola widzenia w zagłębieniu terenu. Ten ktoś biegł, sadził dziwne susy, pochylony do przodu, i wyglądał, jakby miał się zaraz przewrócić. Kenny pomyślał, że to typowe dla ludzi, z którymi zadaje się Bella. Artyści! Nawet biegać nie potrafią normalnie. Zawsze przyciągała dziwaków. Letnią porą, w czasach, gdy byli młodsi, przez plebanię przewijały się tłumy przyjezdnych w dziwacznych strojach, a z pootwieranych okien dobiegała niesamowita muzyka i rozlegał się nieustanny szmer rozmów. Mimo to teraz była całkiem sama, jeśli nie liczyć bratanka. Powinna zostać z Lawrence’em.

Szedł wzgórzem, z grubsza licząc owce. Później, w tygodniu, musi je spędzić na strzyżenie. Pomogą mu chłopcy z Unst, Martin Williamson też obiecał, że wpadnie.

Wrócił do domu po jedenastej, ale Edith wciąż pracowała w ogrodzie. Pieliła grządki fasoli, wyrywając chwasty krótkimi energicznymi ruchami. Większą część wieczoru przesiedziała chyba przy komputerze, bo niewiele zrobiła. Usłyszała kroki Kenny’ego i spojrzała w górę. Wyglądała na bardzo zmęczoną. Miała dziś całodzienne spotkanie w Lerwick, a po nich zawsze była wykończona.

– Chodź do domu – powiedział. – Komary zagryzą nas na śmierć.

– Tylko skończę ten rządek.

Patrzył na jej pochylone plecy i pomyślał, jaka jest uparta i silna.

– Widziałaś tego mężczyznę? – zapytał, gdy w końcu wyprostowała się i oparła motykę o ścianę.

– Jakiego mężczyznę?

Popatrzyła na niego, odgarniając z twarzy kosmyki włosów. Stwierdził, że teraz jest ładniejsza niż za młodu. Wtedy twarz miała trochę ściągniętą, za szczupłą, skóra i kości. Jego uczucia do niej nie można by nazwać miłością. Przynajmniej nie taką z filmów. I też nie taką, jaką Lawrence darzył Bellę. Ani on, ani Edith nie czuli do siebie nic takiego. Ale zostali ze sobą i wiedział, że im się ułoży. Unikali niepotrzebnych zadrażnień. Teraz, kiedy dobiegała pięćdziesiątki, czasami patrzył na nią zdumiony. Twarz miała prawie bez zmarszczek, a oczy takie niebieskie. I pojawiła się między nimi namiętność, na którą nie znajdowali siły, gdy dzieci były małe.

– Jakiego mężczyznę? – powtórzyła. Nie zirytowana, ale z półuśmiechem, jakby zgadywała jego myśli.

– Z Herring House. Musiał tędy przebiegać.

– Nie widziałam – odparła.

Wzięła go pod rękę i poprowadziła do drzwi.

Edith co rano zrywała się o świcie. Wstawała przed nim, nawet gdy byli na wakacjach albo w odwiedzinach u dzieci. Słyszał ją w kuchni, jak stawia czajnik na gorącej płycie, a potem otwiera drzwi. Wiedział, co Edith zrobi – jeszcze w piżamie, włoży buty i wyjdzie wypuścić kury. Pracy nie zaczynała przed dziewiątą i zawsze przedtem jedli razem śniadanie. Jemu wstawanie przychodziło z trudem, ale Edith prawie w ogóle nie mogła zasnąć o tej porze roku. Często, gdy budził się w nocy, żeby pójść do łazienki, widział, że żona nie śpi, tylko leży przy nim cichutko. Zawiesiła w oknach grube zasłony, ale te białe noce zaburzały naturalny rytm organizmu. Nie ona jedna na to cierpiała. Kiedy sam się nie wyspał, chodził później zmęczony, rozdrażniony i nie mógł zebrać myśli. Edith była blada, ale nigdy nie uskarżała się na zmęczenie i nie opuściła pracy. Kiedyś przekonał ją, żeby poszła do lekarza po receptę na jakieś tabletki nasenne, ale powiedziała, że następnego dnia czuje się po nich ociężała i rozkojarzona. Cieszył się, gdy dni robiły się coraz krótsze i znów stawała się sobą.

Kenny lubił te pół godziny spędzane wspólnie przy śniadaniu. Zanim się wykąpał i ubrał, zrobiła herbatę i powitał go zapach przypiekanych grzanek. Edith brała prysznic; słyszał, jak napełnia się zbiornik na wodę.

Była dyrektorką ośrodka opieki dla osób starych i niepełnosprawnych. Wciąż nie mógł w to uwierzyć – jego Edith odpowiada za ludzi i budżet, starannie ubrana i uczesana jeździ do Lerwick na zebrania. Przeszkoliła cały szetlandzki personel, jak należy właściwie obchodzić się z powierzonymi ich trosce ludźmi. Zdumiewały go siła i determinacja Edith. Taksówki i autobusy zwoziły do ośrodka starszych ludzi z tej części Szetlandów. Czasem opowiadała o swoich podopiecznych z nazwiska i wstrząśnięty uświadamiał sobie, że osoby, które pamiętał z dzieciństwa jako silne, a nawet wzbudzające strach, teraz były słabowite, zdezorientowane i bezradne. Mnie też to czeka?, zastanawiał się. Dokonam życia, grając w bingo w ośrodku opieki dziennej? Raz, gdy tylko o tym wspominał, Edith odpowiedziała cierpko: „Jeśli będziesz miał szczęście! Dochody z ropy spadają, wszędzie cięcie kosztów, ośrodek może już dawno nie istnieć”. Nigdy więcej nie napomknął o swoich obawach. Pocieszał się, że umrze przed Edith. Kobiety zawsze żyją dłużej od mężczyzn. Nie umiał sobie wyobrazić samotnego życia.

Nalał herbatę i posmarował grzankę masłem, a wtedy weszła, ubrana, z wciąż mokrymi włosami schowanymi w turbanie.

– Jakie masz plany na dzisiaj? – zapytała.

– Przerywanie rzepy – odparł.

Zrobiła współczującą minę; dobrze wiedziała, jaka to nudna i wyczerpująca robota – wykopywanie niepotrzebnych roślin, żeby zapewnić miejsce pozostałym.

– No cóż… dzień w sam raz na tę pracę – stwierdziła.

Ale Kenny od wczorajszego wieczoru zastanawiał się, czyby jednak nie wyjść dzisiaj w morze. Ale Edith nic o tym nie powiedział. Pracowała tak ciężko, że czuł się jak podrostek knujący urwanie się na wagary.

Zjadła grzankę, zniknęła w małej sypialni – dawnym pokoju Ingirid, teraz wykorzystywanym jako biuro – i zgarnęła do torby swoje papierzyska. Wyszedł z Edith na dwór i pocałował ją, a potem patrzył, jak odjeżdża.

Przed wypłynięciem zamierzał parę godzin poprzerywać rzepę, ale zamiast tego poszedł na krótki spacer na plażę, do szopy, gdzie trzymał silnik, liny i boje.

Wiała lekka wschodnia bryza. Przez chwilę myślał, czy jednak nie poszukać sobie towarzystwa, i zaczął się zastanawiać, kto mógłby z nim wypłynąć. Martin Williamson to miły chłopak, ale większość dnia spędzał za ladą sklepu, a teraz zaczął jeszcze pracować w kawiarni w Herring House. Przystanął i w ciszy poranka usłyszał maskonury na cyplu za molem. Nie było ich już tak dużo, jak za jego chłopięcych czasów, ale dość, żeby słyszał ich nawoływania.

Przeszedł po kamieniach oddzielających plażę od drogi. Droga wiodła na skróty, ale należało uważnie patrzeć pod nogi. Kiedyś skręcił sobie na tych kamulcach kostkę i długo mu dokuczała.

Wkroczył w cień rzucany przez Herring House i przystanął tylko po to, żeby zobaczyć, czy jest ktoś w galerii, ale budynek wydawał się pusty. Restaurację otwierano prawie codziennie, ale o późniejszej godzinie i na razie parking świecił pustkami.

Szopa stała na poboczu kilkaset metrów dalej, tam, gdzie droga łączyła się z molem. Postawili ją z Lawrence’em, wciąż trzymała się solidnie, chociaż kilka przerdzewiałych paneli dachowych wymagało wymiany w przyszłym roku.

Nie zamykali szopy na klucz – używali jej wszyscy rybacy z Biddista, a poza nimi mało komu chciało się zapędzać w okolice mola. Kiedyś przybijały do niego statki dostarczające niezbędne towary – węgiel, zboże i paszę dla zwierząt. Teraz co najwyżej przycupnie tu czasem kilka turystycznych jachtów, ale w tym roku nie widział ich dużo. Na drzwiach tkwiła ciężka zasuwa; pozwalała dobrze zamknąć szopę od zewnątrz i zabezpieczyć ją przed podmuchami wiatru. Dziś była wyciągnięta, a drzwi lekko uchylone. Zaczął się zastanawiać, kto też mógł ostatnio korzystać z szopy i postąpić tak niefrasobliwie.

Wystarczyłoby jedno silniejsze uderzenie wiatru i drzwi wyrwałyby się z zawiasów. Roddy Sinclair, pomyślał. To do niego podobne. Ten chłopak nie ma za grosz rozwagi. Kiedyś urządził w szopie imprezę. Następnego dnia Kenny znalazł w niej sterty czerwonych puszek, pustą butelkę po whisky i jakiegoś obcego chłopaka w śpiworze. Otworzył drzwi i poczuł znajomy zapach oleju silnikowego i ryb.

Ponieważ właśnie myślał Roddym Sinclairze, założył z początku, że zwisająca z sufitu postać to kolejny dowcip malolata. Roddy upił się na przyjęciu u Belli i zebrało mu się na żarty. Kenny był pewien, że gdy podejdzie, czarna marynarka i spodnie okażą się naciągnięte na worek z sianem. Gładka głowa lekko połyskiwała. Bardzo realistyczne, pomyślał. Popchnął wisielca. Zadziwiająco ciężki, na pewno nie z siana. Po tylnej ścianie szopy rytmicznie przesuwał się cień wiszącego. Lina się przekręciła i Kenny zobaczył twarz. A raczej przykrywającą ją maskę klowna z uśmiechniętymi czerwonymi ustami i pustymi wytrzeszczonymi oczami; biały plastik odbijał poranne słońce wpadające przez uchylone drzwi. Potem zauważył, że postać ma prawdziwe dłonie. Ze skórą, kościstymi knykciami. Z paznokciami wypielęgnowanymi jak u kobiety. Ale to nie była kobieta. Tylko mężczyzna z łysą głową. Zwisał ze stropowej belki, z palcami stóp kilka centymetrów nad ziemią. Obok niego stało duże plastikowe wiadro. Kenny domyślił się, że mężczyzna pewnie je odwrócił, użył go jako podpórki, a później kopnął. Poczuł narastającą histerię. Chciał zedrzeć zmarłemu tę maskę; raziła go, była taka niestosowna. Ale nie potrafił się do tego zmusić. Położył ręce na ramionach wisielca i go przytrzymał. Nie mógł znieść tego kołysania, przypominało mu wiszącego na szubienicy stracha na wróble.

W pierwszym odruchu zamierzał zadzwonić z komórki do Edith. Ale w czym ona tu pomoże? Lekko ogłupiały i osłabiony, wyszedł więc z szopy, usiadł na kamieniach i zadzwonił na policję.

ROZDZIAŁ 5

Perez usłyszał nowinę przez komórkę, w drodze do pracy z domu Fran. Przed tym, oszołomiony brakiem snu, był tak pochłonięty wspominaniem przeżyć minionej nocy, że prowadził odruchowo, nieświadomy niczego wokół. W głowie dźwięczała mu muzyka, którą Fran puściła zaraz po wejściu – śpiew kobiety, melodyjny, celtycki utwór, zupełnie mu nieznany. Zastanawiał się, czy nie przesadza z interpretacją wydarzeń u Fran. Taki już był. Za dużo rozmyślał. Sarah, jego pierwsza żona, powiedziała mu kiedyś, że ma wobec niej zbyt wygórowane oczekiwania, że przytłacza ją swoimi emocjonalnymi żądaniami. Powinienem być twardszy, odporniejszy, pomyślał. Bardziej męski. Zbytnio przejmuję się tym, co myślą o mnie kobiety.

Potem odebrał telefon i postarał się skupić na pracy. Była punktem stałym, z nią radził sobie dobrze. Sandy, którego nie sposób zaliczyć do osób precyzyjnie się wysławiających, w chwilach stresu czy podniecenia stawał się zupełnie chaotyczny. Rozmowa z nim wymagała pełnej uwagi.

– Mamy samobójcę – oznajmił Sandy. – Kenny Thomson znalazł go w tej szopie, gdzie wszyscy z Biddista trzymają sprzęt rybacki.

– Kto to? – zapytał Perez.

Głos w słuchawce zamilkł na chwilę.

– Kenny Thomson. No przecież wiesz. Od urodzenia mieszka w Biddista. Gospodaruje na tym kawałku ziemi, co biegnie w górę od…

– Nie, Sandy. Nie o niego pytam. Kto popełnił samobójstwo?

– Nie mam pojęcia. Kenny go nie zna. Przynajmniej tak twierdzi. Właśnie tam jadę.

– Niczego nie dotykaj – zaznaczył Perez. – Na wszelki wypadek.

Oczywiście, że Sandy nie powinien potrzebować takich rad, poza tym i tak o nich zapomni po przybyciu na miejsce, ale ostrzegł go dla świętego spokoju. Płaczący mężczyzna z Herring House przypomniał mu się dopiero, gdy dotarł do drogi, którą jechał wczoraj. Perez nie wysilił się, żeby odnaleźć nieszczęśnika. Wyszedł kuchennymi drzwiami na dwór, rozejrzał się po plaży, poszedł kawałek za cmentarz, ale nieznajomego nigdzie nie było. Jeśli cokolwiek poczuł, to ulgę. Mężczyzna pewnie odjechał samochodem – jak inaczej tak szybko zniknął? Najwyraźniej facet doszedł do siebie, jeśli w ogóle coś mu dolegało. Gdy Perez przystanął na moment, zanim zawrócił do galerii, przemknęło mu przez myśl, że powinien kogoś powiadomić. Ale kogo? I co miał powiedzieć? „Rozejrzyjcie się za płaczącym facetem? Niewykluczone, że ma amnezję?” Słuchając mlaśnięć przypływu na kamieniach, postanowił dać sobie spokój. Pewnie to jakiś turysta w opałach, pijany albo naćpany. O tej porze roku ciągnęli na wyspy. Przyjeżdżali w poszukiwaniu raju albo spokoju, po czym okazywało się, że białe noce jeszcze bardziej wytrącają ich z równowagi.

Zamiast zaprzątać sobie głowę nieznajomym, zaczął myśleć o Fran, o kształtach ukrytych pod koronkową czarną sukienką i o tym, jak to będzie, gdy ją dotknie.

Wrócił do galerii. Przez wysokie okna zobaczył z drogi, że przyjęcie jeszcze trwa, ale odniósł wrażenie, że atmosfera się zwarzyła. Roddy patrzył na morze; przytrzymywane podbródkiem skrzypce zwisały luźno jak dodatkowa kończyna, nieodłączna część jego ciała. Perez wszedł do środka i spostrzegł, że artystki są rozczarowane. Trochę sprzedały, ale spodziewały się większego tłumu i zainteresowania. Fran wzięła go za rękę i szepnęła, że chciałaby już wrócić do domu. Najwyraźniej mimo pochlebstw bruneta potrzebowała pokrzepienia. Częściowo był zadowolony, że jest smutna. Będzie mógł ją pocieszać.

Teraz uznał, że za dużo zbiegów okoliczności w tym samobójstwie. Tajemniczy facet z południa był wyraźnie oszołomiony, nawet niezrównoważony. Zwłoki znaleziono zaledwie kilkaset metrów od Herring House, gdzie widziano go po raz ostatni. Perez nie wziął pod uwagę możliwości, że mężczyzna targnie się na życie. Teraz czuł się winny i odpowiedzialny za tego raz spotkanego człowieka. Potem próbował ułożyć sobie, jak to wyjaśni Fran. Będzie go obwiniać o to samobójstwo? Wbrew wszelkim znakom, miał nadzieję, że gdy dotrze do szopy na molo w Biddista, okaże się, że zabił się ktoś inny.

Skręcił w szosę biegnącą na północ, a później na zachód przez Whiteness. Tutaj powykręcane szpony lądu wrzynają się w morze – aż trudno dojść położenia linii brzegowej. Pełno tu wąskich zatok i krętych odnóg, przez co leżący za nimi stały ląd miejscami wygląda na wyspę. Na nisko położonych łąkach wszędzie kwiaty – jaskry, firletki, storczyki, jego matka znała wszystkie nazwy. Przy takim świetle, o tej porze roku, pod wpływem impulsu przyjezdni kupowali stare domy na drugie siedliska.

Droga zwęziła się, przeszła w jednopasmówkę z mijankami co jakiś czas, po czym na wzgórzu zakręciła i Perez zobaczył leżące przed nim Biddista. Cmentarz, dalej tuż przy plaży Herring House, szopę przy molo, a za nimi położone na wzgórzu trzy szeregowe jednopiętrowe domy. Największy mieścił pocztę i sklep. Potem droga wiła się obok plebanii, gdzie mieszkała Bella Sinclair, i kończyła się na zagrodzie Kenny’ego Thomsona. Kiedyś społeczność była większa. Na niektórych polach Kenny’ego zachowały się ślady po zrujnowanych domach. Stale dokupywał ziemię, bo ludzie się wyprowadzali – ze starości już nie dawali rady gospodarować albo znajdowali lepszą pracę w gminie w Lerwick. Teraz mógłby odremontować domy i dostać za nie fortunę, gdy jednak zaczął rozwijać gospodarstwo, nie było na nie popytu, a ziemię kupował za psie pieniądze. Kościół rozebrano przed laty, gdy miejscowość się wyludniła, kamień zużytkowano na wyspie. I teraz tyle zostało z Biddista – społeczności odizolowanej od reszty wyspy z jednej strony przez wzgórza, z drugiej przez morze.

Na poboczu stał samochód Sandy’ego. Sam Sandy siedział na nadbrzeżu i palił papierosa. Perez, który jakiś czas pracował w Aberdeen i w jeden miesiąc miał do czynienia z większą liczbą prawdziwych przestępstw niż Sandy w trakcie całej swojej kariery, zastanawiał się, co facet zrobi z niedopałkiem. Rzuci go na ziemię i zanieczyści możliwe miejsce zbrodni? Ale Sandy, widząc nadchodzącego Pereza, wstał, zgniótł niedopałek i cisnął go do morza. Też zanieczyszczenie.

– Gdzie byłeś? – zapytał. – Próbowałem złapać cię w domu.

Perez puścił to pytanie mimo uszu i Sandy dał spokój. Przywykł, że się go ignoruje.

– Pozwoliłem Kenny’emu wrócić do domu – powiedział. – Po co go zatrzymywać? Wszyscy wiemy, gdzie mieszka. Był trochę roztrzęsiony. Mnie aż tak bardzo nie ruszyło. Wygląda nierealnie, co? Z tym czymś na twarzy.

– Z czym?

– Nie mówiłem ci? Sam zobaczysz.

Perez podszedł do szopy, stanął w drzwiach i zajrzał do środka. Ciało wisiało na grubej pętli przywiązanej do krokwi u wierzchołka dwuspadowego dachu. Zwrócone było do nich plecami, ale Perez rozpoznał ubranie. Czarne spodnie, czarna lniana marynarka. Dopiero gdy wykonał kilka kroków do przodu, zobaczył szczerzącą zęby maskę. Poczuł nagłe mdłości, ale zmusił się i znów zajrzał do szopy. Rozejrzał się – przewrócone wiadro. Na pierwszy rzut oka wszystko wskazywało na samobójstwo.

Sandy stanął za nim.

– Lekarz przyjedzie najszybciej, jak będzie mógł – poinformował. – Ale to trochę potrwa. Miał pilne wezwanie. Powiedziałem, że nie ma sprawy. Nasz pacjent nie ucieknie.

Sandy sprawiał wrażenie wiecznego chłopca przez to niecierpliwe wyczekiwanie pochwał. Perez ciągle czuł się w obowiązku go zapewniać, że wszystko jest okej, nawet gdy facet robił coś nie tak.

– W porządku. Z kim się skontaktowałeś?

– Z tym nowym gościem, który właśnie przeprowadził się do Whiteness. – Sandy umilkł. – Jak myślisz, o co chodzi z tą maską?

– Nie wiem. – Pereza tak wyprowadzała ona z równowagi, że odwrócił się do wisielca plecami. Ten połysk, maniakalny uśmiech. Po mroku panującym w szopie odbite od morza światło słońca boleśnie go oślepiło.

– To musi być turysta – oznajmił z absolutną pewnością Sandy. – Przynajmniej nikt z Biddista. Według Kenny’ego. Tak twierdzi, chociaż nie widział twarzy. W takiej dziurze by go znał. Nie sprawdzałem, czy denat ma przy sobie dowód tożsamości. Kazałeś niczego nie dotykać.

– W porządku – powtórzył z roztargnieniem Perez. Przypomniało mu się, jak mężczyzna stał wczoraj z wywróconymi kieszeniami. W ubraniu nie znajdą żadnego dokumentu. Zaczął planować w myśli następne kroki. Trzeba obdzwonić hotele i pensjonaty. Sprawdzić NorthLink i British Airways. Niewykluczone, że zidentyfikują mężczyznę dopiero, gdy nie wróci ze swojej podróży na północ. Latem na wyspach było więcej gości niż tubylców. Mimowolnie poczuł zaciekawienie. Co sprawiło, że facet najpierw stracił pamięć, a potem popadł w taką rozpacz, że odebrał sobie życie?

– A ty jak myślisz, po co ta maska? – Czasem zadawał Sandy’emu pytania nie dlatego, że spodziewał się błyskotliwej odpowiedzi, ale dlatego, że chciał zmusić go do myślenia i miał nadzieję, że to wejdzie mu w nawyk.

– Nie wiem. Może to jakaś deklaracja?

Jaka deklaracja? Że jego życie to żart? Wczoraj niespecjalnie było mu do śmiechu.

– Jestem pewny, że zeszłego wieczoru widziałem tego faceta – oświadczył Perez. – Przyszedł na wernisaż do Herring House. – A potem dodał wiedziony nagłą myślą: – Ciekawe, skąd wytrzasnął tę maskę? Wczoraj jej nie miał.

Tym razem Sandy nie odpowiedział. Nie powinienem zostawiać tego człowieka samego, pomyślał Perez. Bał się zostać sam.

– Zaczekasz tu na lekarza? Pogadałbym z Kennym Thomsonem. Może ma jakiś pomysł, kim jest zmarły albo u kogo się zatrzymał. Kenny będzie wiedzieć, czy ktoś w Biddista wynajmuje kwatery.

Sandy wzruszył ramionami.

– Trochę dziwne miejsce na dłuższy pobyt. Co niby można tu robić przez cały dzień?

– Rozejrzyj się, człowieku. Nic do roboty. Spokój. Po to właśnie przyjeżdżają.

Sandy zapatrzył się w wodę.

– Już prędzej przyjechał tu specjalnie z Lerwick. Wybrał to najbardziej opuszczone miejsce, żeby ze sobą skończyć.

Ale Perez pomyślał, że facet nie przybył tu tylko po to, żeby się zabić. Nie pojawił się na przyjęciu bez przyczyny.