Bestie i bystrzaki. Poradnik łowczyni potworów. Tom 2 - Joe Ballarini - ebook

Bestie i bystrzaki. Poradnik łowczyni potworów. Tom 2 ebook

Ballarini Joe

3,8

Opis

​​Drugi tom przezabawnej serii o tajnym stowarzyszeniu babysitterek chroniących dzieci przed potworami.

Niecodziennie dowiadujesz się, że na twoje życie dybie sześć straszydeł.

Pokonanie wielkiego, złego Boboluda przyniosło Kelly spory rozgłos. Ale pozostałe potwory łakną zemsty. Straszliwej!

Teraz Kelly musi zmierzyć się z Królową Pająków, której nikczemna sieć przemienia rodziców i przyjaciółkę dziewczynki oraz pewną wściekłą Wielką Stopę w pomagierów potworzycy. A poniedziałkowa klasówka z matmy to dopiero ZMORA! Koszmar za koszmarem, ale dla Kelly to normalka. Zamierza śmiało stawić czoła nikczemnym postrachom dzieci.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 197

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (5 ocen)
2
0
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
malgaa

Całkiem niezła

Nie jest to najgorsza pozycja, czyta się szybko i całkiem sprawnie. oczywiście mam kilka zarzutów, z których najpoważniejszy dotyczy zakończenia. Jest niemal wiernie odwzorowane z poprzedniej części. Dość przewidywalne i mało zaskakujące. Niemniej jednak bohaterów można polubić i śmiało im kibicować.
00

Popularność




Theo, mojemu ulubionemu potworkowi, oraz każdemu dziecku, które kiedykolwiek czuło się jak zagubiony włochaty mutant

1

Ogromny robal, wielkości czteroipółmetrowego kampera, ścigał mnie przeraźliwie szybko, wijąc się wśród drzew, które łamały się pod jego ciężarem.

Zarzucony na ramiona plecak z książkami aż podskakiwał, gdy pędziłam przed siebie, ignorując lodowaty wiatr kąsający mnie w policzki.

Chrum-krum, charczał stwór swoim oślizgłym pyskiem tuż za piętami moich trampek.

Dwie rzeczy o mnie: Jestem Wagą i nienawidzę robali. Na widok najmniejszego karalucha uciekam z pokoju z krzykiem. Nie jestem z tego dumna, ale nic na to nie poradzę. Ich cienkie odnóża i śliskie pancerzyki przyprawiają mnie o dreszcze.

Przed sobą ujrzałam prześwit między drzewami. Wreszcie trochę księżyca.

Wolność. Bezpieczeństwo. Cudownie.

Okazało się, że to skalisty wąwóz, przez który płynie rwąca rzeka.

Fatum. Śmierć. Cholewka.

Ledwo zdążyłam się zatrzymać. Kamienie przesypały się przez krawędź urwiska prosto we wzburzone bystrza trzydzieści metrów niżej. Nie mając dokąd uciec, wdrapałam się na drzewo. Przycupnąwszy na gałęzi, otworzyłam swój czerwony spiralny notes.

Zatrzasnęłam poradnik.

– A czyją słabością nie są żarłacze białe?

Z trudem utrzymując równowagę na gałęzi, ujrzałam, jak wielka i pulchna nocna glizda wpełza po pniu, próbując mnie dosięgnąć.

To coś umie się wspinać na drzewa? O tym poradnik nie wspomina!

Długie czułki gębowe owijały się wokół konara, na którym stałam, żeby wciągnąć mnie w otwartą paszczę wyposażoną w maleńkie ostre zęby. Wdrapałam się na sam czubek drzewa. Zasnuty mgłą las ciągnął się we wszystkich kierunkach. Krzyknęłam głośno, choć wiedziałam, że w pobliżu nie ma nikogo, kto mógłby mnie usłyszeć. W plecaku miałam jedynie poradnik, paczkę migdałów, kompas, mapę lasu i latarkę. Żadnej broni. Żadnego sprzętu. Wszystko zgodnie z zasadami dzisiejszej próby.

– Kelly, jak ci minął weekend? – powiedziałam do siebie. – Och, świetnie. Wiesz, ganiała mnie po lesie nocna glizda, bo chciałam zdać egzamin na babysitterkę, ale oblałam sromotnie i przez najbliższe pół roku będę powolutku trawiona w jej brzuszysku. A co u ciebie?

Gałęzie zatrzęsły się pod ciężarem zabójczego robala i pień zaczął się przechylać w stronę wąwozu. Korzenie powyłaziły z ziemi, a drzewo wygięło się już niemal poziomo. Czułam, że paznokciami zdzieram z niego korę. Nocna glizda kwiknęła i zawisła w powietrzu nad wzburzoną skalistą rzeką, przytrzymując się pnia swoimi upiornymi czułkami i wymachując ogonem.

Mocno objęłam nogami gałąź. Jeden niewłaściwy ruch i ostatni korzeń pęknie, a wtedy ja i ta przerośnięta dżdżownica runiemy w dół na spotkanie śmierci.

Jeśli dziewczyna spada w przepaść w lesie i nikt nie słyszy jej krzyku, to czy faktycznie wydaje jakiś dźwięk? Odpowiedź: tak. A brzmi on: „Aaaaaaa – PLASK!”.

Trzęsącymi się rękami chwyciłam gałąź nade mną. Zaczęłam pełznąć po tym niemal całkowicie przewróconym drzewie, chłostana przez pulchne czułki, aż nagle…

Trzask! Pękł ostatni korzeń.

Znalazłam się w stanie nieważkości. Pokonawszy resztę pnia, rzuciłam się w powietrze, rozpaczliwie wyciągając przed siebie obie ręce i próbując dosięgnąć odległej trawiastej półki. Udało mi się złapać za jakiś nadłamany korzeń. W uszach dzwonił mi przenikliwy wrzask nocnej glizdy, która runęła we wzburzony nurt. Wyobraź sobie balon wodny zrzucony z dachu. A teraz pomyśl, że zamiast wody miał w środku trzysta kilogramów żółtego szlamu i kawałków mielonki.

Zadrżałam. Robale są fuj.

Dogramoliłam się do bezpiecznego miejsca, po czym otrzepałam dżinsy z ziemi i otarłam twarz z sosnowych igieł i kawałków kory. Lepka żywica pozlepiała mi włosy w strąki, zmieniając mnie w dzikuskę.

– Trzeba było wziąć ze sobą opaskę – mruknęłam pod nosem.

Pobrzękiwanie dzwoneczków kazało mi spojrzeć w górę. Nad głową ujrzałam lśniącą kuleczkę.

Chochlik zwiadowczy.

– Nic mi nie jest, Penelope! – powiedziałam, machając do maleńkiej istoty. – Dzięki, że pytasz. Jeśli pytałaś właśnie o to.

Światełko się rozdzwoniło.

– Nie znam chochlikańskiego. Chciałam się tylko przywitać.

Dzyń, dzyń!

– Nie mam pojęcia, co mówisz.

Penelope odfrunęła, rozsiewając za sobą iskierki światła, a ja potknęłam się o gałąź i zaryłam nosem w ziemię.

– Fajnie, że pogadałyśmy, Penelope – burknęłam.

2

Kilka miesięcy temu byłam kompletnie nieświadoma istnienia tego niewidzialnego świata strachów i cudów. Byłam sobie zwykłą, posępną gimnazjalistką. Normalnym dzieciakiem. W zasadzie nadal jestem dzieciakiem. Mam trzynaście lat. Czy normalnym, to już wątpliwe.

Zostałam babysitterką, bo chciałam opłacić sobie wyjazd na letni obóz. Piękny, cudowny Obóz Miskatonic. Nie miałam pojęcia, że wstąpię do tajnego starożytnego stowarzyszenia łowców potworów, którzy poprzysięgli chronić dzieci (i resztę świata) przed siłami zła.

I oto okrutnym zrządzeniem losu znalazłam się w samym środku zimy na dołującym dwudniowym obozie, gdzie za dnia uczę się posługiwać bronią, pokonywać przeszkody i uciekać przed potworami ludojadami, a wieczorem kładę się spać na piętrowej pryczy i dumam nad swoimi życiowymi wyborami.

Mój weekend przypominał te osławione dwa tygodnie w piekle, przez które przechodzą żołnierze elitarnej jednostki marynarki wojennej – tyle że nasze szkolenie trzeba było upchnąć w jeden weekend, bo w przeciwieństwie do żołnierzy w poniedziałek musimy wrócić do szkoły i udawać, że to wszystko nigdy się nie wydarzyło. Chciałabym zobaczyć takiego mądralę z sił specjalnych, który zalicza swój trening, a potem z palcem w nosie pisze błyskotliwy referat na temat Outsiderów S.E. Hinton.

Na całym świecie, od Środkowego Zachodu aż po Mongolię, każda kapituła babysitterek organizuje swój doroczny egzamin wieńczący szkolenie, aby dowiedzieć się, kto ma dość ikry, by zostać babysitterką. Walka z potworami to przedsięwzięcie ogólnoświatowe.

Dzisiejszy uroczy wieczorek grozy był w rzeczywistości pojedynkiem, a jego zwycięzcą miał zostać ten, kto w najkrótszym czasie wywinie się ze szponów potwora. Wcześniej instruktorka pobrała mój zapach i podsunęła go nocnej gliździe, aby ten wór sadła ścigał mnie w przeklętym lesie. Wiedziałam, że im szybciej ucieknę, tym więcej punktów zdobędę, powiększając swoje szanse na zostanie oficjalną członkinią kapituły Zakonu Babysitterek w Rhode Island.

Czy do reszty zwariowałam, skoro dobrze się przy tym bawiłam? Jasne. Brzmi obciachowo, ale byłam dumna, mogąc chronić dzieci przed nocnymi potworami.

I nie, wciąż jeszcze nie powiedziałam rodzicom, co naprawdęrobię, kiedy opiekuję się dziećmi. Mają mnie za bardzo energiczną osóbkę i tyle. Oczywiście kiedyś im o tym wszystkim opowiem – w bardzo, bardzo odległej przyszłości, kiedy już nie będą mogli dać mi szlabanu do końca życia. Na razie jednak chciałam tylko przetrwać ten Piekielny Weekend w jednym kawałku.

Sterta głazów wyglądała w świetle księżyca jak dziwna, asymetryczna, czaszkopodobna twarz. Z jej boku wystawał przerdzewiały żółty znak „Uwaga: Spadające odłamki skał”.

Chwyciłam za ząb tej czaszkoskały i przekręciłam go trzy razy w lewo i raz w prawo. Rozległ się stłumiony dźwięk kół zębatych i chrzęst kamieni. Sterta powoli się obróciła, odsłaniając rozpadający się piętrowy dom wiejski porośnięty bluszczem. W oknach rozwieszone były kolorowe lampki bożonarodzeniowe, a drzwi frontowe zdobił gigantyczny wieniec. Na samym szczycie wiktoriańskiego dachu, obok gąszczu nowoczesnych anten i talerzy satelitarnych, powiewała flaga z herbem babysitterek.

Obok domu znajdowała się stajnia dla potworów; każde drzwi opatrzone były zamkami i łańcuchami. Klatki trzęsły się i szczękały, gdy zamknięte w nich potwory wyły i rzucały się na kraty. Skały za mną wróciły na swoje miejsce, ukrywając tę niewielką fortecę znaną jedynie niewielu wybrańcom jako kwatera główna Zakonu Babysitterek w Rhode Island.

Im więcej czasu w niej spędzałam, tym bardziej czułam się tam jak w domu.

3

Pięczdżesząt szeszcz minut i szedemnaszcze szekund! – wysepleniła Cassie McCoy przez skomplikowany aparat ortodontyczny, naciskając stoper tuż przed moim nosem.

Oczywiście, że Cassie zgłosiła się na ochotnika do mierzenia czasu.

– Też się cieszę, że cię widzę, Cassie – powiedziałam. – Wróciłam pierwsza?

– Bynajmniej, szosztro – odparła, zapisując mój czas w swoim notatniku.

– Pięćdziesiąt sześć minut to zły wynik? – spytałam.

– Madame Moon i Mama Vee chczą, aby wszyszczy czekali w kantynie – oznajmiła Cassie, oddalając się.

Marzyłam jedynie, żeby walnąć się na kanapę, ogrzać stopy przy kominku i odprężyć się pod szkieletem trójgłowego węża morskiego.

– To dobry wynik czy nie? – powtórzyłam.

Cassie chodziła naburmuszona, bo Curtis Critter, stuknięty chłopak z naszej babysitterskiej brygady, nie dał znaku życia przez cały weekend. Cassie podkochiwała się w nim szaleńczo i niezbyt potajemnie. Wiedziałam o tym, bo ilekroć była z Curtisem w tym samym pokoju, długa strużka śliny ściekała jej po brodzie na spódnicę. Wydawała mu krótkie rozkazy, jak „siadaj przy mnie!” albo „przyjmij moje zaproszenie do znajomych!”. Coś mi się zdaje, że jego nieobecność uznała za sygnał, że on nie odwzajemnia jej uczuć.

– Świetny wynik, Kelly – powiedziała Berna Vincent.

Uśmiechnęłam się na widok jej różowej piżamy w jednorożce i puszystych kapci-króliczków, a ona podała mi parujący kubek czegoś cynamonowego i pysznego.

Berna jest świetna. Od Halloween sporo czasu spędzamy razem. Okazuje się, że wspólne rozgromienie armii koszmarów pomaga zacieśnić więzy przyjaźni jak mało co. Ale my stałyśmy się dla siebie kimś więcej niż tylko sojuszniczkami w walce ze złem. Naprawdę ją lubię. Nigdy nie czuję się przy niej głupia, mimo że jest chodzącą Wikipedią.

Przy długim drewnianym stole w kantynie siedziało czworo wykończonych kandydatów na babysitterki i babysitterów z okolic Nowej Anglii. Tak jak ja przyszli tu z nadzieją, że zdadzą egzamin wstępny i dostaną się do kapituł w swoich stanach. Oni też wyglądali, jakby przez całą noc byli ścigani, kąsani i tropieni przez potwory.

Esme Nidawi, 15

Testowy potwór: Szlamiak

Czas: 11 minut

Arlo Shine, 14

Testowy potwór: Troll kudłacz

Czas: 34 minut

Odette Francisco znana też jako Duża Fran, 13

Testowy potwór: Plujak gderliwy

Czas: 16 minut

Ji Gong Xi (Georgie), 14

Testowy potwór: Niebieski skwarniak

Czas: 6 minut

Przygarbiłam się. Aż pięćdziesiąt sześć minut zajęła mi ucieczka przed głupią glizdą, a oni przechytrzyli swoje potwory w czasie krótszym, niż potrzeba, żeby zrobić popcorn w mikrofalówce. Przygryzłam wnętrze policzka. Nagle poczułam, że muszę porozmawiać z największą znaną mi twardzielką wśród babysitterek: moją wspólniczką i mentorką.

– Idę poszukać Liz.

– Vee i Madame Moon każały czekacz w kantynie! – upomniała mnie Cassie, gdy ruszyłam po skrzypiących schodach na górę. – Tylko nie płacz, jak czi odejmą punkty ża nieobecznoszcz!

W korytarzu na piętrze podeszłam do drzwi, na których ujrzałam podobizny punkrockowych idoli, amulety chroniące przed złym okiem i napisane sprayem ostrzeżenie:

Zapukałam, ale nie było odpowiedzi, więc powoli otworzyłam drzwi. Zza sterty książek wystawała szopa nastroszonych włosów, których połowę przefarbowano niedawno na neonowy róż. Liz LeRue siedziała po turecku na podłodze z grzmiącymi słuchawkami na uszach i wściekle kartkowała jakąś książkę o – brrr! – olbrzymich pająkach.

– Masz coś? – spytałam, pochylając się.

Liz zrobiła błyskawiczny obrót, rzuciła się na mnie i zamierzyła się długopisem w moje oko.

– Stara! – wrzasnęłam. – To ja! Kelly! K-Ferg!

Liz opuściła długopis i znów zgarbiła się nad książką.

– Nie podkradaj się do mnie.

Na podłodze walały się talerze z nieruszonym, zepsutym jedzeniem, zgniecione puszki po napoju energetycznym Monster Energy i kubki z zimną kawą. Ściany obwieszone były mapami upstrzonymi szpilkami i poprzecinanymi czerwonymi nitkami.

– Może czas zrobić sobie przerwę – zasugerowałam. – Albo wziąć prysznic.

Liz przewróciła kartkę. Od miesiąca świrowała na punkcie ostatnich słów Grand Guignola: „Mnie o to nie pytaj, kochana. Zapytaj Serenę”.

Grand Guignol był narcystycznym kozłonogim Boboludem, którego pokonaliśmy w Halloween (sprawdź w poradniku, wpis nr 665). Osiem lat temu ten potwór porwał Kevina, braciszka Liz. Zniknięcie małego Kevina zniszczyło rodzinę Liz i zrujnowało jej życie. Zwierzyła mi się, że została babysitterką, aby się zemścić, ale wiedziałam też, że ta twardzielka ubrana w czarną skórzaną kurtkę i wojskowe buty w rzeczywistości jest wrażliwą i smutną dziewczyną, która kurczowo trzyma się nadziei, że pewnego dnia odnajdzie braciszka i odzyska rodzinę.

„Zapytaj Serenę”.

To króciutkie zdanie, niczym zagadkowa wiadomość od szaleńca, sprawiło, że z Liz zaczęło być coraz gorzej.

Serena była jedną z siedmiorga Boboludzi. Na marginesie: jako że trzy z nich są kobietami, wolę określenie „Boboludzie”. Nie brzmi tak dobrze jak Boboludy, ale trudno. Wierzę w równość, nawet jeśli chodzi o potwory.

Googlowanie Sereny nie przyniosło żadnych rezultatów – z wyjątkiem paru zdjęć pająków. Dobra rada: nigdy nie googluj pająków.

Gdy zwróciłyśmy się o pomoc do Londyńskiej Rady Babysitterek, jedynym, co zdołałyśmy uzyskać, był portret Sereny namalowany w tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym trzecim roku, kiedy to poślubiła hrabiego Wanstead. Londyńskie biuro wysłało ten obraz do kapituły w Rhode Island z adnotacją, że pozbywają się go z przyjemnością. Zrozumiałyśmy dlaczego, otworzywszy drewnianą skrzynię, w którą go zapakowano.

Oczy Sereny promieniowały lodowatym mrokiem, który sprawiał, że poczułam się, jakbym słuchała najsmutniejszej, przepojonej niepokojem pieśni, stojąc w strugach deszczu i wpatrując się w grupkę bezdomnych kociąt skulonych w rozmokłym kartonowym pudełku. Krótko mówiąc, ogarnęło mnie poczucie osamotnienia, beznadziei i całkowitej bezsilności. Wrzuciłam portret do piwnicy i od tamtej pory nigdy więcej na niego nie spojrzałam.

– Znalazłaś o niej coś więcej? – spytałam.

– Sprawdź w poradniku – odparła Liz.

Liz zatrzasnęła poradnik.

– Ruszyłam jej tropem – wyjaśniła. – W tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym trzecim poślubiła hrabiego Wanstead. Tego faceta.

Rozejrzała się po rozrzuconych książkach i sięgnęła po jedną z nich, otwartą na opisie hrabiego Wanstead.

– On mi nie wygląda na potwora – zauważyłam.

– Bo nim nie był – odparła. – Był tylko samotnym kolesiem spokrewnionym z brytyjską rodziną królewską, do tego obrzydliwie bogatym. Trzy miesiące później umarł w tajemniczych okolicznościach. Kompletnie spłukany, bez grosza przy duszy. Mam przeczucie, że wyssała z niego krew i całą kasę.

– To musiał być kiepski miesiąc miodowy.

– Dalej Paryż, tysiąc osiemset czterdziesty dziewiąty – ciągnęła Liz. – Relacja pewnej babysitterki, która przez chwilę widziała Serenę w operze w towarzystwie następcy tronu Związku Niemieckiego. Również bogatego i wpływowego. Trzy miesiące później wąchał kwiatki od spodu.

– Dostrzegam tu pewien schemat – zauważyłam.

Liz uniosła pożółkłą ze starości gazetę austriacką z tysiąc dziewięćset piątego roku.

– „Mamy zaszczyt zawiadomić o zaślubinach księcia Heinricha Schönerera z jego młodą, urzekającą wybranką Sereną Salazar”.

– Znasz austriacki? – spytałam.

– Przetłumaczyły mi to berlińskie babysitterki. Miesiąc później…

– Niech zgadnę. Znalazłaś jego nekrolog.

Liz wskazała na nekrolog najukochańszego zmarłego i wycieńczonego księcia.

– Umarł z powodu… uwaga, uwaga… śmiertelnego ukąszenia przez pająka.

– Czyli poślubia superbogatych facetów, wysysa z nich krew i pieniądze, a potem schodzi do podziemia i dybie na kolejną ofiarę.

Liz pokręciła głową ze zdumieniem.

– I wcale się nie starzeje.

– Chętnie poznałabym tajemnicę jej wiecznej urody.

– Krew. Ludzka krew.

Fuj. Czemu nie maseczka z magicznego błota?

Liz podeszła do mapy wiszącej na ścianie.

– Szukałam bogatych gości, którzy zmarli, bo ukąsił ich pająk albo stracili za dużo krwi. Dzięki temu odtworzyłam każdy jej krok. W tysiąc dziewięćset czternastym była w Stambule. W dwudziestym dziewiątym w Niemczech, a w sześćdziesiątym siódmym w Izraelu.

Przyjrzałam się karmazynowej sieci spod zmrużonych powiek.

– Zdaje się, że lubi miejsca u progu wojen.

– Albo przyczyniała się do ich wybuchu.

– Jak to? Myślisz, że wykorzystała do tego swoje moce?

Liz spojrzała na mnie ze śmiertelną powagą.

– Kelly. Mówimy o Boboludach.

– O Boboludziach – poprawiłam.

Liz przewróciła oczami.

– Zrobią wszystko, żeby zniszczyć ludzkość.

Miejsca i czasy, w których była Serena, napełniły moje serce tym samym lodowatym i przytłaczającym mrokiem, który ogarnął mnie, gdy spojrzałam w jej niepokojące oczy na portrecie.

– Więc gdzie jest teraz? – spytałam cicho.

Liz przeciągnęła ostatnią czerwoną nitkę przez Atlantyk i owinęła ją wokół szpilki wetkniętej w Nowy Jork.

Zaledwie trzy godziny drogi od nas.

4

Kelly! Liz! – wrzasnęła Berna z parteru. – Chodźcie szybko!

Pobiegłyśmy do laboratorium, gdzie Mama Vee i Madame Moon układały ostatniego z kandydatów na łóżku. Enzo Calabrazzi, niski klasowy klaun z Bostonu, był nieprzytomny, a twarz miał wysmarowaną jakąś lepką fioletowoczarną substancją.

Penelope, świetlisty chochlik zwiadowczy, kręciła się gorączkowo wokół ciała chłopaka. Vee pociągnęła za szlam pokrywający jego policzki. Razem z pozostałymi praktykantami tłoczyłam się w drzwiach, obserwując z przerażeniem, jak ta gumowata breja rzuca się na dłoń Mamy Vee. Była żywa. Broniła się.

– Wniknęła mu do gardła – oznajmiła Mama Vee. Jej długi platynowy warkocz był częściowo rozpleciony.

– Nie dotykaj! – krzyknęła Madame Moon.

– Wiem, co robię, Leanne – odparła Vee, walcząc z glutossawką.

Madame Leanne Moon, która przewodniczyła kapitule Nowej Anglii, przybyła nadzorować Piekielny Weekend. Przewyższała stopniem nas wszystkich, łącznie z Mamą Vee. Przez cały weekend panowało między nimi dziwne napięcie.

– Drażnisz ją i wchodzi mu głębiej w tchawicę – utyskiwała Madame Moon.

Maź, która utkwiła w ustach Enza, owinęła się wokół ręki Vee.

– Odrywa się. Nie stój tak. Pomóż mi! – zawołała Vee i rzuciła gniewne spojrzenie na Madame Moon znad falującego między nimi stwora. – To ty wybrałaś dla tego chłopca glutossawkę, choć ostrzegałam, żeby tego nie robić.

– Och! – wyrwało się Dużej Fran, która najwyraźniej dobrze się bawiła.

Madame Moon i Vee spiorunowały nas wzrokiem.

– Liz, zabierz ich stąd! – krzyknęła Vee.

Liz wyprowadziła nas z laboratorium i zamknęła nam drzwi przed nosem.

– Szłyszeliszcze panią przewodniczączą – powiedziała Cassie, próbując przejąć kontrolę. – Wszyszczy na górę! Muszicze wypoczącz. Jutro osztatni teszt. I wierzcze mi, będże sztraszny.

5

Następnego dnia Duża Fran, Georgie, Arlo, Esme i ja staliśmy na baczność przed skalistym wodospadem w głębi lasu ukrytego za główną kwaterą. Nie spędziłam w nim zbyt wiele czasu, bo choć okolica była przepiękna, Vee ostrzegła mnie, że w jeziorze czają się stwory, z którymi nie jestem jeszcze gotowa się zmierzyć. Madame Moon i Mama Vee stanęły przed nami na tle spowitego mgiełką wodospadu.

– Witajcie na swojej końcowej próbie! – zawołała Ma­dame Moon, przekrzykując huk wody. – Niestety Enzo dziś do nas nie dołączy. Niech to będzie lekcja dla was wszystkich. – Spojrzała na nas z góry. – Opieka nad dziećmi wymaga całkowitej uwagi. Nie wolno traktować jej lekko.

Dość ostro.

– No dobrze! – Madame Moon klasnęła w dłonie. – Wasza końcowa próba znajduje się tam. – Wskazała na ryczący wodospad za swoimi plecami. – Wystarczy, jeśli wam powiem, że nazywa się Kang. Powodzenia.

– Dostaniemy jakąś broń? – zapytała Georgie.

– Walka nie zawsze jest rozwiązaniem – odparła Mama Vee. – Czasem wystarczy akt sprzeciwu, aby postawić na swoim.

– Uciekanie w popłochu też nieźle się sprawdza – mruknęłam.

– Potężny Kang wejrzy w wasze dusze. Jeśli okażecie się godni, daruje wam życie.

Uniosłam drżącą rękę.

– A jeśli nie?

Madame Moon wzruszyła ramionami.

– Połknie was w całości. Kto chce iść pierwszy?

W wyciągniętej ręce trzymała maskę do nurkowania i skafander piankowy. Wszyscy staliśmy jak sparaliżowani, wytrzeszczając oczy na kaskady wody.

Czy one naprawdę zamierzały nas wysłać w szczęki olbrzyma? Jestem pewna, że za coś takiego niektórzy rodzice mogliby je pozwać. Tyle że któryś musiałby najpierw wiedzieć, co tak naprawdę robimy.

– Kelly Ferguson – powiedziała Madame Moon. – Wykazałaś się odwagą, zgłaszając się jako pierwsza ochotniczka.

Niezgłaszałamsię. Mama Vee puściła do mnie oko, jakby mówiła: „Dasz sobie radę”. Vee opiekowała się mną, kiedy byłam mała, a odkąd sama postanowiłam zostać babysitterką, wzięła mnie pod swoje skrzydła. Nie mogłam jej zawieść.

Chyba wahałam się zbyt długo, bo Madame Moon wyglądała na zdezorientowaną.

– Wybacz, musiałam się pomylić. Sądziłam, że rozmawiam z Kelly Ferguson, która w Halloween pokonała Grand Guignola i rozgromiła jego armię koszmarów. Jesteś inną Kelly?

– Tą samą – wymamrotałam.

Pozostałe dzieciaki spojrzały na mnie wstrząśnięte.

– No, no! Więc to ty jesteś tą nowicjuszką, która zabiła Grand Guignola? – wykrzyknęła Duża Fran. – Nie miałam pojęcia!

– Dlaczego nic nam nie powiedziałaś? – zawołał Arlo.

– Sporo się działo w ten weekend – odparłam.

– Kelly Ferguson – wyszeptała Georgie, dziwnie mi się przyglądając.

– Na twoim miejscu nosiłabym T-shirt z własną twarzą – powiedziała Duża Fran.

Poczułam, że oblewam się rumieńcem.

– Więc na co jeszcze czekasz, Kelly? – ponagliła mnie Madame Moon. – Pokaż nam, jak to się robi.

6

Pianka mocno wrzynała mi się w ciało, gdy gramoliłam się po śliskich skałach w stronę potężnego wodospadu. Za połyskującą ścianą wody widziałam jakiś słaby blask. Musiała się tam kryć jaskinia.

– Do dzieła! – krzyknęła Berna z brzegu. – Skup się na ciepłych myślach!

Ciepłe myśli: słońce, kocięta, bycie gdzie indziej.

Naciągnęłam maskę do nurkowania na oczy, nabrałam powietrza w płuca i skoczyłam.

PLUSK! Wylądowałam w lodowatym wodospadzie. W ciało wbiły mi się igiełki i szpilki. Zalewana strugami wody, kręciłam się jak fryga. Zdrętwiały mi ręce i nogi, kiedy rozpaczliwie płynęłam w stronę skały, aż wreszcie udało mi się wygramolić na piasek.

– Ale zimno! Ale zimno! – wykrzykiwałam.

Mój głos odbijał się echem od skał. Zdjęłam maskę i przez chwilę oglądałam grę światła na ścianach olbrzymiej groty. W mrocznej głębi oddychał jakiś ciemny kształt. Przyczaiłam się za głazem.

Od kiedy głazy mają puls?

Moja skalna kryjówka pokryta była wielkimi kolcami i łuską. Kucałam za ogonem piętnastometrowego śpiącego węża.

Cała ja.

Trzęsącymi się dłońmi odwinęłam z plastikowego woreczka poradnik i otworzyłam na literze „P”.

– Co to znaczy, do licha? – wyszeptałam.

Ciche pochrapywanie kazało mi podnieść wzrok znad poradnika.

Grzbiet Potężnego Kanga pokrywały długie pióra w kolorze kości słoniowej. Oniemiała ze zdumienia ruszyłam wzdłuż cielska, które rytmicznie unosiło się i opadało z każdym obfitym oddechem. Cichutko odłożyłam poradnik i podeszłam do ogromnego psiego nosa. Pomarszczone powieki były zamknięte.

Co za przepiękna istota.

Przeszywający bolesny ziąb minął i zalała mnie fala ciepła, kiedy dotknęłam zakręconych rogów otoczonych piórami. Nie mogłam się oprzeć. Przesunęłam rękami po miękkim futrze i perłowych łuskach. Były ciepłe, a ja wcale się nie bałam. Wtedy wąż uniósł długą szyję i spojrzał na mnie parą rozgniewanych żółto-czarnych oczu. Nagle całe to przyjemne ciepełko gdzieś zniknęło i ze strachu o mało się nie posikałam.

Wielki łeb zawisł nade mną, szczerząc się jak kot, który zaraz pożre mysz.

Bądź dzielna, Kelly, pomyślałam. Chyba nie wysłałyby cię tutaj, gdyby nie sądziły, że to przeżyjesz. Ale kto wie? Madame Moon raczej za tobą nie przepada.

Wąż kołysał się w przód i w tył, przechylając łeb. Nie ośmieliłam się odwrócić wzroku. Nie mogłam. Byłam zahipnotyzowana. Brałam udział w najdłuższym i najbardziej szalonym pojedynku na spojrzenia w całym swoim życiu.

Powiedz coś. O czym się gawędzi z chmurnym wężem?

– Jak leci? – zaczęłam drżącym głosem. – Je-jesteś Potężnym Kangiem. To dla mnie wielki zaszczyt poznać, hmm, chmurnego węża. – Złożyłam ukłon, jakbym stała przed królową Anglii. Tego nie było w poradniku, ale wydawało mi się całkiem na miejscu. – Mam na imię Kelly. I jestem tu, bo, hmm, przysłały mnie Madame Moon i Mama Vee. Nie po to, żeby, no nie wiem, ukraść ci złoto czy coś. Nie żebym widziała tu jakieś złoto. I nie żeby wszystkie węże je melinowały… Nie chcę uogólniać… Ładne miejsce. Sam tu mieszkasz?

– Sssspokój! – wysyczał ponurym głosem.

– Jasne, spokój, milczenie. Nie ma sprawy – powiedziałam.

– Sssskończ ssstrzępić język!

Zamknęłam buzię na kłódkę i wyrzuciłam kluczyk. Potężny Kang rozwinął półprzezroczyste skrzydła i wydał gard­łowy skrzek.

– Sssskłoń się i poddaj ossssądowi.

Pochyliłam głowę i poczułam na karku muśnięcie jego rzadkiej i rozwichrzonej brody. Zdawało mi się, że za chwilę eksploduję.

Ogromny wilgotny psi pysk obwąchiwał mnie i poszturchiwał. Odważyłam się zerknąć w górę. Pomarszczone, wąsate wargi rozchyliły się powoli, odsłaniając zabójcze kły. Ogon owinął się wokół mnie, pętając mi ramiona, po czym oderwał mnie od ziemi.

O nie! Uznał mnie za niegodną! Czy jestem niegodna? Myślałam, że nieźle mi idzie.

– Proszę, nie! O Wielki i Potężny Kangu, przybyłam tu, bo chcę czynić dobro i ulepszać świat, a ty chyba też, bo inaczej nie zamieszkałbyś tu i…

Miażdżący uścisk wydusił ze mnie rzężący oddech.

– Ssssam wpissss o mnie w twoim poradniku nie znaczy, że mnie znasz, dziecko.

– Tak, ale powiedzmy sobie szczerze, możesz mieszkać, gdzie chcesz. Nie musisz zimować w jakiejś zawilgoconej jaskini za wodospadem, więc myślę, że lubisz towarzystwo babysitterek. Może cię chronią? Przed innymi, złymi potworami? Co by znaczyło, że jesteś dobrym potworem, a nie złym. Zgadłam?

Wąż odrzucił do tyłu stary łeb i wybuchnął głębokim, niepokojącym śmiechem. Rozluźnił ogon i znów mogłam oddychać.

– Jesssteś mądra. I trochę sssstuknięta. Musisz się sssporo nauczyć. – Potężny Kang złożył włochaty podbródek na ziemi. – Pozwolę ci żyć.

– Dziękuję ci, o Wielki i Straszliwy Kangu – rzekłam, kłaniając się raz po raz.

– Tym razem.

Przełknęłam ślinę.

– Nim odejdziesz, muszę cię osssstrzec. Zeszłej nocy miałem wizję.

– Wizję o mnie?

– Nie. O twojej ciotce Mabel. – Wąż znów się zaśmiał i wbił we mnie złociste oczy. – Jassssne, że o tobie. – Potem przemówił mrożącym krew w żyłach głosem: – Chroń żółwika.

Zamrugałam. Może się przesłyszałam.

– Żółwika? – spytałam.

Połyskujący wąż skinął łbem.

– Ten żółwik przyniesie pokój światu sssssłońca i powietrza.

– Jasne – powiedziałam, kiwając głową, jakbym rozumiała słowa Potężnego Kanga.

– Nie wysssstarczy ssssama zgoda. Sssssłuchaj. Ech, może ssssłuszniej byłoby cię zjeść.

– Proszę, nie! Rozumiem. Mam chronić żółwika. Zrobię to. Po to jesteśmy, prawda? Żeby chronić dzieci?

Kang dostał nagłego ataku chichotu. Zawtórowałam mu, chociaż drętwiałam z przerażenia.

– Między innymi.

– Ale tak na serio. Ja nie znam żadnych żółwi…

ŚWIST! Wąż machnął pierzastym ogonem, zwalając mnie z nóg. Śmignęłam przez wodospad i z piskiem wylądowałam w lodowato zimnym jeziorze.

7

Żółwik? – spytała Mama Vee po raz trzeci.

– Może to jakiś szyfr? – zasugerowała Madame Moon.

Byłyśmy w biurze Vee, na najwyższym piętrze kwatery głównej. Mimo kolekcji sztyletów i czaszek potworów na ścianach pokój był przytulny i dość banalny. Przyjemnie było siedzieć w ciepłym ubraniu przy kominku.

– A może – powiedziałam z nadzieją – to był tylko sen. Niedawno śniło mi się, że jestem w szkole i nie mam na sobie spodni. To jakieś totalne wariactwo. Obudziłam się i pomyślałam „uff”.

– Nie czas na żarty – ucięła Madame Moon, patrząc do swoich notatek.

– Wcale nie żartuję – wymamrotałam.

Madame Moon głęboko wciągnęła powietrze nosem. Jej oczy spoczęły na moim czole jak dwa promienniki ciepła.

– Z ledwością przetrwałaś ten weekend, panno Ferguson. Jeśli nie liczyć Enza, zdobyłaś najmniej punktów ze wszystkich.

Skuliłam się. Szczycę się dobrymi ocenami i doskonałą frekwencją w gimnazjum, ale babysitterką jestem zaledwie od miesiąca.

PIEKIELNY WEEKEND

WYKAZ OCEN

Kelly Ferguson

Przedmiot/Ocena

Ucieczki i zaganianie potworów/−1

Walka na ręce i pazury/1

Obrona pieluchowa/+3

Taktyka antyszlamowa/+1

Anatomia nieumarłych/−3

Bobobalistyka/4

Demolka demonów/1

Masakrowanie maszkar/−1

Niańczenie – historia i teoria/+4

– Pisemny egzamin poszedł mi dobrze – powiedziałam.

– Naprawdę? – spytała Mama Vee, zaglądając Madame Moon przez ramię.

– Nie zagoniła nocnej glizdy do stajni.

Mama Vee zmarszczyła nos.

– No tak. To obniżyło twoją ocenę o cały stopień.

– Miałam tu przygonić tego robala z powrotem? – zdumiałam się.

– Nie jesteśmy barbarzyńcami, młoda damo – rzekła Madame Moon. – Staramy się badać te istoty, a nie tylko zrzucać je z urwiska.

– Ta glizda była wypożyczona z kapituły Wielkich Jezior – oznajmiła Mama Vee. – Będziemy miały u nich wielki dług.

– Próbowała mnie zabić! – zawołałam obronnym tonem.

– To oczywiste! – ucięła Madame Moon. – Jaką wartość miałaby ta próba, gdyby było inaczej?

Na ścianie za jej plecami wisiała czaszka minotaura. Jej rogi zdawały się wychodzić z głowy Madame Moon.

– Nauka na błędach to jedyna droga do sukcesu – powiedziała Mama Vee, próbując załagodzić spór. – A zatem, Kelly, czego się nauczyłaś?

W głowie miałam pustkę. Więc ratując się ucieczką, powinnam była gryzmolić notatki? W zapadłej ciszy usłyszałam skrzypnięcie drewna. Pod bocznymi drzwiami przemknął jakiś cień. Ktoś podsłuchiwał naszą rozmowę, czego nie zauważyła żadna z dorosłych osób.

– Nocne glizdy potrafią wspinać się na drzewa. Nie spodziewałam się tego. A poradnik z całą pewnością o tym nie wspominał.

Mama Vee skinęła głową w zamyśleniu.

– Dodajcie to do poradników – zarządziła Madame Moon. Przez całą wieczność coś notowała.

– Zawieszam twoją promocję – oznajmiła beznamiętnie. – Pozostaniesz adeptką sztuk opiekuńczo-ratowniczych.

– Co?! – Zerwałam się na równe nogi.

Skrobanie długopisu ustało, gdy postawiła kropkę z takim rozmachem, jakby sędziowskim młotkiem przywaliła w stół.

– Nie jesteś babysitterką.

Gwałtownie wciągnęłam powietrze. Zakłuło mnie w sercu.

– Chwileczkę. Stać mnie na więcej – zaprotestowałam, szukając wzrokiem pomocy u Mamy Vee.

– Musi cię stać na znacznie więcej! – Madame Moon grzmotnęła pięścią w biurko.

– Spokojnie, Leanne – powiedziała Mama Vee. – Nie widziałaś Kelly w Halloween. Naprawdę wymiatała. Jest z nami dopiero miesiąc. Pozostali kandydaci ćwiczyli przez rok. Myślę, że Kelly robi, co w jej mocy.

Madame Moon rzuciła jej twarde spojrzenie.

– Wiesz równie dobrze jak ja, że to nie wystarczy.

Au!

– Nie o to jej chodzi – powiedziała Mama Vee, siadając obok mnie. – Mała, myślę, że nie zdajesz sobie sprawy, z czym walczysz.

Skrzypnęła podłoga. Ktoś słuchał uważnie każdego słowa.

– Po tym, co zrobiłaś w zeszłym miesiącu, tym bardziej musisz się postarać – oznajmiła Madame Moon.

– To nie tak, że naszym zdaniem się nie nadajesz – wyjaśniła Mama Vee. – Gdybyś miała zostać zwykłą babysitterką, jak pozostali, byłybyśmy zachwycone.

A dlaczego nie mogę być zwykłą babysitterką? Czego więcej ode mnie chcą?

Madame Moon machnęła ręką, niechętnie potwierdzając komplement Vee.

– Jesteś wyjątkową młodą kobietą, Kelly, i zakon ma szczęście, że jesteś z nami. – Pochyliła się ku mnie, a w jej głosie słychać było śmiertelny niepokój. – Ale to, co zrobiłaś w Halloween, fakt, że pokonałaś Grand Guignola, jednego z siedmiu Boboludów…

– Boboludzi – mruknęłam pod nosem.

– Wszystko się zmieniło. Pozostała szóstka nie puści tego w niepamięć.

Zimny dreszcz przebiegł mi po plecach.

Pozostała szóstka.

Vee kliknęła w jakiś klawisz i wielki ekran komputera rozjaśnił się podobiznami różnych Boboludzi.

Ten X to moja sprawka, pomyślałam.

– Nie chcę cię straszyć – powiedziała Vee – ale być może rozpętałaś coś znacznie gorszego, niż jesteśmy w stanie sobie wyobrazić.

– Lepiej dobrze się przygotuj, Kelly – dodała Madame Moon – bo te potwory będą szukały zemsty.

Popchnęła w moją stronę leżący na biurku podręcznik do matematyki. Otworzyłam go i ujrzałam, że wycięto z niego kartki, aby ukryć w środku sztylet o szerokim ostrzu. W jego rękojeści osadzony był kawałek jadeitu, w którym kłębił się żywy obłoczek dziwnego zielonego światła.

Vee zerknęła za okno wychodzące na rozległy zimowy las. W szybie ujrzałam jej odbicie; złowieszczy wyraz twarzy sprawił, że aż skręciły mi się wnętrzności.

– Pora, żebyś zrozumiała, Kelly, że teraz z wszystkich zakamarków wylezie więcej potworów niż kiedykolwiek i będą próbowały skrzywdzić ciebie i tych, których kochasz.

8

Kelly? Jaki wynik? – zapytał pan Flogger.

Wyrwana z zamyślenia przetarłam twarz. Algebra. Poniedziałek rano.

– Hmm – powiedziałam. – X równa się minus jeden, a y równa się minus dwa?

Pan Flogger spojrzał na mnie łaskawszym wzrokiem.

– Tak jest. Tylko postaraj się nie zasnąć.

Był to dzień po Piekielnym Weekendzie i oczy same mi się zamykały. Poza tym informacja, że poluje na ciebie sześcioro najstraszliwszych potworów na ziemi, też troszeczkę utrudnia skupianie się na nauce.

Piątek był ostatnim dniem przed feriami bożonarodzeniowymi. Potem czekał nas tydzień bez szkoły, a także mięciutkie skarpetki, gorąca czekolada z miętowymi pałeczkami i piankami oraz prezenty.

Kiedy po skończonych lekcjach szłam korytarzem, prawie lunatykując, wokół aż bulgotało i iskrzyło oczekiwanie dzieciaków i nauczycieli, których przez te kilka dni w roku jednoczyło wspólne marzenie, aby wsiąść do Ekspressu Polarnego. Mięśnie miałam tak nadwerężone, że ledwie udało mi się unieść rękę, aby otworzyć szafkę. Pustym wzrokiem gapiłam się na swoje podręczniki. Czułam, że mam przed sobą ciekawe święta. „Ciekawe”, czyli zabójcze.

– Jak minął Piekielny Weekend?

Przede mną stał Victor, odgarniając sprzed oczu niesforne czarne włosy.

Victor Cruz. Moja ulubiona piosenka Taylor Swift. Moja wyjątkowa pizza z wszystkimi dodatkami. Mój rycerz w dżinsach i koszuli w szkocką kratę.

Mój taniec radości.

Jego uśmiech był dla mnie jak słońce.

– Żyję. Piąteczka! – powiedziałam, unosząc dłoń.

Przybił.

– ¡Calidá! Wiedziałem, że przeżyjesz.

Jego oczy płonęły ciekawością, ilekroć rozmawialiśmy o zakonie. Victor chciał wiedzieć wszystko. Nie o niańczeniu dzieciaków – sam miał młodszego brata i siostrę – lecz o krwiożerczych ghulach.

– No, no! Oficjalna łowczyni potworów – powiedział, kręcąc głową.

Odetchnęłam ciężko. Nie mogłam się zmusić, aby mu powiedzieć, że właściwie to nie zostałam babysitterką roku. Ale, jak to mówią, jeśli nie masz do powiedzenia o sobie niczego miłego, to nic nie mów.

– Oooooch, Victor, jakiś ty sexy!

Jego koledzy z drużyny minęli nas, cmokając w naszą stronę. Victor żartobliwie kopnął jednego z nich w tyłek i wszystkich przegonił.

– Następnym razem weź mnie ze sobą – błagał.

– A nie będziesz się wstydził, jeśli twoi kumple odkryją, że pomagasz mi niańczyć dzieciaki?

Cała szkoła traktowała babysitterów – Bernę, Curtisa, Cassie, a teraz także mnie – jak odmieńców cierpiących na wysoce zaraźliwą chorobę świrusową. Nie dlatego, że opiekowaliśmy się dziećmi, ale dlatego, że nieco odstawaliśmy od reszty stada. Nikt nie miał pojęcia, jak naprawdę spędzamy wieczory.

– Nie obchodzi mnie, co sobie myślą – odparł Victor.

Spojrzałam na niego z westchnieniem. Był taki wyluzowany!

Serce zabiło mi mocniej, ale zaraz sobie przypomniałam reakcję Mamy Vee, kiedy w zeszłym tygodniu zaproponowałam, że następnym razem, gdy będę opiekowała się jakimś dzieckiem, zaproszę Victora, aby uczył się fachu.

– Trzecie prawo babysitterskiej opieki, Kelly – powiedziała Mama Vee z rozbawionym uśmieszkiem. – Sprawdź w poradniku.

– Przykro mi – powiedziałam do Victora. – Towarzystwo krasza w pra… – Ugryzłam się w język, zanim ze zdradziec­kich ust wyrwała mi się reszta. – Odrobiłeś zadanie domowe z chemii? Bo ja nie.

– Że jak?

Roześmiałam się i wzruszyłam ramionami.

– No co?

Trochę zbaraniał, a potem wymamrotał coś po hiszpańsku.

– Co powiedziałeś? – spytałam.

– Nic takiego – odparł.

Spojrzałam na niego. Był taki słodki i cudowny. Nagle dopadła mnie straszna myśl. Ostrzeżenie Madame Moon. Skoro Victor się ze mną spotyka, może mu coś grozić. Że też muszę martwić się czymś takim. Wolałabym po prostu razem z nim zajadać się pizzą i oglądać maraton mojego nowego ulubionego serialu Czas róż i krów (południowokoreańskiej produkcji autorów hitu Łzy kwiatów i ryb).

– Coś nie tak? – zaniepokoił się Victor.

Pokręciłam głową, próbując się uśmiechnąć.

Kamień w gardle robił się coraz większy; odwróciłam się, żeby otrzeć łzę z oka.

– Rozkręćmy tę imprezę!

Do klasy wpłynęła Deanna, samozwańcza księżniczka i magnatka mediów społecznościowych. Była ubrana jak na ekskluzywną wyprawę narciarską w Alpy Szwajcarskie. Siąknęłam i wytarłam nos rękawem spłowiałego pomarańczowego swetra.

– Hola, Vicky – powiedziała Deanna i pomachała palcami w stronę Victora, który przewrócił oczami. – O nie! Kelly Ferguson, czyżeś łzy roniła, dziecię? – wykrzyknęła z udawanym współczuciem. Machnęła ku mnie chusteczką higieniczną, a ja się zaczerwieniłam. – Vicky, co jej zrobiłeś?

– Nic mi nie jest – burknęłam. – A on ma na imię Victor.

– O, czuła struna! – wykrzyknęła Deanna, dramatycznie upuszczając chusteczkę. – Niektórzy są tak przewrażliwieni.

– Nie daj się sprowokować – wyszeptał Victor.

Gotowałam się ze złości, dopóki nie wyobraziłam sobie, co by się stało, gdyby Deanna rozmawiała w ten sposób z Potężnym Kangiem. Na twarz wypłynął mi złośliwy uśmiech.

– Siema, K-Ferg! – zawołała Tammy i pomachała mi ręką.

Moja najlepsza przyjaciółka z dzieciństwa weszła do klasy, mając na sobie nie jeden, lecz dwa fantazyjne szaliki, skrzącą się biżuterię i sporo tapety na twarzy. Przechyliłam głowę zdezorientowana. Tammy, którą znałam, nosiła sztruksy i T-shirty z napisem „Bekon dla wszystkich!”.

– Tamara! – zwróciła się do niej Deanna. – Usiądź przy mnie, sis.

Bez jednego spojrzenia w moją stronę Tammy usiadła na miejscu obok Deanny.

Zmarszczyłam brwi.

„Sis”? To moja sis! Zaraz, chwila… „Tamara”? Tammy nie cierpi swojego pełnego imienia. Powiedziała mi kiedyś, że „Tamara” brzmi jak wredna paniusia, która drze się na lokaja, a swojego pudla medalistę traktuje lepiej niż własne dzieci.

Kiedyś spotykałyśmy się z Tammy codziennie, ale odkąd zostałam babysitterką, więcej czasu spędzam z Berną, Liz, Mamą Vee, Cassie, Curtisem i Victorem. Nie miałam okazji wyznać jej prawdy o tym, co robię, a jeśli mam być szczera, to wcale nie chciałam. W Halloween potrzebowałam jej pomocy, a ona mnie olała. Zresztą skoro zadawała się z Deanną, choć Jej Wysokość ze swoją świtą gnębiły nas od tak dawna, to jej sprawa. Pulsujący ból po szkoleniu na wojowniczkę był niczym w porównaniu z bliznami po złośliwych obelgach, którymi Deanna i jej klony raniły nas przez całe lata.

Podczas lunchu usiadłam z Cassie, Berną i Curtisem w najdalszym kącie stołówki. Od reszty uczniów dzieliła nas wyraźna granica pustych stołów i krzeseł. Cassie twierdziła, że lubi ten cichy kącik, bo można tu swobodnie rozmawiać o potworach, ale ja wiedziałam, że nikt inny nie chce z nami siedzieć.

– Nie mogę uwierzyć, że oblałaś Piekielny Weekend – powiedział Curtis.

Berna szturchnęła go łokciem w bok.

– Nie widzisz, jak podle się czuje? Nie musisz ciągle rozdrapywać ran. Pewnie już i tak uważa się za łamagę, której nic nie wychodzi, jak trzeba.

– Żadne z was nie poprawia mi humoru.

– Więc chyba nie powinniśmy wręczać ci tego – powiedział Curtis, przesuwając w moją stronę prezencik zapakowany w żółty papier i ozdobiony kokardką.

– Zamówiliśmy je dla ciebie z okazji Piekielnego Weekendu – wyjaśniła Berna.

Odpakowałam zawiniątko. W środku znajdował się plik świeżo wydrukowanych wizytówek.

Uśmiech powoli spełzł mi z twarzy.

– Dzięki.

– W końcu ci się uda – powiedziała Berna, poklepując mnie po ręce. – Odrobinę wiary. Co nie? – zwróciła się do pozostałych.

Cassie i Curtis przytaknęli jej nieco zbyt gorliwie.

– No jasne! Racja! Raczja! Racja!

– Dość już tych „racji” – przerwałam.

Spojrzałam na drugi koniec stołówki, gdzie Tammy siedziała z Deanną i Gangiem Księżniczek.

Tammy naprawdę ładnie wygląda w tych fantazyjnych szalikach i nowych, błyszczących kolczykach.

– Nie ma nic złego w poszukiwaniu nowego stylu – powiedziała Berna. – Ale jeśli zacznie nam dowalać jak Deanna, to nie ręczę za siebie. – Dziabnęła widelcem w mielonkę na swoim talerzu. – Mowy nie ma. Tego Berna nie zniesie.

To jeszcze jedna z rzeczy, które w niej lubiłam. Była miła, ale nikomu nie dawała sobie w kaszę dmuchać. Zwłaszcza jeśli chodziło o obronę przyjaciół.

– Deanna to laska. Takim uchodzi podłość – zauważył Curtis.

– To żadna wymówka. Ja jestem i piękna, i miła, spróbuj to wyjaśnić – odparowała Berna z uśmieszkiem.

Cassie wydęła policzki. Pomyślałam, że chyba zaraz pęknie ze złości.

– Myszlisz, że Deanna jeszt laszką?

– Mów, zamiast prychać, Cass – powiedział Curtis, chichocząc i nabierając ziemniaczanego purée palcami z talerza.

– Weż widelecz, Curtisz! Fuj!

Chłopak zlizywał papkę z palców, głośno przy tym siorbiąc.

– A ty co, moja babysitterka?

– Chczałbysz! – Cassie cisnęła mu w twarz ziemniaczaną breją, której nabrała na widelec z jego talerza.

– No co ty, Cassie! Mówiłem o równowadze we wszechświecie. Co cię obchodzi, czy Deanna jest laską?

Cassie rzuciła w chłopaka serwetnikiem i rozzłoszczona wyszła ze stołówki.

– Au! Co ją napadło?

Jeśli Cassie go lubiła, to w dziwny sposób okazywała swoje uczucia. Berna spojrzała na Curtisa spod przymrużonych powiek.

– Dobrze się czujesz? Z głową w porządku?

– Szczęście, że nie jestem dziewczyną – wymamrotał.

– Ale możesz sobie pomarzyć – odparowałam.

Uniosłam rękę, a Berna, nawet nie patrząc, przybiła mi piątkę. Bum!

Nagle wszystkie nasze telefony brzęknęły w tej samej chwili.

Liz przysłała nam grupowego esemesa:

Kw. gł. Po szkole. Wykonać.

Berna się skrzywiła.

– Nie mogę. Po szkole mam zawody.

I nie obchodzi mnie, czy masz zawody, Berna. Pilne.

– Jak ona to robi? – zdumiała się Berna.

9

Przeraźliwe dźwięki death metalu były coraz bliżej. Pan Stop wyciągnął szyję, aby zobaczyć, cóż to za jazgot. W polu widzenia pojawił się rozpędzony babysitterski mobil. Nieskładna mozaika z płatów blachy zasłaniała dziury po kłach i pazurach powstałe w walce z armią koszmarów.

– Nie wierzę, że ten grat jeszcze jeździ – powiedział Curtis.

Pomachaliśmy na do widzenia nauczycielom i wpakowaliśmy się do furgonetki. Nasz kumpel potwór, przysadzisty hobgoblin o imieniu Wugnot, przybił z nami piątkę ogonem.

– Zapnijcie pasy – polecił nam.

Wdepnął pedał gazu i wystrzeliliśmy naprzód, zasnuwając budynek gimnazjum mgiełką czarnych spalin.

– Naprawdę musisz skołować nową brykę, Wuggie – powiedziałam. – Ta wygląda podejrzanie i przyciągamy zbyt wiele uwagi.

– Wolisz spacerek? Nie krępuj się – odparł Wugnot, klucząc między samochodami. – Zresztą szyby są przyciemnione. Nie widać mojej ślicznej mordki.

– Uwielbiam tę furę – oznajmił Curtis, poklepując wypaczoną deskę rozdzielczą. – Nie mogę się doczekać, kiedy będę miał prawko, żeby się nią przejechać.

– Jeśli chcesz lekcji…

– Wuggie, jesteś ostatnią osobą, która powinna dawać lekcje jazdy – przerwała mu Berna, prawie wymiotująca na tylnym siedzeniu.

Hobgoblin prychnął gburowato.

Kierowaliśmy się na wschód, w stronę moczarów. Furgonetka zjechała z drogi, wielkie opony chlapnęły głośno i zaczęły podskakiwać na zrujnowanej kamiennej ścieżce.

– Wiesz, o czym Liz chce z nami porozmawiać? – zapytałam.

– Nie chciała powiedzieć. Niezły ma humorek.

– A kiedysz nie miała? – mruknęła Cassie.

– Dajcie jej spokój – powiedział hobgoblin. – Przechodzi trudne chwile.

Pędząc w kierunku dzikiego gąszczu, Wugnot pociągnął ogonem za gałkę z napisem „Voix Céleste” i z rogu na furgonetce popłynęły ptasie trele. Zarośla rozstąpiły się przed pojazdem w ostatniej chwili; kolczaste gałązki otarły się o drzwi.

Samochód ostro zahamował przed kwaterą główną. Obok posągu lwa stał zaparkowany jaskrawozielony motocykl terenowy.

– Zdaje się, że Liz znalazła nową pyrkawkę w dziale drobnych ogłoszeń – skomentował Curtis. – Fajoza. Myślicie, że pozwoli mi się przejechać?

– Nie – odparliśmy zgodnym chórem.

Wugnot otworzył wielkie drzwi frontowe i z głębi domu dobiegły nas wrzaski Liz i Mamy Vee.

– Wychodzę! Nie zatrzymasz mnie!

– Właśnie że to zrobię!

Kłóciły się w salonie. Wokół nich walały się sterty zgromadzonych przez Liz materiałów. Przerażający portret Sereny z tysiąc siedemset dziewięćdziesiątego trzeciego roku stał oparty o ścianę obok choinki.

– Odkryłam jej kryjówkę, Vee! – wrzeszczała Liz. Walnęła dłonią w mapę. – Jaskinia Wiedźmy Bellów. Stan Tennessee. Musimy tam pojechać, i to zaraz.

– Czy ostatnio nie wyszła za mąż w Nowym Jorku? – spytałam.

– Już owdowiała – rzuciła Liz. – Widziano ją teraz na południu.

– LeRue. Weź głęboki wdech i uspokój się – rozkazała Vee.

Liz stała nieporuszona, ciężko dysząc. Mama Vee dopiero w tym momencie zdała sobie sprawę z naszej obecności i spojrzała na nas z niedowierzaniem.

– A wy co tu robicie? – spytała.

Zgodnie wzruszyliśmy ramionami.

– Ja ich wezwałam – powiedziała Liz.

Mama Vee pokręciła głową, zdumiona tak jawnym zlekceważeniem jej rangi przez Liz.

– Po pierwsze, to jest w Tennessee. Nie mogę ci pozwolić na tak daleką podróż bez nadzoru.

– Nie potrzebuję nadzoru…

– Po drugie, dziś wieczorem opiekujesz się dzieckiem.

– Ktoś inny może mnie zastąpić.

– Po trzecie, zgodnie z zarządzeniem rady naczelnej nie możemy wtargnąć do legowiska Boboluda bez powodu.

– A jak wyjaśnisz to, co zrobiliśmy w Halloween?

– Mieliśmy dowody. Przeczytaj regulamin.

– Ja przeczytałam regulamin – oznajmiła Cassie, podnosząc rękę jak pupilka nauczycielki.

– Nie teraz, Cassie – uciszyła ją Mama Vee.

– To nagły wypadek – wycedziła Liz przez zaciśnięte zęby.

– Tego nie wiemy.

Liz spojrzała jej w oczy.

– Ona ma Kevina – powiedziała.

– Więc najpierw zbierzmy informacje. Zadzwonimy do babysitterek z południa, niech się rozejrzą i złożą raport. Wtedy ułożymy plan i załatwimy to we właściwy sposób.

Liz zacisnęła pięści.

– Nie wierzysz, że on żyje. – Jej głos drżał.

W końcu zrozumiałam, dlaczego Liz jest tak wzburzona. Uczepiła się resztek nadziei, a wszyscy wokoło powtarzali, żeby odpuściła.

– Nigdy tego nie powiedziałam – odparła łagodnie Mama Vee. – To niebezpieczne rewiry, Liz. Musimy wykazać się sprytem.

Liz cisnęła w powietrze stertę papierów. Opadały na ziemię jak martwe liście.

– Sprytem? Odkryłam, gdzie się ukrywa! A co ty zrobiłaś?

Mama Vee zmarszczyła brwi.

– To, co do mnie należy. Mam was chronić, a jeśli mówię, że coś jest niesłuszne, to jest niesłuszne. Posłuchaj. Kierujesz się emocjami i obsesją. Dniami i nocami przesiadujesz w bibliotece. Wpatrujesz się w ten upiorny portret. Musisz trochę odpuścić.

Liz zmrużyła oczy i spojrzała na Mamę Vee z przerażającym spokojem. W milczeniu skinęła głową, jakby właśnie podjęła jakąś decyzję. Gdy mnie mijała, wyciągnęłam ku niej rękę.

– Liz – szepnęłam.

Jej oczy płonęły.

– Idziesz czy nie?

Zatkało mnie. W Halloween złożyłam jej obietnicę i bardzo chciałam pomóc, coś mnie jednak powstrzymywało. Może fakt, że Tennessee znajdowało się o lata świetlne od nas, a może – wiem, że to zabrzmi supersamolubnie – wolałam nie pakować się w tak mroczne kłopoty w czasie świąt.

– Nawet nie jestem jeszcze prawdziwą babysitterką – powiedziałam.

Rzuciła mi sarkastyczny uśmieszek.

– I nigdy nie będziesz. – Chwyciła swój plecak i z rozmachem otworzyła drzwi frontowe.

– Liz LeRue, nie waż się! – krzyknęła Mama Vee, kiedy przed domem ożył silnik motocykla.

Wypadłam na zewnątrz i w twarz sypnęła mi garść żwiru spod tylnego koła. Wśród czarnych kłębów mignęła smuga zieleni i Liz zniknęła. Nasze oszołomione milczenie przerwał rozzłoszczony głos Mamy Vee.

– Zatrzymaj ją, Wugnot!

Hobgoblin przemknął ślizgiem przez maskę furgonetki i wgramolił się przez okno do kabiny. Ruszył z jazgotem death metalu. Mama Vee odwróciła się na pięcie i pomaszerowała z powrotem do środka.

– Liz na pewno nie zamierza jechać tam całkiem sama, prawda? – spytała Berna, próbując uspokoić Mamę Vee. – Aż do Tennessee? Motocyklem? To wariactwo. Nawet jak na Liz. Najadłaby się robali po drodze.

Mama Vee ze złością sprzątała bałagan, którego narobiła Liz. Książki z oślimi uszami poświęcone pająkom, rozrzucone wokół nekrologi i mapy. Chodziła od stosu do stosu, coraz bardziej rozzłoszczona, aż w końcu dotarła do opartego o ścianę portretu. Już go chwyciła, aby grzmotnąć nim o kolano, kiedy nagle zatrzymała się i spojrzała w chłodne kryształowe oczy. Serena zdawała się wpatrywać w Mamę Vee ze znaczącym uśmieszkiem.

10

W wiadomościach telewizyjnych stary siwobrody rolnik stał na pastwisku dla krów.

– Spałem se w nocy, jakem usłyszał, że dzwonią dzwonki u krów – mówił. – To żem wylazł z betów, złapał portki i dubeltówkę i tu przyszedł. I wtedy żem to zobaczył. – Drżącym palcem wskazał na drugi koniec pola pasących się krów. – Wysokie było na dwa i pół metra. Całe w brunatnoczarnej sierści. – Przytknął do czoła zgięte palce. – Dwa wielkie rogi miało. Nie ruszyło się, ino się chowało tam, za drzewami i ślepiami na mnie łypało. Myślałżem, że to jaka mara, ale potem żem znalazł Bessie.

Ekipa wiadomości poszła za nim na tyły stodoły, gdzie nad stertą krowich kości brzęczała chmara czarnych much. Truchło leżało w pobliskiej trawie niczym porzucona płachta biało-czarnego prania.

– No i niech mi kto powie, co za zwierz robi coś takiego?

– Oooooch! – wykrzyknął mój tata z oczami wlepionymi w telewizor w salonie. – W Rhode Island grasuje Wielka Stopa!

– To pewnie jakiś głupi kawał – stwierdziła moja mama.

– Fajnie by było, co, Kelly? Wielka Stopa w naszym ogródku!

Zmusiłam się do uśmiechu, ale ciarki przeszły mi po plecach.

Szukają cię, Kelly.

Zdegustowany reporter opędzał się od much mikrofonem, starając się nie nastąpić na krowie kości. W myślach zanotowałam: Farma Smithfielda. Sto dziesięć kilometrów stąd. Muszę powiedzieć o tym Mamie Vee.

– Przełącz na prawdziwe wiadomości – poprosiła mama, poprawiając jakąś ozdobę na naszej wąskiej choince.

– Daj spokój, Alexo. Kelly uwielbia takie rzeczy. W każdym razie kiedyś uwielbiała. – Tata zachichotał. – Pamiętasz, jak byłaś mała, Kelly? W środku nocy przyłapywaliśmy cię na wyglądaniu przez okno. „Tatusiu, widziałam potwora”. Ależ to było urocze.

– Cała ja – powiedziałam, starając się, by zabrzmiało to wesoło.

Zegar przystrojony plastikowymi girlandami i lametą wskazywał za dwadzieścia siódmą.

– A niech to, spóźnię się.

Ruszyłam do jadalni, żeby sprzątnąć ze stołu, a rodzice wymienili zaniepokojone spojrzenia.

– Dzisiaj nie opiekujesz się żadnym dzieckiem – powiedziała mama, stając na palcach, żeby wyprostować aniołka na czubku choinki.

– Veronica poprosiła mnie o zastępstwo za inną babysitterkę.

Poszła za mną do kuchni.

– Kelly, jesteśmy z ojcem bardzo dumni, że tak ciężko pracujesz, ale nie sądzisz, że trochę zbyt ciężko?

– Oceny mam w porządku.

– Wiem. Ale spójrz na siebie. Worki pod oczami. Wyglądasz na wyczerpaną, kochanie.

– Nie słyszałaś? – spytałam. – Podkrążone oczy i blada skóra to najnowsza moda.

Szorowałam naczynia w gorącej wodzie, nad którą unosiła się para. Czułam na sobie wzrok matki.

– Tylko raz jest się młodym, Kelly – zauważyła mama. – Ciesz się tym. Zanim się obejrzysz, będziesz miała własną rodzinę. Na razie bądź dzieckiem.

Ale ja nie chcę być tylko dzieckiem. Dzieci są małe i słabe, nie mogą prowadzić samochodu ani bronić swoich bliskich przed potworami.

– Staram się uzbierać dość pieniędzy, żeby pojechać na Obóz Miskatonic, mamo. Więc można powiedzieć, że pracuję, aby nacieszyć się dzieciństwem. Poproszę ścierkę.

Mama w końcu ustąpiła, a później zgodziła się podwieźć mnie do Middletown, gdzie miałam popilnować dziecka. Lód na szybach mijanych domów zmienił świąteczne dekoracje w faliste tęcze. Brzęknął mój telefon. Przyszły grupowe esemesy:

CURTIS: Wiadomość z policyjnego skanera. W nocy ktoś porwał krwiobus!

CASSIE: Cooooo?

CURTIS: Według kierowcy sprawcami byli mali mężczyźni w karnawałowych maskach.

BERNA: Myślicie, że to podlizuchy?

KELLY: Nie. Wszystkie rozpaćkałam ;)

BERNA: Trolle?

CASSIE: Poradnik mówi, że trolle nie lubią krwi.

BERNA: Może dla k innego?

– Co to za furgonetka zabiera ciebie i twoich przyjaciół po szkole? – spytała mama.

– Hę? – zdziwiłam się. – Och. To samochód Veroniki. Mówiłam ci. Taki gruchot.

– Wiesz, że zawsze możesz porozmawiać ze mną albo z tatą – dodała z naciskiem.

– Sekundkę, mamo.

KELLY: Widziałam w TV, że potwór zaatakował krowy.

BERNA: 2 wypadki z p w 1 noc? Coś się kroi.

CURTIS: 100 proc.

CASSIE: To przez Kelly.

KELLY: Zaraz!

BERNA: Miła jesteś, Cassie.

CASSIE: Zaraz to wielka bakteria. Stan pogotowia.

– Dobra. Kumam – powiedziała mama swoim tonem „staram się być spoko”. – Też miałam trzynaście lat. To bardzo dziwny wiek. Hormony. Zmienia się twoje ciało. Chłopcy…

Skasowałam esemesy i wydałam potężny jęk.

– Błaaaaagam, mamo. Tylko nie to.

– Nie co?

– Ta rozmowa. Nie potrzebuję tej rozmowy.

– Nie bądź taka drażliwa, Panno Przemądrzała. Mówię tylko, że w zeszłym miesiącu nienawidziłaś pilnowania dzieci. A teraz nie robisz nic innego.

– Sama mnie zmusiłaś! – warknęłam. – Pamiętasz, jak chciałam iść na tę głupią imprezę halloweenową, a ty mnie błagałaś, żebym poszła niańczyć dzieciaka twojej szefowej?

– Nie drzyj się na mnie, bo zaraz zawrócę samochód.

– Nie drę się. Mówię z pasją!

Przeraziło mnie, jak łatwo wybuchnęłam złością. Przydatna sprawa, kiedy się poluje na potwory, ale niekoniecznie podczas rozmowy z rodzicami.

– Co się z tobą dzieje? – spytała mama cichym głosem.

– Nic – wyszeptałam.

Ale to nie było nic. Może Cassie miała rację. Może jednak te wszystkie wypadki z potworami miały jakiś związek ze mną. Właśnie to mnie tak złościło, a nie moja mama, która tylko próbowała ze mną porozmawiać.

Resztę drogi spędziłyśmy w milczeniu. Napięcie było nie do zniesienia, więc włączyłam radio.

– „Opatul się, Rhode Island, bo chyba nadciąga pierwszy zimowy cyklon”.

– Mam nadzieję, że jutro będzie dzień bałwana i zamkną szkołę – westchnęłam.

– I nie tylko szkołę – dodała mama.

Wjechałyśmy w ulicę, przy której ciągnęły się apartamentowce. Na tablicy widniał napis: „Witamy w Apartamentach Dakota”. Mijałyśmy rzędy identycznych budynków. Czerwona cegła na dole, aluminiowe sidingi na górze. Całe osiedle wyglądało dość ponuro i sprawiało wrażenie wymarłego.

– Kogo masz dzisiaj pilnować? – spytała mama, zezując na budynki.

Sprawdziłam informację od Mamy Vee.

– Theodore’a, syna jakiejś Dawn Harker.

– Co o niej wiesz?

– Że potrzebuje babysitterki i że mieszka pod dwudziestym piątym, mieszkania dwa.

Mama mruknęła coś z dezaprobatą i zaparkowała przed budynkiem numer dwadzieścia pięć. Czerwona cegła na dole, aluminiowe sidingi na górze.

– Idź zobacz, czy wszystko gra, a jeśli wyczujesz jakieś dziwne wibracje, to daj znać, zabiorę cię stąd.

Przewróciłam oczami, ale w głębi ducha byłam mamie wdzięczna za jej instynkty ochronne. Jednakowość tych budynków kojarzyła mi się bardziej z dziedzińcem więziennym niż ze zwykłym osiedlem. Przed domem stał samotnie świecący Mikołaj. Nawet ten rubaszny staruszek wyglądał na przygnębionego. Chwyciłam plecak, cmoknęłam mamę w policzek i pokonując ziąb, podeszłam do drzwi z wymalowanym na nich numerem dwa.

Kilka razy wcisnęłam dzwonek i po chwili w progu stanęła kobieta ubrana w bordowy uniform restauracji Food Time, z identyfikatorem, na którym widniało imię „Dawn”. Na mój widok zapiszczała z zachwytu.

– Dzięki Bogu! Kelly? Jesteś Kelly, prawda? Boże, aleś ty młoda. Wejdź, wejdź, straszny mróz. Czy to twoja mama? Hej, mamo Kelly! Dzięki za wypożyczenie mi swojej córki!

Dawn pomachała zamaszyście. Mama uśmiechnęła się uprzejmie, czekając na mój znak, że wszystko gra. Dawn emanowała radosną, chaotyczną energią i była znacznie młodsza niż większość rodziców, których dzieci pilnowałam. Trajkotała jak najęta, zupełnie jakby się szykowała na bal maturalny i nie wiedziała, którą sukienkę włożyć. Od razu ją polubiłam.

Pomachałam mamie, że jest okej, na co pokręciła głową i odjechała. Dawn pociągnęła mnie ku wąskiej klatce schodowej prowadzącej na górę, do jej mieszkania.

– No to jesteśmy – powiedziała, wpychając stertę prania do szafy. W zlewie piętrzyły się brudne naczynia. Kolorowe zabawki dla maluszków były, zdaje się, jej ulubionym elementem wystroju wnętrza.

A myślałam, że to ja mam w pokoju bałagan.

– Pozwól, że cię oprowadzę – oznajmiła Dawn.

Rozłożyła ramiona, prawie obejmując jednocześnie kuchnię, salon i przedpokój. Pod ścianą stała ściśnięta różowa plastikowa choineczka.

– Może to nie Ritz, ale jednak dom. Chodź, poznasz maluszka. – Weszła cichutko do ciemnej sypialni i szepnęła: – Właśnie go nakarmiłam i położyłam do łóżeczka.

Ceramiczna lampka w kształcie sowy rzucała miękki złoty blask na tapetę w motylki. Stojący na szafce nawilżacz wydmuchiwał w powietrze smużkę eterycznej mgiełki. Z pozytywki wydobywały się dźwięki kołysanki. Pokój przepełniony był cichą magią. Wydawał się azylem chroniącym przed całym strasznym światem na zewnątrz.

W nogach łóżka stała pleciona kołyska. Dawn zbliżyła się do niej spokojniejszym krokiem. Nachyliłam się razem nią i ujrzałam śpiącego w środku chłopczyka.

– To jest Theo – wymamrotała.

Okrągłą główkę pokrywał miękki meszek włosków, a nosek był doskonały. Dziecko uśmiechało się przez sen. Miało dołeczki Dawn.

Nagle ogarnęła mnie panika.

To jest niemowlę. Jeszcze nigdy nie opiekowałaś się tak małym dzieckiem. Myślałam, że mam popilnować starszego dzieciaka, a nie taką maleńką, bezbronną istotkę.

Dawn ucałowała Theo w czółko, a on zagaworzył przez sen. Ruchem ręki pokazała mi, żeby wymknąć się z sypialni.

– No, no! – powiedziałam.

Dawn uśmiechnęła się z dumą.

– To moje najwspanialsze dzieło. Ale także najtrudniejsze. Im staje się silniejszy, tym bardziej czuję się wyczerpana. Boję się, że to mały wampirek. Albo że pewnego dnia kompletnie zwariuję! – Roześmiała się, po czym nagle wybuchnęła płaczem. – Przepraszam, chciałam zażartować, ale wypsnęła mi się prawda. Pewnie cię nastraszyłam.

– Nie. Jestem profesjonalistką – powiedziałam, starając się brzmieć profesjonalnie. W rzeczywistości sama nie wiedziałam, czy mam się uśmiechać, czy wiać.

– To widać. – Oparła ręce na biodrach i przyjrzała mi się, przechylając głowę. – Choć jesteś jeszcze dzieckiem. Ale zaraz, przecież jestem od ciebie starsza tylko o kilka lat, prawda? Wyglądasz na mądrą i zdolną. Czuję od ciebie dobre wibracje, Kelly.

– Dzięki – odparłam.

– W każdym razie przed chwilą go nakarmiłam, więc pewnie będzie chciał butelkę za jakieś dwie godziny.

– Okej – powiedziałam, czując, że sytuacja zaczyna mnie przytłaczać.

– Odciągnęłam całe hektolitry, więc w lodówce jest dla niego mnóstwo mleka.

Odciągnęła? Co niby odciągnęła?

– Aha, może trochę potrwać, zanim go odgazujesz. Potężnie beka.

„Odgazuję go”? Jak mam odgazować dziecko?

– I jeszcze oliwka. Trzeba posmarować mu pupkę. Przydaje się też, kiedy guma do żucia poskleja ci włosy. Zabawne, prawda? Aaaa! Spóźnię się na autobus! Mój szef się wścieknie. – Włożyła ciepłą kurtkę i wełnianą czapkę. – Zadzwoń, jeśli będziesz czegoś potrzebowała. Ale wszystko pójdzie jak z płatka. Mam do ciebie pełne zaufanie, Kelly.

Ja do siebie nie mam!

– Och, żebym nie zapomniała – powiedziałam, grzebiąc w kieszeni kurtki. Z dumą podałam Dawn moją własną wizytówkę. – To ja! – oznajmiłam.

– Hipersuper – orzekła Dawn.

Posłała całusa w stronę sypialni.

– Do widzenia, żółwiku. Mamusia cię kocha.

Zesztywniałam.

– Jak go nazwałaś?

– Czasem, kiedy ziewa, wygląda jak żółwik. To niesamowicie urocze. Sama zobaczysz.

Dawn wybiegła z mieszkania, a ja stałam jak wryta.

W mojej głowie rozbrzmiewał głos Potężnego Kanga. „Chroń żółwika. Ten żółwik przyniesie pokój światu sssssłońca i powietrza”.

11

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

12

Dostępne w wersji pełnej

13

Dostępne w wersji pełnej

14

Dostępne w wersji pełnej

15

Dostępne w wersji pełnej

16

Dostępne w wersji pełnej

17

Dostępne w wersji pełnej

18

Dostępne w wersji pełnej

19

Dostępne w wersji pełnej

20

Dostępne w wersji pełnej

21

Dostępne w wersji pełnej

22

Dostępne w wersji pełnej

23

Dostępne w wersji pełnej

24

Dostępne w wersji pełnej

25

Dostępne w wersji pełnej

26

Dostępne w wersji pełnej

27

Dostępne w wersji pełnej

28

Dostępne w wersji pełnej

29

Dostępne w wersji pełnej

30

Dostępne w wersji pełnej

31

Dostępne w wersji pełnej

32

Dostępne w wersji pełnej

33

Dostępne w wersji pełnej

34

Dostępne w wersji pełnej

35

Dostępne w wersji pełnej

36

Dostępne w wersji pełnej

37

Dostępne w wersji pełnej

38

Dostępne w wersji pełnej

39

Dostępne w wersji pełnej

40

Dostępne w wersji pełnej

41

Dostępne w wersji pełnej

Podziękowania

Dostępne w wersji pełnej

TYTUŁ ORYGINAŁU:

Babysitter’s Guide to Monster Hunting #2: Beast & Geeks

Redaktorki prowadzące: Ewelina Kapelewska, Ewa Pustelnik

Wydawczyni: Agata Garbowska-Karolczuk

Redakcja: Adrian Kyć / Rytm pisania

Korekta: Beata Wójcik

Projekt i opracowanie graficzne okładki: Łukasz Werpachowski

Ilustracje na okładce: © cirodelia; © Giordano Aita / Stock.Adobe.com

DTP: Maciej Grycz

Copyright © Joe Ballarini

Originally published by Katherine Tegen Books

An Imprint of HarperCollins Publishers

Copyright © 2022 for the Polish edition by Young

an imprint of Wydawnictwo Kobiece Łukasz Kierus

Copyright © for the Polish translation by Ryszard Oślizło, 2022

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2022

ISBN 978-83-67247-46-7

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk