32,90 zł
Być córką gwiazdora hollywodzkich filmów akcji, żyć w luksusach i blasku fleszy! Brzmi jak bajka? Mila Harding, wiecznie w cieniu sławnego ojca, uważa inaczej. Na kilka tygodni przed premierą finałowego filmu hitowej trylogii Flash Point musi mieć się na baczności, bo paparazzi czają się za każdym rogiem. Kilka kieliszków szampana za kulisami promocyjnej imprezy sprawia, że tabloidowe hieny dostają wymarzony materiał: córka Everetta Hardinga puszcza pawia na czerwonym dywanie! Za karę Mila zostaje zesłana do Fairview w stanie Tennessee, rodzinnej posiadłości Hardingów. Czy odświeżenie przyjaźni z podstawówki i atencja syna burmistrzyni Nashville, przystojnego i tajemniczego Blake'a Avery'ego, wystarczą, by nie czuć się w tym środku nicości jak w więzieniu? Kim stanie się Mila, gdy wyjdzie z cienia ojca?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 261
1
No więc nawaliłam.
Ale tak naprawdę nawaliłam.
Nic nie mogę zrobić, bo ledwie trzymam się na nogach przygnieciona żalem i nieznośnym bólem głowy. Zasługuję na cierpienie po błędzie ostatniego wieczoru.
W ciszy pokoju wychwytuję pomrukiwanie klimatyzacji, a wzrok zawieszam na smudze niweczącej nieskazitelność białego, marmurowego blatu jadalnianego stołu.
– Jak z tego wybrniemy? – wzdycha Ruben, gotując się z bezsilności.
Nie może już ze mną wytrzymać. Dał mi wyraźnie do zrozumienia, że ma dość tych nagłych spotkań mających naprawiać wyrządzane szkody.
– To twoja robota – wypala mama, stukając nerwowo paznokciami w telefon. – Więc zacznij kombinować.
– Marnie, nie da się wszystkiego zamieść pod dywan – odpala Ruben. – Hieny prasowe szybciutko przyzwyczaiły się do myśli, że twoja córka zmienia się w źródło dochodu.
Powstrzymuję mdłości i zerkam ponad stołem. Ruben siedzi odwrócony do mnie plecami, skupiony na ekranie MacBooka leżącego na kuchennym blacie. Mama widzi tylko swoje telefony, służbowy i prywatny, żongluje nimi, jakby nie mogła się zdecydować. Nawet o tej niedorzecznie porannej porze, gdzieś pomiędzy kolejnymi kryzysami wizerunkowymi, zdążyła wysuszyć włosy i zrobić makijaż. Są tu też dwie kobiety firmy produkcyjnej, jakieś producentki wykonawcze, ale nie znam ich imion. Mogę tylko stwierdzić, że wyglądają na absolutnie wściekłe.
– Możemy to zwalić na zawroty głowy? – pyta jedna z nich i gdy napotyka mój wzrok, odwracam głowę.
– Taa, jaaasne, na pewno się uda – mamrocze Ruben.
Odwraca się, szczęki ma zaciśnięte. Jest obecny w naszym życiu od dekady, ale i tak czasem jeszcze śmiertelnie się go boję.
Ustawia przede mną laptop i pochyla ekran.
– Spójrz tylko – mówi, ale jestem zbyt zawstydzona, by przeczytać nagłówki. – Mila, popatrz! – nalega.
Czuję gorąco na policzkach i niechętnie spoglądam na ekran. Kilka otwartych okienek pokrywa mozaiką cały ekran. Rozmazane wyrazy, które zaciskają się w mojej piersi jak kleszcze.
CÓRKA EVERETTA HARDINGA ZAMIENIA SIĘ W DZIKUSKĘ?
MILA HARDING URZĄDZA SCENĘ NA KONFERENCJI PRASOWEJ DOTYCZĄCEJ FLASH POINT: BEZ POWROTU
CZY EVERETT HARDING ZAWIÓDŁ JAKO RODZIC?
– Przepraszam – szepczę słaba z odwodnienia, a przez to ta deklaracja wybrzmiewa nieszczerze.
– Przeprosiny nie skasują tej masakry! – szczeka Ruben i odchodzi, zabierając laptop. Odkłada go na ladę i przekierowuje nerwy na producentki. – Kto z waszego stadka uznał, że polanie szampana szesnastolatce podczas takiego wydarzenia jest dobrym pomysłem? – dopytuje. – Ktoś, kto nie powinien dalej dla was pracować!
– Nikt mi tego szampana nie dał – wcinam się cichutko, bo nie chcę pociągać nikogo w moje bagienko. No i nikt inny nie jest winien. To moje działania i decyzje doprowadziły do tej sytuacji, więc to wyłącznie mój błąd. – Kieliszki były wypełnione, po prostu wzięłam sobie jeden, gdy nikt nie patrzył.
Zniesmaczony Ruben rzuca mi spojrzenie przez ramię.
– Milo, jesteś już w takim wieku, że wiesz, iż tabloidy wyolbrzymiają najmniejsze nawet potknięcie. Oczy im się świecą i już widzą kasę. Nie mają litości dla dzieciaków popełniających błędy, a już na pewno nie dla dziewczyny, która jest córką Everetta Hardinga.
Dzwoni czyjś telefon. Jedna z producentek wychodzi z pokoju, wyszczekując komendy.
– Przepraszam – powtarzam.
Który to już raz od zeszłego wieczoru? Mam wrażenie, że wciąż za mało. No i co jeszcze mogę powiedzieć? Zagryzam dolną wargę i gapię się w stół, przełykając łzy.
– Wiem, że jest ci przykro, kochanie – mówi mama. Odkłada oba telefony i przysuwa się, żeby mnie objąć. Pachnie świeżym, wiosennym kwieciem. – Tak to już jest że nastolatki eksperymentują, to jak rytuał przejścia, więc się nie gniewam. Po prostu… – Składa brodę na moim ramieniu, wzdycha, czuję jej oddech na szyi. Głos jej się obniża. – Inne dzieciaki mogą sobie pozwolić na sknocenie czegoś od czasu do czasu. Ty nie możesz. Jesteśmy osobami publicznymi, a teraz oczy wszystkich są skierowane prosto na nas.
Zaczynam płakać w jej ciepłym, pachnącym uścisku.
Moje ostatnie wpadki to było nic w porównaniu z tą. Gdy pokazałam paparazzim środkowy palec, bo zapomniałam, że szyba po stronie pasażera nie jest przyciemniona, Ruben prawie mnie udusił. A w zeszłym miesiącu, gdy wdałam się w pyskówkę na Twitterze z czwartoligową modelką, Ruben odebrał mi prawo do używania social mediów na dwa tygodnie. Teraz tamte wygłupy nie wydają się groźne, bo wywinęłam naprawdę gruby numer z wyższej półki.
Wyobraźcie sobie to: wypasiona konferencja prasowa jednego z największych nadchodzących kinowych hitów lata, ujawnienie materiałów prasowych na temat długo oczekiwanego, trzeciego filmu z serii Flash Point. Luksusowe kino w Beverly Hills upchane dziennikarzami, którzy już się rwą z pytaniami. Przybyli prawie wszyscy z obsady, ale to gwiazdor, Everett Harding i jego zjawiskowa partnerka Laurel Peyton są na ustach wszystkich. Na scenie gwiazdy rzucają żarciki do widowni i ekscytują się najnowszym filmem. W tym samym czasie za kulisami świętuje ekipa produkcyjna. Szampan leje się strumieniami. Szykowna żona Everetta Hardinga bryluje w tłumie, angażując się w rozmowy i zbierając pochwały dla męża, które potem zacytuje w social mediach.
No i ja, ich córka, która popełnia błąd kompletnej ignorantki, wlewając w siebie szampana na celebryckiej imprezie inwigilowanej z każdej strony. Powinnam wiedzieć, że to nie miejsce na pierwsze drinki, ale przecież jestem za kulisami, więc założyłam, że nikt nie zauważy.
Błędne założenie.
Event skończył się gromkimi brawami. Mama chwyciła tatę w ramiona, gdy tylko ten pojawił się za kulisami, a Ruben zawołał naszego kierowcę, bo ojciec był zbyt zmęczony po całym dniu z prasą, by zostać choć chwilę. Ruben wygonił mnie na zewnątrz tylnymi drzwiami, tuż za rodzicami, prosto w stroboskopowe błyski fleszy czekających dziennikarzy. Gdy byłam młodsza, kojarzyły mi się z iskrami na nocnym niebie. Teraz są oślepiające.
Dostałam po twarzy świeżym powietrzem. Potknęłam się o własne nogi, wpadłam na mamę, a potem na barierki oddzielające dziennikarzy. Tata usłyszał rumor i odwrócił się w moją stronę, ale Ruben wepchnął go do minivana. Mama zniknęła w aucie zaraz za mężem i zanim Ruben wrócił po mnie, ja ledwie utrzymywałam równowagę na czworaka na betonie. Zalała mnie fala mdłości i nie byłam w stanie tego powstrzymać. No i porzygałam się, usiłując sobie przypomnieć, ile tych kieliszków wychyliłam.
Aparaty strzelały, flesze migały jeszcze jaśniej, w skołowanej głowie dudniło. Chór głosów wykrzykiwał niezrozumiałe rzeczy. Niektórzy wołali mnie po imieniu, licząc na to, że spojrzę prosto w ich obiektyw i zrobią perfekcyjne ujęcie, inni byli mniej grzeczni i pewnie mieli nadzieję na to, że zareaguję niestosownie.
Ruben chwycił mnie za łokcie i podniósł z ziemi. Odsunął aparaty wyciągniętą ręką, wciągnął mnie do furgonetki, zasunął drzwi z trzaśnięciem. Głosy zostały odcięte, ale dłonie wciąż uderzały w szyby.
– Milo – wzdrygnąła się mama, opadając na kolana i ujmując moją twarz w dłonie. Kręciło mi się w głowie. Patrzyła na mnie, wciąż nienagannie umalowana, oczy miała szeroko otwarte, była w szoku. – Wszystko dobrze? Coś ty…?
Ale to tata skończył za nią pytanie i z niedowierzaniem wypalił:
– Co do diabła? Piłaś?
No więc dałam ciała po całości. I teraz, kolejnego ranka, wszystko wydaje się tysiąc razy gorsze. Nagłówki szargają nasze nazwisko. Wszędzie w internecie są zdjęcia. Zrobiłam z ojca durnia.
– Za dużo tych wyskoków – mamrocze Ruben gdzieś z kuchni.
Rozumiem, że może być wkurzony. Jest menedżerem ojca, więc kieruje naszym życiem, bo za to mu płacimy. A ja mu wcale tego nie ułatwiam, bo wciąż potrząsam tym gniazdem szerszeni, jakim jest prasa brukowa.
– Premiera filmu za cztery tygodnie. Zdjęcia pijanej Mili Harding, rzygającej na kolanach podczas konferencji prasowej się nam nie przysłużą.
– Zła prasa wokół głównego aktora to nie coś, czego potrzebujemy, ani teraz, ani w dniu premiery – dodaje producentka, która jeszcze jest w pokoju. Krzyżuje ręce na piersiach i spogląda na mnie z góry. Nie obchodzimy ją jako rodzina, producenci dbają tylko o to, ile film zarobi w weekend otwarcia.
– No i właśnie skończyła się szkoła, a to oznacza, młoda damo, że wezmą cię na celownik! – dodaje Ruben, pocierając szczeciniastą brodę jakby w zamyśleniu.
Ocieram łzy i wyswobadzam się z uścisku mamy. Pociągam nosem i spoglądam w twarz Rubenowi.
– Jak mogę to naprawić?
– Najlepiej? Możesz zniknąć stąd na kilka tygodni, żeby nikt się nie zamartwiał, że staniesz się ulubienicą tabloidów!
– Ruben! – syczy mama, kładąc mi dłoń na ramieniu i zaciskając palce, jakby w ten sposób chciała mnie ochronić przed jego słowami. Rzuca mu zdegustowane spojrzenie.
– No co? A masz lepszy pomysł, Marnie? – zauważa mężczyzna sucho.
Skrzypią kuchenne drzwi. Przez szparki między spuchniętymi powiekami dostrzegam tatę opierającego się o framugę. Stoi z rękami w kieszeniach, na nosie ma ulubione okulary, bo na pewno jego oczy wyglądają źle po wczorajszym intensywnym dniu.
– Mila – odkaszlnąwszy, zaczyna.
Głos ma niski i zachrypnięty, a przecież właśnie dzięki temu tembrowi łamie tyle serc na całym świecie. Rano brzmi to jeszcze bardziej chropawo. Unosi okulary, spogląda na mnie ciemnymi oczami. Są podkrążone i przekrwione z powodu braku snu.
– Myślę, że na jakiś czas powinnaś pojechać do domu, tak będzie dla ciebie najlepiej.
– Do domu? – powtarza za nim mama, a ja czuję, jak serce we mnie zamiera. – Przecież tu jest nasz dom, Everett! I dom Mili także. Tu, z nami. Porozmawiajmy o tym, zanim…
– Ruben, ogarnij podróż – mówi tata, ignorując protesty mamy.
Wciąż na mnie patrzy. Czy iskierka żalu pojawia się w jego oczach? Dostrzegam ją, nim opuszcza okulary i dodaje cicho:
– Milo, zacznij się pakować. Spędzisz lato w Tennessee.
2
POSIADŁOŚĆ HARDINGÓW
Nazwę wygrawerowano i pomalowano na złoto na tabliczce przymocowanej do muru, który otacza pięćdziesiąt akrów rancza. Brama jest elektryczna, a można otworzyć ją breloczkiem, którego nie mam, więc naciskam guziczek wezwania pomocy i gapię się w oko kamerki ochrony, czekając, aż coś się wydarzy.
Szofer, który odebrał mnie z lotniska, już pojechał i zostawił mnie z bagażem w upale, w środku nicości. Na tych wiejskich drogach jest tak dziwnie cicho, budynki sąsiedniego rancza są oddalone o jakąś milę i uderza mnie brak miejskiego hałasu. W Los Angeles taka cisza nie istnieje.
– Mila! Jesteś! Daj mi chwilkę!
Ciocia Sheri! Od wieków nie słyszałam jej głosu z charakterystycznym zaśpiewem, więc szczęście zalewa mi oblicze.
Z każdą sekundą pocę się coraz bardziej, ale czekam i przyglądam wysokim murom.
Gdy byłam mała, ranczo nie miało ogrodzenia, żadnych płotów, murów, bram. Żadnej ochrony. Tylko wylizany pogodą drewniany znak z ręcznie wyrytym napisem. W tamtych czasach więcej nie było trzeba, ale odkąd zaczęli kręcić się tu obcy ludzie, trzeba było temu zaradzić. Od czasu do czasu pojawiali się fani w różnym wieku, bo odwiedzanie rancza, na którym dorastał Everett Harding, to była dla nich wielka rzecz. Właśnie dlatego Sheri nalegała, by ze względów bezpieczeństwa ogrodzić teren, więc tata zwołał ekipę i wykosztował się, żeby uniknąć nieprzyjemnych niezapowiedzianych wizyt. Nie pamiętałam, by te mury były tak ostentacyjne, gdy byłam tu ostatnim razem. Szary kamień, taki nieskazitelny, wygląda dziwacznie, nie pasuje do wsi, a ranczo przypomina fortecę, a nie dom.
Rozlega się brzęczyk i brama otwiera się powoli. Po drugiej stronie już czeka ciocia Sheri.
– Milo! – wybucha i ściska mnie w ten charakterystyczny, przyjacielski sposób. Na misia, aż zapiera mi dech, a ona dusi mnie i kiwa się na boki. – Niech no ci się przyjrzę! – Odsuwa mnie na długość ramion i przygląda się wnikliwie, jakbym była jakimś rzadkim eksponatem.
Choć ciocia Sheri jest siostrą taty, w ogóle go nie przypomina. Tata jest mroczny, a ona łagodna, ma zaokrąglone, zawsze zaróżowione policzki i burzę złotych loków. Jest młodsza z rodzeństwa, widać to od razu.
– No cześć, ciociu Sheri. – Uśmiecham się głupkowato.
Nie widziałyśmy się prawie cztery lata. Ona nie postarzała się ani o dzień, ale wiem, dlaczego mnie ogląda z takim zainteresowaniem. Nie jestem już tym chudym dzieciakiem z krzywym zgryzem i różowymi okularkami na nosie. Nosiłam aparat, brałam lekcje tańca, teraz mam soczewki kontaktowe. I wszystko się wyprostowało.
– Ależ z ciebie słodka pannica – odzywa się ciocia. – Dobrze widzieć cię na żywo, a nie na ekranie laptopa. – Po chwili krzywi się i chwyta mnie za policzek. – Ale cały ten makijaż jest niepotrzebny, zwłaszcza tu u nas.
Ma rację, więc tylko unoszę ramiona na znak zgody. Nie mam pewności, czy gdzieś nie czai się ktoś z aparatem. Muszę zawsze wyglądać nieskazitelnie, tak mnie wytresował Ruben, a i mama, taka idealna, przyłożyła się do tego. Wypuszczam powietrze i rzeczywiście czuję, że makijaż zaczyna spływać, gdy tak stoimy.
– Ależ tu gorąco… – wzdycham.
Sheri śmieje się, obejmując mnie.
– Witamy z powrotem w Tennessee!
W Fairview w stanie Tennessee, jeśli ująć to dokładniej. Ojciec chyba ciągle myśli o tym miejscu jako o swoim domu. Dla mnie to jest dom, bo tutaj się urodziłam, a czy może być inna definicja domu? Większość życia spędziłam jednak w Kalifornii i tylko tamten stan znam, więc to w Los Angeles czuję się bardziej jak u siebie. Nie jestem jakoś specjalnie przywiązana do Tennessee, no ale przecież opuściłam to miejsce mając sześć lat.
Pamiętam to.
Wyjazd.
Byłam w połowie pierwszej klasy, gdy pakowałam ulubione zabawki do kartonów, obejmowałam po raz ostatni dziadków i wsiadałam do samolotu do Los Angeles, z biletem w jedną stronę. Wtedy nie wiedziałam, co to znaczy opuszczać jakieś miejsce, a rodzice nazywali wyjazd „naszą małą przygodą”, więc nie miałam pojęcia, że on zmieni nasze życie tak bardzo. Obchodziło mnie tylko to, że będziemy mieszkać przy plaży.
A przecież chodziło o pogoń za marzeniem ojca, to po to przemierzyliśmy pół kraju.
Tata zawsze błaznował w klasie jako nastolatek. Któregoś razu, w ramach kary, kazano mu pomagać przy kółku teatralnym i to nieodwracalnie zmieniło jego życie. Malował dekoracje do zimowego przedstawienia i jakoś tak same ukazały się jego naturalne zdolności. Wystarczyło dodać do tego wygląd gwiazdora i charyzmę, by w krótkim czasie okrzyknięto go certyfikowanym łamaczem serc. Zaskoczył wszystkich, grając również na studiach. Tam poznał moją mamę. Mając dwadzieścia kilka lat grywał już w niskobudżetowych filmach niezależnych, a jego nazwisko coraz częściej pojawiało się w napisach końcowych. Rozbudowywał filmografię. Zupełnie niespodziewanie zdobył rolę w filmie, który miał się okazać kasowym hitem – i tym właśnie się stał. Ta rola stanowiła przepustkę Everetta Hardinga do świata gwiazdorstwa i sławy.
No więc polecieliśmy do Kalifornii. Mama rzuciła pracę i stała się osobistą asystentką taty, wspierała go i przebranżowiła się, co wyszło jej na dobre, bo teraz jest cenioną makijażystką. Trzeba to przyznać moim rodzicom, pracowali bardzo ciężko, by być tam, gdzie są.
No więc mieszkaliśmy w Los Angeles przez dekadę, przeprowadzając się do coraz większych i wspanialszych domów. Teraz mamy posiadłość na zamkniętym osiedlu Thousand Oaks. Wszystko jest w okolicy, szkoła, moi przyjaciele, całe moje życie.
Mówiąc krótko, Kalifornia to całe moje życie, a Tennessee to tylko mignięcie przeszłości.
Fairview to miejsce, które czasem odwiedzałam w wakacje. Zachowałam kilka wspomnień ze zjazdów rodzinnych, a w ostatnim uczestniczyłam, mając dwanaście lat.
Tym razem nie wpadłam tu na weekend. Tata nie zmienił zdania, a Ruben mu przytaknął, że najlepiej będzie, jeśli zostanę tu dopóki hype po premierze filmu trochę nie przygaśnie. Nie przyniosę więcej szkody, jeśli nie będę się kręcić przed aparatami hollywoodzkich reporterów.
– Na twoje szczęście klimatyzator działa pełną parą – informuje mnie Sheri. – Chodź, rozlokujemy cię! – Chwyta moją walizę i ciągnie ją krętą ścieżką w stronę domu.
Ranczo nie zmieniło się od czasu tamtego ostatniego spędu na Święto Dziękczynienia przed czterema laty. To te same pola, na których kiedyś, w zamierzchłych czasach moich dziadków, pasło się bydło i owce. Dziś są tutaj jedynie konie. Dostrzegam kilka na pastwisku przy stajniach stojących za trzykondygnacyjnym domem.
Chyba tylko zabezpieczenia są w tym miejscu luksusowe. Wszystko inne wygląda… normalnie. Trawa dawno niestrzyżona, stajniom przydałoby się trochę świeżej farby, a wiek domu da się oszacować po starodawnych oknach, lekko pordzewiałych barierkach i drewnianym ganku. Wygląda to skromnie i uroczo. Zero hollywoodzkiego napompowania. To zwykłe, południowe ranczo.
– Jesteś pewna, że mogę tutaj pomieszkać? – pytam, gdy zbliżamy się do domu.
Plan mojego przybycia powstał dwa dni temu, więc dla wszystkich zaangażowanych stron to nowość. Sheri pewnie nie miała czasu dobrze tego przemyśleć, więc zaczynam czuć, że przeszkadzam.
Odstawia moją walizkę przed frontowymi drzwiami.
– Kochanie, przecież jesteśmy rodziną. – Uśmiecha się, pochylając głowę.
– No tak.
– No więc masz swoją odpowiedź. – Popycha drzwi i gestem nakazuje mi wejście. – Przyda się tutaj ktoś młody.
Wchodzę i uderza mnie fala chłodu, co jest przyjemną odmianą po upale.
Sheri wlecze moją walizę przez wycieraczkę do obszernego hallu, w którym znajdują się drewniane schody prowadzące na piętro. Rozpoznaję otwartą przestrzeń przede mną, duży salon i kuchnię, oddzielone symbolicznie łukami i belkowaniem. Nic się nie zmieniło od ostatniej wizyty. Te same meble, pielęgnowane przez dziesięciolecia, na ścianach rodzinne zdjęcia w przykurzonych oszklonych ramkach. Kuchni nie remontowano od lat i choć jedne z drzwiczek szafki ledwie trzymają się na zawiasach, podoba mi się ta niedoskonałość. Wszystko jest takie prawdziwe, w tym domu żyją prawdziwi ludzie, choć miejsca jest zdecydowanie za dużo dla dwojga.
No i pachnie jakąś wyśmienitą potrawą Sheri.
– Gulasz wołowy – oznajmia, widząc, że zaciągam się zapachem. – Ze wszystkimi smakowitymi dodatkami. Należy ci się porządne powitanie w domu!
Na górze rozlega się skrzypnięcie schodów, a mnie prawie serce wyskakuje z piersi, gdy słyszę:
– Czy to moja mała Mila?
To głos mojego dziadka.
Powoli ukazuje się na schodach, w końcu dostrzegam jego uśmiech, i ja też się szczerzę.
– Popeye! – Wbiegam na górę i dopadam go w połowie schodów, rzucając się w jego ramiona.
Chwiejemy się, ale Popeye chwyta poręcz jedną ręką, a drugą przytrzymuje mnie. Pachnie świeżym praniem i sianem, ten zapach świdruje moje nozdrza. Mocno go obejmuję, jakbym chciała go zgnieść, i puszczam dopiero, gdy w pełni przypominam sobie, jak wspaniale jest się do niego przytulać. Cztery lata inicjowanych przez Sheri rozmów na czacie to żadne spotkania, i teraz, po latach, tak bardzo się cieszę ze spotkania z dziadkiem, że oczy mi wilgotnieją.
Ujmuję jego dłonie, czuję, że drżą. Są szorstkie i twarde, bo całe życie ciężko nimi pracował. Twarz ma szczuplejszą i zapadniętą, no ale przecież minęły lata, oczywiście, że się postarzał. Ma grzywę miękkich, białych włosów, a szklane oko połyskuje nienaturalnie. Prawdziwe stracił w Wietnamie. Gdy byłam dzieckiem, myślałam, że jest jak Popeye, postać z kreskówki. I tak już zostało.
– W tych komputerach nie wyglądałaś tak dobrze, Milo! – stwierdza Popeye, ściskając moje dłonie i uśmiechając się. – Stałaś się taką piękną młodą damą. Piętnastoletnią.
Ja mu nie powiem, że na żywo wygląda o wiele bardziej krucho niż w komputerze, więc tylko się śmieję i odwzajemniam uścisk.
– Szesnastoletnią, Popeye. Przysłałeś mi nawet kartkę na urodziny, nie pamiętasz?
– Za szybko rośniesz, mówię ci.
Gdy już wszystkie ploteczki między mną i Popeye’em zostają wymienione, Sheri nalega, by oprowadzić mnie po obszernym domu, dla odświeżenia wspomnień. Poprzednio spędziliśmy tutaj tydzień, więc choć Fairview zatarło się w mojej pamięci, to jednak dom w niej pozostał. Sheri rozlokowuje mnie w tym samym gościnnym pokoju z dużym wykuszowym oknem wychodzącym na stajnie. Wnoszę bagaż na górę i wskakuję pod prysznic. Rozszyfrowanie, jak działają staromodne kurki, zajmuje mi z dziesięć minut, a potem schodzę do kuchni na lunch.
Przygotowali stanowczo za dużo na trzy osoby, jest mięso i wszelkie możliwe dodatki. Nie chcę, by cokolwiek się zmarnowało, więc nakładam sobie całą górę i zaczynam jeść. No przecież umieram z głodu! Ten obezwładniający mnie ostatnimi czasy wstyd sprawił, że nie byłam w stanie niczego przełknąć przez kilka dni.
– No więc, co tutaj się właściwie robi? – pytam pod koniec posiłku.
Wszystko jest tak pyszne, że chyba wyliżę talerz. W domu mama trzymała nas na ścisłej wysokoproteinowej diecie pod dyktando ojca, i naprawdę miałam już dosyć łososia i szparagów na parze.
– Możesz mi pomóc sprzątać stajnie. Nawóz nie śmierdzi tak bardzo, jak już się człowiek przyzwyczai – rzuca Sheri i wybucha śmiechem, widząc, że gapię się na nią jak ciele. – To żarcik, Milo, ale nie ukrywam, przydasz mi się tu do pomocy.
– Mogę pomagać przy praniu. I sprzątaniu – sugeruję. Odsuwam talerz, żeby pokazać, że skończyłam jeść, i opieram łokcie na stole. – Ale tak serio. Co się fajnego robi w Fairview? Chyba place zabaw, na których szalałam jako czterolatka, już mi nie wystarczą. Jest szansa na wycieczkę do Nashville?
Dziadek chrząka, wstaje ciężko i zabiera ze stołu pustą szklankę.
– Jest tylko jeden sposób na dotarcie do Nashville, musisz sama tam się zawieźć. – Poklepuje mnie po ramieniu i odchodzi w stronę zlewu.
Sheri opiera się na krześle ze zrezygnowaną miną, splata palce na podołku.
– Są pewne zasady, których tu musisz przestrzegać, Milo.
– Zasady?
– Zasady określone przez pana Rubena Fishera.
– To hiena… – mruczy Popeye pod nosem, dolewając sobie wody. Sheri przygląda się mu z czułością. – To okropny, okropny człowiek…
– Wiem coś o tym – stwierdzam, rozluźniając się. – Już sobie o tym porozmawialiśmy, przez cztery godziny Ruben mi przypominał, że mam się nie wychylać i nie przyciągać uwagi ani do siebie, ani tym bardziej do taty.
– Ale to nie wszystko – zauważa Sheri. Spogląda w dół na swoje splecione dłonie, potem zerka na mnie zmieszana. – Ruben kazał nie wypuszczać cię poza obręb rancza.
– Co? – Robi mi się niedobrze ze zdenerwowania. – Nigdzie nie mogę pójść?
Sheri uśmiecha się przebiegle.
– A kto powiedział, że musimy się stosować do tych jego zasad? Ty i ja, my ustalimy sobie własne zasady.
– A więc – pytam z nadzieją, prostując się. – Będę mogła wyjść poza ranczo?
– Tak, ale musisz mi obiecać, że będziesz super grzeczna i nie wpakujesz się w żadne kłopoty. – Ton Sheri się zmienia, uśmiech znika. – Muszę wiedzieć, gdzie jesteś, z kim jesteś, i co zamierzacie robić. Jeśli będziesz mnie wtajemniczać, zachowasz trochę swobody, a Rubenem się zajmę. Tak może być?
– Tak! – deklaruję. – Z dala od kłopotów! – Zapinam usta na zamek i mrugam niewinnie.
Wraca dziadek z pełną szklanką i uśmiecha się, siadając.
– Masz jakichś znajomych z dawnych czasów? – pyta.
– Wyjechałam, gdy miałam sześć lat, zapomniałeś? – przypominam mu, wzdychając. – No więc raczej nie.
– No to musisz poszukać nowych – stwierdza, jakby to było takie proste. Może kiedyś, gdy on był dzieciakiem, to właśnie tak się odbywało, ale teraz, w dwudziestym pierwszym wieku… No… nie.
Sheri zrywa się z krzesła.
– Ale! Przecież Bennettowie mają dzieci. Na sąsiednim ranczu, wystarczy pojechać drogą do końca. Naprawdę mili ludzi. – Puka palcem wskazującym po ustach. – Córka ma na imię Savannah.
– Savannah? – powtarzam za nią.
Coś mi świta, jakaś dziecięca przyjaźń, siedzenie w niziutkiej szkolnej ławce w pierwszej klasie.
– Jest zdaje się w twoim wieku.
– Chyba ją pamiętam. – Zamykam oczy by się skupić, ale jednak nic więcej się nie pojawia.
– No więc mamy jakiś początek – mówi wesoło Sheri. Zaczyna zbierać ze stołu talerze. – Zabiorę cię do nich, przypomnisz się po latach.
– Co? Czekaj, nie! Jak to? – Gapię się na nią przerażona. Przypominać się dziewczynie, której nie widziałam od dekady? Kto dziś robi takie rzeczy?
Sheri wrzuca z klekotem naczynia do zlewu, potem przetrząsa szafki i wyciąga jakąś blachę do pieczenia.
– Idealna! – oznajmia, spoglądając na mnie. – W zeszłym tygodniu pożyczyłam ją od Patsy. Próbowałam upiec brownie z masłem orzechowym, jakiś nowy przepis, nie wyszło oczywiście. Ale masz pretekst, by się tam wybrać, więc to bardzo miłe z twojej strony, że mnie wyręczysz i odniesiesz blaszkę.
– Ale… To tak nie działa – jąkam się. Ciotka naprawdę oczekuje, że pójdę do obcych ludzi z blachą do pieczenia? Nikt na świecie tak nie robi! – Nie mogę ot tak zapukać i się zaprzyjaźniać.
– Tak właśnie się to robi w Tennessee – oznajmia Sheri i wręcza mi blachę.
Szukam wsparcia u Popeye’a, ale on się tylko głupkowato uśmiecha. Oni wszyscy są tacy staroświeccy w tym Tennessee!
– Może pójdę jutro?
Sheri przecież tak naprawdę nie daje mi żadnego wyboru. Znosi resztę naczyń do zlewu, zgarnia z blatu kluczyki.
– Nie, bo do jutra wymyślisz tysiąc wykrętów, a skoro chcesz mieć wolność, to musisz mieć z kim jej zażywać. Tato, poradzisz sobie sam? Skoczymy z Milą do Bennettów.
– Lećcie, lećcie! – Ponagla nas gestem. Sięga przez stół i udaje mu się jeszcze poklepać mnie po dłoni. – Idź się zaprzyjaźniaj. Z nami zanudzisz się na śmierć!
Nawet zaśmiać się nie jestem w stanie. Wstaję od stołu z blachą przyciśniętą do piersi.
3
Ale to głupie! To jest tak bardzo, bardzo głupie!
Domem Bennettów jest rancho Willowbank. Do oddalonej zaledwie o milę posiadłości można dojść krętą, wiejską drogą, ale Sheri nalega, by mnie zawieźć, bo: po pierwsze mogę się zgubić (tylko nie wiem jakim cudem, gdyż to sąsiednie rancho przy tej samej drodze), a po drugie mogę zwiać. Czyli mówiąc wprost, zostaję zawleczona do Willowbank wbrew mojej woli.
Ocieram z czoła warstewkę potu. Mimo że klima jest rozkręcona na maksa, w środku vana czuję się jak w piekarniku. Skórzana tapicerka jest mocno nagrzana i uda się do niej kleją. A brałam prysznic przed godziną! Znowu czuję się obrzydliwie. To istny siódmy krąg piekła, wilgotność rodem z Nashville, zero cywilizacji w zasięgu wzroku i ciocia Sheri zmuszająca mnie do pogaduszek z sąsiadami. Wpadanie z weekendową wizytą to zupełnie coś innego niż konieczność życia tutaj, teraz już to wiem.
Mijamy znak z nazwą i skręcamy w starą gruntową drogę wijącą się przez włości. W przeciwieństwie do naszych ziem, Willowbank nie jest ukryte za wysokim murem i żadna ochrona nas nie zatrzymuje.
Mijamy traktor zaparkowany przy skraju pastwiska i Sheri hamuje przed domem. Pocę się jak mysz. Czy jest czterdzieści w cieniu, czy po prostu jestem tak beznadziejnym tchórzem? Co jest ze mną nie tak? Potrafiłam rozmawiać z wielkimi nazwiskami filmowego biznesu, oskarowymi aktorkami i producentami, a teraz jestem kłębkiem nerwów w obliczu dziewczyny, z którą chodziłam do podstawówki?
– Bądź miła i uśmiechaj się szeroko. – Sheri uspokajająco kiwa głową, by mnie wesprzeć.
Mimo to mam wrażenie, że gdybym odmówiła wyjścia z auta, wyciągnęłaby mnie za nogi. No ale przecież fakt, że będę miała choć jedną przyjaciółkę na lato, z którą mogłabym się nie wychylać, będzie korzystny zarówno dla mnie, jak i dla ciotki. Ona na pewno nie ma ochoty, by szesnastolatka zadeptywała jej ranczo całymi dniami, choć o to właśnie zabiegał Ruben.
– No idź, oddaj tę blachę!
– Dobra. – Przełykam ślinę i biorę naczynie pod pachę. – No to idę!
Rozluźniam ramiona, wysiadam z samochodu i ruszam w stronę domu. Udaje mi się ujść może z dziesięć kroków, gdy za plecami rozlega się buksowanie opon. Zaskoczona odwracam się i widzę, że van ciotki znika w tumanie kurzu. Zostawiła mnie tu? Liczyłam na to, że oddam blachę mamrocząc podziękowania i rzucę się z powrotem do bezpiecznego, rozgrzanego wozu.
Czy ciotka naprawdę wierzy w to, że zostanę w tym domu z obcą dziewczyną? A co jeśli Savannah Bennett w ogóle mnie nie pamięta i dojdzie do wniosku, że jestem jakąś dziwaczką nachodzącą ją po dekadzie? Będę musiała spuścić głowę i podreptać do domu. Krótki spacer, no ale spacer. W upokorzeniu.
Sheri nasłucha się ode mnie, gdy już wrócę!
Zaciskam zęby i wchodzę na ganek. Goła noga ociera się o drewnianą balustradę, gorącą jak ogień. Odskakuję, podchodzę do drzwi i staję na wycieraczce.
– Dorośnij może – mruczę pod nosem.
Jestem na wsi, na wiejskich obszarach Tennessee, ludzie tutaj są przyjaźni, wszystko będzie dobrze.
No zrób to, Mila!
Znowu przełykam ślinę z trudem i pukam.
Sekundy dłużą się w nieskończoność i w końcu słyszę ruch za drzwiami. Odskakuje zasuwa i otwierają się szeroko.
– No dzień dobry? – zagaja niska kobieta, unosząc pytająco brwi.
Zgaduję, że to Patsy. Dziwne jest to, że być może znałam ją jako sześciolatka. Może moja mama gawędziła z nią przed szkolną bramą. Kto wie?
– Dzień dobry, przepraszam, że przeszkadzam, ale… jestem… Jestem bratanicą Sheri Harding – zaczynam i głos mi się łamie. Jakoś dziwnie przedstawiać się jako bratanica Sheri, a nie córka Everetta Hardinga. Trudno się to wypowiada. – Poprosiła mnie o odniesienie blaszki, no więc… odnoszę. – Wręczam jej blachę z grzecznym uśmiechem, a przynajmniej tak mi się wydaje.
– Dziękuję, słoneczko.
Wychodzi na ganek i obrzuca mnie spojrzeniem od góry do dołu. Czuję się jak zwierzak w klatce, ale ona chyba nie zdaje sobie sprawy z tego, jak bardzo taksujący jest ten wzrok. Na pewno układa sobie wszystko w głowie, puzzelki wskakują na miejsce.
– Bratanica Sheri, czyli… – zastanawia się na głos.
– Tak – wcinam się nieco za ostro, nim daje radę dokończyć. Widzę już ten uśmieszek rozpoznania, w końcu Sheri ma tylko jednego brata. – To właśnie ja. – Chichoczę skromnie, by nie pomyślała sobie, że jestem zarozumiała.
Mam dosyć tego, że wszystkich obchodzi tylko to, kim jest mój ojciec. Dla mnie jest po prostu ojcem, i tyle. Gościem, który łazi po domu w kapciach i dżinsach, i wyśpiewuje rockowe klasyki pod prysznicem.
– Ooo, to uroczo – zagaja znowu Patsy, przyciskając blachę do piersi i opierając się o framugę. Widzę, że jej mina jest nieszczera. – Wszyscy przyjechaliście? Mam nadzieję, że media nie zakorkują nam drogi aż do Nashville!
Pewnie pamięta, co działo się przed czterema laty. Nie wiem, kto rozpuszcza te wiadomości, ale jakimś cudem media i fani zawsze podążają za tatą. Rocznica ślubu na Bahamach? Reporterzy już czają się w hotelu, zanim nawet wyląduje samolot. Wycieczka z rodziną na Święto Dziękczynienia? Lokalni fani biwakują pod murami, licząc na jeden rzut oka na idola. Policja musiała ich przeganiać.
Raz udało nam się wymknąć z domu, do Nashville, bladym świtem. Gdy teraz o tym myślę, to rozumiem, że sąsiedzi byli wkurzeni zaburzeniem ich spokoju.
– Nie, tylko ja przyleciałam – uspokajam Patsy. Chyba usłyszała: Spokojnie, nie przyleciał ze mną tłum paparazzich ani stalkerów. – Odpoczywam sobie trochę od wielkiego miasta, więc to tak jakby tajemnica.
– Ach tak… – Patsy nieco się rozluźnia. – Nie pisnę ani słówka!
– Dziękuję – mówię z serca.
Jak już burza po premierze nieco przygaśnie i film rozbuja się w kinach, będę mogła wrócić do domu. Na razie nikt z sąsiadów nie powinien wypaplać niczego mediom.
Zbieram się do pożegnania i odejścia, ale nagle przypominam sobie, po co tak naprawdę tu jestem.
– Tak sobie myślałam… czy jest Savannah? Chyba chodziłyśmy razem do podstawówki.
Spojrzenie Patsy się rozjaśnia.
– No tak, rzeczywiście! Zaraz ją zawołam. – Znika we wnętrzu domu. – Savannah!
A więc to prawda, bo już się bałam, że sobie wymyśliłam to siedzenie w jednej ławce.
Chłodne powietrze z wnętrza to ulga dla nóg, więc podchodzę bliżej, chcąc schłodzić również twarz. Wilgotność jest nie do wytrzymania, nawet w cieniu. Stoję tak z minutę, może dłużej, słuchając niewyraźnych głosów z wnętrza domu. Może Savannah nie ma ochoty na odnawianie wiadomości z dziewczyną, która wypełzła nie wiadomo skąd, może Patsy ją błaga, by zeszła i się przywitała.
To trochę straszne, serio.
– A kto tu podsłuchuje? – słyszę za plecami.
Odwracam się z nagłym biciem serca. To jakiś chłopak.
– Kim jesteś? – pytam głupio.
Nie wygląda na dużo starszego ode mnie. Brudny, rozczochrany blondas. Opiera się na drążku wbitego w ziemię szpadla, ma na sobie ubłocone kalosze.
– Nieczęsto kręcą się tu obcy. Szukasz czegoś?
– Czekam na Savannah – odpowiadam, czując się jak kompletna idiotka. Czekam sobie na kogoś, kto pewnie nie chce mnie widzieć, że już nie wspomnę o wspólnym spędzaniu wakacji. – Przysięgam, nie wtargnęłam tu ani nic…
Chłopak wyciąga szpadel z ziemi i wstępuje na stopnie ganku.
– Jestem Myles. – Wyciąga w moją stronę przykurzoną dłoń. – Ten przystojniejszy i mądrzejszy z rodzeństwa Bennettów.
A więc Savannah ma brata, jakiegoś brudasa, myślę, gapiąc się na ubłoconą rękę.
– Ktoś tu nie wie, jak wygląda życie na ranczu, co? – zauważa Myles sarkastycznie, a to chyba oczywiste. – Skąd ten akcencik? Na pewno nie stąd, prawda?
No to jestem stąd, czy nie jestem? Samo miejsce urodzenia się liczy?
– Z Kalifornii – odpowiadam, wydymając wargi.
– Fajnie. Chciałbym się kiedyś nauczyć surfować. A skąd znasz siostrę?
– Chodziłyśmy razem do pierwszej klasy.
Widać po nim, że uważa za dziwne odnawianie znajomości po tak długim czasie. Pewnie oczekiwał innej odpowiedzi, że poznałyśmy się na imprezie kilka miesięcy temu, czy coś takiego. Jakiegoś normalnego powodu do odwiedzenia jego siostry.
Ze środka słychać kroki i odwracam się, by spojrzeć, kto wrócił.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki