Biała reduta - Tomasz Kołodziejczak - ebook

Biała reduta ebook

Tomasz Kołodziejczak

4,4

Opis

Biała reduta” to nowy wymiar fantastyki. Tomasz Kołodziejczak wysoko podniósł poprzeczkę i stworzył powieść dla tych, którzy pragną od literatury czegoś więcej.

Wszechogarniające Zło, by zapanować nad światem, nie cofnie się przed niczym. Stale rodzi się i odnawia z większą siłą w mrocznych przestrzeniach Gehenny. Zarówno w Warszawie, jak i w Zachodnich Kresach Rzeczpospolitej, a także w zagrożonej kolonii na Marsie trwa nieustanne śledztwo i rozpaczliwa próba zbudowania powłoki ochronnej z pomocą zaklęć.

Mariaż prawdziwego fantasy z solidnym sf udaje się niewielu. Kołodziejczak jest w tym mistrzem. Wstrząsająca wizja, epicka i jedyna w swoim rodzaju.

Jarosław Grzedowicz - autor Pana Lodowego Ogrodu

Cykl Kołodziejczaka to niezwykła, autorska mieszanka. Rozmach i bogactwo jego wizji kojarzy się z “Hyperionem” Simmonsa, w nazewnictwie odwołuje się do Tolkiena, a całość osadza głęboko w polskiej tradycji religijnej i patriotycznej. Wrogiem zaś są totalitaryzmy – zarówno czarne jak czerwone – które w jego powieściach mają dosłownie demoniczną naturę.

Jerzy Rzymowski - redaktor naczelny Nowej Fantastyki

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 462

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (63 oceny)
33
22
7
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
simonsith

Dobrze spędzony czas

nietuzinkowe, pomysłowe, mocne polskie fantasy. polecam M. Gessler
00

Popularność



Kolekcje



Prolog

cape canaveral

Z daleka „Saturn 15” wyglądał jak biała kolumna podtrzymująca niebo. Słoneczne promienie omywały rakietę, odbijały się od gładkiej powierzchni pancerza, tworząc wokół lśniący kokon. Jakby samo słońce chciało otulić ją swoją mocą, poderwać i ponieść w górę ten ważący prawie pięć tysięcy ton pocisk, pierwszą od dwudziestu siedmiu lat załogową misję na Marsa.

Potężna kratownicowa konstrukcja wspierała rakietę od boku, spięta z nią kablami, rurami paliwowymi, łączami światłowodów. Jeszcze pół godziny temu widać było tam ruch, wolno przesuwały się windy, po wąziutkich pomostach chodzili ludzie, roiły się wokół drony. Teraz wszystko opustoszało i zamarło, tak jak milknie na chwilę orkiestra czekająca na pierwszy znak dyrygenta.

Ostatnie samochody techniczne oddalały się ku strefie bezpieczeństwa.

Przez eter płynęły rozkazy, raporty testujące, trwało już odliczanie.

Czworo członków załogi czekało w bezruchu, uważnie obserwując wszystkie wskaźniki i potwierdzając zaliczenie kolejnych punktów procedury.

Po raz ostatni w życiu mieli pod sobą Ziemię, czuli ją blisko fizycznie, choć przecież dzieliło ich od gruntu niemal sto czterdzieści metrów metalu, paliwa i ładunków. Przed nimi pół roku nieważkości, pustki i ciszy, a potem lądowanie na planecie, która stanie się ich domem na zawsze. A także domem ich dzieci – dlatego właśnie załoga składała się z trzech kobiet i jednego mężczyzny. Kolonia na Marsie potrzebowała urządzeń górniczych i sadzonek, aparatów medycznych i zwykłych łopat, łazików i lekarstw, systemów łączności i świnek morskich na mięso, ale przede wszystkim – musiała zostać zasilona ludźmi. Potrzebowała fizycznej siły, konkretnych specjalizacji i dobrych genów.

Wracamy w kosmos.

Wycieńczony wojną Wolny Świat ponownie zbiera siły, by wzmocnić swój marsjański przyczółek, niezagrożony bezpośrednio inwazją balrogów. Jeśli ten start się uda, wyślemy kolejne rakiety.

To ma też być symbol. Znak dla ludzi na całym świecie, żyjących w grozie i biedzie. Dla tych, którym zaczyna już brakować oddechu i nadziei. Dla wątpiących. Dla walczących. W wolnej Ameryce, w Królestwie Polski, w Twierdzy Barcelona, na resztkach Wysp Japońskich, na archipelagach, w które zmieniły się Kanada i Indie. Dla gruzińskich dżygitów, włoskich czerwonych koszul, niedobitków bawarskiego grenzschutzu, węgierskich huzarów śmierci i wszystkich, którzy stawali przeciw Czarnym.

To znak. Znów wysyłamy ludzi na Marsa. Powstrzymujemy ofensywę wroga. Odbijamy terytoria w Europie, przesuwając i łamiąc Czarne Horyzonty. Budujemy nową kolej transsyberyjską, wdzierając się coraz głębiej w Czerwoną Mgłę. Odbudowaliśmy Manhattan. Nasze konwoje znów pływają na Hokkaido. Ratujemy miasta, uwalniamy niewolników, stawiamy na powrót nasze znaki na ziemiach jeszcze przed dekadą przeżartych fagową magią. I robimy kolejny krok – wracamy w kosmos, tam, dokąd balrogi dotrzeć nie mogą. Wesprzemy marsjańską kolonię, zaatakujemy wroga z miejsca, gdzie jego moc nie sięga. Odzyskamy nasz świat.

Odliczanie dobiegło końca.

Odgięły się ramiona podpierające rakietę, drony rozpierzchły się jak owady, odpędzone bijącym spod pocisku żarem i dymem.

„Saturn 15” stanął na ogniu, piękny, strzelisty, precyzyjny. Fala uderzeniowa poszła po ziemi, huk będzie słychać w promieniu stu kilometrów od Cape Canaveral. Rakieta zaczęła się wznosić, z każdą sekundą nabierając pędu, wciąż stabilnie, nadal elegancko.

Niebo czeka.

Pierwsze przeraziły się elfy.

Nie specjaliści z NASA, obserwujący start na dziesiątkach monitorów, czuwający przed rejestratorami spalania paliwa czy sygnalizatorami przeciążeń. Nie zaproszeni goście, siedzący na trybunach ustawionych w bezpiecznej odległości, przyciskający do oczu lornetki z dymnym szkłem. Nawet nie sami marsonauci, mający przed oczami monitory pokazujące stan wszystkich układów i podzespołów „Saturna”.

Bolesław Arr’Rith, król Polski, protektor Bałtyku, władca elfów w całej Europie, najsilniejszy znany ludziom mag, zadygotał nagle i przerwał w pół słowa odmawianie różańca. Powstał od ołtarza w katedrze Świętego Jana, szybkim krokiem wyszedł z kościoła, by natychmiast teleportować się na Zamek.

Mandro B’Trevvitt, sekretarz wojny Stanów Zjednoczonych, oglądał start w gabinecie, wraz z prezydentem i najważniejszymi dowódcami połączonych sztabów. Nagle krzyknął i zapłakał. A potem pchnął ku rakiecie najpotężniejszy nanokadabrowy czar, jaki kiedykolwiek został stworzony na Półkuli Zachodniej.

Hakka D’Wolta, wódz Armii Wschodu, stabilizujący swą mocą bezmiary wolnego Pacyfiku, zwinął przestrzeń, przyśpieszył czas i pomknął ku Kalifornii, tnąc powietrze jak postać ze starego komiksu. Za nim szła fala wody wysokości stu metrów, a na jej grzbiecie serfowali przyboczni Hakki.

Dopiero wtedy zareagowali pierwsi ludzie.

Rozległy się okrzyki zdziwienia i grozy. Nerwowe rozkazy. Wezwania pomocy. Modlitwy.

Za późno, dla „Saturna 15”, dla jego załogi, dla Marsa.

Jacklin Moodey, dowódca wyprawy i pierwszy pilot, wyła bez chwili przerwy choćby na nabranie oddechu. Peter Rdath, lekarz i drugi inżynier, miotał się na fotelu, a jego ciało przerastało już skafander od zewnątrz, pulsując odkrytymi mięśniami i tętnicami. Maya Togawa, pierwszy inżynier i drugi pilot, pozostawała w całkowitym bezruchu, jakby skamieniała, tylko jej oczy płonęły. Viola Suderland, informatyk i kucharz, zaczęła się przemieniać, ale kamery z wnętrza kapsuły nie zdołały już zarejestrować w co.

Lecz tak naprawdę wszystko zaczęło się w ogniu, który miał wynieść „Saturna 15” ponad ziemską grawitację, przewieźć przez czerń i mróz do czerwonego świata. To w płomieniu z nafty i tlenu ujawnił się zarodek fagowej magii.

To się nie powinno zdarzyć. Całe lądowisko było chronione – przez wojsko, przez czarowników, przez potężną tradycję udanych startów. Cape Canaveral znajdował się daleko od najeżdżanych przez balrogi granic Stanów Zjednoczonych, na ziemi czystej i bezpiecznej. Na obszarze wypełnionym gęstwą memowych osłon utkanych z modlitw i zachwytów tych wszystkich ludzi, którzy przez ostatnie sto lat oglądali i podziwiali starty kolejnych rakiet, od testowego „Bumpera 2” z tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego roku po pierwszą załogową misję marsjańską z dwa tysiące osiemnastego.

Czarni wniknęli więc tam, gdzie możliwość ochrony i obserwacji była najmniejsza: w wypluwany przez pięć silników ruchomy płomień o temperaturze trzech tysięcy stopni. Byli precyzyjni i przewidujący. Przebili się z jakiegoś tajemnego Planu w dokładnie wyliczonym momencie i punkcie, a potem wpuścili w ogień swoją zarazę, duchy żywiące się gorącem i ruchem.

Zrazu fagi objawiły się jako lekkie zaburzenie blasku płomienia, potem całkiem przeżarły go siną barwą i zmienną fakturą. Przeskoczyły na kadłub rakiety. Pocisk zadygotał, jakby bronił się przed atakiem. Rozświetliły się umieszczone na korpusie napisy USA i SATURN.

Kiedy wzniósł się na pułap pięćdziesięciu kilometrów, nadeszło pierwsze uderzenie magii obronnej generowanej przez najpotężniejsze elfy przebywające w Planie Ziemi. Przez moment wydawało się, że odeprą atak i odzyskają rakietę. Ogień odrzutu znów zalśnił białym blaskiem, fagowa pleśń spełzła z pancerza. Inżynier Maya Togawa powiedziała spokojnym głosem, doskonale słyszalnym przez trzaski zakłóceń:

– Tu „Saturn 15”, mamy problem, powtarzam, mamy problem.

Ale rakieta z każdą sekundą oddalała się od Ziemi o kolejne dwa kilometry. Magia elfów nie zdołała jej utrzymać. Fagowa zaraza uderzyła ponownie, przekształcając „Saturna” i znajdujących się w nim ludzi, oddając pocisk we władanie magii balrogów. Kiedy po trzech minutach lotu pierwszy człon napędowy wyczerpał paliwo i odpadł, na pancerzu nie było już śladu bieli.

A potem w ciszy i bez fajerwerków „Saturn 15” eksplodował i zniknął.

Tak właśnie zaczął się koniec świata.

Potem było tylko gorzej.

Warszawa

Mamy ważnego trupa. Właśnie po pana jedziemy – usłyszał w słuchawce Robert Gralewski i już wiedział, że tego popołudnia nie spędzi tak, jak sobie zaplanował. A plany miał konkretne: czterdzieści minut w autobusie na Starówkę, filiżanka bardzo drogiej, ale za to prawdziwej kawy, kieliszek lubuskiego wina i lektura powieści. Ewentualnie dwa kieliszki wina. Potem spacer do rynku Nowego Miasta, pętla wzdłuż Barbakanu, zapalenie znicza przy pomniku Małego Powstańca i powrót do domu.

To miał być relaks bez kobiety, bez kolegów, bez telewizora i komputera, a dodatkowo bez kolacji. Starał się nie jeść wieczorem przynajmniej raz w tygodniu. Zazwyczaj mu nie wychodziło.

Więc – Starówka, wino, kawa. Dobra powieść.

Nic z tego.

Po odłożeniu słuchawki stał chwilę w bezruchu, zbierając myśli i czekając, aż mózg poprzestawia właściwe klapki, uciszy rozczarowanie, wejdzie w rytm pracy. Czy czuł zawód? Nie. Tak naprawdę ucieszył się, że nie będzie musiał spędzać tego wieczora na oddawaniu się drobnym przyjemnościom, tylko wróci do pracy. Wiedział, że jest pracoholikiem, co z rzadka niepokoiło nawet jego samego. Za to Łucję – permanentnie, i dlatego siostra raz po raz usiłowała umówić Roberta na randki z kolejnymi ze swoich rozlicznych znajomych, przyjaciółek i współpracownic.

– Trafiony, siostrzyczko, głęboko zatopiony – mruknął i słowa te pobudziły go do działania.

Zrzucił dres, w którym chadzał po mieszkaniu. Założył służbowe dżinsy, farbowane barwnikiem z prawdziwego indygowca, z ręcznie kutymi mosiężnymi nitami. Czarny podkoszulek również uszyto w Wojskowych Zakładach Odzieżowych w Nowej Soli. Robert zwiedził je nawet kiedyś w ramach inspekcji. Odbudowana po ponad półwiecznym przestoju fabryka robiła wrażenie, a pracujący pod nadzorem elfów szwacze i krawcy szyli przeczarowane ciuchy dla połowy armii Królestwa. Tiszert pokrywały ochronne nadruki, ale wykonano go ze zwykłej przędzy. W takiej koszulce nikt nie ruszyłby na prawdziwie niebezpieczną akcję, do walki z Czarnymi czy do strefy skażonej magią. Do prowadzenia zwykłych czynności służbowych w stolicy – wystarczał.

Zapiął szelki, rutynowo sprawdził mocowanie kabury, założył marynarkę. Stanął przed lustrem, przeczesał dłonią włosy. Skóra na policzku znów się łuszczyła, więc posmarował twarz kremem, konstatując przy okazji, że kartkowy przydział się kończy i że będzie musiał kupić tubkę na czarnym rynku. Na szczęście miał do odsprzedania kartki na papierosy, więc powinien wyjść na swoje.

Założył buty, przetarł je dłonią, od razu zwalczając wyrzuty sumienia na myśl, jak tego rodzaju zabieg skomentowałaby siostra. Już ubrany, cofnął się do kuchni, sprawdził wzrokiem, czy aby na pewno wyłączył gaz pod czajnikiem. Wyszedł z mieszkania i trzema solidnymi kluczami zamknął drzwi.

Jak zwykle nie skorzystał z windy, zbiegł schodami ze swojego strychu i stanął przed blokiem niemal w tej chwili, gdy na wąskiej uliczce pojawił się ciemnozielony fiat. Auto bez problemu podjechało pod klatkę Roberta. Odkąd zaczęto racjonować benzynę, niewiele osób decydowało się na zakup prywatnych samochodów, więc na zatłoczonych niegdyś międzyblokowych uliczkach było teraz stosunkowo luźno, należało jedynie uważać na licznych rowerzystów.

Przednie drzwi otworzyły się i Robert wskoczył do środka. W aucie siedział tylko kierowca.

– Dzień dobry, panie pułkowniku – powiedział zmęczonym głosem.

– Witam, sierżancie. Ma pan coś dla mnie?

– Nie, nie było czasu, nie zdążyli nic przygotować, ale jedziemy na Wolę, na Anielewicza.

– Wie pan cokolwiek? Coś, co może mi pan powtórzyć?

– Nic, panie pułkowniku, może z wyjątkiem tego, że jak wiozłem przed panem elfa, to powiedział: „O kurka wodna!”. – Szofer spojrzał na pasażera wyraźnie rozbawiony. Robert odwzajemnił uśmiech. Elfy raczej nie klną, więc powyższe sformułowanie odpowiadało ostrej wiązance bluzgów w ustach przeciętnego ludzkiego sztabowca.

Zdarzyło się coś naprawdę nieoczekiwanego i groźnego.

Do zwykłego nieboszczyka nie wzywano by Roberta. W Warszawie co tydzień ginęły jedna, dwie osoby, większość w wypadkach albo – jakkolwiek dziwnie by to zabrzmiało – w wyniku zwykłych morderstw. Po Roberta dzwoniono tylko wtedy, gdy o udział w zajściu podejrzewano ludzi posługujących się magią Czarnych. Ale w określeniu „ważny trup” zawierało się coś więcej. Robert jeszcze nie wiedział co.

Samochód szybko jechał przez Warszawę, korzystając z zarezerwowanych dla służb i transportu publicznego wiaduktów w alei Komisji Edukacji Narodowej i w Alejach Niepodległości. W oddali przez przyciemnianą szybę widać było wieżowce centrum i błyskające spomiędzy nich iglice czterech Pałaców Kultury. Kiedy mijali wypalone w ataku z roku dwa tysiące czterdziestego trzeciego i wciąż pozostające pod kwarantanną ruiny w okolicach Woronicza, Robert odwrócił wzrok.

Skręcili w Odyńca, na trzypasmówkę biegnącą wzdłuż budynków Akademii Taumaturgicznej, potem Racławicką dotarli do Żwirki i Wigury. Jechali trochę dookoła, ale w ten sposób uniknęli ścisku w zakorkowanym centrum. Przemknęli tunelem Towarową, na Okopowej znów wynurzyli się na powierzchnię, skręcili w prawo i po chwili byli na miejscu. Robert spojrzał na zegarek. Dwadzieścia minut, nieźle.

Ofiara mieszkała na Anielewicza, w nowym bloku postawionym obok starej szkoły. Fiat podjechał pod budynek, zatrzymał się na tyle tylko, by Robert zdążył wysiąść i zatrzasnąć drzwi. Kierowca nawet nie powiedział „Do widzenia”. Będzie trzeba na to zwrócić uwagę jego przełożonym. Od lekceważenia obyczajów zaczynają się upadki imperiów.

Przed domem już czekał elf w cywilu, ubrany w szyty na miarę garnitur, podkreślający szczupłość, a jednocześnie proporcjonalną budowę ciała. Gładkoczarne jedwabne ubranie leżało wprost idealnie, jeśli nie liczyć wyraźnie rysującego się pod prawą pachą kształtu kabury. Do tego z lewego boku spod garnituru wystawała pochwa miecza wakizashi, od którego aż promieniowało nanokadabrową aurą.

Twarz elfa była harmonijna i piękna, nawet jak na wysokie elfie standardy. Ciemne źrenice lśniły niczym krople grafitu oprawione w mleczny kryształ, wąski nos był idealnie wysklepiony, lekko falujące włosy opadały na kark, jakby jakiś mistrz fryzjerski spędził godziny na ich trefieniu i układaniu. I nawet ten jeden kosmyk, który przesunął się na policzek, wyglądał wprost idealnie. Elf miał wąskie usta, mroźnie białe zęby i gładkie policzki bez śladu zarostu.

– Witam, pułkowniku, miło mi pana znów widzieć. – Wyciągnął dłoń o smukłych palcach i gładkiej skórze.

Robert widział kiedyś, jak ta pozornie delikatna dłoń chwyta i miażdży pysk szuchamanna, potwora samozrodzonego w warszawskiej ziemi, jak rozrywa cielsko monstrum spojone z cegieł i cieni. Słyszał, jak ciche słowa wypowiedziane spokojnie wąskimi ustami elfa powstrzymują od zawalenia trzy kamienice, dając ich mieszkańcom czas na ucieczkę. Jak jedno spojrzenie lśniących oczu tłumi ogień, którym szuchamann chciał spalić zapędzonych do piwnic ludzi.

Elf był kuzynem trzeciego stopnia króla Polski oraz zastępcą szefa kontrwywiadu na Mazowsze, Warmię i Podlasie, przygotowywanym do znacznie bardziej odpowiedzialnych funkcji. Może kiedyś zostanie hetmanem. Ósmy w linii dziedziczenia korony.

Robert uścisnął podaną dłoń tak solidnie, jak tylko potrafił.

– Witam pana, kapitanie Barg’O’Dar. Nie otrzymałem żadnych wstępnych informacji.

– Rozumiem, proszę za mną. – Teraz dopiero Robert rozejrzał się nieco i zwrócił uwagę na bezruch panujący wzdłuż całej ulicy. Anielewicza nie jechał żaden samochód, riksza czy rower, po chodnikach nie przechodzili ludzie, a światła w sklepach i barach na parterach budynków były zgaszone. Za to na kilku dachach i balkonach, pod drzewami i w podcieniach klatek schodowych tkwiły niemal nieruchome sylwetki ludzi i elfów, w cywilu i umundurowanych. Smugi lśniącej mgły pełgały po asfalcie i płytach chodnikowych – to nanokadabrowe enpisy śledcze szukały najmniejszych śladów wrogiej emanacji.

Sprawa naprawdę wyglądała na poważną.

Weszli do budynku. W korytarzu stał kolejny żołnierz, który w milczeniu skinął oficerom głową i otworzył drzwi windy. Jechali na dwudzieste piętro i Robert wiedział, że chwilę to potrwa.

Elf nie wcisnął guzika oznaczonego rzymską dwudziestką. Najpierw pojechali na pierwsze piętro, potem na czwarte, znów zjechali na parter, gdzie do windy wpakował się posapujący ze złości staruszek, z nim zabrali się na szóste, wrócili na piąte i potem wznieśli się aż na osiemnaste.

Na każdym piętrze elf mamrotał czary osłonowe, a na dwunastym przeżegnał się. Robert obserwował to wszystko ze spokojem. Miejsce zbrodni to ślady. Odcisk buta lub palca, włos i strzęp papieru, okruch przyniesionego błota albo farfocel łupieżu. Ale także odbicia fagowej magii, matryce odciśnięte w osnowie rzeczywistości przez obce istoty, smak rozproszonych enpisów. Żeby nie zatrzeć dowodów fizycznych, śledczy zakładają gumowe rękawiczki, maski i fartuchy. Aby nie zniszczyć tropów taumaturgicznych, trzeba przestrzegać właściwych procedur, nawet jeśli postronnemu obserwatorowi mogłyby się one wydawać dziwaczne.

Dopiero gdy kabina ostatecznie ruszyła na dwudzieste piętro, elf się odezwał:

– Zabito profesora Krzysztofa Daleckiego, lat pięćdziesiąt dziewięć. Zetknął się pan z tym nazwiskiem wcześniej?

– Nigdy.

– To wykładowca z Politechniki Warszawskiej. Wybitny matematyk.

– Jak zginął?

– Zakłuty nożem. Pięć pchnięć, z których już trzecie było śmiertelne. Mieszkanie obrabowane.

– Ale nie podejrzewacie, że to zwykli złodzieje, prawda? Bo i was, i mnie by tu wtedy nie było.

Winda zatrzymała się, elf wysiadł pierwszy. Wskazał znajdujące się naprzeciwko półotwarte drzwi. Weszli do mieszkania, w którym pracowała już ekipa śledcza.

Ciało Krzysztofa Daleckiego leżało na środku salonu, pokoju o powierzchni może i nawet czterdziestu metrów kwadratowych, ale całkowicie zapchanego stosami książek, wydruków, skryptów. Po tym jak śledczy rozstawili swój sprzęt, praktycznie nie dało się tu chodzić bez groźby wywołania celulozowej lawiny.

Profesor leżał na plecach, z szeroko rozrzuconymi rękoma, koszulę na piersi miał poszarpaną i skrwawioną. W otwartych oczach zastygł wyraz całkowitego zaskoczenia i przerażenia.

– Nóż znaleźliśmy tam, pod ścianą. – Elf wskazał przeciwległy kąt pomieszczenia. – Prawie cztery metry od zwłok.

Robert uaktywnił swój tiszert, ale nie wyczuł w mieszkaniu najlżejszego choćby smrodu Czarnych. Za to na brunatnej plamie zaschniętej na podłodze krwi widać było wyraźny odcisk jak najbardziej ludzkiego buta.

Elf spojrzał na Roberta.

– Tak, tak to właśnie wygląda. Głupie, zwykłe rabunkowe morderstwo. Ale na pewno nim nie jest. Szukamy dowodów.

Gehenna

Karl dowiedział się, że jest inny, pod koniec dnia pracy, gdy po raz pierwszy w życiu znalazł się w mocy balroga. To było dokładnie tydzień po tym, jak skończył dziesięć lat i z podziemnego wychówka przeniesiono go do domu dla dorosłych.

Dzień zaczął się tak jak wszystkie inne dni w Tutaj – krzykiem i biciem.

Kappy zmaterializowały się jeszcze przed świtem: monstra o szarej skórze i ramionach zakończonych nie dłońmi, ale twardymi pałkami. Płynęły wzdłuż prycz, wrzeszcząc i tłukąc kogo popadło. Gdy ktoś nie miał siły się ruszyć, po prostu strącały go w dziurę znajdującą się w centrum każdego piętra bloku. Ludzie gramolili się więc ze swych prycz i ostrożnie schodzili po stromych drabinach, by jak najprędzej stanąć na ziemi.

Karl wychylił się ze swojej nary, spojrzał w dół, trochę mu się zakręciło w głowie, ale nie miał wyboru. Dostał przydział do spania na poziomie czternastym. Czekała go długa i niebezpieczna droga w dół, szczególnie że odstępy między szczeblami drabiny były zbyt duże dla niskiego chłopca.

Poniżej, na dnie wielkiej studni otoczonej kolejnymi piętrami nar, trwała pokazowa egzekucja. Pewien vern zbyt wolno skłonił się przed strażnikiem, został więc strącony ze swojego poziomu, tak że leżał teraz na kamiennej posadzce, z połamanymi rękoma, a kappy wzięły się do systematycznego bicia. Ich kończyny wydłużyły się jeszcze, nabrały twardości, na gładkich kulach głów wykwitły zarysy oczu i ust, przesuwające się przy każdym ruchu. Strażnicy tłukli ofiarę po plecach i pośladkach, a mężczyzna krzyczał straszliwie, najwyraźniej niektóre ciosy spadły na jego jądra. W tym czasie pozostali mieszkańcy bloku 1471 w dystrykcie Kłosa regionu Kary pośpiesznie ścielili swe posłania – próbując idealnie wygładzić brudne, postrzępione koce i wypchane trawą poduszki. Nim skowyt porannej ofiary ucichł, wszyscy klęczeli na wąskich podestach przed swoimi pryczami, wspierając prawą dłoń o podłogę, a lewe ramię zakładając za plecy. Pokora i poddanie.

Kappy nasyciły się w końcu biciem. Oderwały się od ziemi, wzniosły centralnym szybem, powoli wirując w powietrzu, generując na swoich ciałach całe twarze, a czasem tylko same oczy. Sprawdzały, czy vernowie klęczą i czy dobrze pościelili swoje legowiska. Wydały kolejne rozkazy i dwóch dyżurnych, mieszkających na najniższym poziomie, skoczyło ku utytłanej krwią i kałem ofierze. Pobity nie ważył dużo, jak zresztą nikt w bloku 1471, ale i dyżurni byli osłabieni ciągłym głodem i ciężką pracą. Ciało dźwignęli więc z trudem, bardziej włóczyli je, niż nieśli.

Lekcja została udzielona. Słuchaj i służ. Wykonuj rozkazy. Nie miej nadziei.

Dyżurni dotarli do drzwi baraku, otworzyli je, wpuszczając do środka powiew porannego chłodu, choć na chwilę przynoszącego nozdrzom ulgę od stęchłego smrodu ropy i potu. Teraz będą musieli przedźwigać ciało przez główną aleję sektora, minąć trzy kolejne bloki, a potem skręcić do latryn. Tam wrzucą swego współmieszkańca do dołu, przytrzymają pod powierzchnią kloaki za pomocą długiego drąga, po czym truchtem wrócą do swojego bloku. Dopiero kiedy uklękną jak wszyscy inni, zakończy się pobudka.

No chyba że kappy postanowią zabawić się jeszcze z kimś innym.

Karl klęczał przed pryczą w absolutnym bezruchu, tak jak nauczono go w wychówku, w którym spędził pierwsze dziesięć lat życia. Przeżył – przetrwał głód i bicie, gwałty i bójki, do których zmuszały strażnicze alfy. Nauczył się całymi godzinami trwać w bezruchu na apelach. Intuicyjnie odczytywał najmniejsze wskazówki dawane przez kappy czy wizytujących jegrów. Dzieci, które się tego nie nauczyły – albo może nie miały naturalnego instynktu czytania mowy ciała, języka gestów, rozpoznawania zmian barwy jegierskich robaków – ginęły. Od karcących ciosów wychowawców, z rąk starszych kolegów, od niewidzialnych fagowych klątw. Ich ciała wrzucano w kuchni do kotłów albo odwożono do lęgni Władców.

Karl miał instynkt. Jako niemowlak nie płakał, jako trzylatek nie plątał się pod nogami wychowawców, jako sześciolatek unikał siedmiolatków. Umiał przepchać się w kolejce po jedzenie, potrafił wbić zaostrzony kij w brzuch przeszkadzającego mu dziecka, zwykle zdołał się ukryć, gdy wychowawcy po zmroku wchodzili do sypialni i wybierali dzieci.

Zbytnio nie chorował, a permanentne niedożywienie nie spowodowało u niego trwałych uszkodzeń. Był chudy, żylasty, zawsze wściekły i jednocześnie doskonale opanowany. Tylko tacy mogli tu przeżyć. Jednak to nie te cechy sprawiły, że okazał się kimś szczególnym.

Kappy wysyczały nowe rozkazy i ludzie zaczęli schodzić. Najsilniejsi po drabinach, a ci, którzy się do drabin nie dopchali, po krawędziach drewnianych podestów tworzących kolejne piętra bloku. Karl objął słup znajdujący się w narożniku szybu, ostrożnie opuścił całe ciało i wymacał stopami krawędź niższego poziomu. Zawahał się i natychmiast został obsztorcowany przez idącego za nim mężczyznę, że spowalnia ruch i że zaraz dostanie łomot. Przełamał więc strach i opuszczał się, z trudem szukając stopami kolejnych krawędzi. Musiał jednocześnie uważać, by nie nadepnąć na dłonie człowieka schodzącego pod nim – za to też mógł dostać lanie.

W końcu stanął na kamiennej posadzce, podniósł wzrok na ciągnące się w górę nary, jak grzędy przyrośnięte do ścian budynku. Strop bloku niknął w ciemności, a w dół wciąż pełzli ludzie. Jeden róg parteru został zabudowany i tworzył pomieszczenie zwane Budą. Karlem wstrząsnął dreszcz; cuchnęło stamtąd tak mocno, że głuszyło to nawet smród ludzi i ich legowisk.

Szerokie dwuskrzydłowe drzwi z brunatnego, przegniłego drewna otworzyły się na rozkaz kapp i ludzie zaczęli wychodzić z bloku, mrużąc oczy w blasku zimnego słońca i wciągając w płuca gęste, tłuste, jakby przesycone dymem powietrze.

Ubrani byli jednakowo w luźne, płócienne, ściągane sznurkiem spodnie bez kieszeni i bluzy zapinane na trzy guziki. Na nogach mieli drewniane trepy. Nowe albo dodatkowe ubrania przydzielano bez żadnych reguł, potem nocami często toczyły się o nie walki, bezgłośne – by nie budzić kapp. W Tutaj zawsze było chłodno, a zimą atakowały mrozy, więc wszyscy chodzili przemarznięci, tylko praca czasem rozgrzewała. Nocami kulili się pod cienkimi kocami i próbowali ogrzać się własnymi ciałami. Miejsca przy ścianach zimą przypadały najsłabszym, bo wtedy przez szpary do bloku wdzierał się mróz. Latem wyganiano ich i najsilniejsi szukali tu podmuchów świeżego powietrza. No chyba że pojawiały się kappy i kazały zmienić przydziały albo zabierały kogoś do Budy. Władcy nie lubili, gdy vernowie zawierali ze sobą jakiekolwiek układy i sami określali reguły swojego życia.

Blok opróżniał się, kolumna mężczyzn powoli przesuwała się w stronę placu sanitarnego. Najpierw latryna. Potem przysługujące każdemu dwa kubki wody do obmycia ciała i wypłukania ust. Tu można było liczyć na chwilę spokoju – kappy nigdy nie atakowały podczas ablucji ani nie ograniczały przydziałowej wody. Może Władcy lubili czystość? Tysiące mężczyzn tłoczyło się więc na wielkim, wyłożonym kamiennymi płytami placu, opuszczało spodnie, podciągało bluzy i oszczędnymi ruchami obmywało genitalia, nogi, piersi i łyse, pokryte jedynie wypalonymi kodami przydziału czaszki.

Po kwadransie wszyscy na powrót stali w kolumnie i ruszali po posiłek.

Karl dostawał taki sam przydział jak dorośli mężczyźni, co z jednej strony oznaczało, że nie głodował aż tak jak oni, a z drugiej – że musiał pożerać swoją kostkę chleba szybko, by nikt – a wszyscy byli tu starsi i silniejsi – mu jej nie odebrał. Wypijał też kubek ciepłej i gorzkiej kawy zbożowej, jedynej potrawy, jaką znał, której konsumpcja sprawiała mu – oprócz zaspokojenia palącego głodu – przyjemność.

Wydawanie żywności odbywało się bardzo szybko. Dyżurni podawali człowiekowi chleb do ręki, kawę wlewali do glinianych kubków. Tego ranka do każdej kromki dodawano nie lada przysmak, parówkę długości kciuka: masę ze zmielonych flaków, skóry, rogów i kości, ale jednak – kawałek mięsa.

Od razu zaczęły się przepychanki, wyrywanie zdobyczy, krzyki.

Kappy początkowo nie zareagowały, obserwując, jak rozwinie się sytuacja. W końcu pojawiły się obok walczących ludzi, zaczęły walić na oślep rękopałami, przeklinać, kopać specjalnie na tę okoliczność wytworzonymi nogami o zakończonych ostrymi szpicami stopach. I złodziej, i ten, któremu odebrano parówkę, zostali wywleczeni przed szereg i zatłuczeni. Dyżurni przestali wydawać śniadanie i powlekli kolejne ciała do latryn. A to oznaczało, że wciąż czekający na swój przydział vernowie mogli dziś po prostu nie dostać posiłku.

Karl był głodny. Widział przed sobą kilkudziesięciu mężczyzn, dwukrotnie od niego wyższych i cięższych, na pewno silniejszych. Kiedy już dyżurni wrócą i na powrót zacznie się przepychanka o dostęp do żywności, nie będzie miał żadnych szans.

Wysunął się z kolejki na bok tak, by sznur ludzi oddzielał go od kapp, i szybkim krokiem ruszył w stronę lady z jedzeniem. Usłyszał za plecami przekleństwo, w pewnym momencie poczuł dłoń na szyi, ale wyrwał się z uścisku. Dostał kuksańca w bok, aż się zatoczył, ale uparcie przepychał się do lady. W końcu wypatrzył ofiarę – chudego chłopaka, może czternastolatka, stojącego niepewnie na chwiejnych, krzywych nogach, ewidentnego muzułmana. Zwykle takich spychano na koniec, ten w jakiś sposób znalazł się dziś całkiem blisko kuchni. Karl szybkim ruchem wepchnął się przed chłopaka.

– Hej, co ty... – cicho zaprotestował muzułman, złapał intruza za ramiona, próbował wypchnąć z kolejki.

Karl podniósł głowę, spojrzał mu prosto w twarz. Chudą, pokrytą liszajami, ze złamanym nosem i naderwanymi, dziwnie opadniętymi uszami, z wgniecioną lewą kością skroniową, wybitymi zębami. Potrafił odczytać z tej twarzy przeszłość – wszystkie kary, gwałty, wypadki – i wiedział, że sam też się taki stanie, jeśli nie będzie jadł.

Zacisnął dłoń w pięść i wkładając w to całą swoją dziesięcioletnią siłę, uderzył chłopaka w krocze. Nie był w stanie zrobić muzułmanowi krzywdy, a może i nawet zadać bólu, ale okazanie zdecydowania wystarczyło, by go wystraszyć. Nastolatek stęknął, złapał się za podbrzusze, zaczął pojękiwać, ale napotkawszy spojrzenie Karla, odsunął się na tyle, by chłopiec mógł zająć miejsce przed nim.

Właśnie wrócili dyżurni, znów zaczęli wydawać żywność. Wyglądało to tak: pierwszy nalewał kawę do kubka. Z tym kubkiem, już siorbiąc napój, człowiek przechodził kilka kroków do następnego dyżurnego, który podawał kostkę ciemnego chleba. Znów do przodu, ostatni dyżurny i oto w chciwych dłoniach lądował bezcenny dar – kawałek mięsa. W tym momencie większość ludzi dopijała ostatni łyk kawy, a potem pakowała do ust całą parówkę. Teraz trzeba było się cofnąć i przekazać kubek kolejnemu mężczyźnie, a potem szybkim krokiem skierować się do swojego miejsca w nowym szeregu. Tu, przeżuwając mięso i chleb, czekano, aż wszyscy – albo ci, którzy zdążą – odbiorą swoje śniadanie.

Następnie kolumna wymaszerowywała do pracy, która miała trwać najbliższe dwanaście godzin, z półgodzinną przerwą na posiłek popołudniowy.

Blok po bloku, sektor po sektorze dystryktu Kłosa i w każdym innym mieście krainy zwanej na Wschodzie Gehenną, a przez jej mieszkańców Tutaj codzienną harówkę zaczynały miliony ludzi, których jedynym celem życia i śmierci było oddawanie czci Władcom.

Tego dnia jeden z nich, potężny balrog znany elfom pod imieniem WewnątrzNaWskroś, wynurzył się z lęgni i postanowił obmyć się w strachu swoich poddanych z regionu Kary.

Wtedy właśnie Karl dowiedział się, że różni się od innych vernów.

Warszawa

Elfio-ludzka ekipa dochodzeniowa pracowała na pełnych obrotach – fotografowała co trzeba, przewąchiwała aurę, sondowała mózg denata, sortowała pamięć komputera, przeglądała zapiski. To nie było łatwe zajęcie, ze względu na, ujmując to delikatnie, bałagan panujący w mieszkaniu matematyka. Najwyraźniej należał on do tego typu naukowców, którzy wprawdzie świetnie porządkują leptony, liczby pierwsze czy prekambryjskie pierwotniaki, a z drobnych faktów układają w umysłach wspaniałe mozaiki wiedzy, ale mają zasadniczy problem z posegregowaniem kartek w teczki, dobraniem skarpetek w pary czy oczyszczeniem zlewu z brudnych naczyń i lęgnących się w nich nowych form życia.

Teraz po tej składnicy papieru, kurzu i intelektualnych osiągnięć kręciło się kilku facetów, którzy mieli to wszystko przejrzeć, jednocześnie nie niszcząc zastanego bałaganu, nie zadeptując potencjalnych tropów i nie wymazując eteralnych cieni niedawnych wydarzeń.

Barg’O’Dar i Robert, żeby nie przeszkadzać specjalistom, wciąż krzątającym się wokół nieboszczyka, przeszli do drugiego pokoju, małej klitki z wąskim oknem, gdzie profesor najwyraźniej urządził sobie pracownię. Wąskie biurko, będące przedłużeniem parapetu, sięgało od ściany do ściany. Stał na nim komputer i zwichrowane, sięgające nawet metra stosy skryptów i książek. Cała ściana po prawej stronie była pokryta półkami, na których zalegały kolejne warstwy woluminów, niczym geologiczne pokłady. Robert przebiegł wzrokiem po grzbietach, ale po przeczytaniu kolejno: „Kryptografia dla praktyków”, „Computer Organization and Architecture”, „Moderne Verfahren der Kryptographie. Von RSA zu Zero-Knowledge” uznał, że ich zgłębianie raczej nie będzie jego zadaniem.

– Nie pasuje nam, że to tak źle wygląda. – Elf zawahał się. – Źle, to znaczy dobrze.

– Wydaje mi się, że rozumiem – powoli powiedział Robert. – Ale może mi się tylko wydaje. Więc gdyby był pan tak uprzejmy i wyjaśnił mi to jeszcze raz, w miarę możliwości używając innych słów...

Elf spojrzał na niego, chwilę milczał, w końcu odezwał się z wyraźnym zdziwieniem:

– Proszę wybaczyć, ale nie wszystkie kody kulturowe są dla mnie jasne. Jesteśmy w mieszkaniu martwego człowieka, a pan, zdaje się, przed chwilą użył ironii.

Takie właśnie były elfy, a przynajmniej większość z nich. Zasadnicze.

– Tak, panie kapitanie, dobrze pan odczytuje moje intencje. Proszę mi wybaczyć, nie mogłem się powstrzymać.

Umeblowanie pokoiku uzupełniał fotel na kółkach, stary, o powycieranym obiciu i odłamanej plastikowej podpórce pod prawym łokciem. Obok komputera stała rolka szarego papieru toaletowego.

– Już wiemy, że miał katar sienny – elf podążył za wzrokiem Roberta – i używał tego zamiast chusteczek. Dziwne.

Elfy, choć władały potęgami zdolnymi burzyć góry – a może właśnie dlatego – przywiązywały bardzo dużą wagę do procedur. Do używania przedmiotów zgodnie z ich przeznaczeniem. Do dokładnego wypełniania wszystkich dokumentów. Niemało rodaków otwarcie dziwiło się, czemu przybywając do naszego świata, na miejsce stałego stacjonowania wybrały właśnie Polskę, a nie taką, powiedzmy, Szwajcarię.

– Wielu ludzi tak robi, szczególnie mężczyzn – wyjaśnił Robert.

– I właśnie to jest dziwne. Przecież do nosa jest chusteczka. A papier toaletowy jest do odbytu – skonstatował elf.

Twarz Roberta mogłaby się stać wzorcem dla każdego rzeźbiarza cmentarnych popiersi.

– Ale wróćmy już do denata – kontynuował Barg’O’Dar. – Użyłem słowa „wróćmy” w sensie przenośnym, oczywiście wolałbym zostać w tym pokoju. Chciałem poprzednio powiedzieć, że wszystkie ślady wskazują na, o ile można użyć takiego sformułowania, zwykłe morderstwo. Może mord rabunkowy, może zemstę, może afekt. Ale my sądzimy, że to był celowy atak na tego akurat człowieka. Matematyka.

– Nie znam się na matematyce, kapitanie. Czemu to ja zostałem wezwany?

– Panie pułkowniku – odpowiedział elf po chwili milczenia – uznaliśmy, że będzie pan najlepszą osobą do zadania, jakie trzeba wykonać. Pański bezpośredni przełożony potwierdził tę opinię.

– Rozumiem. Co to za zadanie?

– O szczegółach będę mógł panu powiedzieć dopiero w ekranowanym sztabie.

– Czemu więc zostałem wezwany tutaj?

– Bo chciałbym, żeby pan jeszcze raz, na spokojnie, niezależnie od naszych ekspertów, obejrzał mieszkanie. Może zauważy pan coś, co nam umknęło. Ma pan unikalne kompetencje, którymi nie dysponują moi ludzie. – Zawahał się. – To znaczy nie moi w sensie własności, ale znajdujący się pod moją komendą. Nie podejrzewa mnie pan chyba o posiadanie ludzkich niewolników, panie pułkowniku?

– Przez myśl by mi to nie przeszło – odpowiedział Robert z pełnym przekonaniem, tym bardziej że zajęty już był analizą całej sytuacji. Poszukiwaniem zwykłego mordercy zajęłyby się ekipy śledcze złożone z elfów i ludzi, używające mechanicznych urządzeń i nanokadabrowych instrumentów. Barg’O’Dar sądził jednak, że za atakiem na tego matematyka stoją przeczarowani asasyni Czarnych albo zwykli ludzie opętani przez fagową moc do wykonania jednego zadania. Stąd takie zabezpieczenia ulicy i wezwanie Roberta.

– Panie kapitanie, przepraszam, że przeszkadzam, ale mam już wstępne wyniki. – W drzwiach pokoju stanął funkcjonariusz w cywilu. Na głowie nosił coktowizor, skomplikowaną konstrukcję składającą się z licznych mosiężnych rurek, kolorowych kabelków i czarnych sześcianów generujących eteralne pole badawcze. Kilka wypustek sterczało wokół twarzy, jedna rurka wyginała się i wchodziła do nosa, obok luźno zwisał drut, na którego końcu błyszczał okrągły monokl. Czerwony ślad odciśnięty wokół prawego oka świadczył, że coktowizytator przed chwilą skończył pracować.

– Co może mi pan powiedzieć? – Barg’O’Dar odwrócił się w jego stronę.

– Potwierdziliśmy wstępną ocenę śledczych. To zwłoki Krzysztofa Daleckiego, a nie jakiegoś innego człowieka przekształconego na jego podobieństwo.

– Dziękuję.

Robert milczał. Złapanie mordercy dowolnego obywatela Polski to zadanie dla państwowej policji. Ale znalezienie zabójców matematyka, który, jak wszystko na to wskazuje, pracował dla armii, było już zajęciem dla kontrwywiadu. Tymczasem w budynku znajdowali się funkcjonariusze obu tych służb. To nie miało sensu.

I nie tylko to.

Jeśli Krzysztof Dalecki był tak ważny, dlaczego mieszkał w zwykłym bloku, a nie w ośrodku chronionym? I dlaczego, skoro już doszło do zbrodni, nie badano jej dyskretnie, tylko obstawiono cały kwartał, dając znać wszystkim okolicznym mieszkańcom, że zaszło coś poważnego? Przecież jednocześnie – jeśli założyć, że zabójstwo miało inne przyczyny niż rabunek czy zemsta osobista – dawano zleceniodawcy sygnał: wiemy, że to wasza robota, więc zabieramy się do sprawy na poważnie.

– Czy mógłby pan... – zaczął, ale nie dokończył pytania, bo z oddali dobiegł go krzyk. Stłumiony ścianami i drzwiami, ale wyraźnie słyszalny. A więc bardzo głośny.

Potem strzał i znów ten wrzask, ponure, złowrogie wycie opętanego człowieka.

Robert znał ten dźwięk doskonale i jakże tego żałował. Nieraz słyszał pieśń ludzi pochłoniętych przez magię Czarnych, ogłuszonych, sterowanych mocą fagów. Wykonawców okrutnych rozkazów, gotowych zabijać i zadawać cierpienie, a przecież wciąż ludzi, których dusze były ścięte jak oko martwej ryby. Udawało się takich stwarzać na terenie całego Królestwa, nawet w stolicy, najpilniej przecież chronionej.

Jeden urodził się tu i teraz, w bloku mieszkalnym przy ulicy Anielewicza.

Ani elf, ani człowiek nie zdążyli jednak zareagować, bo już po chwili usłyszeli brzęk tłuczonego szkła. Skowyt zgasł, przekształcając się w ostatni krzyk przerażonego człowieka. Na koniec łupnęło głucho, gdy spadające ciało uderzyło o chodnik przed budynkiem.

Potem krzyki, trzaskanie drzwiami, tupot podkutych butów.

Robert i Barg’O’Dar wybiegli z pracowni i w tym momencie drzwi mieszkania otworzyły gwałtownie, a do środka wpadł umundurowany młody policjant.

– Panie kapitanie, skoczył! Z siódmego piętra! Jest trup na ziemi. Ma tatuaże, nasze czujniki oszalały. Przekształcony, aż strach patrzeć, taki jakiś – zawahał się – negatywowy. Co powinien mieć czarne, to jest białe, i na odwrót. To pewnie morderca – kontynuował, posapując. Sprawiał wrażenie niezmiernie zaaferowanego, to mogła być pierwsza taka sprawa w jego karierze. Ustąpił na bok, by przepuścić Barg’O’Dara na korytarz, po czym ruszył za elfem.

Nie zamknęli za sobą drzwi, więc Robert słyszał, jak idą przez hol i wsiadają do windy.

Został sam. Nie za bardzo wiedział, co robić. Nie został jeszcze formalnie włączony do śledztwa, nie poproszono go też, by im towarzyszył. Po chwili wahania uznał jednak, że skoro przekazano mu tak wiele informacji i oczekiwano współpracy, to chyba powinien dowiedzieć się jak najwięcej. Kilkoma susami dopadł do szybu windy, wcisnął guzik. Drzwi rozsunęły się, w środku Barg’O’Dar jeszcze coś mówił do policjanta. Przerwał, spojrzał na Roberta.

– Ach tak, proszę wybaczyć. Właśnie dlatego pana wezwano, pułkowniku. Od początku sądziliśmy, że za morderstwem stoją najeźdźcy. To co, dołączy pan do naszego zespołu?

– A mam jakieś inne wyjście?

Elf zawahał się.

– Tak, oczywiście. Może pan też zejść schodami.

Zachodnie kresy

Zmęczony kilkudniową podróżą wierzchowiec Kajetana powoli wspinał się na pagórek. Po obu stronach drogi rosła łąka, w suchej zieleni błyskały gdzieniegdzie fiolet ostów, słoneczna żółć pasternaku, makowa czerwień. Łąka szeleściła trawą, bzyczała pszczołami i trzmielami, pocykiwała świerszczami, zaśpiewywała ptasio. Wiatr zamarł, słońce grzało równo i przyjemnie, nasycając świat barwami. W nozdrza wpełzał zapach suchej ziemi i ziół, czasem tak intensywny, że wyczuwalny na języku i w gardle.

Kajetan obrócił się w siodle, spojrzał za siebie, na prostą, opadającą drogę i ciemną linię lasu na granicy horyzontu. W oddali po prawej majaczyły ruiny, ślad po niewielkiej osadzie, spalonej i opuszczonej dawno temu. Bliżej tego miejsca zielona łąka żółkła nieco, ustępując samosiewnemu żytu, pozostałości dawno już nieobrabianych pól.

Dwa ciemne punkty niemal nieruchomo unosiły się na niebie – to myszołowy szukały łupu.

Jeszcze dalej, pod chmurami, być może nawet na wysokości kilometra, wisiał podłużny kształt balonu obserwacyjnego typu Caquota. Ponieważ nie spodziewano się raczej zagonu Czarnych w tej okolicy, załoga miała zapewne koordynować ruch na drogach wokół pobliskiego miasteczka, Maszewa, ważnego kresowego węzła komunikacyjnego. Prawdopodobnie szły tamtędy ciężkie magiczne transporty i obserwatorzy mieli zapewnić utrzymanie między nimi właściwych dystansów, żeby uniknąć przekroczenia krytycznych koncentracji nanokadabrowej energii. Tym bardziej że okolica była gęsto zamieszkana. Już ponad dwie dekady temu Polska wróciła na te ziemie i zasiedlała je uciekinierami zza Odry oraz repatriantami ze Wschodu.

Kajetan chwilę patrzył na balon, zastanawiając się, czy tkwiący w koszu obserwatorzy namierzyli i jego.

Gdy usłyszał tętent, na powrót spojrzał wzdłuż drogi. Po chwili zza szczytu wzgórza wynurzyła się kłusem piękna siwa klacz, niosąca na grzbiecie wysokiego jeźdźca. Na widok Kajetana zwolniła, niemal się zatrzymała. Parsknęła cicho, najwyraźniej zadowolona z odpoczynku, przeszła do stępa, a dosiadający jej elf uważnie przyglądał się geografowi.

Miał na sobie śnieżnobiały mundur, jakby przed momentem odebrany z pralni, a nie używany w czasie podróży przez kresowe bezdroża. Łapka na kołnierzu też była biała, czerwieniły się na niej wężyk i Runa Gromu, symbol Zakonu Łabędzia.

Kajetan poczuł senne ciepło sączące się do umysłu i odrętwiający chłód w palcach.

– Nie rób tego – powiedział. – Czuję wpływ.

Elf zatrzymał się tak blisko, że oba wierzchowce mogły się obwąchać i obparskać.

– Kim jesteś? – spytał, ale zaraz sam sobie udzielił odpowiedzi. Uśmiechnął się szeroko. – Wybacz, Kajetanie, nie rozpoznałem cię, ale wysłano mnie przodem właśnie po to, bym sprawdzał ludzi oraz ich chronił. Wieziemy potwora.

– Rozumiem. Miło cię widzieć, Omarze. – Geograf poczuł, jak czary sondowe elfa wycofują się z jego myśli. – Konwój daleko? Co wieziecie?

– Będą tu za pół godziny, może czterdzieści minut. Mamy gołsta, niedużego, ale dość złośliwego. Musimy go przewieźć do Krosna, ale na drogach spory ruch, więc wybraliśmy boczny szlak. Tym bardziej że się nam nie śpieszy. Pani Anna Naa’Maar już nad nim pracuje i musi go otępić, zanim wjedziemy do miasta. Nie chcemy żadnych interferencji, za dużo tu innego sprzętu.

Na dźwięk imienia Kajetan poruszył się w siodle. Na moment wspomniał twarz noszącej je kobiety i znów uświadomił sobie, że jest głupcem. Ale nie mógł opanować ekscytacji.

– Wiedziałeś, że tędy idziemy? – spytał elf.

– Nie, przypadek. Zmierzam do Zony, ale przy okazji objeżdżam nowego konia. Też chciałem uniknąć tłoku na drodze. Poznajcie się, to Ryś.

Wierzchowiec Kajetana zareagował na swoje imię, wstrząsnął łbem, a potem wychylił się ku elfowi w oczekiwaniu na pieszczotę. Nie zawiódł się, Omar pogładził go po nozdrzach, poklepał po szyi, przeczesał dłonią grzywę.

– Piękny. I wygląda na silnego.

– Zginie, tak jak wszystkie poprzednie. – Kajetan wzdrygnął się, zaciął usta. Na szczęście Ryś go nie zrozumiał.

– Muszę ruszać dalej, miło cię było spotkać.

– I ciebie też, Omarze. Do zobaczenia. – Geograf odprowadził wzrokiem odjeżdżającego elfa. Ryś zrobił to również. – Co, podobała ci się dziewczynka? – Kajetan uśmiechnął się. – Masz gust, bracie, cudna była. Łabędzie zawsze biorą piękne wierzchowce.

I sami są piękni, pomyślał.

Pierwszy raz spotkał elfy należące do tego tajemniczego zakonu pięć lat wcześniej, w Korniejewie, jednej z zachodnich stanic kresowych. Tam poznał Annę Naa’Maar, elfkę, której kłaniał się nawet król. I uratował jej życie.

Potem widzieli się jeszcze kilka razy – najczęściej w małych pogranicznych miasteczkach, gdy on wracał lub ruszał na misję, a ona pracowała nad następnym potworem.

Nigdy nie mieli dużo czasu, ot, starczyło go na krótką rozmowę, spacer, raz chyba spędzili całe popołudnie i wypili wspólnie kawę. Ostatnio widzieli się niemal rok temu w Warszawie. To było chyba ich najdłuższe spotkanie od czasu wspólnej ucieczki przed grafem.

Tuż przedtem zadzwoniła do niego Łucja. Była wyraźnie podekscytowana, co mogło wynikać z trzech ściśle określonych przyczyn. Dokonała ciekawego odkrycia w trakcie swoich badań, więc koniecznie i natychmiast musiała o tym opowiedzieć. Znalazła nową, niezwykle atrakcyjną i absolutnie świetną kandydatkę na żonę dla Roberta i chciała się dowiedzieć, gdzie, cytując, „znowu włóczy się ten stary gamoń?”. Wreszcie istniała też taka możliwość, że ciotka po prostu stęskniła się za Kajetanem i nabrała ochoty na pogawędkę, prawdopodobnie o pierdołach.

– Kajtek, musisz mi pomóc!

– O co chodzi, ciociu? Kogo mam załatwić? Stefan się nad tobą znęca i mam go uspokoić?

– Stefan znęca? – zacukała się. – No co ty gadasz, młodzieńcze? Jeśli już ktoś u nas w domu się nad kimś znęca, to raczej ja nad tym nieszczęsnym mężczyzną, który ma dla mnie za dobre serce. Ale tego mu oczywiście nie mów.

Stefan, mąż Łucji, spokojny, nudnawy wręcz dyrektor logistyki w Polskich Kolejach Państwowych, był najmniej ruchliwym i jednocześnie żywym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek spotkał Kajetan. Odzywał się rzadko, pracował wieczorami, a kiedy już postanawiał zafundować sobie jakąś ekstrawagancką rozrywkę, to brał fajkę i wychodził zapalić na balkon. Jego jedyną pasją było układanie puzzli, miał wielką kolekcję układanek, jeszcze z początków wieku. Wyszukiwał je w antykwariatach i na giełdach staroci, znosił do domu, układał, sam dorabiał brakujące klocki. Przed laty, gdy Kajetan był małym chłopcem i często bywał w domu ciotki, obowiązywał go zakaz dotykania tych rozłożonych na wielkim kuchennym stole skarbów. Czasem tylko, gdy Stefan miał wyjątkowo dobry nastrój, zapraszał Kajtka do blatu, wskazywał stos puzzli i mówił: „No, zobaczymy, czy uda ci się znaleźć rozwiązanie, no, no, zobaczymy”. Było to najdłuższe zdanie, jakie wypowiadał w tamtych czasach do chłopca.

Po prawdzie mały Kajetan bał się trochę przybranego wujka, aż do dnia swoich czternastych urodzin. Wtedy to Stefan wręczył mu zapakowane w szary papier pudełko, które okazało się wielką układanką złożoną z dwóch tysięcy elementów.

– Szukałem jej dla ciebie od roku. To rarytas – powiedział, a potem uścisnął dłoń Kajetana. – Nie brakuje żadnego elementu. Policzyłem. Baw się dobrze.

Puzzle przedstawiały scenę z filmu „Gwiezdne wojny”, którego Kajetan wtedy jeszcze nie znał – bitwę pomiędzy potężnymi flotami kosmicznych statków.

Widząc niepewną minę małego, Stefan poklepał chłopca po ramieniu i zaoferował łaskawie:

– Jeśli chcesz, mogę ci pomóc. Zawsze chciałem z tobą ułożyć fajny puzzel.

Kajetan zrozumiał wtedy, że był to jedyny sposób, w jaki wujek potrafił wyrazić swoje uczucia.

Wiele lat później geograf pojął, że godziny, jakie Stefan w milczeniu spędzał na układaniu puzzli, nie służyły tylko zabiciu czasu. To właśnie wtedy naczelny logistyk PKP obracał w głowie dziesiątki liczb i faktów, analizował w pamięci złożone rozkłady kolejowe, szukał uchybień i zakłóceń mogących zepsuć wzorce ochronnego fengszui wytwarzanego przez pociągi. W pracy służyły mu do tego potężne komputery, w domu tylko własny umysł.

Ciotka naigrywała się z niego czasem, ale kochała Stefana miłością dojrzałą i codzienną, w której jednak głęboko, choć zwykle ukryta, tkwiła grudka ciemności. Wspomnienie o dziecku, które urodziło się chore i zmarło w wieku sześciu dni. Wtedy sądzili, że przyczyną była rzadka choroba genetyczna. Nie zdecydowali się na następną próbę, a kiedy Robert przywiózł małego Kajtka ze swojej pierwszej misji na Zachód, przyjęli chłopca jak własnego.

Może także dlatego, że gdyby Piotruś żył do dziś, byłby starszy od Kajetana ledwie o kilka miesięcy?

– W czym ci mogę pomóc, cioteczko? – spytał geograf w czasie rozmowy sprzed roku.

– Ona jest w Warszawie. Muszę się z nią zobaczyć – prawie wykrzyczała do telefonu Łucja.

– Kto jest w Warszawie?

– Jak to... no kto... no ona... ta... ta twoja Anna Naa’Maar.

Trafiony.

– Anna Naa’Maar nie jest moja – odpowiedział spokojnie. – Ja tylko uratowałem jej życie.

– Dobra, dobra. Na każde wspomnienie tej damy wzdychasz, kręcisz oczami i, uważaj, młody człowieku, uszy ci się czerwienią. Ha! Czerwienią! – Ciotka najwyraźniej odzyskała rezon.

– Ciociu...

– Poważnie, Kajtek. Od dawna bardzo chcę ją poznać. Muszę z nią porozmawiać. Łabędzie tak rzadko bywają w Warszawie i praktycznie nie kontaktują się z ludźmi.

– To ze mną też się nie skontaktuje, jestem człowiekiem, przypominam.

– Ty, mój drogi Kajtusiu, to czasami jesteś zwykła małpa.

– Ale...

– Żadne ale. Dzwonisz do ich siedziby. Mówisz, że ty to ty. I że masz takie oto życzenie, żeby się spotkała z tobą, swoim wybawcą i rycerzem. A przy okazji z twoją wspaniałą ciotką, która od lat zajmuje się remoralistyką jegrów i dla której spotkanie z Łabędziem będzie wielce zaszczytne i pouczające.

– Jak nie zechce...

– Zechce! – przerwała mu ciotka. – Przecież, do jasnej cholery, uratowałeś jej życie.

– Tak po prawdzie, o ile dobrze pamiętasz, to ona na końcu uratowała mnie.

– No widzisz, i świetnie się składa. – Łucja była bardzo zadowolona. – Teraz ja odkładam słuchawkę, a ty dzwonisz gdzie trzeba. Jasne, chłopcze?

– Ale...

– Bo naślę na ciebie Stefana z nowym puzzlem. Pięć tysięcy kawałków, jak w pysk.

– No dobra, dzwonię.

To wtedy właśnie w Warszawie spotkał się z Anną Naa’Maar po raz ostatni i spędzili ze sobą całe dwa dni. A teraz elfka jechała z konwojem i wiozła do Polski schwytanego na Zachodnich Kresach potwora, by go pokochać, poddać torturom i być może – zabić.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Epilog

kosmos

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

copyright© by Tomasz Kołodziejczakcopyright © by Fabryka Słów sp. z o.o., lublin 2014

wydanie i

isbn 978-83-7964-019-5

Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

projekt i adiustacja autorska wydania Eryk Górski, Robert Łakuta

projekt okładki Szymon Wójciak

grafika na okładce oraz ilustracje Przemysław Truściński

redakcja Michał Cetnarowski

korekta Magdalena Byrska

skład oraz opracowanie okładki „Grafficon” Konrad Kućmiński

skład wersji elektronicznej [email protected]

sprzedaż internetowa

zamówienia hurtoweFirma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. sp.j. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 tel./faks: 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl, e-mail: [email protected]

wydawnictwoFabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected] www.facebook.com/fabryka