Beckomberga. Oda do mojej rodziny - Sara Stridsberg - ebook

Beckomberga. Oda do mojej rodziny ebook

Stridsberg Sara

0,0

Opis

„Szczera, odważna i przejmująca opowieść o ludziach wykluczonych ze społeczeństwa. Inteligentna książka, która zachęca do jak najpełniejszego korzystania z życia”. The Herald Po tym, jak Jim Darling trafia do szpitala dla psychicznie chorych w Beckomberdze, jego córka Jackie zaczyna spędzać w nim coraz więcej czasu. Kiedy jej matka wyjeżdża nad Morze Czarne, szpital staje się dla Jackie całym światem. Co noc jeden z lekarzy, Edvard Winterson, zabiera Jima i kilku innych pacjentów na nocne imprezy do swojego mieszkania przy placu Lill-Jansplan. W szpitalu pracuje pielęgniarka Inger Vogel, która działa na granicy porządku i chaosu. Jest też Sabina ze swoimi perłami i zgryzotami, jest Paul i miłość, prawdziwe szaleństwo. „Beckomberga. Oda do mojej rodziny” to powieść o marzeniu, aby utrzymać w świetle kogoś, kto nigdy nie chciał w nim być. To także opowieść o strachu i tęsknocie za upadkiem. „Język Sary Stridsberg jest fascynujący, czysty, piękny i poruszający… Jej powieść bez wątpienia należy do najbardziej przekonujących i fascynujących powieści, jakie ukazały się w tym roku”. Helsingborgs Dagblad

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 202

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Beckomberga – Ode till min familj

© Sara Stridsberg 2014

Copyright © 2020 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2020 for the Polish translation by Wojciech Łygaś

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

The cost of this translation was defrayed by a subsidy from the Swedish Arts Council, gratefully acknowledged

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Grzegorz Krzymianowski

Korekta: Maria Zając, Iwona Wyrwisz, Marta Chmarzyńska

ISBN: 978-83-66512-91-7

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E - wydanie 2020

Ostatni pacjent(Olof)

Było to późną zimą 1995 roku przy maszcie radiowym w pobliżu stacji metra Spånga. Mężczyzna wspina się po maszcie smagany podmuchami lodowatego wiatru. Pod nim rozciąga się posępny, skuty zimnem krajobraz. Ciało ma stare i kruche, ale w środku nadal jest młody i silny. Wspina się ze wzrokiem wbitym w dłonie, żeby nie zakręciło mu się w głowie. Noc jest jasna. Świecące na niebie gwiazdy przypominają dziurki wielkości łepków od szpilek… Jak gdyby ich światło chciało się przebić z innego świata. Ich mocny blask lśni za czarną zasłoną, jakby był obietnicą czegoś innego; ta poświata może rozjaśniać świat i nad nim czuwać zamiast wilgotnego, chłodnego mroku, który go zawsze spowijał – szare słońce, szary, ziarenkowaty słoneczny blask. Na horyzoncie rozbłyska pierwsze, słabe, migoczące światło, wąska atmosferyczna złotoróżowa smuga. Kilka kilometrów od tego miejsca, w sypialni szpitala w Beckomberdze, stoi jego puste, czyste, świeżo powleczone łóżko. Obok znajdują się inne łóżka, w których kiedyś, w takiej samej pościeli, spoczywały cienie śpiących, łagodnych, bezbronnych ciał. Teraz już ich tam nie ma.

Po wejściu na znajdującą się na szczycie masztu platformę mężczyzna przez długą chwilę stoi i patrzy na miasto. Prawie wszystkie światła są pogaszone, widzi tylko pojedyncze białe punkty. W pewnym momencie zaczyna się rozbierać: zdejmuje marynarkę, okulary, gruby sweter, czarną szpitalną czapkę i wszystko układa na kupkę obok siebie. W dole rozpościera się świat domów, ulic i ludzi oddychających jak jedno wspólne, zdrowe, czyste ludzkie płuco. Tyle że dla niego nie ma tam – i nigdy nie było – żadnej przyszłości. Zawsze szedł przez życie sam, z piętnem choroby wytłoczonej pod skórą jak ślepy stempel, widocznej dla wszystkich z wyjątkiem niego. Za każdym razem, gdy podchodził do jakiejś dziewczyny, cofała się spłoszona, a gdy wyciągał do ludzi rękę, brali to za wrogi gest. W końcu przywieziono go z powrotem do szpitala. Między nim a światem wyrosła niewidzialna krata. Nieme twarze odwracały się od niego, przez co zaczął bać się ludzi i coraz częściej ich unikał – tak jak siebie. Na całym świecie nikt nie będzie po nim płakał, nikt nie zatęskni za jego niezgrabnym, nieokrzesanym sposobem bycia. Nic szczególnego go tu nie trzyma. Nigdy nie rozebrał się do naga w obecności innej osoby i nigdy nikogo nie dotykał. Żył tak, jakby poruszał się pod zasłoną ciemności, bez win i bliskich więzi z ludźmi. Jest tylko ta krata i niewidzialne łańcuchy, które go tu trzymają i czynią samotnym.

W chwili gdy pielęgniarka przechodzi przez puste sypialnie i zapala światło na ostatnim funkcjonującym oddziale szpitala – oddziale męskim – on rzuca się w noc z jednym pragnieniem: że coś go w końcu uniesie, jakaś dłoń albo wiatr, że coś go zatrzyma na tym świecie. W tym momencie jest już jednak tylko bezwładnie spadającym kształtem, który kilka razy obraca się w powietrzu, przetacza się przez skraj świata, uderza o ziemię i ginie zmiażdżony.

Przez kilka ostatnich miesięcy swojego pobytu w szpitalu w Beckomberdze bez kłopotu dostawał zgodę na samodzielne przepustki. Mimo to nigdy z nich nie korzysta. Woli siedzieć po całych dniach przy oknie i patrzeć na drzewa. Ani razu nie schodzi z innymi pacjentami na spacer po przyszpitalnych alejkach. Przestaje włączać podświetlany globus, który od wielu lat stał przy jego łóżku, a na dzień przed wyjściem ze szpitala, po rozmowie, w czasie której dostał wypis od doktora Janowskiego, idzie do pokoju pielęgniarki oddziałowej. Ubrany w czapkę i narzuconą na piżamę marynarkę staje przed drzwiami i oznajmia jej, że przez kilka godzin go nie będzie, bo idzie narwać kwiatów („W lutym?”, dziwi się pielęgniarka). Potem znika jej z oczu, ale nie wraca ani wieczorem, ani następnego dnia. Kilka dni później spacerująca z psem kobieta znajduje go przy maszcie radiowym. Leży tam ze zmiażdżoną głową, rozciągnięty na pożółk­łej, zeszłorocznej trawie w pokrytej szronem pasiastej piżamie.

IPierwsza rozmowa

Czytałem, że Edvard Winterson nie żyje – mówi Jim. Siedzi w wąskim kręgu światła lampki w mieszkaniu przy Jungfrugatan i bębni palcami po gazecie z wydrukowanym nekrologiem. – Był ordynatorem na moim oddziale w Beckomberdze. Pamiętasz go, Jackie?

Podczas naszej rozmowy rozbłyskują kolejne gwiazdy. Ukazują nam się stopniowo, tworząc na granatowym nieboskłonie łańcuszek jasnych pereł. Tym sposobem powstaje typowa dla wieczorowej pory i przyprawiająca o zawrót głowy łuna. Oczywiście, że pamiętam Edvarda. Zazwyczaj stał przy wejściu na męski oddział i palił po ciemku papierosa, a nad jego głową unosiła się wstęga dymu. Na widok Jima szeroko się uśmiechał. Któregoś dnia, gdy odwoził mnie ze szpitala do domu, zapadłam w drzemkę na obitym wyblakłym materiałem tylnym siedzeniu jego samochodu.

W przytłumionym blasku światła Jim opowiada mi, że gdy był pacjentem szpitala w Beckomberdze, jeździł z Wintersonem jego srebrnym mercedesem na nocne imprezy w dzielnicy Östermalm. Winterson zabierał go po zachodzie słońca z oddziału i razem jechali lipową aleją do pogrążonego we śnie miasta, w którym kiedyś mieszkał. Winterson zabierał ubranie, w które Jim się przebierał: czystą koszulę, marynarkę i dżinsy. Ubranie czekało na niego ułożone w kostkę na masce samochodu. Po przejechaniu przez szpitalną bramę Jim zapalał papierosa i robił sobie drinka.

– Edvard był fantastycznym facetem i wariatem – mówi z uśmiechem. – Zakochaliśmy się w tej samej kobiecie. Miała na imię Sabina. Pamiętasz ją? Była taka dzika! Edvard był typowym bogatym chłopcem z Östermalmu, który nie miał pojęcia, jak sobie z nią poradzić.

Niebem ciągnie kilka spóźnionych chmur. Przypominają rysunek wykonany tuszem. To pierwsze zimowe popołudnie. Jim przyszedł do mnie, żeby opowiedzieć mi o Beckomberdze. Wpadł do Sztokholmu z krótką wizytą, za kilka dni wraca do swojego domu w miejscowości Cariño nad Atlantykiem. Słońce emituje ostatnie pulsujące czerwone światło, z ust Jima unosi się wstążka tytoniowego dymu. Kiedy do mnie mówi, przypomina mi się mgła, która zalegała nad szpitalem, gdy razem z Lone przyjechałyśmy go kiedyś odwiedzić. Na dworze szalała zadymka śnieżna.

Tamtego dnia, gdy szłyśmy wąskimi wyasfaltowanymi alejkami, próbując rozszyfrować treść tabliczek informacyjnych, wszystko wokół nas było zmarznięte. Drzewa wyglądały tak, jakby ktoś odarł ich wilgotne pnie z kory. Do dzisiaj słyszę wrzask srok między budynkami szpitala na dziedzińcu przypominającym plac apelowy w wojskowych koszarach. Szłyśmy na męski oddział. Lone ubrana była w buty z cholewami i jasnoczerwony płaszcz. Szła lekko pochylona i mocno zaciskała dłonie na jego klapach. Wyglądała tak, jakby walczyła z burzą. Jim był blady i w ogóle się nie uśmiechał. Miał zgaszony wzrok, a dłonie drżały mu tak bardzo, że nie mógł zapalić papierosa, więc włożył go z powrotem do pudełka. Lone, która właściwie rzuciła palenie, wzięła je od niego i zapaliła papierosa nie tylko jemu, ale i sobie. Kilka razy głęboko się zaciągnęła, a potem rzuciła go na ziemię i rozdeptała obcasem.

Jim: Próbowałem to zrobić wiele razy wcześniej, ale nigdy na poważnie. Często było tak, że gdy po pracy wracała do domu, znajdywała mnie na podłodze z głową w kuchence gazowej. Zostawiałem na stole bukiet róż i włączałem gaz. Traktowałem to jako eksperyment. Tamtego dnia poczułem się tak, jakbym swobodnie opadał. W końcu upadłem, a mimo to nadal opadałem.

Szpitalni przyjaciele Jima nazywają go Jimmie Darling. Po pewnym czasie ja też zaczęłam tak do niego mówić. Siedzieliśmy wtedy z grupą innych pacjentów na niewielkim zboczu porośniętym młodymi brzozami. Z papierosów unosił się w niebo dym, który był sygnałem skierowanym do ludzi znajdujących się po drugiej stronie ogrodzenia – czymś w rodzaju pozdrowienia dla świata, w którym nas już nie było. Zebrałam niedopałki i rozdałam je Jimowi, Sabinie i Paulowi.

– Jimmie Darling?

– Słucham?

– Czy ty kiedykolwiek wyzdrowiejesz?

– Nie wiem, Jackie.

– A może nie chcesz wyzdrowieć?

– Sam nie wiem, czego chcę. Już nawet zapomniałem, co to znaczy być zdrowym. W szpitalu czuję się jak w domu, bardziej niż gdziekolwiek indziej i kiedykolwiek wcześniej. Ludzie są tu inni, bo nic nie mają. Nauczyłem się tu jednej rzeczy: nie ma znaczenia, co kto ma i gdzie mieszka. Wszyscy i tak są tacy sami, nie ma się jak obronić.

– Obronić? Przed czym?

– Nie wiem. Przed samotnością… albo czeluścią w głębi duszy?

– A więc nie wrócisz?

– Jeszcze nie. Ale nie czekaj na mnie.

Sabina leży na brzuchu w czarnej trawie przed kaplicą. Przed sobą ma otwartą książkę.

– Proszę tylko o jedno: o wolność – mówi. Patrzy na mnie, a jej źrenice zaczynają się nagle powiększać, i to mimo silnie świecącego słońca. Trwa to tak długo, aż z oka pozostaje tylko czarny tusz i czysty ból. – Jeśli ktoś będzie mi jej jak zwykle wzbraniał, sama ją sobie wezmę.

Nigdy nie zapomnę, jak stałyśmy pod drzewami w przyszpitalnym parku, a jej oczy rozszerzały się i zwężały. Były wielkie, ciemne i nieruchome, zastygłe od lekarstw i alkoholu. Przez długi czas traktowałam ją jako wyobrażenie przyszłości, choć teraz nie jestem tego taka pewna. Pewnego wieczoru stałam przy oknie na szóstym oddziale. Obserwowałam, jak Sabina zbiega porośniętym brzozami zboczem za męskim oddziałem. Za nią biegł Edvard. Dopadł ją koło wysokiego dębu, przewrócił na trawę i zdarł z niej naszyjnik. Perły rozsypały się po ziemi. Przypominały wodną kaskadę złożoną z drobnych kropli deszczu.

Przez kilka następnych miesięcy znajduję te perły w trawie pod dębem. Z czasem stają się coraz bardziej nasycone kolorami: modre, ażurowe, niebieskie. Z niektórych deszcz całkowicie spłukał farbę, przez co zrobiły się bezbarwne i białe jak kość słoniowa. Z początku zamierzałam je zwrócić, ale potem nie było komu.

Jim siedzi skulony w fotelu. W tej pozycji mebel wydaje się tak ogromny, że Jim przypomina w nim starego chłopca. Długie, kościste nogi wyciągnął niedbale przed siebie. Fotel to jedna z niewielu pamiątek, które zostały mu po Vicie i Henriku; resztę rzeczy dawno temu sprzedano, bo potrzebował pieniędzy. Na zdjęciach Vita i Henrik są coraz młodsi, podczas gdy my się starzejemy. Vita nie miała czterdziestki, gdy odeszła… Była trochę młodsza niż ja teraz. Na starych, czarno-białych zdjęciach jej oczy nadal płoną żywym światłem.

Nikt chyba nie przypuszczał, że Jim dożyje starości. Zawsze istniał jakby ponad czasem i postępował według własnych zasad, jak niebezpieczne duże dziecko, które nie pozwala sobą kierować. Poza tym za bardzo kochał śmierć, żeby ktoś mógł przypuszczać, iż zdąży się zestarzeć. Wygląda na to, że w okresie, gdy przestał być młody i zaczął się starzeć, nie zrobiono mu ani jednego zdjęcia. Zawsze postępował według własnego widzimisię, ulegał instynktom i kaprysom, kłamał, oszukiwał, pił alkohol, porzucał ludzi. Myślę, że nigdy nikogo nie kochał. Na pewno nie kochał mnie, swoich przybranych braci, a nawet Lone.

– Daj spokój – mówi Jim. Chyba zapomniał, że w przyszłym roku skończy siedemdziesiąt lat. – Ja się nigdy nie zestarzeję. Zbyt ciężko na to pracowałem. W odróżnieniu od ciebie nigdy nie chciałem żyć na poważnie.

Jim znowu postanowił umrzeć. Informuje o tym bez ogródek, gdy tylko staje przed drzwiami mieszkania przy Jungfrugatan.

– Nie chcę się zestarzeć – stwierdza. – W tym wieku nie ma już po co żyć.

Jim przyjechał do Sztokholmu, żeby pożegnać się ze mną i Marionem. Za kilka lat zamierza wejść do morza w niewielkiej zatoce w północnej Hiszpanii. Przygotował opakowanie tabletek nasennych Imovane i poprosił, żebym udzieliła mu błogosławieństwa. Zrobiłam to, bo zwykle daję mu to, o co mnie poprosi. W jego obecności zawsze staję się niema, jakby ktoś wyrugował ze mnie wszystkie myśli.

– Zrobisz, jak zechcesz – odpowiadam. – Zawsze tak było.

Jim wyprowadził się ode mnie i Lone do małego pokoju, który wynajął w mieszkaniu przy Observatoriegatan. Jakiś czas później, jeszcze zanim trafił do Beckombergi, zaczął pisać do mnie listy.

„Droga Jackie, musisz mi pomóc. Wpadnij do mnie po szkole, choć na chwilę. Tylko ty mnie uratujesz. Nie możesz przyjść? Czuję się tu taki samotny”.

Nigdy nie odpowiadałam na te listy, bo nie wiedziałam jak. Zresztą podświadomie czułam, że i tak nie potrafiłabym go uratować, nawet gdybym chciała. Poza tym zawsze było tak, że ktoś go w końcu ratował – na przykład Sabina albo alkohol.

Jim nie przypomina siebie. Twarz ma bladą, chociaż nad jego domem w Cariño praży słońce. Ma na sobie o kilka numerów za duży elegancki garnitur i parę równie eleganckich pantofli. Nigdy wcześniej się tak nie ubierał. Zazwyczaj zakładał dżinsy, spłowiały T-shirt i sportowe obuwie. Dzisiaj wygląda tak, jakby wyszykował się na własny pogrzeb. W jego oczach nie ma światła, które je zawsze rozjaśniało. Pięknego, przerażającego, posępnego światła, które unosiło się wokół niego i rozświetlało noc, przywodząc na myśl szczególnego rodzaju intensywność i bezwzględność… coś, czego nie da się powstrzymać, gwałtowny ogień albo czeluść. Wzrok ma niespokojny i rozbiegany, granatową tęczówkę jednego oka przesłania cienka mleczna błona. Bez kobiet i alkoholu, bez blasku bijącego od wewnętrznego wyniszczającego seksualnego żaru nie ma nic prócz popiołu – jest tylko podstarzałe ciało w zbyt luźnym garniturze, bez przyszłości i nadziei. Traszka, która wiruje latem w powietrzu. Jej lśniące od wody drobne, elastyczne ciało pręży się w ruchu, jest pełne życia i energii, ale zsycha się wraz z nadejściem zimy.

Dawno temu myślałam, że nasza rodzina została obdarowana szczególnym rodzajem światła. Byłam pewna, że nie spotka nas nic złego. Jim opowiadał o świecie w taki sposób, że wierzyłam, iż zostaliśmy wybrani i wyniesieni, a gdy słuchałam jego historii o naszym życiu, świat wokół nas nabierał złotych barw. Kiedy przyjechałam do Beckombergi i zobaczyłam starych mężczyzn, którzy sami siebie nazywali „waszą królewską mością” albo „waszym majestatem”, doszłam do wniosku, że mają w sobie coś z Jima. Ich życie też wyglądało tak, jakby nabrało złotych barw… jakby ich też ktoś wywyższył. Unosili się samotnie tuż nad życiem innych ludzi. W wyobraźni podróżowali przez świat w złotych karetach. Wszyscy ich kochali, a zarazem się ich bali.

Patrzę przez okno mojego mieszkania i obserwuję, jak białe, włókniste zimowe słońce wisi nad jodłami i zamienia ich korony w złoto, a potem zachodzi za wieżą kościoła Jadwigi Eleonory. Przez chwilę odnoszę wrażenie, że wielkie drzewa płoną. Ich korzenie i nagie pnie świecą w ciemnościach jak ogień, ale wkrótce słaba złota poświata niknie w cieniu. Zima jest w tym roku zwodniczo łagodna.

Kiedy rano spotkałam się w Humlegården z Jimem, kiepsko wyglądał. Znalazł się w nowym dla siebie otoczeniu, był niepewny i zdezorientowany, ale za to całkiem trzeźwy. Pomyślałam, że jeśli on się zestarzał, ja też nie jestem już młoda. Stałam więc i obserwowałam, jak szuka mnie w tłumie niespokojnym wzrokiem… Był jak dziecko, które rozgląda się za rodzicami. Lone się tak nie zmienia, niekiedy wygląda na młodszą ode mnie. Nigdy nie słyszałam, żeby wypowiadała się o kimś negatywnie – czy to o Jimie, czy o kimś innym. Uważam, że ma specyficzną skłonność do okazywania miłości. Marion ciągnie do niej jak pszczoła do miodu.

– Opowiedz mi coś więcej o Edvardzie – proszę Jima, gdy tak siedzi w kręgu łagodnego światła lampy, ponieważ jestem przekonana, że naprawdę od nas odchodzi i że jest to nasze ostatnie spotkanie, zanim na dobre zniknie z mojego życia. Jim kontynuuje więc swą opowieść w świetle odchodzącego dnia, które stopniowo ustępuje miejsca zimnemu światłu lampy.

Kiedy o świcie wrócili z Edvardem do szpitala, Jim odebrał od niego szpitalne ubranie i dostał coś, co miało mu pomóc zasnąć: małą jasnoróżową tabletkę. Edvard zaparkował kawałek dalej, żeby Jim mógł się przebrać pod osłoną drzew. Potem Jim wrócił na Oddział 43, przemknął chyłkiem obok dyżurki, w której jedna z pielęgniarek pełniła nocny dyżur, i położył się do łóżka, żeby choć trochę się zdrzemnąć przed ranną pobudką. Kilka godzin później Edvard czekał na niego za biurkiem. Podczas sesji terapeutycznych prowadził z Jimem długie rozmowy, które dotyczyły samotności i braku sensu we wszystkim, co go otaczało.

– Nie da się sprawdzić, czy ktoś naprawdę chce odebrać sobie życie – powiedział i od razu spytał: – Chyba nie chcesz umrzeć? Przecież nie jesteś samobójcą. Myślę, że po prostu tęsknisz za matką. Pewnie chciałbyś ją o coś spytać? Obiecaj mi, że dopóki wypuszczamy się na nasze nocne wypady, dasz sobie z tym spokój. Potrzebuję kogoś takiego jak ty.

Jim uśmiecha się szeroko. Siedzi na obitym aksamitnym materiałem fotelu i odpala jednego papierosa od drugiego.

– Edvard powtarzał, że wcale nie jestem chory. „Prawda jest taka, że nie musisz tu przebywać. Samochód będzie czekał na ciebie przed oddziałem o wpół do dziesiątej”.

Wyciągam do niego rękę, żeby zapalić kolejnego papierosa. Na dworze jest już ciemno. Twarz Jima rozjaśnia płomień zapalniczki. Chwilę później widzę tlącą się w ciemnościach rozżarzoną końcówkę papierosa.

– Jak myślisz, gdzie oni teraz są? – pytam.

– O kim mówisz?

– O pacjentach z Beckombergi.

– Tutaj – odpowiada ze śmiechem Jim. – W twoim fotelu.

– A pozostali?

– Gdzieś tam są.

– Ale gdzie?

– Na ulicach, w schroniskach, w więzieniach, pod mostami. Gdzie indziej mogliby przebywać?

– A gdzie ty jesteś?

– U ciebie, Jackie.

– Wiem o tym. Czy teraz jesteś bardziej zadowolony?

– Ja nigdy nie jestem zadowolony. Mimo to idzie mi całkiem dobrze.

No dobrze… Tylko dlaczego wysłali go wtedy do Beckombergi, jeśli nie z powodu alkoholu? – dziwi się Lone. Stoi w płaszczu pod rozgwieżdżonym niebem i spogląda w kierunku szpitala, którego zarysy majaczą w mroku nocy. Wygląda młodo, ale ona zawsze będzie tak wyglądać, chociaż w jej włosach pojawiły się pojedyncze siwe nitki przypominające promyki księżyca. W moich snach Lone towarzyszy mi, gdy idę do szpitala, gdzie wśród pustych zabudowań jest Jim, noc i coś nieuchwytnego, od czego zawsze starałam się trzymać z daleka: przemoc i wielka miłość.

– Nie wiem – odpowiadam. – Czemu niektórzy ludzie nie potrafią się bronić?

Ołowiane chmury przesuwają się nad nami niespokojnie, jakby zapowiadały pogorszenie pogody. Czasem odnoszę wrażenie, że życie nie odcisnęło na Lone żadnego piętna, chociaż po tylu latach wspólnego bycia z Jimem wycofała się ze związku jak zranione zwierzę.

– A przed czym mieliby się bronić?

– Przed życiem.

– Naprawdę?

Lone wybucha łagodnym, dźwięcznym, bajkowym śmiechem. Potem znika z moich myśli.

Noc

„Mężczyzna, urodzony w 1945 roku, do Beckombergi trafił po próbie samobójczej… po kilku dniach doszło do serii powtarzających się napadów epileptycznych, które są skutkiem długotrwałego nadużywania alkoholu i lekarstw… Praca, eksżona, trzynastoletnia córka… Miał wszyty antabus, który później – na żądanie pacjenta – został usunięty… Istnieje ryzyko popełnienia samobójstwa…”

Z Beckombergi zachowała się tylko jedna fotografia. Znalazłam ją w albumie należącym do Lone. Na głowie mam kapelusz, a wokół szyi stare, wytarte boa z lisa. Zdjęcie zrobił nam najprawdopodobniej Edvard podczas jednej z rzadkich wizyt Lone w szpitalu. Widać też na nim motyla, który dziwnym trafem znalazł się w zasięgu obiektywu i na zawsze zastygł koło mojego warkocza. Na pierwszy rzut oka przypomina wpiętą we włosy rozetę. W tamtych czasach motyli i ptaków było całe mnóstwo… dosłownie wszędzie. Na zdjęciu stoimy w pewnej odległości od siebie. Wyglądamy na nim tak, jakbyśmy nie zauważyli, że pozowały do niego także inne osoby, albo jakbyśmy się już rozchodzili po zakończonej sesji. W okiennej szybie za nami odbijają się postrzępione chmury. Lone opuszcza plan, bo nigdy nie lubiła pozować do zdjęć, a ja stoję lekko pochylona, jakbym chciała podnieść coś z ziemi. Jedną ręką przyciskam kapelusz, żeby nie spadł mi z głowy. I tylko Jim stoi nieruchomo, wpatrzony intensywnym wzrokiem swoich granatowych oczu w obiektyw aparatu.

Czasem myślę, że Marion jest do niego podobny. Obaj mają taki sam chód: szybki, energiczny, trochę nierówny krok… Gwałtowna fala radości przenika przez ich ciała jak wiatr, który sprawia, że Marion biegnie przez życie, a Jim zawsze idzie dalej. Nigdzie się nie zatrzymują, nigdy nie rezygnują z aktywności. Marion urodził się sześć lat temu, w listopadową noc, gdy na dworze szalała burza. Właściwie nie w nocy, tylko nad ranem. Siedziałam w szpitalu z zakrwawionym zawiniątkiem na rękach. Marion był owinięty w kocyk i czerwone od krwi szmaty. W pokoju unosił się zapach zwierząt i stęchłej wody. Z głębi zawiniątka patrzyła na mnie para jasnoniebieskich oczu, a pod szarą skórą pikało serce. Marion wyglądał tak, jakby skóra była na niego o kilka numerów za duża. Pamiętam, że zastanawiałam się wtedy, czy jego oczy błyszczały równie dogłębnie w moim mroku.

Zjawia się Jim. Przez kilka minut żartuje z Marionem, a potem jakby zapomniał, że tu jest. Jasny głos Mariona w ogóle do niego nie dociera. Wygląda to tak, jakby Marion nadawał na częstotliwości, której Jim nie odbiera. Mimo to Marion lubi przebywać w jego obecności. Patrzy na niego radosnym wzrokiem i pyta, kiedy do nas wróci.

– Nie wiem – odpowiada Jim. – Może nigdy?

– A dlaczego miałbyś do nas nie wrócić?

– Bo życie jest trudne, a z czasem robi się coraz trudniejsze. Lepiej się ciesz, że nie wiesz, co cię czeka, panie komisarzu Belmondo.

Czasem przed zaśnięciem czuję zapach spalenizny. Zaczynam więc przeszukiwać całe mieszkanie: zaglądam do popielniczek, obwąchuję kuchenkę gazową i niedopałki świec, ale nigdy nie znajduję źródła zapachu, bo nic się nie pali. W końcu po kilku takich sytuacjach uczę się zasypiać. Potem – całkiem na jawie – widzę, jak w powietrzu unoszą się fioletowe kłęby dymu. Nocą pojawia się lodowaty strach, który ściska mi pierś, oblewają mnie strumienie zimnego potu. Ten sam chłód przenika mi żyły i kręgosłup, jakby wypełniał je śnieg albo kwas węglowy. Nocą znowu się budzę i wmawiam sobie, że świat zderzy się zaraz z jakąś gwiazdą. Budzę się, bo mi się śni, że upadam, boję się, że dom się rozpadnie. Ogarnia mnie strach, że gdy się obudzę, niczego już nie będzie… Boję się wojen, które przetaczają się przez świat. Dla mnie i dla Jima jest to długa noc, która otwiera się pode mną jak czarne niebo. Idę do pokoju Mariona i patrzę, jak z ciemnymi od potu włosami leży w łóżku… Wygląda, jakby był rozpięty na krzyżu. Chciałabym go chronić przed nocą, przed moją twarzą i spojrzeniem… Chciałabym go dalej w sobie nosić.

Na gałęziach drzew w parku przy Domu z Zegarem wiszą duże, jasne, przezroczyste krople deszczu. W chwili gdy odpadają od kory i spadają na ziemię, stają się bezużyteczne. Każda taka kropla to lustro, a w nim samotny świat: pacjenci wędrujący wśród huku fal po plaży przy szpitalu Sankta Maria, anonimowe groby na końcu szpitalnego terenu i zmarli pacjenci z zakładu zwanego Pałacem Wariatów1, którzy nie mieli rodzin i dlatego po śmierci skończyli w cementowych kadziach wypełnionych formaliną. Czekali w nich na dzień, w którym trafią na stół sekcyjny służący studentom medycyny do nauki anatomii. Jest też Jim w karetce pogotowia, która jedzie przez most na drodze prowadzącej do Beckombergi, i ubrana w wyblakłą koszulę nocną Sabina, która tańczy w przytłumionym świetle na szóstym oddziale. Nie sprawia mi to bólu, bo moja sytuacja jest jasna. Wzory na pniach drzew są tak wyraźne, jakbym na nie patrzyła przez szkło powiększające.

– Naprawdę chcesz to wszystko zostawić i odejść? – pytam Jima. – A właściwie nie odejść, tylko umrzeć? Naprawdę tego chcesz?

– Chyba chciałem. Myślałem, że nic innego mi już nie zostało.

– Ale…

– Jackie… tu naprawdę nie ma się czego bać. Czasem po prostu nie ma innego wyjścia.

– A nie chciałbyś wrócić do domu?

– Ja już jestem w domu.

Wiosną, gdy