Becoming Mila - Estelle Maskame - ebook + książka

Becoming Mila ebook

Estelle Maskame

0,0
32,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Być córką gwiazdora hollywodzkich filmów akcji, żyć w luksusach i blasku fleszy! Brzmi jak bajka? Mila Harding, wiecznie w cieniu sławnego ojca, uważa inaczej. Na kilka tygodni przed premierą finałowego filmu hitowej trylogii Flash Point musi mieć się na baczności, bo paparazzi czają się za każdym rogiem. Kilka kieliszków szampana za kulisami promocyjnej imprezy sprawia, że tabloidowe hieny dostają wymarzony materiał: córka Everetta Hardinga puszcza pawia na czerwonym dywanie! Za karę Mila zostaje zesłana do Fairview w stanie Tennessee, rodzinnej posiadłości Hardingów. Czy odświeżenie przyjaźni z podstawówki i atencja syna burmistrzyni Nashville, przystojnego i tajemniczego Blake'a Avery'ego, wystarczą, by nie czuć się w tym środku nicości jak w więzieniu? Kim stanie się Mila, gdy wyjdzie z cienia ojca?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 261

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rozdział 1

1

No więc nawa­li­łam.

Ale tak naprawdę nawa­li­łam.

Nic nie mogę zro­bić, bo led­wie trzy­mam się na nogach przy­gnie­ciona żalem i nie­zno­śnym bólem głowy. Zasłu­guję na cier­pie­nie po błę­dzie ostat­niego wie­czoru.

W ciszy pokoju wychwy­tuję pomru­ki­wa­nie kli­ma­ty­za­cji, a wzrok zawie­szam na smu­dze niwe­czą­cej nie­ska­zi­tel­ność bia­łego, mar­mu­ro­wego blatu jadal­nia­nego stołu.

– Jak z tego wybrniemy? – wzdy­cha Ruben, gotu­jąc się z bez­sil­no­ści.

Nie może już ze mną wytrzy­mać. Dał mi wyraź­nie do zro­zu­mie­nia, że ma dość tych nagłych spo­tkań mają­cych napra­wiać wyrzą­dzane szkody.

– To twoja robota – wypala mama, stu­ka­jąc ner­wowo paznok­ciami w tele­fon. – Więc zacznij kom­bi­no­wać.

– Mar­nie, nie da się wszyst­kiego zamieść pod dywan – odpala Ruben. – Hieny pra­sowe szyb­ciutko przy­zwy­cza­iły się do myśli, że twoja córka zmie­nia się w źró­dło dochodu.

Powstrzy­muję mdło­ści i zer­kam ponad sto­łem. Ruben sie­dzi odwró­cony do mnie ple­cami, sku­piony na ekra­nie Mac­Bo­oka leżą­cego na kuchen­nym bla­cie. Mama widzi tylko swoje tele­fony, służ­bowy i pry­watny, żon­gluje nimi, jakby nie mogła się zde­cy­do­wać. Nawet o tej nie­do­rzecz­nie poran­nej porze, gdzieś pomię­dzy kolej­nymi kry­zy­sami wize­run­ko­wymi, zdą­żyła wysu­szyć włosy i zro­bić maki­jaż. Są tu też dwie kobiety firmy pro­duk­cyj­nej, jakieś pro­du­centki wyko­naw­cze, ale nie znam ich imion. Mogę tylko stwier­dzić, że wyglą­dają na abso­lut­nie wście­kłe.

– Możemy to zwa­lić na zawroty głowy? – pyta jedna z nich i gdy napo­tyka mój wzrok, odwra­cam głowę.

– Taa, jaaasne, na pewno się uda – mam­ro­cze Ruben.

Odwraca się, szczęki ma zaci­śnięte. Jest obecny w naszym życiu od dekady, ale i tak cza­sem jesz­cze śmier­tel­nie się go boję.

Usta­wia przede mną lap­top i pochyla ekran.

– Spójrz tylko – mówi, ale jestem zbyt zawsty­dzona, by prze­czy­tać nagłówki. – Mila, popatrz! – nalega.

Czuję gorąco na policz­kach i nie­chęt­nie spo­glą­dam na ekran. Kilka otwar­tych okie­nek pokrywa mozaiką cały ekran. Roz­ma­zane wyrazy, które zaci­skają się w mojej piersi jak klesz­cze.

CÓRKA EVE­RETTA HAR­DINGA ZAMIE­NIA SIĘ W DZI­KU­SKĘ?

MILA HAR­DING URZĄ­DZA SCENĘ NA KON­FE­REN­CJI PRA­SO­WEJ DOTY­CZĄ­CEJ FLASH POINT: BEZ POWROTU

CZY EVE­RETT HAR­DING ZAWIÓDŁ JAKO RODZIC?

– Prze­pra­szam – szep­czę słaba z odwod­nie­nia, a przez to ta dekla­ra­cja wybrzmiewa nie­szcze­rze.

– Prze­pro­siny nie ska­sują tej masa­kry! – szczeka Ruben i odcho­dzi, zabie­ra­jąc lap­top. Odkłada go na ladę i prze­kie­ro­wuje nerwy na pro­du­centki. – Kto z waszego stadka uznał, że pola­nie szam­pana szes­na­sto­latce pod­czas takiego wyda­rze­nia jest dobrym pomy­słem? – dopy­tuje. – Ktoś, kto nie powi­nien dalej dla was pra­co­wać!

– Nikt mi tego szam­pana nie dał – wci­nam się cichutko, bo nie chcę pocią­gać nikogo w moje bagienko. No i nikt inny nie jest winien. To moje dzia­ła­nia i decy­zje dopro­wa­dziły do tej sytu­acji, więc to wyłącz­nie mój błąd. – Kie­liszki były wypeł­nione, po pro­stu wzię­łam sobie jeden, gdy nikt nie patrzył.

Znie­sma­czony Ruben rzuca mi spoj­rze­nie przez ramię.

– Milo, jesteś już w takim wieku, że wiesz, iż tablo­idy wyol­brzy­miają naj­mniej­sze nawet potknię­cie. Oczy im się świecą i już widzą kasę. Nie mają lito­ści dla dzie­cia­ków popeł­nia­ją­cych błędy, a już na pewno nie dla dziew­czyny, która jest córką Eve­retta Har­dinga.

Dzwoni czyjś tele­fon. Jedna z pro­du­cen­tek wycho­dzi z pokoju, wyszcze­ku­jąc komendy.

– Prze­pra­szam – powta­rzam.

Który to już raz od zeszłego wie­czoru? Mam wra­że­nie, że wciąż za mało. No i co jesz­cze mogę powie­dzieć? Zagry­zam dolną wargę i gapię się w stół, prze­ły­ka­jąc łzy.

– Wiem, że jest ci przy­kro, kocha­nie – mówi mama. Odkłada oba tele­fony i przy­suwa się, żeby mnie objąć. Pach­nie świe­żym, wio­sen­nym kwie­ciem. – Tak to już jest że nasto­latki eks­pe­ry­men­tują, to jak rytuał przej­ścia, więc się nie gnie­wam. Po pro­stu… – Składa brodę na moim ramie­niu, wzdy­cha, czuję jej oddech na szyi. Głos jej się obniża. – Inne dzie­ciaki mogą sobie pozwo­lić na skno­ce­nie cze­goś od czasu do czasu. Ty nie możesz. Jeste­śmy oso­bami publicz­nymi, a teraz oczy wszyst­kich są skie­ro­wane pro­sto na nas.

Zaczy­nam pła­kać w jej cie­płym, pach­ną­cym uści­sku.

Moje ostat­nie wpadki to było nic w porów­na­niu z tą. Gdy poka­za­łam papa­raz­zim środ­kowy palec, bo zapo­mnia­łam, że szyba po stro­nie pasa­żera nie jest przy­ciem­niona, Ruben pra­wie mnie udu­sił. A w zeszłym mie­siącu, gdy wda­łam się w pyskówkę na Twit­te­rze z czwar­to­li­gową modelką, Ruben ode­brał mi prawo do uży­wa­nia social mediów na dwa tygo­dnie. Teraz tamte wygłupy nie wydają się groźne, bo wywi­nę­łam naprawdę gruby numer z wyż­szej półki.

Wyobraź­cie sobie to: wypa­siona kon­fe­ren­cja pra­sowa jed­nego z naj­więk­szych nad­cho­dzą­cych kino­wych hitów lata, ujaw­nie­nie mate­ria­łów pra­so­wych na temat długo ocze­ki­wa­nego, trze­ciego filmu z serii Flash Point. Luk­su­sowe kino w Beverly Hills upchane dzien­ni­ka­rzami, któ­rzy już się rwą z pyta­niami. Przy­byli pra­wie wszy­scy z obsady, ale to gwiaz­dor, Eve­rett Har­ding i jego zja­wi­skowa part­nerka Lau­rel Pey­ton są na ustach wszyst­kich. Na sce­nie gwiazdy rzu­cają żar­ciki do widowni i eks­cy­tują się naj­now­szym fil­mem. W tym samym cza­sie za kuli­sami świę­tuje ekipa pro­duk­cyjna. Szam­pan leje się stru­mie­niami. Szy­kowna żona Eve­retta Har­dinga bry­luje w tłu­mie, anga­żu­jąc się w roz­mowy i zbie­ra­jąc pochwały dla męża, które potem zacy­tuje w social mediach.

No i ja, ich córka, która popeł­nia błąd kom­plet­nej igno­rantki, wle­wa­jąc w sie­bie szam­pana na cele­bryc­kiej impre­zie inwi­gi­lo­wa­nej z każ­dej strony. Powin­nam wie­dzieć, że to nie miej­sce na pierw­sze drinki, ale prze­cież jestem za kuli­sami, więc zało­ży­łam, że nikt nie zauważy.

Błędne zało­że­nie.

Event skoń­czył się grom­kimi bra­wami. Mama chwy­ciła tatę w ramiona, gdy tylko ten poja­wił się za kuli­sami, a Ruben zawo­łał naszego kie­rowcę, bo ojciec był zbyt zmę­czony po całym dniu z prasą, by zostać choć chwilę. Ruben wygo­nił mnie na zewnątrz tyl­nymi drzwiami, tuż za rodzi­cami, pro­sto w stro­bo­sko­powe bły­ski fle­szy cze­ka­ją­cych dzien­ni­ka­rzy. Gdy byłam młod­sza, koja­rzyły mi się z iskrami na noc­nym nie­bie. Teraz są ośle­pia­jące.

Dosta­łam po twa­rzy świe­żym powie­trzem. Potknę­łam się o wła­sne nogi, wpa­dłam na mamę, a potem na barierki oddzie­la­jące dzien­ni­ka­rzy. Tata usły­szał rumor i odwró­cił się w moją stronę, ale Ruben wepchnął go do mini­vana. Mama znik­nęła w aucie zaraz za mężem i zanim Ruben wró­cił po mnie, ja led­wie utrzy­my­wa­łam rów­no­wagę na czwo­raka na beto­nie. Zalała mnie fala mdło­ści i nie byłam w sta­nie tego powstrzy­mać. No i porzy­ga­łam się, usi­łu­jąc sobie przy­po­mnieć, ile tych kie­lisz­ków wychy­li­łam.

Apa­raty strze­lały, fle­sze migały jesz­cze jaśniej, w sko­ło­wa­nej gło­wie dud­niło. Chór gło­sów wykrzy­ki­wał nie­zro­zu­miałe rze­czy. Nie­któ­rzy wołali mnie po imie­niu, licząc na to, że spoj­rzę pro­sto w ich obiek­tyw i zro­bią per­fek­cyjne uję­cie, inni byli mniej grzeczni i pew­nie mieli nadzieję na to, że zare­aguję nie­sto­sow­nie.

Ruben chwy­cił mnie za łok­cie i pod­niósł z ziemi. Odsu­nął apa­raty wycią­gniętą ręką, wcią­gnął mnie do fur­go­netki, zasu­nął drzwi z trza­śnię­ciem. Głosy zostały odcięte, ale dło­nie wciąż ude­rzały w szyby.

– Milo – wzdry­gnąła się mama, opa­da­jąc na kolana i ujmu­jąc moją twarz w dło­nie. Krę­ciło mi się w gło­wie. Patrzyła na mnie, wciąż nie­na­gan­nie uma­lo­wana, oczy miała sze­roko otwarte, była w szoku. – Wszystko dobrze? Coś ty…?

Ale to tata skoń­czył za nią pyta­nie i z nie­do­wie­rza­niem wypa­lił:

– Co do dia­bła? Piłaś?

No więc dałam ciała po cało­ści. I teraz, kolej­nego ranka, wszystko wydaje się tysiąc razy gor­sze. Nagłówki szar­gają nasze nazwi­sko. Wszę­dzie w inter­ne­cie są zdję­cia. Zro­bi­łam z ojca dur­nia.

– Za dużo tych wysko­ków – mam­ro­cze Ruben gdzieś z kuchni.

Rozu­miem, że może być wku­rzony. Jest mene­dże­rem ojca, więc kie­ruje naszym życiem, bo za to mu pła­cimy. A ja mu wcale tego nie uła­twiam, bo wciąż potrzą­sam tym gniaz­dem szer­szeni, jakim jest prasa bru­kowa.

– Pre­miera filmu za cztery tygo­dnie. Zdję­cia pija­nej Mili Har­ding, rzy­ga­ją­cej na kola­nach pod­czas kon­fe­ren­cji pra­so­wej się nam nie przy­służą.

– Zła prasa wokół głów­nego aktora to nie coś, czego potrze­bu­jemy, ani teraz, ani w dniu pre­miery – dodaje pro­du­centka, która jesz­cze jest w pokoju. Krzy­żuje ręce na pier­siach i spo­gląda na mnie z góry. Nie obcho­dzimy ją jako rodzina, pro­du­cenci dbają tylko o to, ile film zarobi w week­end otwar­cia.

– No i wła­śnie skoń­czyła się szkoła, a to ozna­cza, młoda damo, że wezmą cię na celow­nik! – dodaje Ruben, pocie­ra­jąc szcze­ci­nia­stą brodę jakby w zamy­śle­niu.

Ocie­ram łzy i wyswo­ba­dzam się z uści­sku mamy. Pocią­gam nosem i spo­glą­dam w twarz Rube­nowi.

– Jak mogę to napra­wić?

– Naj­le­piej? Możesz znik­nąć stąd na kilka tygo­dni, żeby nikt się nie zamar­twiał, że sta­niesz się ulu­bie­nicą tablo­idów!

– Ruben! – syczy mama, kła­dąc mi dłoń na ramie­niu i zaci­ska­jąc palce, jakby w ten spo­sób chciała mnie ochro­nić przed jego sło­wami. Rzuca mu zde­gu­sto­wane spoj­rze­nie.

– No co? A masz lep­szy pomysł, Mar­nie? – zauważa męż­czy­zna sucho.

Skrzy­pią kuchenne drzwi. Przez szparki mię­dzy spuch­nię­tymi powie­kami dostrze­gam tatę opie­ra­ją­cego się o fra­mugę. Stoi z rękami w kie­sze­niach, na nosie ma ulu­bione oku­lary, bo na pewno jego oczy wyglą­dają źle po wczo­raj­szym inten­syw­nym dniu.

– Mila – odkaszl­nąw­szy, zaczyna.

Głos ma niski i zachryp­nięty, a prze­cież wła­śnie dzięki temu tem­browi łamie tyle serc na całym świe­cie. Rano brzmi to jesz­cze bar­dziej chro­pawo. Unosi oku­lary, spo­gląda na mnie ciem­nymi oczami. Są pod­krą­żone i prze­krwione z powodu braku snu.

– Myślę, że na jakiś czas powin­naś poje­chać do domu, tak będzie dla cie­bie naj­le­piej.

– Do domu? – powta­rza za nim mama, a ja czuję, jak serce we mnie zamiera. – Prze­cież tu jest nasz dom, Eve­rett! I dom Mili także. Tu, z nami. Poroz­ma­wiajmy o tym, zanim…

– Ruben, ogar­nij podróż – mówi tata, igno­ru­jąc pro­te­sty mamy.

Wciąż na mnie patrzy. Czy iskierka żalu poja­wia się w jego oczach? Dostrze­gam ją, nim opusz­cza oku­lary i dodaje cicho:

– Milo, zacznij się pako­wać. Spę­dzisz lato w Ten­nes­see.

Rozdział 2

2

POSIA­DŁOŚĆ HAR­DIN­GÓW

Nazwę wygra­we­ro­wano i poma­lo­wano na złoto na tabliczce przy­mo­co­wa­nej do muru, który ota­cza pięć­dzie­siąt akrów ran­cza. Brama jest elek­tryczna, a można otwo­rzyć ją bre­locz­kiem, któ­rego nie mam, więc naci­skam guzi­czek wezwa­nia pomocy i gapię się w oko kamerki ochrony, cze­ka­jąc, aż coś się wyda­rzy.

Szo­fer, który ode­brał mnie z lot­ni­ska, już poje­chał i zosta­wił mnie z baga­żem w upale, w środku nico­ści. Na tych wiej­skich dro­gach jest tak dziw­nie cicho, budynki sąsied­niego ran­cza są odda­lone o jakąś milę i ude­rza mnie brak miej­skiego hałasu. W Los Ange­les taka cisza nie ist­nieje.

– Mila! Jesteś! Daj mi chwilkę!

Cio­cia Sheri! Od wie­ków nie sły­sza­łam jej głosu z cha­rak­te­ry­stycz­nym zaśpie­wem, więc szczę­ście zalewa mi obli­cze.

Z każdą sekundą pocę się coraz bar­dziej, ale cze­kam i przy­glą­dam wyso­kim murom.

Gdy byłam mała, ran­czo nie miało ogro­dze­nia, żad­nych pło­tów, murów, bram. Żad­nej ochrony. Tylko wyli­zany pogodą drew­niany znak z ręcz­nie wyry­tym napi­sem. W tam­tych cza­sach wię­cej nie było trzeba, ale odkąd zaczęli krę­cić się tu obcy ludzie, trzeba było temu zara­dzić. Od czasu do czasu poja­wiali się fani w róż­nym wieku, bo odwie­dza­nie ran­cza, na któ­rym dora­stał Eve­rett Har­ding, to była dla nich wielka rzecz. Wła­śnie dla­tego Sheri nale­gała, by ze wzglę­dów bez­pie­czeń­stwa ogro­dzić teren, więc tata zwo­łał ekipę i wykosz­to­wał się, żeby unik­nąć nie­przy­jem­nych nie­za­po­wie­dzia­nych wizyt. Nie pamię­ta­łam, by te mury były tak osten­ta­cyjne, gdy byłam tu ostat­nim razem. Szary kamień, taki nie­ska­zi­telny, wygląda dzi­wacz­nie, nie pasuje do wsi, a ran­czo przy­po­mina for­tecę, a nie dom.

Roz­lega się brzę­czyk i brama otwiera się powoli. Po dru­giej stro­nie już czeka cio­cia Sheri.

– Milo! – wybu­cha i ści­ska mnie w ten cha­rak­te­ry­styczny, przy­ja­ciel­ski spo­sób. Na misia, aż zapiera mi dech, a ona dusi mnie i kiwa się na boki. – Niech no ci się przyj­rzę! – Odsuwa mnie na dłu­gość ramion i przy­gląda się wni­kli­wie, jak­bym była jakimś rzad­kim eks­po­na­tem.

Choć cio­cia Sheri jest sio­strą taty, w ogóle go nie przy­po­mina. Tata jest mroczny, a ona łagodna, ma zaokrą­glone, zawsze zaró­żo­wione policzki i burzę zło­tych loków. Jest młod­sza z rodzeń­stwa, widać to od razu.

– No cześć, cio­ciu Sheri. – Uśmie­cham się głup­ko­wato.

Nie widzia­ły­śmy się pra­wie cztery lata. Ona nie posta­rzała się ani o dzień, ale wiem, dla­czego mnie ogląda z takim zain­te­re­so­wa­niem. Nie jestem już tym chu­dym dzie­cia­kiem z krzy­wym zgry­zem i różo­wymi oku­lar­kami na nosie. Nosi­łam apa­rat, bra­łam lek­cje tańca, teraz mam soczewki kon­tak­towe. I wszystko się wypro­sto­wało.

– Ależ z cie­bie słodka pan­nica – odzywa się cio­cia. – Dobrze widzieć cię na żywo, a nie na ekra­nie lap­topa. – Po chwili krzywi się i chwyta mnie za poli­czek. – Ale cały ten maki­jaż jest nie­po­trzebny, zwłasz­cza tu u nas.

Ma rację, więc tylko uno­szę ramiona na znak zgody. Nie mam pew­no­ści, czy gdzieś nie czai się ktoś z apa­ra­tem. Muszę zawsze wyglą­dać nie­ska­zi­tel­nie, tak mnie wytre­so­wał Ruben, a i mama, taka ide­alna, przy­ło­żyła się do tego. Wypusz­czam powie­trze i rze­czy­wi­ście czuję, że maki­jaż zaczyna spły­wać, gdy tak sto­imy.

– Ależ tu gorąco… – wzdy­cham.

Sheri śmieje się, obej­mu­jąc mnie.

– Witamy z powro­tem w Ten­nes­see!

W Fairview w sta­nie Ten­nes­see, jeśli ująć to dokład­niej. Ojciec chyba cią­gle myśli o tym miej­scu jako o swoim domu. Dla mnie to jest dom, bo tutaj się uro­dzi­łam, a czy może być inna defi­ni­cja domu? Więk­szość życia spę­dzi­łam jed­nak w Kali­for­nii i tylko tam­ten stan znam, więc to w Los Ange­les czuję się bar­dziej jak u sie­bie. Nie jestem jakoś spe­cjal­nie przy­wią­zana do Ten­nes­see, no ale prze­cież opu­ści­łam to miej­sce mając sześć lat.

Pamię­tam to.

Wyjazd.

Byłam w poło­wie pierw­szej klasy, gdy pako­wa­łam ulu­bione zabawki do kar­to­nów, obej­mo­wa­łam po raz ostatni dziad­ków i wsia­da­łam do samo­lotu do Los Ange­les, z bile­tem w jedną stronę. Wtedy nie wie­dzia­łam, co to zna­czy opusz­czać jakieś miej­sce, a rodzice nazy­wali wyjazd „naszą małą przy­godą”, więc nie mia­łam poję­cia, że on zmieni nasze życie tak bar­dzo. Obcho­dziło mnie tylko to, że będziemy miesz­kać przy plaży.

A prze­cież cho­dziło o pogoń za marze­niem ojca, to po to prze­mie­rzy­li­śmy pół kraju.

Tata zawsze bła­zno­wał w kla­sie jako nasto­la­tek. Któ­re­goś razu, w ramach kary, kazano mu poma­gać przy kółku teatral­nym i to nie­od­wra­cal­nie zmie­niło jego życie. Malo­wał deko­ra­cje do zimo­wego przed­sta­wie­nia i jakoś tak same uka­zały się jego natu­ralne zdol­no­ści. Wystar­czyło dodać do tego wygląd gwiaz­dora i cha­ry­zmę, by w krót­kim cza­sie okrzyk­nięto go cer­ty­fi­ko­wa­nym łama­czem serc. Zasko­czył wszyst­kich, gra­jąc rów­nież na stu­diach. Tam poznał moją mamę. Mając dwa­dzie­ścia kilka lat gry­wał już w nisko­bu­dże­to­wych fil­mach nie­za­leż­nych, a jego nazwi­sko coraz czę­ściej poja­wiało się w napi­sach koń­co­wych. Roz­bu­do­wy­wał fil­mo­gra­fię. Zupeł­nie nie­spo­dzie­wa­nie zdo­był rolę w fil­mie, który miał się oka­zać kaso­wym hitem – i tym wła­śnie się stał. Ta rola sta­no­wiła prze­pustkę Eve­retta Har­dinga do świata gwiaz­dor­stwa i sławy.

No więc pole­cie­li­śmy do Kali­for­nii. Mama rzu­ciła pracę i stała się oso­bi­stą asy­stentką taty, wspie­rała go i prze­bran­żo­wiła się, co wyszło jej na dobre, bo teraz jest cenioną maki­ja­żystką. Trzeba to przy­znać moim rodzi­com, pra­co­wali bar­dzo ciężko, by być tam, gdzie są.

No więc miesz­ka­li­śmy w Los Ange­les przez dekadę, prze­pro­wa­dza­jąc się do coraz więk­szych i wspa­nial­szych domów. Teraz mamy posia­dłość na zamknię­tym osie­dlu Tho­usand Oaks. Wszystko jest w oko­licy, szkoła, moi przy­ja­ciele, całe moje życie.

Mówiąc krótko, Kali­for­nia to całe moje życie, a Ten­nes­see to tylko mignię­cie prze­szło­ści.

Fairview to miej­sce, które cza­sem odwie­dza­łam w waka­cje. Zacho­wa­łam kilka wspo­mnień ze zjaz­dów rodzin­nych, a w ostat­nim uczest­ni­czy­łam, mając dwa­na­ście lat.

Tym razem nie wpa­dłam tu na week­end. Tata nie zmie­nił zda­nia, a Ruben mu przy­tak­nął, że naj­le­piej będzie, jeśli zostanę tu dopóki hype po pre­mie­rze filmu tro­chę nie przy­ga­śnie. Nie przy­niosę wię­cej szkody, jeśli nie będę się krę­cić przed apa­ra­tami hol­ly­wo­odz­kich repor­te­rów.

– Na twoje szczę­ście kli­ma­ty­za­tor działa pełną parą – infor­muje mnie Sheri. – Chodź, roz­lo­ku­jemy cię! – Chwyta moją walizę i cią­gnie ją krętą ścieżką w stronę domu.

Ran­czo nie zmie­niło się od czasu tam­tego ostat­niego spędu na Święto Dzięk­czy­nie­nia przed czte­rema laty. To te same pola, na któ­rych kie­dyś, w zamierz­chłych cza­sach moich dziad­ków, pasło się bydło i owce. Dziś są tutaj jedy­nie konie. Dostrze­gam kilka na pastwi­sku przy staj­niach sto­ją­cych za trzy­kon­dy­gna­cyj­nym domem.

Chyba tylko zabez­pie­cze­nia są w tym miej­scu luk­su­sowe. Wszystko inne wygląda… nor­mal­nie. Trawa dawno nie­strzy­żona, staj­niom przy­da­łoby się tro­chę świe­żej farby, a wiek domu da się osza­co­wać po sta­ro­daw­nych oknach, lekko pordze­wia­łych barier­kach i drew­nia­nym ganku. Wygląda to skrom­nie i uro­czo. Zero hol­ly­wo­odz­kiego napom­po­wa­nia. To zwy­kłe, połu­dniowe ran­czo.

– Jesteś pewna, że mogę tutaj pomiesz­kać? – pytam, gdy zbli­żamy się do domu.

Plan mojego przy­by­cia powstał dwa dni temu, więc dla wszyst­kich zaan­ga­żo­wa­nych stron to nowość. Sheri pew­nie nie miała czasu dobrze tego prze­my­śleć, więc zaczy­nam czuć, że prze­szka­dzam.

Odsta­wia moją walizkę przed fron­to­wymi drzwiami.

– Kocha­nie, prze­cież jeste­śmy rodziną. – Uśmie­cha się, pochy­la­jąc głowę.

– No tak.

– No więc masz swoją odpo­wiedź. – Popy­cha drzwi i gestem naka­zuje mi wej­ście. – Przyda się tutaj ktoś młody.

Wcho­dzę i ude­rza mnie fala chłodu, co jest przy­jemną odmianą po upale.

Sheri wle­cze moją walizę przez wycie­raczkę do obszer­nego hallu, w któ­rym znaj­dują się drew­niane schody pro­wa­dzące na pię­tro. Roz­po­znaję otwartą prze­strzeń przede mną, duży salon i kuch­nię, oddzie­lone sym­bo­licz­nie łukami i bel­ko­wa­niem. Nic się nie zmie­niło od ostat­niej wizyty. Te same meble, pie­lę­gno­wane przez dzie­się­cio­le­cia, na ścia­nach rodzinne zdję­cia w przy­ku­rzo­nych oszklo­nych ram­kach. Kuchni nie remon­to­wano od lat i choć jedne z drzwi­czek szafki led­wie trzy­mają się na zawia­sach, podoba mi się ta nie­do­sko­na­łość. Wszystko jest takie praw­dziwe, w tym domu żyją praw­dziwi ludzie, choć miej­sca jest zde­cy­do­wa­nie za dużo dla dwojga.

No i pach­nie jakąś wyśmie­nitą potrawą Sheri.

– Gulasz wołowy – oznaj­mia, widząc, że zacią­gam się zapa­chem. – Ze wszyst­kimi sma­ko­wi­tymi dodat­kami. Należy ci się porządne powi­ta­nie w domu!

Na górze roz­lega się skrzyp­nię­cie scho­dów, a mnie pra­wie serce wyska­kuje z piersi, gdy sły­szę:

– Czy to moja mała Mila?

To głos mojego dziadka.

Powoli uka­zuje się na scho­dach, w końcu dostrze­gam jego uśmiech, i ja też się szcze­rzę.

– Popeye! – Wbie­gam na górę i dopa­dam go w poło­wie scho­dów, rzu­ca­jąc się w jego ramiona.

Chwie­jemy się, ale Popeye chwyta poręcz jedną ręką, a drugą przy­trzy­muje mnie. Pach­nie świe­żym pra­niem i sia­nem, ten zapach świ­druje moje noz­drza. Mocno go obej­muję, jak­bym chciała go zgnieść, i pusz­czam dopiero, gdy w pełni przy­po­mi­nam sobie, jak wspa­niale jest się do niego przy­tu­lać. Cztery lata ini­cjo­wa­nych przez Sheri roz­mów na cza­cie to żadne spo­tka­nia, i teraz, po latach, tak bar­dzo się cie­szę ze spo­tka­nia z dziad­kiem, że oczy mi wil­got­nieją.

Ujmuję jego dło­nie, czuję, że drżą. Są szorst­kie i twarde, bo całe życie ciężko nimi pra­co­wał. Twarz ma szczu­plej­szą i zapad­niętą, no ale prze­cież minęły lata, oczy­wi­ście, że się posta­rzał. Ma grzywę mięk­kich, bia­łych wło­sów, a szklane oko poły­skuje nie­na­tu­ral­nie. Praw­dziwe stra­cił w Wiet­na­mie. Gdy byłam dziec­kiem, myśla­łam, że jest jak Popeye, postać z kre­skówki. I tak już zostało.

– W tych kom­pu­te­rach nie wyglą­da­łaś tak dobrze, Milo! – stwier­dza Popeye, ści­ska­jąc moje dło­nie i uśmie­cha­jąc się. – Sta­łaś się taką piękną młodą damą. Pięt­na­sto­let­nią.

Ja mu nie powiem, że na żywo wygląda o wiele bar­dziej kru­cho niż w kom­pu­te­rze, więc tylko się śmieję i odwza­jem­niam uścisk.

– Szes­na­sto­let­nią, Popeye. Przy­sła­łeś mi nawet kartkę na uro­dziny, nie pamię­tasz?

– Za szybko rośniesz, mówię ci.

Gdy już wszyst­kie plo­teczki mię­dzy mną i Popeye’em zostają wymie­nione, Sheri nalega, by opro­wa­dzić mnie po obszer­nym domu, dla odświe­że­nia wspo­mnień. Poprzed­nio spę­dzi­li­śmy tutaj tydzień, więc choć Fairview zatarło się w mojej pamięci, to jed­nak dom w niej pozo­stał. Sheri roz­lo­ko­wuje mnie w tym samym gościn­nym pokoju z dużym wyku­szo­wym oknem wycho­dzą­cym na staj­nie. Wno­szę bagaż na górę i wska­kuję pod prysz­nic. Roz­szy­fro­wa­nie, jak dzia­łają sta­ro­modne kurki, zaj­muje mi z dzie­sięć minut, a potem scho­dzę do kuchni na lunch.

Przy­go­to­wali sta­now­czo za dużo na trzy osoby, jest mięso i wszel­kie moż­liwe dodatki. Nie chcę, by cokol­wiek się zmar­no­wało, więc nakła­dam sobie całą górę i zaczy­nam jeść. No prze­cież umie­ram z głodu! Ten obez­wład­nia­jący mnie ostat­nimi czasy wstyd spra­wił, że nie byłam w sta­nie niczego prze­łknąć przez kilka dni.

– No więc, co tutaj się wła­ści­wie robi? – pytam pod koniec posiłku.

Wszystko jest tak pyszne, że chyba wyliżę talerz. W domu mama trzy­mała nas na ści­słej wyso­ko­pro­te­ino­wej die­cie pod dyk­tando ojca, i naprawdę mia­łam już dosyć łoso­sia i szpa­ra­gów na parze.

– Możesz mi pomóc sprzą­tać staj­nie. Nawóz nie śmier­dzi tak bar­dzo, jak już się czło­wiek przy­zwy­czai – rzuca Sheri i wybu­cha śmie­chem, widząc, że gapię się na nią jak ciele. – To żar­cik, Milo, ale nie ukry­wam, przy­dasz mi się tu do pomocy.

– Mogę poma­gać przy pra­niu. I sprzą­ta­niu – suge­ruję. Odsu­wam talerz, żeby poka­zać, że skoń­czy­łam jeść, i opie­ram łok­cie na stole. – Ale tak serio. Co się faj­nego robi w Fairview? Chyba place zabaw, na któ­rych sza­la­łam jako czte­ro­latka, już mi nie wystar­czą. Jest szansa na wycieczkę do Nashville?

Dzia­dek chrząka, wstaje ciężko i zabiera ze stołu pustą szklankę.

– Jest tylko jeden spo­sób na dotar­cie do Nashville, musisz sama tam się zawieźć. – Pokle­puje mnie po ramie­niu i odcho­dzi w stronę zlewu.

Sheri opiera się na krze­śle ze zre­zy­gno­waną miną, splata palce na podołku.

– Są pewne zasady, któ­rych tu musisz prze­strze­gać, Milo.

– Zasady?

– Zasady okre­ślone przez pana Rubena Fishera.

– To hiena… – mru­czy Popeye pod nosem, dole­wa­jąc sobie wody. Sheri przy­gląda się mu z czu­ło­ścią. – To okropny, okropny czło­wiek…

– Wiem coś o tym – stwier­dzam, roz­luź­nia­jąc się. – Już sobie o tym poroz­ma­wia­li­śmy, przez cztery godziny Ruben mi przy­po­mi­nał, że mam się nie wychy­lać i nie przy­cią­gać uwagi ani do sie­bie, ani tym bar­dziej do taty.

– Ale to nie wszystko – zauważa Sheri. Spo­gląda w dół na swoje sple­cione dło­nie, potem zerka na mnie zmie­szana. – Ruben kazał nie wypusz­czać cię poza obręb ran­cza.

– Co? – Robi mi się nie­do­brze ze zde­ner­wo­wa­nia. – Ni­gdzie nie mogę pójść?

Sheri uśmie­cha się prze­bie­gle.

– A kto powie­dział, że musimy się sto­so­wać do tych jego zasad? Ty i ja, my usta­limy sobie wła­sne zasady.

– A więc – pytam z nadzieją, pro­stu­jąc się. – Będę mogła wyjść poza ran­czo?

– Tak, ale musisz mi obie­cać, że będziesz super grzeczna i nie wpa­ku­jesz się w żadne kło­poty. – Ton Sheri się zmie­nia, uśmiech znika. – Muszę wie­dzieć, gdzie jesteś, z kim jesteś, i co zamier­za­cie robić. Jeśli będziesz mnie wta­jem­ni­czać, zacho­wasz tro­chę swo­body, a Rube­nem się zajmę. Tak może być?

– Tak! – dekla­ruję. – Z dala od kło­po­tów! – Zapi­nam usta na zamek i mru­gam nie­win­nie.

Wraca dzia­dek z pełną szklanką i uśmie­cha się, sia­da­jąc.

– Masz jakichś zna­jo­mych z daw­nych cza­sów? – pyta.

– Wyje­cha­łam, gdy mia­łam sześć lat, zapo­mnia­łeś? – przy­po­mi­nam mu, wzdy­cha­jąc. – No więc raczej nie.

– No to musisz poszu­kać nowych – stwier­dza, jakby to było takie pro­ste. Może kie­dyś, gdy on był dzie­cia­kiem, to wła­śnie tak się odby­wało, ale teraz, w dwu­dzie­stym pierw­szym wieku… No… nie.

Sheri zrywa się z krze­sła.

– Ale! Prze­cież Ben­net­to­wie mają dzieci. Na sąsied­nim ran­czu, wystar­czy poje­chać drogą do końca. Naprawdę mili ludzi. – Puka pal­cem wska­zu­ją­cym po ustach. – Córka ma na imię Savan­nah.

– Savan­nah? – powta­rzam za nią.

Coś mi świta, jakaś dzie­cięca przy­jaźń, sie­dze­nie w niziut­kiej szkol­nej ławce w pierw­szej kla­sie.

– Jest zdaje się w twoim wieku.

– Chyba ją pamię­tam. – Zamy­kam oczy by się sku­pić, ale jed­nak nic wię­cej się nie poja­wia.

– No więc mamy jakiś począ­tek – mówi wesoło Sheri. Zaczyna zbie­rać ze stołu tale­rze. – Zabiorę cię do nich, przy­po­mnisz się po latach.

– Co? Cze­kaj, nie! Jak to? – Gapię się na nią prze­ra­żona. Przy­po­mi­nać się dziew­czy­nie, któ­rej nie widzia­łam od dekady? Kto dziś robi takie rze­czy?

Sheri wrzuca z kle­ko­tem naczy­nia do zlewu, potem prze­trząsa szafki i wyciąga jakąś bla­chę do pie­cze­nia.

– Ide­alna! – oznaj­mia, spo­glą­da­jąc na mnie. – W zeszłym tygo­dniu poży­czy­łam ją od Patsy. Pró­bo­wa­łam upiec brow­nie z masłem orze­cho­wym, jakiś nowy prze­pis, nie wyszło oczy­wi­ście. Ale masz pre­tekst, by się tam wybrać, więc to bar­dzo miłe z two­jej strony, że mnie wyrę­czysz i odnie­siesz blaszkę.

– Ale… To tak nie działa – jąkam się. Ciotka naprawdę ocze­kuje, że pójdę do obcych ludzi z bla­chą do pie­cze­nia? Nikt na świe­cie tak nie robi! – Nie mogę ot tak zapu­kać i się zaprzy­jaź­niać.

– Tak wła­śnie się to robi w Ten­nes­see – oznaj­mia Sheri i wrę­cza mi bla­chę.

Szu­kam wspar­cia u Popeye’a, ale on się tylko głup­ko­wato uśmie­cha. Oni wszy­scy są tacy sta­ro­świeccy w tym Ten­nes­see!

– Może pójdę jutro?

Sheri prze­cież tak naprawdę nie daje mi żad­nego wyboru. Znosi resztę naczyń do zlewu, zgar­nia z blatu klu­czyki.

– Nie, bo do jutra wymy­ślisz tysiąc wykrę­tów, a skoro chcesz mieć wol­ność, to musisz mieć z kim jej zaży­wać. Tato, pora­dzisz sobie sam? Sko­czymy z Milą do Ben­net­tów.

– Leć­cie, leć­cie! – Pona­gla nas gestem. Sięga przez stół i udaje mu się jesz­cze pokle­pać mnie po dłoni. – Idź się zaprzy­jaź­niaj. Z nami zanu­dzisz się na śmierć!

Nawet zaśmiać się nie jestem w sta­nie. Wstaję od stołu z bla­chą przy­ci­śniętą do piersi.

Rozdział 3

3

Ale to głu­pie! To jest tak bar­dzo, bar­dzo głu­pie!

Domem Ben­net­tów jest ran­cho Wil­low­bank. Do odda­lo­nej zale­d­wie o milę posia­dło­ści można dojść krętą, wiej­ską drogą, ale Sheri nalega, by mnie zawieźć, bo: po pierw­sze mogę się zgu­bić (tylko nie wiem jakim cudem, gdyż to sąsied­nie ran­cho przy tej samej dro­dze), a po dru­gie mogę zwiać. Czyli mówiąc wprost, zostaję zawle­czona do Wil­low­bank wbrew mojej woli.

Ocie­ram z czoła war­stewkę potu. Mimo że klima jest roz­krę­cona na maksa, w środku vana czuję się jak w pie­kar­niku. Skó­rzana tapi­cerka jest mocno nagrzana i uda się do niej kleją. A bra­łam prysz­nic przed godziną! Znowu czuję się obrzy­dli­wie. To istny siódmy krąg pie­kła, wil­got­ność rodem z Nashville, zero cywi­li­za­cji w zasięgu wzroku i cio­cia Sheri zmu­sza­jąca mnie do poga­du­szek z sąsia­dami. Wpa­da­nie z week­en­dową wizytą to zupeł­nie coś innego niż koniecz­ność życia tutaj, teraz już to wiem.

Mijamy znak z nazwą i skrę­camy w starą grun­tową drogę wijącą się przez wło­ści. W prze­ci­wień­stwie do naszych ziem, Wil­low­bank nie jest ukryte za wyso­kim murem i żadna ochrona nas nie zatrzy­muje.

Mijamy trak­tor zapar­ko­wany przy skraju pastwi­ska i Sheri hamuje przed domem. Pocę się jak mysz. Czy jest czter­dzie­ści w cie­niu, czy po pro­stu jestem tak bez­na­dziej­nym tchó­rzem? Co jest ze mną nie tak? Potra­fi­łam roz­ma­wiać z wiel­kimi nazwi­skami fil­mo­wego biz­nesu, oska­ro­wymi aktor­kami i pro­du­cen­tami, a teraz jestem kłęb­kiem ner­wów w obli­czu dziew­czyny, z którą cho­dzi­łam do pod­sta­wówki?

– Bądź miła i uśmie­chaj się sze­roko. – Sheri uspo­ka­ja­jąco kiwa głową, by mnie wes­przeć.

Mimo to mam wra­że­nie, że gdy­bym odmó­wiła wyj­ścia z auta, wycią­gnę­łaby mnie za nogi. No ale prze­cież fakt, że będę miała choć jedną przy­ja­ciółkę na lato, z którą mogła­bym się nie wychy­lać, będzie korzystny zarówno dla mnie, jak i dla ciotki. Ona na pewno nie ma ochoty, by szes­na­sto­latka zadep­ty­wała jej ran­czo całymi dniami, choć o to wła­śnie zabie­gał Ruben.

– No idź, oddaj tę bla­chę!

– Dobra. – Prze­ły­kam ślinę i biorę naczy­nie pod pachę. – No to idę!

Roz­luź­niam ramiona, wysia­dam z samo­chodu i ruszam w stronę domu. Udaje mi się ujść może z dzie­sięć kro­ków, gdy za ple­cami roz­lega się buk­so­wa­nie opon. Zasko­czona odwra­cam się i widzę, że van ciotki znika w tuma­nie kurzu. Zosta­wiła mnie tu? Liczy­łam na to, że oddam bla­chę mam­ro­cząc podzię­ko­wa­nia i rzucę się z powro­tem do bez­piecz­nego, roz­grza­nego wozu.

Czy ciotka naprawdę wie­rzy w to, że zostanę w tym domu z obcą dziew­czyną? A co jeśli Savan­nah Ben­nett w ogóle mnie nie pamięta i doj­dzie do wnio­sku, że jestem jakąś dzi­waczką nacho­dzącą ją po deka­dzie? Będę musiała spu­ścić głowę i podrep­tać do domu. Krótki spa­cer, no ale spa­cer. W upo­ko­rze­niu.

Sheri nasłu­cha się ode mnie, gdy już wrócę!

Zaci­skam zęby i wcho­dzę na ganek. Goła noga ociera się o drew­nianą balu­stradę, gorącą jak ogień. Odska­kuję, pod­cho­dzę do drzwi i staję na wycie­raczce.

– Doro­śnij może – mru­czę pod nosem.

Jestem na wsi, na wiej­skich obsza­rach Ten­nes­see, ludzie tutaj są przy­jaźni, wszystko będzie dobrze.

No zrób to, Mila!

Znowu prze­ły­kam ślinę z tru­dem i pukam.

Sekundy dłużą się w nie­skoń­czo­ność i w końcu sły­szę ruch za drzwiami. Odska­kuje zasuwa i otwie­rają się sze­roko.

– No dzień dobry? – zagaja niska kobieta, uno­sząc pyta­jąco brwi.

Zga­duję, że to Patsy. Dziwne jest to, że być może zna­łam ją jako sze­ścio­latka. Może moja mama gawę­dziła z nią przed szkolną bramą. Kto wie?

– Dzień dobry, prze­pra­szam, że prze­szka­dzam, ale… jestem… Jestem bra­ta­nicą Sheri Har­ding – zaczy­nam i głos mi się łamie. Jakoś dziw­nie przed­sta­wiać się jako bra­ta­nica Sheri, a nie córka Eve­retta Har­dinga. Trudno się to wypo­wiada. – Popro­siła mnie o odnie­sie­nie blaszki, no więc… odno­szę. – Wrę­czam jej bla­chę z grzecz­nym uśmie­chem, a przy­naj­mniej tak mi się wydaje.

– Dzię­kuję, sło­neczko.

Wycho­dzi na ganek i obrzuca mnie spoj­rze­niem od góry do dołu. Czuję się jak zwie­rzak w klatce, ale ona chyba nie zdaje sobie sprawy z tego, jak bar­dzo tak­su­jący jest ten wzrok. Na pewno układa sobie wszystko w gło­wie, puz­zelki wska­kują na miej­sce.

– Bra­ta­nica Sheri, czyli… – zasta­na­wia się na głos.

– Tak – wci­nam się nieco za ostro, nim daje radę dokoń­czyć. Widzę już ten uśmie­szek roz­po­zna­nia, w końcu Sheri ma tylko jed­nego brata. – To wła­śnie ja. – Chi­cho­czę skrom­nie, by nie pomy­ślała sobie, że jestem zaro­zu­miała.

Mam dosyć tego, że wszyst­kich obcho­dzi tylko to, kim jest mój ojciec. Dla mnie jest po pro­stu ojcem, i tyle. Gościem, który łazi po domu w kap­ciach i dżin­sach, i wyśpie­wuje roc­kowe kla­syki pod prysz­ni­cem.

– Ooo, to uro­czo – zagaja znowu Patsy, przy­ci­ska­jąc bla­chę do piersi i opie­ra­jąc się o fra­mugę. Widzę, że jej mina jest nie­szczera. – Wszy­scy przy­je­cha­li­ście? Mam nadzieję, że media nie zakor­kują nam drogi aż do Nashville!

Pew­nie pamięta, co działo się przed czte­rema laty. Nie wiem, kto roz­pusz­cza te wia­do­mo­ści, ale jakimś cudem media i fani zawsze podą­żają za tatą. Rocz­nica ślubu na Baha­mach? Repor­te­rzy już czają się w hotelu, zanim nawet wylą­duje samo­lot. Wycieczka z rodziną na Święto Dzięk­czy­nie­nia? Lokalni fani biwa­kują pod murami, licząc na jeden rzut oka na idola. Poli­cja musiała ich prze­ga­niać.

Raz udało nam się wymknąć z domu, do Nashville, bla­dym świ­tem. Gdy teraz o tym myślę, to rozu­miem, że sąsie­dzi byli wku­rzeni zabu­rze­niem ich spo­koju.

– Nie, tylko ja przy­le­cia­łam – uspo­ka­jam Patsy. Chyba usły­szała: Spo­koj­nie, nie przy­le­ciał ze mną tłum papa­raz­zich ani stal­ke­rów. – Odpo­czy­wam sobie tro­chę od wiel­kiego mia­sta, więc to tak jakby tajem­nica.

– Ach tak… – Patsy nieco się roz­luź­nia. – Nie pisnę ani słówka!

– Dzię­kuję – mówię z serca.

Jak już burza po pre­mie­rze nieco przy­ga­śnie i film roz­buja się w kinach, będę mogła wró­cić do domu. Na razie nikt z sąsia­dów nie powi­nien wypa­plać niczego mediom.

Zbie­ram się do poże­gna­nia i odej­ścia, ale nagle przy­po­mi­nam sobie, po co tak naprawdę tu jestem.

– Tak sobie myśla­łam… czy jest Savan­nah? Chyba cho­dzi­ły­śmy razem do pod­sta­wówki.

Spoj­rze­nie Patsy się roz­ja­śnia.

– No tak, rze­czy­wi­ście! Zaraz ją zawo­łam. – Znika we wnę­trzu domu. – Savan­nah!

A więc to prawda, bo już się bałam, że sobie wymy­śli­łam to sie­dze­nie w jed­nej ławce.

Chłodne powie­trze z wnę­trza to ulga dla nóg, więc pod­cho­dzę bli­żej, chcąc schło­dzić rów­nież twarz. Wil­got­ność jest nie do wytrzy­ma­nia, nawet w cie­niu. Stoję tak z minutę, może dłu­żej, słu­cha­jąc nie­wy­raź­nych gło­sów z wnę­trza domu. Może Savan­nah nie ma ochoty na odna­wia­nie wia­do­mo­ści z dziew­czyną, która wypeł­zła nie wia­domo skąd, może Patsy ją błaga, by zeszła i się przy­wi­tała.

To tro­chę straszne, serio.

– A kto tu pod­słu­chuje? – sły­szę za ple­cami.

Odwra­cam się z nagłym biciem serca. To jakiś chło­pak.

– Kim jesteś? – pytam głu­pio.

Nie wygląda na dużo star­szego ode mnie. Brudny, roz­czo­chrany blon­das. Opiera się na drążku wbi­tego w zie­mię szpa­dla, ma na sobie ubło­cone kalo­sze.

– Nie­czę­sto kręcą się tu obcy. Szu­kasz cze­goś?

– Cze­kam na Savan­nah – odpo­wia­dam, czu­jąc się jak kom­pletna idiotka. Cze­kam sobie na kogoś, kto pew­nie nie chce mnie widzieć, że już nie wspo­mnę o wspól­nym spę­dza­niu waka­cji. – Przy­się­gam, nie wtar­gnę­łam tu ani nic…

Chło­pak wyciąga szpa­del z ziemi i wstę­puje na stop­nie ganku.

– Jestem Myles. – Wyciąga w moją stronę przy­ku­rzoną dłoń. – Ten przy­stoj­niej­szy i mądrzej­szy z rodzeń­stwa Ben­net­tów.

A więc Savan­nah ma brata, jakie­goś bru­dasa, myślę, gapiąc się na ubło­coną rękę.

– Ktoś tu nie wie, jak wygląda życie na ran­czu, co? – zauważa Myles sar­ka­stycz­nie, a to chyba oczy­wi­ste. – Skąd ten akcen­cik? Na pewno nie stąd, prawda?

No to jestem stąd, czy nie jestem? Samo miej­sce uro­dze­nia się liczy?

– Z Kali­for­nii – odpo­wia­dam, wydy­ma­jąc wargi.

– Faj­nie. Chciał­bym się kie­dyś nauczyć sur­fo­wać. A skąd znasz sio­strę?

– Cho­dzi­ły­śmy razem do pierw­szej klasy.

Widać po nim, że uważa za dziwne odna­wia­nie zna­jo­mo­ści po tak dłu­gim cza­sie. Pew­nie ocze­ki­wał innej odpo­wie­dzi, że pozna­ły­śmy się na impre­zie kilka mie­sięcy temu, czy coś takiego. Jakie­goś nor­mal­nego powodu do odwie­dze­nia jego sio­stry.

Ze środka sły­chać kroki i odwra­cam się, by spoj­rzeć, kto wró­cił.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki