Misja na Wyspie Potworów. Poradnik łowczyni potworów. Tom 3 - Joe Ballarini - ebook

Misja na Wyspie Potworów. Poradnik łowczyni potworów. Tom 3 ebook

Ballarini Joe

4,5

Opis

„Misja na wyspie potworów” to trzecia część przygodowej dziecięcej serii Poradnik łowczyni potworów

Przezabawna historia o tajnym stowarzyszeniu babysitterek, które już dawno dały sobie spokój z normalnością.

W końcu czy można wieść proste życie, kiedy walczy się z potworami i dodatkowo pokonało się dwoje Boboludzi, najgroźniejszych z potwornej szajki, i ich przywódców?

Prawdopodobnie nie. Kelly Ferguson znów wkracza do akcji i usiłuje uchronić dzieci przed największym niebezpieczeństwem znajdującym się na Wyspie Potworów. To tam rządzi najstraszniejszy z Boboludzi: Baron von Eisenvult, który zmienia porwane maluchy w prawdziwe bestie.

Kelly i inne babysitterki zrobią wszystko, aby przywrócić dzieciom ludzką postać!

MOCĄ ZAKONU BABYSITTEREK Z RHODE ISLAND ROZKAZUJEMY CI POTWORNIE DOBRZE SIĘ BAWIĆ.

Seria Poradnik łowczyni potworów to przesympatyczna i zabawna przygodówka dla fanów Marty Kisiel i Brandona Mulla, w której dobro walczy ze złem. Na podstawie pierwszego tomu powstała świetnie przyjęta ekranizacja produkcji Netflixa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 192

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dominika080

Nie oderwiesz się od lektury

Lekka książka wspaniała jak te poprzednie! Mam nadzieję że będzię kontynuacja
00

Popularność




Niegrzecznym dzieciom o dobrych sercach – zobaczymy się, gdy zostaniecie za karę po lekcjach.

1

Ty brzydulo.

#SŁABATWARZ.

Zrób światu przysługę i zniknij na wieki.

Stojąc przy szafce, gapiłam się w szoku na swój telefon.

Te komentarze były wszędzie: na Insta, Fejsie, Snapchacie, Twitterze. Zhejtowano nawet te trzy filmiki, które wstawiłam na YouTube’a dwa lata temu.

Nie rozpoznałam żadnego z nicków przy tych komentarzach i nie chciałam ich sprawdzać. Bałam się, że to ktoś, kogo znam.

Zerknęłam na spieszący się na lekcje tłumek. Każdy mógł napisać te wstrętne rzeczy.

Co ja im zrobiłam? Nic nie mogłam poradzić na to, że urodziłam się z niesfornymi, kręconymi rudymi włosami i uśmiechem świruski. Mój telefon znowu brzęknął. Pod selfie, które pstryknęłyśmy sobie z Berną Vincent na kółku matematycznym, pojawiły się nowe komentarze.

Giń, Marchewo, giń.

Ta laska to dno.

Jedno wielkie ZERO.

Dźgnęłam kciukiem w przycisk zasilania, a potem zamknęłam szafkę, zastanawiając się, czy powinnam skasować swoje konta we wszystkich mediach społecznościowych.

– Ktoś cię trolluje. Ostro – powiedziała Berna, podchodząc do mnie.

Wzdrygnęłam się.

– Widziałaś?

– Jeśli ja nie stanę po twojej stronie, to kto stanie po mojej? Sprawdziłam te konta. Wszystkie fałszywe. A tak między nami, ja lubię twoje piegi. Masz ich całą galaktykę.

Uśmiechnęłam się. Berna była super. Wzięłam ją pod rękę i poszłyśmy do klasy.

Cały korytarz był obwieszony czerwonymi sercami. Na ścianach. Na oknach. Transparent ozdobiony błyszczącymi serduszkami i tłuściutkimi kupidynkami czaił się nad naszymi głowami niczym jakiś duch.

BAL WALENTYNKOWY.

PIĄTEK, 14 LUTEGO.

– Gdyby te serca nie były z papieru, otaczałoby nas pole kompletnej masakry – powiedziałam. – Tfu. To miało być śmieszne, a wyszło strasznie wisielczo.

– Jak to walentynki – westchnęła Berna. – Jakiś bobas z pieluchą i łukiem w garści strzela ci w plecy i zostawia na pastwę losu.

– Ja będę twoją walentynką, Bern. – Objęłam ją za szyję. – Nawet pójdę z tobą na ten bal.

– No błagam – odparła Berna. – Przecież ty pójdziesz z Victorem.

Victor Ramon i ja byliśmy tak jakby parą. Chyba. Znaczy, raz mnie pocałował. Ale to było kilka tygodni temu, podczas przerwy świątecznej, kiedy prawie zginęłam, walcząc z Sereną, Królową Pająków. Rozgniewałam ją, bo parę miesięcy wcześniej, w Halloween, pokonałam jej brata Grand Guignola. Krótko mówiąc, wykończyłam dwoje z siedmiorga Boboludzi, a pomogli mi w tym Victor i babysitterki. Mogłam też załatwić trzeciego, Profesora Gonzala, ale ten szalony Bobo-naukowiec uciekł, gdy ukąsiła mnie Królowa Pająków.

Rozmawiałam z Victorem o zwariowanych wydarzeniach z tamtego wieczoru i o tym, jak bardzo chciałby dołączyć do Zakonu Babysitterek, ale żadne z nas nawet się nie zająknęło o Pocałunku. Albo Victor za bardzo się denerwował, żeby o tym wspomnieć, albo nie miało to dla niego większego znaczenia.

Albo uważa mnie za koleżankę.

– Jeszcze mnie nie zaprosił – oznajmiłam.

Berna zerwała ze ściany kartonowe serce i spojrzała na nie tak, jakby było różą w Kawalerze do wzięcia. W gimnazjum w Willow Brook bal walentynkowy stanowił wydarzenie legendarne. Nie znaczył tyle co bal maturalny, na który chłopak zaprasza dziewczynę w jakiś superkreatywny sposób, a potem przyjeżdża po nią limuzyną i w ogóle, ale i tak było to nie byle co.

– W piątej klasie – powiedziała Berna – usłyszałam, jak jedna starsza dziewczyna szeptała przyjaciółkom, że po pierwszym wolnym tańcu jej życie zmieniło się na zawsze.

Skinęłam głową.

– Chcę, żeby było jak w musicalach. Żeby motyle zaniosły mnie i Victora do naszego własnego królestwa w chmurach.

– Nie wiem, to nie moja działka – odparła Berna. – Mówię tylko, że fajnie byłoby pójść. Nie chcę zabrzmieć jak jakaś snobka, ale chłopcy w tej szkole są o stopień wyżej od szopów praczy myszkujących po śmietnikach. My jesteśmy na zupełnie innym poziomie. I okej, ale to oznacza, że nie mam z kim tańczyć. A nie chcę być jak moja mama. Praca, praca i zero rozrywek. Zupełnie jej odbiło.

Matka Berny, Flo, szczyciła się tym, że kiedyś była babysitterką-wojowniczką i w swoim czasie dopadła kilka straszydeł. Teraz stała się jedną z tych nadmiernie ambitnych mamusiek, tyle że zamiast małej gwiazdy telewizji chciała zrobić z córki łowczynię potworów. Odkąd Berna skończyła osiem lat, musiała zgłębiać fizjologię różnych bestii. A także pokonywać tor przeszkód za domem, składający się z huśtawek linowych, ścianek do wspinaczki i nadmuchiwanych basenów z pijawkami – codziennie rano, przed lekcjami.

Gdy dotychczasowa kwatera główna Zakonu doszczętnie spłonęła, podpalona przez Profesora Gonzala i Królową Pająków, Flo pozwoliła nam urządzić tymczasową bazę w swoim domu. Wręcz na to nalegała, odradzając przenosiny do centrali w Bostonie ze względu na dłuższe dojazdy. Tęskniliśmy za naszym starym, cudownym babysitterskim rajem. Tamten dom liczył trzysta lat i skrywał potężny kawał historii, a jakieś monstrum po prostu go sfajczyło. Z drugiej strony mama Berny była przeszczęśliwa, kiedy jej dom wypełnił się babysitterkami i potworami.

Baner reklamujący walentynkowy bal powiewał lekko, gdy mijali go spieszący się do klas uczniowie.

– Fajnie byłoby pójść – dodała Berna. – Mam taką sukienkę, w której mama nie pozwala mi chodzić do kościoła. Jest fioletowa i boska.

– Załatwione. Ty i ja. Idziemy na ten bal. Razem. Mówię serio, Bern. Siostry rządzą. Damy przodem. Lala nad ziomala.

Berna zachichotała i oparła głowę na moim ramieniu.

– Okej – zgodziła się. – Ale chcę tonę czekolady i cukierków.

– Ja też – przytaknęłam.

– I kwiaty. I ogromnego pluszowego misia z serduszkiem, które mówi: „Lofciam cię”, kiedy je ściśniesz.

– Nie przeginaj, siostro – przystopowałam ją.

Berna puściła do mnie oko.

– Nie przejmuj się tymi bzdurami w sieci. To tylko drańskie komentarze hejterów.

– Wiem – westchnęłam. – Jedynie słowa. Ale ranią.

Deanna i Gang Księżniczek przepłynęły obok. Rozchichotane wpatrywały się w ekran odlotowego, ozdobionego kryształami górskimi telefonu Deanny. Spiorunowałam je wzrokiem.

– Podejrzewasz swoją koleżmijkę? – spytała Berna szeptem.

– Sama nie wiem. – Internetowe wyczyny Deanny ograniczają się do pojedynczych słów, takich jak „żal”, albo idiotycznych komentarzy typu „bla, bla, ziew, ziew”. Wrzuca też emoji, którymi jakimś cudem potrafi obrażać.

Księżniczki szeptały i chichotały, zerkając w moją stronę.

– Co was tak bawi? – spytała Berna, zakładając ręce na piersi.

– Kelly, kup sobie ostrzałkę. Bo ktoś cię tu nieźle tępi – zadrwiła Deanna.

– Ty to napisałaś? – spytałam. – A jeśli tak, możesz to skasować? Na przykład teraz.

Deanna wydała zduszony okrzyk, przyciskając rękę do serca. Księżniczki aż się cofnęły z oburzenia.

– Miałabym zakładać dziesięć fałszywych kont, żeby potem zmarnować je na ciebie? – Deanna zrobiła krok w moją stronę. – Kelly, jeśli kiedyś będę chciała cię zniszczyć, domyślisz się, że to ja. No ale weź, przyznaj. – Jej uśmiech był jadowity jak gniazdo żmij. – Całkiem zabawne te komentarze.

Wyszczerzyłam zęby.

– Nie bądź taka przewrażliwiona – kontynuowała. – Te trolle to zwykli nieudacznicy, którzy nie mają nic lepszego do roboty. Powinnaś być im wdzięczna za uwagę. Poprawiają ci widoczność w sieci. Nie żebym była zazdrosna, bo nie. Jestem dobrą osobą i uważam cię za koleżankę. Choć, zdaje się, ciąg­le jesteś na mnie zła za Tamarę czy coś.

Tammy była od zawsze moją najlepszą przyjaciółką – aż nagle kilka miesięcy temu „zawsze” się skończyło. Nie było żadnej wielkiej kłótni ani rozstania. Ja zakumplowałam się z babysitterkami, a Tammy zaczęła nosić makijaż i spiknęła się z Deanną i Gangiem Księżniczek. Oddaliłyśmy się od siebie.

A jednak Tammy nie spotykała się z Deanną od świąt. Ostatnio widywałam ją w pracowni pani Danube z dzieciakami z kółka plastycznego. Różowe ciuszki księżniczek zamieniła na ponure czarne stroje i zaczęła robić superpoważne zdjęcia, na przykład zdechłych ptaków. Moja mama twierdzi, że Tammy wciąż poszukuje siebie.

– Tammy jest taka dziwaczna – orzekła Deanna. – Myśli, że jej posty są takie głębokie i natchnione, a są tylko pokręcone i nawiedzone. Zrobiła z siebie kompletne dziwadło.

– Przymknij się, Deanna. Tammy jest super – warknęłam.

Nawet jeśli Tammy stała się już moją byłą przyjaciółką, nie zamierzałam pozwalać, żeby ktoś źle o niej mówił.

– Lepiej chodźmy, bo zaraz ją trzepnę – odezwała się Berna i pociągnęła mnie za sobą.

TRRRRRR! TRRRRRR! TRRRRRR!

Rozległ się przeszywający dzwonek alarmowy. Uczniowie wzdrygnęli się gwałtownie. Zaczęły błyskać światła. Zza rogu wypadł tłum nauczycieli. Przed oczami migały mi przekrzywione krawaty, wygodne adidasy i drapiące wełniane spódnice.

Zastygłam w bezruchu i poczułam mrowienie z tyłu głowy.

Berna zmrużyła oczy.

– Będzie blokada szkoły – powiedziała.

2

Z głośników radiowęzła dobiegł nas pełen napięcia głos dyrektora Winga:

– Uwaga, uczniowie i nauczyciele. Proszę zachować spokój i udać się do najbliższej z wyznaczonych stref bezpieczeństwa.

W tłumie szósto-, siódmo- i ósmoklasistów natychmiast wybuchł popłoch.

Nerwowym ruchem rozpięłam plecak i wyjęłam tubę po chipsach Pringles, w której trzymałam składany kij bambusowy. Obie z Berną miałyśmy wyostrzone wszystkie zmysły.

Jakiś piszczący smarkacz z szóstej klasy szturchnął mnie łokciem.

– Uważaj! – huknęłam. – Idź do swojej strefy, młody!

Odprowadziłyśmy z Berną kilka zagubionych owieczek do ich klas.

– Panno Vincent i panno Ferguson! – zawołał pan Brown. – Przestańcie się guzdrać.

Berna pomachała swoim walkie-talkie.

– Moja strefa bezpieczeństwa jest w trzystajedynce – powiedziała, oddalając się. – Zadzwoń!

Moja strefa była w sali 610. Daleko w głębi korytarza C na drugim końcu szkoły. Ruszyłam w tamtą stronę, a kiedy mijałam kotłownię, przenikliwy alarm ucichł. W powietrzu zawisła dziwna cisza. Kilkoro zabłąkanych dzieci przebiegło za mną, ale już po chwili umilkło echo zamykanych drzwi i pospiesznych kroków. Na korytarzu nie było żywej duszy. Wciąż błyskały światła alarmowe.

Każde moje stąpnięcie odbijało się echem. Czułam, że coś jest nie tak. Zwolniłam, wsłuchując się w ciszę.

Zza rogu dobiegł mnie czyjś naglący głos i poskrzypywanie butów.

– Nie wiem, co to było, ale wiem, że coś widziałam. – Nasza szkolna kucharka pani Francini wymachiwała łopatką i wałkiem do ciasta. Szła żwawym krokiem, mówiąc do szkolnego ochroniarza pana Milo: – Byłam w kuchni. Mieszałam mięso na klops, więc ręce utytłałam po łokcie. Usłyszałam jakiś szczęk. Może pan zwolnić? Ta moja rwa kulszowa.

Gdy mnie mijali, skuliłam się jak podczas gry w chowanego.

– I zobaczyłam tego… tego… stwora. I nie był to żaden uczeń. Raczej niedźwiedź, tak myślę. Przeraziłam się nie na żarty. Miał ze dwa i pół metra.

– To już trzeci raz w tym miesiącu – zaśmiał się pan Milo.

– A żeby pan wiedział – dodała pani Francini. – Ten łajdak pożarł mi wszystkie nuggetsy!

Pan Milo i pani Mielonka zniknęli w głębi korytarza.

Wiedziałam! To nie jest zwyczajna procedura blokady.

Chodziło o potwora.

Przez okienko w drzwiach zajrzałam do klasy 610. Uczniowie siedzieli nieruchomo na podłodze, opierając się plecami o ściany. Pan Gibbs sprawdzał listę obecności. Za chwilę wywoła Ferguson, K. Włączyłam walkie-talkie i przeszłam na kanał trzeci.

– Ekipa. Tu Feniks. Powtarzam, tu Feniks. Słyszycie mnie? Odbiór.

Seria trzasków.

– Zgłasza się Queen B. Odbiór – wyszeptała Berna.

– Caszie na poszterunku – odezwał się cichy głos Cassie McCoy.

– Critter zgłasza gotowość – oznajmił gorliwym tonem Curtis Critter.

– Muszisz powiedżecz „odbiór”, Curtisz. Odbiór – upomniała go Cassie.

– Cassie, nie bądź…

– Widżisz? Odbiór! Wtedy wiadomo, że szkończyłesz mówicz. Odbiór.

– Ale mieszasz…

– Własznie tak. Odbiór.

– Przestań!

– Szwietnie. Odbiór naprawdę!

– Odbiór na wieki!

– To idiotyczne…

Już miałam wprowadzić ich w temat, kiedy mój wzrok padł na wejście do kotłowni. Coś – bo raczej nie ktoś – rozbiło kłódkę, a na otwartych drzwiach pozostawiło głębokie ślady pazurów.

– Mamy problem – wyszeptałam do walkie-talkie. – Odbiór. – W tym momencie normalni, zwykli, mądrzy ludzie daliby nogę, głośnym krzykiem wzywając ochroniarza.

Ale nie ja. Nie babysitterka Kelly Ferguson. Już dawno odpuściłam normalność.

3

Pchnęłam drzwi, a zawiasy zazgrzytały, jakby ktoś przeciągnął paznokciami po tablicy. Stare metalowe schody prowadziły w dół, do wnętrzności szkoły. Wypełniona syczącymi rurami i maszynami piwnica przypominała lochy, a jej mrok rozjaśniała jedna jedyna żarówka.

– Feniks, jesteś tam? Odbiór – odezwała się Berna. – Czekaj na wsparcie! Odbiór.

– Sekundę – odparłam. – Odbiór.

Widzenie w ciemności to niełatwa sprawa. Ale nie dla mnie. Jeśli miałabym to opisać, powiedziałabym, że tak długo mrużę oczy, aż mięśnie za oczami zdają się wnikać w głąb czaszki i wtedy nagle zaczynam widzieć. (Przydają się do tego pozazmysłowe moce babysitterki).

Na dole schodów zauważyłam jakieś małe brązowe grudki. Przykucnęłam.

Proszę, niech to nie będzie kupa potwora. Nie mam przy sobie woreczków.

Ponadgryzane nuggetsy z kurczaka.

Smażone przysmaki były obficie upaćkane ketchupem i śliną, których ślad ciągnął się od schodów przez betonową podłogę i znikał gdzieś w przerdzewiałym podbrzuszu naszej szkoły.

Woda bulgotała w rurach, jakby budynek cierpiał na niestrawność.

– Mamy w kotłowni stworzenie czwartej, może trzeciej klasy – wyszeptałam do walkie-talkie. – Odbiór.

Zdjęłam wieczko z tuby Pringles i wyjęłam wężokij, drewniany kij z wygrawerowanym rysunkiem groźnego węża. Ze zwinnością pumy ruszyłam w stronę skupiska rur. Rozłożyłam broń na całą długość i powywijałam nią w powietrzu ze świstem, który w moich uszach brzmiał jak muzyka. Trenowałam cały zeszły miesiąc.

Zza kotła dobiegły mnie odgłosy przełykania i mlaskania.

Naprężyłam mięśnie i wymierzyłam kij przed siebie.

– Mocą Zakonu Babysitterek z Rhode Island rozkazuję ci opuścić tę posesję! – zawołałam.

Kocioł sapnął. Zagrzechotały rury.

– Otaczają cię babysitterki. Wiemy, że tu jesteś.

Wstrzymałam oddech i uniosłam broń, przypadkowo trafiając w zwisającą z sufitu żarówkę, która zakołysała się na łańcuszku. Na ścianach zatańczyły cienie.

Wśród hałaśliwego syku rur usłyszałam głęboki, chrapliwy oddech.

Poderwałam kij w górę. Z jakiejś uszkodzonej rury buchnęła para. Z oślepiającej mgły wystrzeliły ku mnie czarne pazury. Trzasnęłam kijem w wielgachne, sękate kłykcie.

Olbrzymia łapa cofnęła się gwałtownie i usłyszałam żałosne skomlenie. Zmrużyłam oczy, próbując przeniknąć wzrokiem opary.

– Aaaauuuuaaa – doszło mnie zawodzenie.

Znam ten głos.

– Kevin? To ty?

Z mgły wyłonił się dwuipółmetrowy, włochaty Sasquatch o zakrzywionych rogach.

W jego długich, zwisających uszach tkwiły słuchawki, a biegnący mu przez pierś kabel prowadził do niebiesko-szarej saszetki zawieszonej na pasku. Kevin trzymał się za łapę, mamrocząc coś do siebie. Odetchnęłam z ulgą i schowałam kij.

– Wybacz, stary. Nie wiedziałam, że to ty – wyjaśniłam.

– Iiiny ootuur? – spytał Kevin.

– Cóż, ja też nie wiem, jaki inny potwór miałby tu być, ale nie możesz tak się do mnie podkradać.

Skinął łbem, szczerze zmartwiony, że mnie przestraszył.

– Raaszaaam.

– Łapa w porządku? – upewniłam się.

Pomachał mi na dowód, że „jest okej”, choć wiedziałam, że solidnie mu przyłożyłam.

– Co ty tu robisz? – zapytałam.

Uniósł podręcznik do fizyki.

– Chcesz chodzić na lekcje?

Uśmiechnął się szeroko, błyskając kłami.

– Kev… – powiedziałam łagodnie. – Wiesz, że w tym stanie nie możesz pokazywać się ludziom.

Pokiwał łbem, wbijając wzrok w swoje wielkie stopy.

Dawno temu Kevin był ludzkim dzieckiem, braciszkiem mojej przyjaciółki Liz, największej twardzielki wśród babysitterek z Pawtucket, ale Profesor Gonzalo przemienił go w potwora i kazał mu służyć Serenie, Królowej Pająków. Uwolniliśmy go ze szponów Boboludzi i od tamtej pory pomieszkuje z nami w kwaterze głównej babysitterek w domu Flo.

Oswajaliśmy go ze światem ludzi. Graliśmy razem w amerykański futbol, choć potrzeba pięciu zawodników, żeby go powalić. Uczyliśmy się języka migowego, żeby lepiej go rozumieć, a nawet zdołaliśmy go przekonać do jednego prysznica w tygodniu. Cuchnął tak, że powinien się kąpać dwa razy dziennie, ale lepiej raz w tygodniu niż wcale.

Im więcej czasu z nim spędzałam, tym wyraźniej widziałam, że gdzieś pod tą sierścią kryje się miły czternastolatek, który kocha zwierzęta, swoją siostrę i muzykę. Kiedyś przyłapaliśmy go, jak w środku nocy wymykał się do sklepu na rogu. Dwa tygodnie temu zakradł się do nocnego klubu, żeby poszaleć przy muzyce. Odkąd zaczął się pokazywać, znacznie więcej osób zgłasza, że widziało Wielką Stopę.

Ale wciąż jest bardzo niezdarny i nie radzi sobie ze złością ani z higieną osobistą. Jak to nastoletni chłopak.

– Przez ciebie zamknęli nas w szkole – powiedziałam.

Kevin kopnął w ziemię, po czym podał mi nuggetsa z kurczaka.

– Nie, dzięki – odparłam, więc wetknął mi go do kieszeni. – Przestań się wygłupiać.

W drugiej łapie bestia trzymała czerwone serce z papieru.

– Co to jest? – spytałam.

Jego włochate brwi powędrowały w górę. „Będziesz moją walentynką?”, pokazał na migi.

Uśmiechnęłam się.

– To bardzo miłe, ale musimy cię stąd wyprowadzić – odparłam.

Zamachał rękami, po czym wskazał pazurem na swoje czoło.

– O co chodzi? Kevin, musimy iść. Co mówisz? Coś sobie przypomniałeś?

– Ut, ut – odpowiedział, zataczając łapą kółka.

– Chodzi o mieszanie w misce? O wir na morzu? O wyspę? Chodzi o Wyspę Potworów!

Kevin wskazał na mnie, a potem na swój pysk.

Zaczęliśmy gromadzić informacje, odkąd odkryliśmy, że na tej samej wyspie, na której Kevina przemieniono w kudłatego mutanta, są uwięzione także inne dzieci, porwane przez prawdziwe potwory. Niektóre z nich już przeistoczono w bestie takie jak Kevin, inne jeszcze nie. Obiecałam sobie, Kevinowi i porwanym dzieciom, że jak tylko namierzymy tę wyspę, babysitterki sprowadzą je do domu.

Nie miałam pojęcia, jak to zrobię. Po prostu czułam, że jakoś muszę.

Kevin pogrzebał w swojej saszetce, gdzie obok długopisów, liści i martwej myszy znalazł złożoną kartkę. Przez ostatnie miesiące Kevin rysował każdy najdrobniejszy szczegół, jaki zdołał sobie przypomnieć na temat Wyspy Potworów. Mieliśmy nadzieję, że te szczątkowe wskazówki pozwolą nam ją zlokalizować. Niestety jak dotąd się to nie udało. Jedną z najważniejszych informacji, jakie nam przekazał, był fakt, że wyspą rządzi najgroźniejszy z siedmiorga Boboludzi, Baron von Eisenvult.

Kevin podał mi szkic czegoś, co wyglądało jak budynek otoczony okręgiem. Na ścianie widniał napis „ELL”.

– Ell? Co to jest „ELL”? – spytałam.

Kevin chrząknął i zrobił ruch, jakby wyglądał przez okno.

– Zobaczyłeś to? Przez okno? W drodze na wyspę?

Kevin odrzucił łeb do tyłu i zawył.

Ach, te potwory. Jak któryś zacznie wyć, to trudno go powstrzymać. Zatkałam mu paszczę ręką.

– Cieszę się, że przypomniałeś sobie coś ważnego, ale zaraz usłyszy nas szkolna ekipa poszukiwawcza.

Pod drzwiami na korytarz pojawił się cień. Przeciągle zaskrzypiały zawiasy.

– Schowaj się! – rozkazałam Kevinowi.

Wepchnęłam go za kocioł. Szczęknęły metalowe rury, gdy zahaczył o nie rogami. Poczułam jego oddech na karku. Wzdrygnęłam się i szturchnęłam go, żeby się cofnął.

– Uskaffka? – wymamrotał, wskazując na moje włosy.

– Tak. To truskawkowy szampon. Cicho bądź.

Metalowe schody pobrzękiwały pod czyimiś krokami. Wstrzymałam oddech. Pan Gibbs na pewno zauważył, że nie ma mnie w klasie, i wysłał nauczycieli z pochodniami i widłami, żeby mnie znaleźli i sprowadzili.

Proszę, proszę, niech to nie będzie dyrektor ani ochroniarz.

Gdyby znalazł nas jakiś nauczyciel, zacząłby świrować. Wezwałby służby weterynaryjne i Kevina zabrano by do laboratorium, żeby na nim eksperymentować. Albo ogłosiłby, że znalazł Wielką Stopę w szkolnej piwnicy, i każdy oszołom na świecie chciałby zamknąć Kevina w klatce, żeby się na niego gapić.

Oczywiście nigdy bym na to nie pozwoliła. A to znaczyło, że będę musiała zrobić wielką rozróbę, żeby Kevin mógł uciec – i prawdopodobnie zostanę za karę po lekcjach. A przecież mnie, Kelly Ferguson – wzorowej uczennicy – nigdy się to nie zdarza. Zwłaszcza odkąd dobiłam targu z rodzicami: mogę być babysitterką i polować na potwory, o ile nie pogorszą mi się oceny i nie wpakuję się w żadne kłopoty.

– Kelly? Jesteś tu? – usłyszałam szept Berny.

Wyskoczyłam z kryjówki, a Kevin ryknął radośnie i poszedł za moim przykładem. Berna kwiknęła i rzuciła we mnie latarką.

– To nie jest śmieszne! – ofuknęła nas. – Mogłam was zabić.

– Wybacz, Bern. Nie wiedziałam, że będziesz nas szukać – powiedziałam, a potem ją uściskałam.

– Od czego są babysitterki? – mruknęła. – A ty, wielkoludzie, wiesz, że nie powinno cię tutaj być. Wugnot porządnie się wkurzy.

Kevin skinął łbem, objął nas obie włochatymi ramionami i uściskał tak, że prawie straciłam dech w piersiach. Trącał nosem nasze policzki i głośno mruczał.

– Tak, tak. Ja też się cieszę, że cię widzę, ale już wystarczy – wydyszała Berna. – Zaraz tu będą wszyscy nauczyciele.

– Polują na nas! – zawołałam. – Kev, musimy cię stąd wyciągnąć.

Wdrapaliśmy się po schodach i wyjrzeliśmy na pusty korytarz.

– Najbliższe wyjście znajduje się na końcu korytarza C – wyszeptałam. – Cicho. Do ciebie mówię, Kev. A tak przy okazji, to przydałaby ci się kąpiel.

Kevin powąchał się pod pachą i parsknął.

Popędziliśmy korytarzem, schylając się pod okienkami w drzwiach do klas.

Zza rogu wybiegł Curtis.

– Czekajcie! Tam nie! – krzyknął szeptem. – Zrobiłem coś, żeby odwrócić uwagę nauczycieli. Tędy!

Ugiąwszy przepisowo łokcie i kolana, popędził po żołniersku, jakby brał udział w biegu o puchar Pajacowa.

– A co z kamerami? – spytałam, biegnąc obok. – Wszystko będzie widać.

– Cassie jest w gabinecie dyrektora Winga i kasuje nagrania monitoringu – wyjaśnił Curtis.

Kevin chrząknął i wskazał na coś przed nami.

Za fontanną wody pitnej kuliła się jakaś ciemnowłosa postać.

Czyżby to był…? Czy to możliwe? Nie.

Mój orzeźwiający nektar.

Mój kawałek pizzy z podwójnym sosem.

Mój potencjalny, choć jeszcze nie całkiem chłopak.

– Victor?

Victor wyłonił się zza fontanny.

– Hola!

– Co on tu robi? – spytał Curtis, a Kevin prychnął na znak, że też chciałby to wiedzieć.

– Potrzebowałaś pomocy – wyjaśnił Victor. Z dumą uniósł walkie-talkie, a potem puścił do mnie oko i uśmiechnął się. Tak bardzo zagapiłam się na jego dołeczki, że prawie się potknęłam.

Berna rzuciła mi twarde spojrzenie.

– Dałaś mu walkie-talkie?

– Co się tak wszyscy wściekacie? – spytałam. – Victor jest praktycznie babysitterem.

– Adeptem sztuk opiekuńczo-ratowniczych – poprawił Curtis. – Jeszcze nie awansował.

Miał rację. Każdy adept na całym świecie musi zaliczyć Piekielny Weekend, wyczerpujące dwudniowe szkolenie, podczas którego pokonuje liczne tory przeszkód i walczy z potworami. Jestem wzorową uczennicą, a nawet ja oblałam końcowy egzamin.

– Coś słyszałem! Stamtąd! – dobiegł nas z tyłu głos dyrektora Winga.

Gonił nas tłum nauczycieli.

– Mamy dziesięć sekund, zanim nas złapią – powiedział Curtis.

– Nie gadać tyle. Ruchy! – rzuciła Berna i puściła się pędem w głąb korytarza.

Minęliśmy kolejny walentynkowy baner.

– Zamierzasz, hmm, iść? – spytałam, biegnąc obok Victora.

Spojrzał na mnie, jakbym zwariowała.

– Niby dokąd?

Curtis walnął w drzwi wyjściowe, ale okazały się zamknięte na cztery spusty.

– Zamknięte? Pozamykali wyjścia? – wykrztusił Victor.

– W końcu na tym polega blokada – odparłam. – Nikt nie wchodzi i nikt nie wychodzi.

Słyszałam głosy zbliżających się nauczycieli. Nasza dziesięciosekundowa przewaga szybko topniała.

– Czułem, że dzisiaj powinienem przynieść ze sobą wytrychy – powiedział Curtis i dodał szeptem do swojego walkie-talkie: – Cassie, mówi Curtis. Odbiór.

– Dżęki, że mówisz „odbiór”. Nagrania już prawie szkaszowane. Odbiór – odparła Cassie.

Curtis zerknął na zdalnie sterowaną zasuwę.

– To świetnie, sierżancie. Dasz radę zdalnie odblokować zamki? Odbiór.

– No jaszne. To gimnażjum, a nie baża wojszkowa.

Dudnienie kroków było coraz bliżej. Znaleźliśmy się w pułapce. Kevin przyjął pozycję do ataku i wycelował rogi prosto w drzwi.

– Nie! – Wiedziałam, że może je wyważyć, ale wtedy musielibyśmy wyjaśnić, skąd się wzięła ziejąca w nich dziura. Powinniśmy znaleźć sprytniejszy i cichszy sposób. W korytarzu nie było okien. Jedyna droga ucieczki prowadziła nad naszymi głowami.

– Kev, trzeba nas podnieść – powiedziałam.

– Oouuury? – upewnił się Kevin.

– Oouuury – potwierdziłam.

Z łatwością podsadził mnie pod sufit. Odsunęłam jeden z wielkich kasetonów i uwiesiłam się cienkiego metalowego stelażu. Zachybotał się, ale wytrzymał mój ciężar. Wpełzłam do ciasnej przestrzeni pod sufitem, a Kevin podsadził Bernę i Curtisa.

Victor próbował podskoczyć sam, ale bez skutku.

– Eej jup! – zawołał Kevin, podrzucając go nieco za wysoko, tak że Victor wyrżnął głową w stelaż. Kevin zachichotał. Zdaje się, że lubił dokuczać Victorowi.

– Nie dotykaj kasetonów – szepnęłam. – Jeden fałszywy krok i przelecisz na wylot.

Zanim stadko nauczycieli w średnim wieku stłoczyło się w korytarzu C, Kevin podskoczył i znalazł się obok nas, gdzie przywarł do rury instalacji przeciwpożarowej. Zatrzeszczała, jakby zaraz miała pęknąć pod jego ciężarem, ale cudem wytrzymała. Kevin jako jedyny z nas wydawał się rozbawiony. Jakby tak właśnie wyobrażał sobie niezły ubaw. Ostrożnie wsunęłam kaseton na pierwotne miejsce.

Przez szparę w suficie patrzyliśmy, jak pan Milo sprawdza zamknięte drzwi wyjściowe. Dyrektor Wing podciągnął spodnie.

– Coś tej wielkości nie znika tak po prostu – mruknął.

Trzymaliśmy się kurczowo chybotliwego metalowego stelażu, wstrzymując oddech. Zdezorientowani nauczyciele rozglądali się jeszcze przez chwilę, po czym ruszyli z powrotem. Odetchnęłam i wymieniłam z Victorem spojrzenia pełne ulgi.

Jego wielkie brązowe oczy błyszczały w ciemności.

Moje rude loczki wpadały mi do oczu, więc swobodnym ruchem odrzuciłam głowę do tyłu, żeby dodać sobie uroku. Zamiotłam włosami kłaki kurzu i nagle zaczęłam się nimi dusić. Dłoń ześliznęła mi się na kaseton, który się złamał, jakby był wielkim tostem.

Złapałam za koszulę Victora i oboje spadliśmy z podwójnym hukiem na cętkowane linoleum.

Poczułam piekący ból głowy. Jęknęłam i zamrugałam powiekami, żeby pozbyć się wrażenia pękających mi w mózgu banieczek.

– Co to było? – zapytał dyrektor Wing.

Zaskrzypiały buty, gdy nauczyciele za naszymi plecami zrobili w tył zwrot.

Kevin, Berna i Curtis patrzyli na nas ze swojej kryjówki w suficie.

– Schowajcie się, głupki – syknęłam.

Piankowy kaseton wrócił na swoje miejsce, zasłaniając przepraszający wzrok Kevina.

– Victor, w porządku? – spytałam. – Victor?

Ale on leżał nieruchomo obok mnie, nieprzytomny.

4

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

TYTUŁ ORYGINAŁU:A Babysitter’s Guide to Monster Hunting #3: Mission to Monster Island

Redaktorki prowadzące: Ewelina Kapelewska, Ewa Pustelnik Wydawczyni: Agata Garbowska-Karolczuk Redakcja: Adrian Kyć / Rytm pisania Korekta: Beata Wójcik Projekt i opracowanie graficzne okładki: Łukasz Werpachowski Ilustracje na okładce: © Yumeee; © dosunets; © nerthuz / Stock.Adobe.com

Copyright © Joe Ballarini Originally published by Katherine Tegen Books An Imprint of HarperCollins Publishers

Copyright © 2023 for the Polish edition by Young an imprint of Wydawnictwo Kobiece sp. z o.o. Copyright © for the Polish translation by Ryszard Oślizło, 2023

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2023

ISBN 978-83-8321-264-7

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Anna Jakubowska