Barykady Złudzeń - Paweł Śmieszek - ebook + audiobook

Barykady Złudzeń ebook i audiobook

Paweł Śmieszek

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Drugi tom trzymającego w napięciu cyklu "Imperium Głupców". To kontynuacja losów bohaterów znanych czytelnikom z otwierającej cykl powieści "Korpokracja". Autor głęboko wnika w psychikę i stany emocjonalne postaci. Mierzą się z problemami, które napotykają na swej drodze oraz wewnętrznymi demonami. Barykady stają się areną brutalnej walki.

Tę powieść można polecić tylko osobom o naprawdę mocnych nerwach. Zaryzykujesz?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 437

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 16 min

Lektor: Grzegorz Woś
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Paweł Śmieszek

Barykady Złudzeń

Imperium Głupców

Saga

Barykady Złudzeń

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 2016, 2022 Paweł Śmieszek i SAGA Egmont

Wszystkie prawa zastrzeżone

ISBN: 9788728439883 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

PRZEDMOWA

Dla tych, którzy mieli już styczność z Imperium przedmowa będzie zbędna. Jeśli poprzednia część wzbudziła choćby drżenie waszej ciekawości, wprowadzenie będzie niepotrzebne. Słowa wyjaśnienia i zachęty byłyby bowiem przyznaniem się autora do porażki, potwierdzeniem, że do prawdy trzeba namawiać, że jest mniej atrakcyjna i wartościowa od iluzji, która nas otacza.

Jeśli jednak sięgnęliście po ten tytuł, pomimo, że nie wpadła wam w ręce pierwsza część historii Jerry'ego, proponuję podejść do lektury poniższego tekstu z otwartym umysłem i nie zakładać niczego z góry. Wszystko, bowiem jest możliwe. Każdą prawdę można zanegować, zignorować lub przyjąć za pewnik. Tylko od czytelnika zależy czy przejdzie ze skrajności w skrajność. Droga od ślepej wiary do zaprzeczenia jest bardzo krótka i rzadko pozostawia miejsce na dociekliwość.

Barykady Złudzeń to przestrzeń między Korpokracją, a Grą Cieni. Jest to miejsce wypełnione jednostkami uwięzionymi między naiwnością, wiarą i niewzruszonymi siłami pulsującymi z ukrycia. Barykady są placem boju i krwawą areną zarazem. Pojawiają się w momentach przesilenia nadziei i gniewu. Bohaterowie Barykad nie zapisują się złotymi literami na kartach historii. Historię bowiem piszą zwycięzcy, a w ich kronikach dla nieposłusznych nie może być miejsca. Tę historię napisałem właśnie dla nich: chaotycznych, zdeterminowanych i niepokornych, o których niewielu wie i niewielu pamięta.

CZĘŚĆ PIERWSZA

### W CIENIU IMPERIUM ###

I Na Tropie

Nazywam się Jerry Dawson i nie ma to żadnego znaczenia. Moje nazwisko to tylko wyblakły paragon wystający spomiędzy stron nasiąkniętego głupotą komiksu.

Nie jestem bohaterem tej książki. Jestem jej pasażerem, więźniem i klaunem. Piszę ją trochę z obowiązku, trochę z ciekawości i przekory, a ten, który zainicjował tę historię, odszedł już, pozostawiając po sobie pozrywane mosty pamięci.

Jeśli zastanawiacie się, jak to się stało, że wymazałem z niej czterdzieści trzy lata życia, nie liczcie na prostą odpowiedź. Nie mam pojęcia, dlaczego nie pamiętam tego cyrku dwulicowych dziennikarzy i redaktorów, zeszmaconych polityków i emerytowanych pilotów na misjach alkoholowych. Wiem tylko, że Karma to wielkie, zdradliwe bydlę, które najpierw łasi się, potem kąsa, gryzie i przeżuwa moją pamięć jak kość, wysysając z niej życie, a za każdym razem, gdy próbuję się zbliżyć, warczy i zgrzyta zębami.

Pisząc, że nie pamiętam, ocieram się o grube niedopowiedzenie. Nie pamiętać pięciu miesięcy umysłowej i społecznej ascezy, to o wiele więcej niż utrata danych. Nie pamiętać pracy nad „Imperium” to jak nie być świadomym choroby, która zżarła od środka, ograbiła z marzeń, zmysłów i równowagi psychicznej.

Jeśli dodać to tego drobny acz znaczący szczegół, iż nie pamiętam ani Laurie, ani Jasmine i pozostałych niewiast, których gorące spojrzenia rozpalały moją wyobraźnię, podłość i bezczelność losu wydaje się niezaprzeczalnym faktem.

Jestem więc, moi drodzy, sztandarowym produktem zawiści Karmy i chociaż przemawiają do mnie jej proste zasady, czuję się w tym konkretnym momencie oszukany. Jestem przecież odrębnym egzemplarzem a wszystko, co zrobił dawny Jerry powinno być zapisane na jego konto. Amnezja w modelu mentalnym przekłada się na pączkowanie duszy w wymiarze astralnym. Dlatego cała chwała za genialne życiowe decyzje powinna iść na konto Jerrego, a nie moje.

Abstrahując od tej oczywistej niesprawiedliwości dodam tylko, iż nie zgodzę się ze stwierdzeniem, jakobym był jedynie produktem amnezji, zbłąkaną zjawą, bez wspomnień, pamięci i zapisanej w niej instrukcji obsługi. Gdyby tak było, mógłbym funkcjonować w oderwaniu od przeszłości, porzucić ją wraz ze wszystkimi skamielinami sukcesów i porażek i błąkać się beztrosko po świecie aż nie zniknę zalany tsunami powracających wspomnień. Nie jestem zjawą wolną od przeszłości i jej konsekwencji. Jestem odrębnym gatunkiem rodzaju „Dawson”, a z moim mentalnym przodkiem jestem związany bezlitosnym łańcuchem konsekwencji. Uwiązany nimi jak pies do budy krążę po okolicy na idiotycznie długim łańcuchu i nie mam pojęcia, kiedy skończy się, szarpnie mnie za szyję i łeb urwie. Kiedy o tym pomyślę, dochodzę do wniosku, że w pewnym stopniu jestem skrzywiony brakiem intymnej przeszłości, choć nie tak, jak mógłbym być, gdybym naiwnie domagał się należących do Jerrego wspomnień. Byłbym kaleką na małej paraolimpiadzie złudzeń, chociaż czasami czuję, że i to byłoby lepsze, niż przesiadywanie meczu na ławce rezerwowych, jak to ma teraz miejsce.

Czasami myślę, że Jasmine, Laurie i Carl mogą wciąż tkwić gdzieś w meandrach mojej pamięci, ukryci pod uszkodzonym płatem skroniowym, uwięzieni przez dyskretny samozachowawczy mechanizm, który według niecnego planu kapryśnej Karmy powinien uwolnić ich w odpowiednim momencie, ale niespodziewanie zmienił algorytm i samowolnie przeniósł ich w inne, o wiele bardziej odległe rejony. Zastanawiam się wtedy jak by to było, odzyskać wszystkie wspomnienia Jerrego i wejść w posiadanie drugiej osobowości.

Czasami czuję się jak widz, który choćby chciał, nie potrafi zebrać się na odwagę, żeby wstać w połowie seansu w ciemnym, wypełnionym po brzegi kinie. Jakieś niepisane, zawieszone nad widownią prawo nakazuje mi wysiedzieć do końca ostatniej sceny, wysłuchać wszystkich kompromitujących Jerrego kwestii i przyznać, że dotyczą nie jego, a mnie, bo tylko wtedy będę mógł wyjść i zagrać rolę, którą sam dla siebie stworzyłem. I wtedy właśnie w moim planie pojawia się ferment, świadomość, że częściej bawię się w statystę, niż reżysera i aktora własnego filmu.

Te i inne mało oryginalne myśli nachodzą mnie, gdy ocieram się o spuściznę Jerrego: jego tekst, jego idiotyczne decyzje, a nawet zapach potu i plamy po kawie na meblach w salonie.

Tak też było, gdy kończyłem czytać „Imperium”. Leżałem na wytartych wybrzuszeniach kanapy, do których Jerry przyciskał dyszącą Jass, na których Laurie spierała swoje nagie kolana, uda i pośladki, i po raz pierwszy od momentu, gdy odzyskałem świadomość, budząc się w tamtym zatęchłym motelu, poczułem prostą i wyraźną potrzebę, która od zawsze bezbłędnie definiowała mężczyzn: musiałem znaleźć kogoś, najlepiej którąś z nich i dobrać się do niej. Musiałem wypełnić pustkę, która drażniła mnie i jątrzyła się jak pieprzony kikut po amputacji nieznanego dotąd organu.

Nic dziwnego, że pierwszą rzeczą, jaka skrystalizowała się wtedy, w czyhającej na mnie burzy osamotnienia, była właśnie myśl o Jasmine – kobiecie, której nigdy w życiu nie widziałem i która, jeśli wierzyć relacjom Jerrego, jednym spojrzeniem, dotykiem lub gestem mogła rozwiązać wszystkie problemy mężczyzny. Wiedziałem, że to szczeniacka fantazja, pragnienie dzieciaka przypartego do muru własnych ograniczeń, ale wcale mi to nie przeszkadzało.

Wyobrażałem sobie, że będę Kolumbem jej ciała, że odkryję i podbiję je na nowo, że będę Gandhim jej duszy i wzniecę w niej tantryczną potrzebę dzielenia się sobą. Chciałem być odpowiedzią na nawoływanie jej dojrzałej fizyczności. Chciałem być zaspokojeniem zapotrzebowania na dotyk, odbiór wyrafinowanych bodźców i przypływów rozkoszy ograniczanych jedynie granicami wyczerpania. Każdym centymetrem mojej rozbuchanej zwierzęcości, odczuwałem potrzebę rozsmakowania się w tej nieznanej kobiecie. Jak nastolatek targany przez morze hormonalnych sztormów, uwięziony w złotych kleszczach swoich erotycznych snów, spoglądałem na zdjęcia Jasmine Bloom rozrzucone przede mną i w ciszy, w milczeniu wyłem do księżyca moich myśli.

Pierwszą refleksją, której oddałem się po przebrnięciu przez dzieło Jerrego, nie było więc podjęcie postanowienia, kontynuowanie heroicznej walki z systemem, krucjaty po śladach męczennika, a myśl nieco inna: inscenizacja palącej fantazji, rosnącej i podsycanej z każdą stroną lektury. Oczyma wyobraźni widziałem Laurie i Jass wchodzące przez frontowe drzwi, wysuwające zmysłowe stopy z obuwia, rozpuszczające włosy i zrzucające z siebie w progu salonu luźne bawełniane bluzeczki. Widziałem jak zsuwają z ud obcisłe dżinsy i kroczą ku mnie z delikatnym, zalotnym uśmiechem na twarzach, lekceważąc ograniczenia estetycznej narracji moich pragnień.

W chwilach takich jak ta oprócz chuci ożywała we mnie przede wszystkim świadomość wszystkich straconych szans, które on zaprzepaścił, a które mi, bez dwóch zdań, udałoby się wykorzystać. Tygodnie samotnego wpatrywania się w komputer, podczas gdy mógł aktywnie działać i czynić dobro, chociażby rozdając szczęście, radość i rozkosz wzorem dzieci kwiatów. Mógł wieść cudowne życie outsidera, aktywisty wolnego od zobowiązań. Mógł podążać śladem wyłaniających się punktów zapalnych władzy niczym członek obwoźnej trupy artystów, studentów, wolontariuszy i anarchistów, protestujących to tu, to tam, w zależności od liczebności figur władzy lub roztaczanych przez nich wpływów. Mógł żyć losem wolnej miłości i protestu przeciw wszelkiej autorytarnej władzy, wszelkim barierom, zahamowaniom i ograniczeniom. Oczyma wyobraźni widziałem nas jako jedno, dualistyczne, ale spójne ucieleśnienie buntu, reinkarnację złudnej wolności z lat sześćdziesiątych, gdy same ideały wystarczały i nikt nie musiał argumentować sprzeciwu wobec władców tego świata.

W zasadzie to przecież do tego zmierzaliśmy. Wojna w Wietnamie dawała nam pretekst do parzenia się z kim popadnie, a Bush II mógł dać nam kolejny, równie beztroski okres, zakładając, że miał w sobie wystarczający rezerwuar słusznej, chrześcijańskiej odwagi, żeby wsłuchać się w głos Boga i wyruszyć na swoją prywatną, świętą wojnę przeciw diabłu wyobraźni.

Gdy spoglądałem na to, czego dokonał Jerry: na leżący na ławie, tłusty od potu, pokreślony wydruk jego dalekosiężnych planów, testament samotnika skazanego na szaleństwo własnych, szczutych przez ambicję myśli, byłem już pewien, że nie chcę wiedzieć, dlaczego nie pamiętam niczego sprzed tamtego poranka.

Rozglądając się po pokoju, w którym Rory wyłuszczał swe spostrzeżenia, w którym Carl szukał schronienia przed rakiem i policją, w którym dokonywała się magia cudzołóstwa z tak hojnie obdarowanymi przez naturę niewiastami, zrozumiałem, że ta przestrzeń zamknęła się wokół Jerrego i uwięziła go, wysysając z niego osobowość, wolę i siły witalne jak wentylator chłonący dym znad popielniczki.

Jerry bohater. Jerry dysydent. Jerry głupiec. Pozwalał ludziom deptać po sobie jak po wycieraczce. Każdy podrzucał mu swoje trzy grosze, swoje szczeniackie idee, starcze obsesje i niepodjęte wyzwania, a on mieszał je z własnymi urojeniami o wolności, demokracji i prawości, zakorzenionymi w nim jak pasożyty, tylko po to, żeby stworzyć zupełnie nowy rodzaj zniewolenia – zniewolenia, którym zaraził nawet mnie.

Pozwalał innym manipulować sobą, jak gówniarz z pierwszą w życiu gazetą w ręce, pełen wiary, że świat dorosłych jest wspaniały i prosty, tak jak przedstawił go redaktor zawieszony na korporacyjnych sznurkach. Manipulowali nim ludzie i manipulowały nim emocje, a przy tym nadzieja trawiła go jak afrykańska gorączka.

Zastanawiałem się, czy rzeczywiście wierzył tym wszystkim postaciom z komiksu swojego życia. Czy naprawdę sądził, że wyliczanka skaz na krysztale systemu wystarczy, żeby cokolwiek zmienić? Przecież wiara i przekonania gnieżdżą się w czynach, a nie w słowach. Czy Japończycy uwierzyliby, że mamy broń atomową, gdybyśmy ich jedynie uprzejmie o tym poinformowali? Czy Kuba przyjęłaby sowieckie głowice, gdybyśmy nie urządzili defilady z naszymi rakietami w Turcji? Czy Coca Cola prosperowałaby w Kolumbii, gdyby zwalniała związkowców zamiast ich mordować? Nie, w dzisiejszym świecie trzeba czynów, a nie dobrych chęci, czy kolejnych kopii tych samych przeredagowanych teorii. Trzeba pokazać ludziom, nie tylko w naszym pięknym kraju, ale i na całym świecie, że to, co się dzieje u nas, na naszym podwórku, na naszych oczach, to nie żarty. Czy nie skuteczniej jest wytoczyć sprawę w pozwie zbiorowym prezesom, członkom zarządów lub korporacjom, niż tylko opisywać zbrodnie, których się dopuszczają? Czy nie lepiej sabotować ich biura i miejsca budowy, gdzie planują, kupują, przejmują, knują i spiskują by zmienić zielone lasy w bagna tęczowych toksyn? Choćbyśmy wytropili setki przekrętów, media i tak zdepczą nas z naszymi argumentami. Jesteśmy dla nich użytecznymi mrówkami, paszą na przemiał, którą trawią w labiryntach manipulacji, rozpuszczając w kwasie sfabrykowanych relacji, wypróżniają nas na wolny rynek konsumpcji, skąd sięgają po nas gdy zajdzie potrzeba.

A ci, którzy się im sprzeciwiają? Media warczą na nich jak psy broniące dostępu do właściciela. Jak psy usuwające poza stado każdego, kto nie zgadza się z wolą ulicznych samców alfa, z wolą niekwestionowanych panów ich rzeczywistości.

Dlatego zamiast tracić czas i energię na szarpanie się z każdym przejawem korupcji powinniśmy organizować to, co tli się jeszcze w naszym rozbitym, otumanionym, niewolniczym społeczeństwie. Trzeba zakładać organizacje przekuwające wysiłek drobnego odsetka pozostałej jeszcze niezależnej intelektualnej elity w obywatelską świadomość, w dokonywanie wyborów ponad tradycyjnym dwupartyjnym podziałem rządzącego establishmentu. Trzeba przeciwstawiać się medialnej kontroli, organizując kampanie bojkotujące prasową prostytucję i telewizyjnych alfonsów. Trzeba zgromadzić tłumy i ruszyć pod uniwersytety, tam, gdzie gnieździ się ciche przyzwolenie na propagandę think tanków, akademickich maszyn do prania mózgów, napędzanych dolarami z korporacyjnych portfeli. Trzeba przeciąć strumień propagandy. I to jest właśnie to, na czym Jerry powinien był się skupić. Ale on wolał pisać o sprawach, które nikogo nie obchodzą.

Ludzie potrzebują akcji, ruchu i dynamiki, a nie słów. Słowa nie przemówią do głuchych, słowa nie docierają już nawet do ślepców. W dobie ogłuszającego jazgotu molocha przemysłu rozrywkowego jedynie czyny mogą mobilizować.

Potrzebujemy rewolucji.

Nie ma co ukrywać. Lektura „Imperium” była rozczarowaniem. Po obdarciu tekstu z komentarzy i przemyśleń, uprzedzeń i teorii, dialogów i zbędnych opisów, zmienił się z wytapetowanej tłustej prostytutki w nieefektowną, anorektyczną, surową stenotypistkę, która nie byłaby w stanie przekonać do siebie nikogo, chyba że nakazem sądowym. Maszynopis nie powalał na kolana, pod żadnym względem. Zamiast nęcić czytelników formą i treścią, która pozostawiłby głęboki niedosyt albo przekonanie, że tego właśnie potrzebują, zamiast komplementować i nagradzać, Jerry próbował wciskać odbiorcy na siłę to, co uważał za stary i nowy testament swojej geopolitycznej wiary, zapominając jednocześnie, że gorzką pigułkę prawdy można podać jedynie z czymś mdlącym na osłodę.

Jedynym elementem, który działał na korzyść „Imperium” był krótki fragment w ostatniej części maszynopisu. Z całego tekstu, tylko ten jeden niewielki zapis uwiarygodnił Jerrego jako dziennikarza, bo tylko prawdziwy dziennikarz śledczy zdecydowałby się na telefon do agencji rządowej, zadawanie niewygodnych pytań i zapisanie rozmowy pomimo, że rozwiązanie problemu wymagało ruszenia gówna spod dywanów Kongresu.

Dzięki rozmowie z przedstawicielem Agencji Rozwoju i Handlu Jerry niemal zaistniał poza własnym tworem. Szarpnął za sznurki na tyle długie i napięte, że próbowano go porwać, uwięziono, przesłuchiwano i przyciśnięto mu głowę do muru o jeden raz za dużo. Za tę amnezję, rzecz jasna, będę mu dozgonnie wdzięczny. Natomiast za bajzel, który po sobie pozostawił już niekoniecznie. Jego fatalne decyzje będą jeszcze długo odbijać mi się czkawką i najpewniej nigdy nie będę mógł powiedzieć, że zgłębiłem je wszystkie.

Wróćmy jednak do tamtej kluczowej rozmowy z pracownikiem Agencji Rozwoju i Handlu. Oprócz wspomnianych cnót, które odkryła w nieoszlifowanym diamencie charakteru Jerrego, ta krótka wymiana zdań interesowała mnie jeszcze z innego powodu: wkrótce po niej Jerry zniknął bez śladu, kończąc pracę nad swym dziełem równie niespodziewanie jak ją rozpoczął.

Maszynopis nie zawierał żadnych wskazówek, co do przyczyn amnezji ani tego, co działo się z Jerrym do momentu, w którym wkroczyłem na scenę. Jedynym logicznym tropem wartym sprawdzenia było wytypowanie pośród wszystkich antagonistów Jerrego potencjalnego sprawcy amnezji i zidentyfikowanie go. Problem w tym, że mój poprzednik przyciągał kłopoty skuteczniej niż czarny przyciąga radiowozy w dzielnicy białych. Im bardziej wydłużała się lista jego wrogów, tym trudniej było się domyślić, który z nich był wystarczająco zdeterminowany, żeby wykonać decydujący ruch.

Pierwszym i zarazem oczywistym podejrzanym w był człowiek podający się za urzędnika Agencji Rozwoju i Handlu. Kolejnym był Donny Marsiano, lokalny polityk, pogrążony przez Jerrego serią zdjęć, na których dał się poznać jako niewybredny pedofil. Następna w kolejce była kilkuosobowa grupa przestępcza, która co najmniej dwukrotnie porwała Jerrego. Jeśli doliczymy do tego Rory’ego, emerytowanego pilota, najemnika i przemytnika narkotyków, ustalenie przyczyny zniknięcia stawało się co najmniej problematyczne.

Pozostawała jeszcze kwestia Reda Toksa, tajemniczego informatora, który dziwnym zbiegiem okoliczności ujawnił się tuż po telefonie urzędnika Agencji. Nie mogłem wykluczyć, że nie był częścią jakiegoś planu.

Reasumując, Jerry zostawił po sobie niezły bajzel a ja nie bardzo garnąłem się do sprzątania. Mogłem oczywiście spróbować wszystko wyjaśnić, odkryć przyczynę amnezji, może nawet podjąć przerwaną krucjatę Jerrego. Ale mogłem też zgolić głowę na łyso, rozebrać się i wbiec nago do katedry przy Wallnut Street, a jednak nie zrobiłem tego. Czasami warto zastanowić się dwa razy zanim wpadniemy na równie genialny pomysł.

Problem w tym, że wiedziałem, że to bagno prędzej czy później dopadnie mnie i nie miałem zamiaru dać się przyłapać z opuszczonymi spodniami.

Czytając maszynopis oscylowałem między ekscytacją i abnegacją. Przeszłość rozwijała się przede mną jak taśma przewijanego na podglądzie filmu, w którym kolejne sekwencje zmieniały się zbyt szybko, żeby przyswoić je i ułożyć w całość bez pulsującego uczucia irytacji. Notowałem imiona, zdarzenia i miejsca, a potem przerywałem lekturę, zastanawiając się, na przykład, co zrobić z Marsiano, tylko po to, żeby kilka stron dalej dowiedzieć się, że problem sam się rozwiązał. Rory, który ewidentnie wiązał z Jerrym jakieś plany, zniknął niespodziewanie, a Keith, którego spotkałem jeszcze przed odnalezieniem maszynopisu również wydawał się być z kimś powiązany. Jakby tego było mało, gość na motorze, który śledził Jerrego i włamał się do mieszkania, w maszynopisie został całkowicie zlekceważony, co oznaczało, że i ja mogłem być wciąż pod obserwacją.

Im dalej brnąłem w lekturę, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że tylko pozornie odzyskałem kontrolę nad własnym życiem. Przeszłość Jerrego mogła kryć o wiele więcej tajemnic niż te ukryte między stronami „Imperium”.

Perspektywa wolnej miłości i beztroskiego hippisowskiego życia oddalały się ode mnie z każdą kolejną stroną dzieła. Były jak statek rejsowy, kurczący się na linii horyzontu, podczas gdy ja stałem na plaży z walizkami i biletem w zębach. Chciałem zignorować tekst, wmówić sobie, że nic z tego, co spotkało Jerrego mnie osobiście nie dotyczy, ale taka błoga ignorancja nie potrwałaby długo. Było tylko kwestią czasu zanim wlazłbym beztroskim, tanecznym krokiem na którąś z pułapek Jerrego.

Zauważyłem, że z każdą przeczytaną stroną dojrzewało we mnie również inne, natrętne uczucie: irracjonalna potrzeba spełnienia dziwacznego obowiązku wobec tego nieznajomego zmarłego, ducha, którego nosiłem w sobie. Bez względu na to jak nazwałbym tamten stan - poczuciem obowiązku, nieuzasadnioną lojalnością, czy strachem przed karmą - czułem, że muszę coś zrobić, żeby go zneutralizować.

Przekreślenie wszystkiego, co Jerry do tamtej pory osiągnął, byłoby jak zaprzeczenie jego istnienia. A był przecież moim drugim ja, moim bratem bliźniakiem, którego nie zdążyłem poznać.

Jedynym wyjściem było wejść w to bagno, dowiedzieć się jak najwięcej, a potem zrobić co trzeba, żeby móc rozliczyć się z nim raz a porządnie. Niechętnie, z oporami, postanowiłem odtworzyć w pamięci jego postać i wcielić się w nią do czasu, aż rozwiążę zagadkę jego zniknięcia lub dokończę to, co zaczął.

* * *

Miała metr sześćdziesiąt wzrostu, kruczoczarne włosy, głębokie czarne oczy i boskie ciało.

- W czym mogę ci pomóc dziecko? – zapytałem otwierając drzwi. Była to około dwudziestoletnia niewiasta.

- Cześć Jerry – uśmiechnęła się podnosząc dłoń. Dotknęła mojego policzka, objęła i pocałowała.

- Laurie? – zapytałem niepewnie.

- Jerry? – odparła tym samym tonem.

- Zastanawiałem się, kiedy mnie odwiedzisz.

- Naprawdę? To świetnie. – Poklepała mnie po klatce wślizgując się do przedpokoju.

Zamykając drzwi wciąż nie mogłem się nadziwić jak Jerry mógł wypuścić z rąk to boskie, jędrne ciało. Wariatka czy nie, zasługiwała na mój męski szacunek. Miała piękne, długie nogi i kształtne pośladki. Krocząc do salonu bujała nimi jak zegar ręcznie rzeźbionym wahadłem.

- Martwiłam się o ciebie wiesz?

- To miło z twojej strony. Napijesz się czegoś?

- Co masz?

- Whisky, burbon i wodę z kranu.

- Poproszę piwo.

- Nie ma sprawy, piwo – odparłem i skierowałem się do kuchni.

- Słucham. Co ciebie do mnie sprowadza? – Podałem jej ostatniego Adamsa.

- Mówiłam ci już. Martwiłam się o ciebie.

- Boże… – pomyślałem. – Ależ ona głupia.

- Czy chciałaś mi coś powiedzieć? – zapytałem. – Dlatego przyszłaś? Czy może dla towarzystwa?

- W zasadzie i jedno, i drugie – uśmiechnęła się.

- Zacznijmy od początku – nalałem sobie kapkę trucizny i rozsiadłem się na kanapie.

- No dobrze – westchnęła jak znudzona kotka – Tylko od czego tu zacząć? – odchyliła głowę do tyłu spoglądając na popękany sufit. Wpatrywała się w tynk przez kilka sekund, potem wyprostowała się, przenosząc zaintrygowany wzrok znad fotela na mnie i ciągnęła dalej.

- Odkąd Keith objął twoje stanowisko, okropnie się zachowuje.

- A to mnie obchodzi dlatego że…?

- Dlatego, że zmienił taktykę.

- Rozumiem – odparłem udając zainteresowanie. – Tylko co w tym niezwykłego?

Dziewczyna obrzuciła mnie zdziwionym spojrzeniem.

- Żartujesz sobie? – zapytała.

- Nie, nie żartuję – odwróciłem wzrok.

Laurie zawahała się, zamyśliła przez chwilę i zatrybiła.

- Keith pisze w twojej kolumnie – powiedziała. – Po twoim zniknięciu złapał kontakt w Waszyngtonie i wypuszcza artykuły na masę i nie tylko dla Financial Journal. Zupełnie, jakby ktoś wpuszczał go na Kapitol tylnymi drzwiami.

- Cóż, to Ameryka. Kraj możliwości – wziąłem mały łyk burbona, przyglądając się jej uważnie.

- Dziennikarska kurwa – syknęła poirytowana.

- On czy ja? – uśmiechnąłem się.

- On kotku, on – wyjaśniła, nieco zbita z tropu.

Wzruszyłem ramionami. Spuściłem wzrok na dno szklanki w dłoni i zakręciłem kostkami lodu.

- Kiedy pojawiłeś się w sobotę zrobił się agresywny – powiedziała. – Wczoraj siedział cały dzień przed biurkiem wpatrzony w ekran. Nie wykonał nawet jednego telefonu. Zazwyczaj krąży po redakcji z komórką w ręce jak sęp. Jakby wyłapywał smród afer znad biurek.

- Dalej nie widzę jaki to ma związek ze mną.

- Nie rozumiesz? On opisywał te wybory, Jerry – powiedziała zniecierpliwiona.

- Jak setki tysięcy innych dziennikarzy. Co z tego?

- Ty też śledziłeś te wybory.

- Jak miliony Amerykanów. To moje prawo i święty obowiązek – prychnąłem.

- Jasne – odparła.

- A tak na serio, to wiesz przecież, że jestem poza obiegiem? – zapytałem.

- Tak wiem, ale wiem też o twojej książce – mówiąc to, na ułamek sekundy spuściła wzrok.

- Laurie? – pomyślałem. – Powiedziałaś komuś i teraz cię to męczy?

- Jeśli chcesz coś powiedzieć, mów – rzuciłem.

- Czy Keith wie, o książce, którą piszesz? – zapytała.

- Wątpię – odparłem, rozłożyłem ostentacyjnie ramiona na oparciu sofy i zatopiłem się w niej.

- Wszystkie materiały trzymałem w laptopie – powiedziałem nie spuszczając z niej wzroku. – Tym, który zwinęłaś, kiedy byłaś tu ostatnio.

- Ach, tak…? – zapytała zmieszana.

- Tak – potwierdziłem.

Znów spuściła wzrok. Tym razem czerwieniąc się.

- Więc nie wiem skąd mógłby się dowiedzieć – ciągnąłem dalej. – Ja mu nie powiedziałem.

- Więc nie wie – powtórzyła jakby uspokajając się.

- A nawet jeśli wie, to co z tego?

- Mógł przekazać ten news komuś wyżej.

Miała rację. Keith mógł mieć dostęp do kogoś z Agencji Rozwoju i Handlu. Pamiętałem, ostatnie słowa, które mówił do słuchawki, gdy znikałem mu z oczu za zamykającymi się drzwiami windy. Powiedział: „on pamięta”.

Znaczyło to mniej więcej, że wiedział o mojej amnezji i uznał, że przypomniałem sobie lub zapamiętałem coś, czego najprawdopodobniej nie powinienem był pamiętać. Jeśli faktycznie wiedział o moich lukach w pamięci, jego zleceniodawca też o nich wiedział. Pytanie tylko skąd? Automatycznie nasuwały się dwie odpowiedzi. Pomijając byłą żonę i córkę jako źródło informacji do wyboru pozostawali albo niezawodni funkcjonariusze policji, którzy najprawdopodobniej domyślili się mojego stanu gdy składałem zeznania po próbie porwania przed motelem albo członkowie gangu Melvina, który podczas próby porwania mógł zauważyć, że go nie rozpoznaję. Tak czy inaczej, nawet gdyby Keith wiedział o amnezji i dzielił tę wiedzę z kimś z Agencji lub innego źródła władzy, nie miałoby to znaczenia, chyba, że amnezja ta była wywołana czymś co zrobili Jerremu.

- Cóż – powiedziałem po dłuższej chwili – to ryzyko, z którym muszę się liczyć. Ale skąd w ogóle pomysł, że Keith jest do mnie wrogo nastawiony? – zapytałem.

- Pisze pod nutę neokonserwatystów. Wiesz, psalmy ku czci neoliberalizmu, wolnego handlu i takich tam bzdur.

- A ja piszę o…?

- Nie wiem, ale z chęcią przeczytam – wstała, obeszła ławę i usiadła obok mnie. Nie poruszyłem się. Byłem ciekaw co zrobi. Odłożyła moją szklankę na ławę i przysunęła się bliżej.

Było w tym geście coś czarującego. Niewyszukana, oczywista choć urocza próba wykorzystania mnie, być może nawet oszukania. Byłem gotów. Chciałem dać się oszukać i zdradzić na wszystkie sposoby, o ile skończyłoby się to zaciągnięciem jej do łóżka.

- No dobrze – powiedziałem odsuwając ją.

- O co chodzi? – spytała wbijając we mnie lubieżne spojrzenie.

- Chciałbym, żeby coś było jasne.

- Co takiego Skarbie? – położyła dłoń na mojej piersi.

- Bez względu na wszystko… – powiedziałem sięgając w kierunku dolnej półki ławy. – Wiedz, że możesz zatrzymać ten tekst. – Rzuciłem wydruk na szklany blat. – Zrobiłem kilka kopii na wszelki wypadek, więc nie krępuj się, jeśli go potrzebujesz.

- Jeśli potrzebuję? – powtórzyła spoglądając chciwie na tekst.

Przytaknąłem. Czekałem na reakcję.

- Nie, nie potrzebuję – powiedziała w końcu. – Ale z chęcią przeczytam. Przecież wiesz, jak twój umysł mnie podnieca.

- Teraz już wiem – uśmiechnąłem się.

Laurie wstała, stanęła przede mną i usiadła okrakiem na kolanach. Czekałem. Była typem dominującej wariatki, więc wystarczyło pozwolić jej na pierwszy ruch. Złapała mnie za włosy i wpiła się w usta, przyciskając mnie jeszcze mocniej do kanapy. Rozerwała koszulę. Guziki wystrzeliły i zabrzęczały na szklanym blacie.

- Chcę ssać twój mózg – szepnęła mi do ucha.

- Który? W tej chwili myślę dwoma.

- Obojętnie! – wgryzła się w szyję jakbym był jej pierwszą ofiarą.

Odepchnąłem ją. Przetarła usta nadgarstkiem i znów rzuciła się do ataku. Odsunąłem nogą ławę i stoczyliśmy się na podłogę. Zdjęła bluzkę pokazując pełną ofertę. Była miękka i aksamitna a przy tym bardzo silna. Jęczała, wiła się i dyszała przez cały czas jak sprinterka na ostatnich metrach biegu przez płotki. Gdy opadła na podłogę obok mnie, śmiejąc się i dysząc przypomniałem sobie fantazję, której uległem czytając tekst Jerrego. Jej pierś unosiła się rytmicznie falując. Obróciła się na bok, zaśmiała jak kociak i poprawiła długim przeciągłym pocałunkiem. Laurie była lepsza niż najlepsza fantazja.

- Wezmę prysznic – powiedziała.

- Ręczniki są przy drzwiach – rzuciłem.

- Dzięki – odparła lekko. Miałem wrażenie, że nie dziękowała za ręczniki.

Podniosłem się z trudem i przeszedłem do kuchni. W odsłoniętym oknie kamienicy naprzeciwko dostrzegłem kobietę otoczoną światłem sypialni. Stała jak wryta z kubkiem na wysokości piersi i z rozdziawioną miną przyglądała się najprawdopodobniej pierwszemu nagiemu mężczyźnie jakiego dane jej było poznać w pionie i poziomie. Stała tak nieruchomo wystarczająco długo, że zdążyłem nasypać kawy do kubków i zalać wodą. Przypominała zdjęcie wstawione w okienną ramę. Uśmiechnąłem się i skinąłem. Odwzajemniła gest zupełnie zbita stropu, po czym speszona schowała się za bezpieczną nieprzejrzystość ściany.

W salonie panował niezły kipisz. Szklanka z drinkiem roztrzaskana na podłodze, piwo z pianą wyrzyganą na dywan, nawet kaktus wygięty ciężarem spodni oprotestował Meksyk, którego stał się udziałem. Z satysfakcją zanotowałem, że nie przeszkadzał mi ten bajzel. W przeciwieństwie do dawnego Jerrego nie miałem nerwicy natręctw.

Wszedłem do łazienki i dołączyłem do brunetki, której młode, pokryte kroplami ciało stymulowało lepiej niż paczka błękitnych tabletek. Zbadaliśmy ponownie różnice naszych temperamentów, spłukaliśmy z siebie resztki grzechu i wycieńczeni przenieśliśmy się do salonu. Dopiero teraz, obdarty z pożądania mogłem przegrupować siły i wymienić z nią kilka zdań, bez obawy, że jedyne o co będzie mi chodzić to jej talent ekwilibrystyczny.

Laurie zapaliła papierosa. Ja paliłem mosty.

- Powiedz – rzuciła – czy ty naprawdę wierzysz w to, co napisałeś?

Wzruszyłem ramionami, by okazać obojętność. Laurie jakby nie zauważyła. Wpatrywała się we mnie jak w obrazek.

- Więc? – nie dawała za wygraną.

- Co? – westchnąłem.

- Wierzysz?

- Dlaczego nie? – odparłem. – W coś trzeba wierzyć.

Nie powiedziała nic więcej. Wpatrywała się w plamę po piwie na krawędzi dywanu.

- Dlaczego pytasz? – spytałem od niechcenia.

- Chodzi mi o wojnę z narkotykami.

- Co z nią?

- W sumie nic, ale po przeczytaniu tego – wskazała na cegłę maszynopisu na ławie – mogłabym przysiąc, że jesteś za legalizacją narkotyków.

- Za dekryminalizacją. A to różnica. Dlaczego pytasz?

- Mam swoje powody – wyprostowała się, zaciągnęła papierosem i wypuściła obłok dymu wysoko w powietrze. Tembr jej głosu sugerował rozczarowanie.

- No co ty Laurie – uśmiechnąłem się. – To, że chętnie wrzuciłbym coś na ruszt nie znaczy jeszcze, że popieram narkotyki. Uwierz mi, wolałbym, żeby ich nie było.

- W ogóle? – zapytała próbując przebić się przez warstwy sarkazmu.

- Tak, oczywiście. – zatoczyłem dłonią wokół. – Alkohol, kawa, antydepresanty, telewizja, Internet, sex - bez nich żyłoby się o wiele lepiej.

- Jerry, przestań drwić. Ja mówię serio.

- Ja też – odparłem. – Ale z drugiej strony, pomyśl Laurie, przecież na używkach wyrosło wielu genialnych muzyków. Całe pokolenie kreatywnych drani.

- Narkotyki to zło – ucięła. W jej oczach przelewało się rozczarowanie. Beztroski, zadziorny błysk w oku znikł. Nie byłem już jej bożkiem. Byłem dealerem w jej prezbiteriańskiej parafii.

- Nie zaprzeczam – powiedziałem. – Są złe. Są spermą szatana, którą spijamy chciwie usychając w naszej chorej rzeczywistości. Narkotyki są kwintesencją zła, ale znajdź mi coś, co w nierozsądnych ilościach nie jest godne potępienia.

- Moja siostra nie żyje przez to gówno – syknęła.

Odczekałem chwilę walcząc z resztkami empatii pozostawionymi przez Jerrego.

- Przykro mi – powiedziałem powoli, nie będąc do końca przekonany czy takiej reakcji oczekuje.

- Zastrzelił ją jakiś ćpun w czasie napadu na stację benzynową. Sprzedawca mówił, że gnój był tak roztrzęsiony, że nie widział do kogo celuje.

- Potrzebował gotówki?

- Pewnie tak.

- Dlaczego mi o tym mówisz? – zapytałem kładąc dłoń na jej dłoniach. Trzęsły się. Uznałem, że idzie mi całkiem nieźle.

- Nie wiem – wzruszyła ramionami. – Pomyślałam że chciałbyś wiedzieć. Zwłaszcza teraz, gdy jesteśmy razem.

- Razem? – pomyślałem, odrywając dłoń jak poparzony.

Był to pierwszy sygnał. Alarm rozbrzmiał w mojej głowie. Przebiegłem wzrokiem po jej dłoniach, ramionach i nogach. Zauważyła to, ale nie odezwała się. Jej ciche przyzwolenie było ostatecznym potwierdzeniem, a widok śladów po nakłuciach, ostrzeżeniem. Zasklepione punkty na żyłach w zgięciu łokci i trochę świeższe przy kostkach wyjaśniały przynajmniej część jej zachowań. Nawet jeśli Laurie nie była heroinistką i odstawiła igły jakiś czas wcześniej, musiałem przyjąć do wiadomości, że jej ślepa fascynacja Jerrym miała odrobinę bardziej skomplikowany charakter niż początkowo sądziłem.

Powoli, nieśmiało położyłem drugą dłoń na jej dłoniach zacisnąłem ją czule z wyrazem głupkowatego zrozumienia w oczach.

- Co ty do cholery robisz?! – pomyślałem. Ale było już za późno. Mój drugi mózg odzyskał wigor a wraz z nim panowanie nad ciałem.

Nazajutrz rano, gdy zbudziłem się przesuwając wzrok po jej nagich udach, talii, ramionach i szyi, starałem się pamiętać tylko to, co najważniejsze, że była hybrydą cielesności, szaleństwa i niepohamowanej pasji, a nie tym, czym mój umysł chciał ją w sobie utrwalić. Wyparłem z pamięci jej każde słowo, licząc na to, że nie wypowie następnego.

- Kochanie – powiedziała przeciągając się. – Pójdziesz do sklepu po coś do zjedzenia?

- Po co? – spytałem zdziwiony.

- Twoja lodówka przypomina cmentarz po nalocie bombowym.

- Nie pytam dlaczego, tylko po co konkretnie mam pójść?

- Na śniadanie uwielbiam świeże pieczywo, najlepiej takie małe rogaliczki, wiesz, z nadzieniem w środku. Albo zwykłe, z masłem, kremem czekoladowym i dużą kawą z mlekiem.

- Rogaliki, ja pierdolę – pomyślałem. – Zaczęło się.

W drodze do sklepu postanowiłem podliczyć plusy i minusy naszego związku. Po krótkiej debacie z samym sobą, niezbyt zajadłej i niezbyt dramatycznej, doszedłem do wniosku, że je u mnie te rogaliki po raz ostatni.

Moja obietnica okazała się łatwiejsza do dotrzymania niż przypuszczałem. W drodze do sklepu zaczepił mnie około trzydziestoletni, chudy blondyn w szerokich, obwisłych dżinsach. Miał na sobie wielką, o rozmiar za dużą bluzę, buty sportowe i nasuniętą na czubek głowy czapę. Zanim odezwał się do mnie, zakołysał się na boki, jakby tekst który przygotował wymagał odpowiedniej intonacji, rytmu i dodatkowego napędu.

- Ty! Stary! – krzyknął wymachując rękoma w moim kierunku.

- Do mnie mówisz? – zapytałem przyglądając się mu z irytacją.

- Tak staruszku do ciebie mówię! – wyrzucił przed siebie dłonie jakby strzelał do mnie pistoletami krzywych paluchów.

Zacisnąłem pięści. Stanąłem w lekkim rozkroku i przyjrzałem się niefrasobliwemu młodzieńcowi.

- Pukasz moją kobietę frajerze – krzyknął wskazując palcem na mnie, na moje okno i znowu na mnie. – Nikt nie puka mojej kobiety i wychodzi z tego cało.

Uśmiechnąłem się lekko. Wysunąłem z kieszeni zaciśniętą pięść.

- Coś cię bawi dziadku? Chcesz coś powiedzieć zanim sklepię ci maskę?

- Żałuję… – powiedziałem i odczekałem chwilę.

- Jasne że żałujesz, ale na to już jest za późno.

Chciałem, żeby nabrał pewności siebie. Nabrał.

- Żałuję, że nie będę mógł tego powtórzyć – dokończyłem.

Chłopak skrzywił się i zmrużył oczy. Zacisnął zęby i ruszył w moją stronę. Byłem gotowy.

Młody wziął zamach i wyprowadził cios. Był zbyt powolny. Chybił policzek i trafił prawe ramię. Naparłem na niego i pchnąłem na samochód. Zatrzymał się na bocznych drzwiach, odbił i ruszył w moją stronę. Wymierzył śmieszny krok, kopnięcie w przód. Uskoczyłem. Szarpnąłem nim. Cisnąłem jeszcze raz o boczną szybę. Wyrwał się. Uderzył mnie lewym prostym. Tępy ból rozlał się pod okiem. Zanim dosięgnął mnie prawym hakiem ryknąłem i pizgłem go z całej siły w grdykę. Dołożyłem podbródkowym. Chłopak skulił się i odwinął, złapał za gardło, zatoczył w tył i posiniał. Spojrzał przed siebie przez załzawione oczy krztusząc się i próbując złapać powietrze. Z jego ust płynęła krew. Musiał przygryźć sobie język. Podszedłem do niego dotykając boleśnie obity policzek. Na dłoniach miałem jego krew. Pchnąłem go lekko na samochód i wbiłem pięść w brzuch, dla zasady. Chłopak skulił się, upadł na kolana i zwymiotował na kamienny chodnik. Udało mi się odskoczyć w ostatnim momencie.

Przejeżdżający drugą stroną radiowóz włączył sygnał, zawrócił i zatrzymał się tuż przy nas. Dysząc, z pięściami ociekającymi krwią, patrzyłem na zanurzonego w rzygach młodzieńca. Nie wyglądał aż tak źle. Zdążył przewrócić się i leżał na boku przy krawędzi żółtawego pawia. Tylko jego rozcięta warga wyglądała na uszkodzoną. Krew na wargach i brodzie zaczęła krzepnąć. Leżał, szlochał i próbował złapać oddech. Wypluł coś przeźroczystego tuż obok moich butów a gdy policjant podszedł do nas, chłopak splunął jeszcze raz, prosto pod nogi mundurowego. Stałem przez chwilę nieruchomo, po czym wzruszyłem ramionami. Funkcjonariusz skuł mnie, wepchnął do radiowozu i wezwał karetkę. Próbowałem wytłumaczyć, co właściwie zaszło, ale gdy podniosłem głos funkcjonariusz wyjął pałkę i przycisnął ją do mojej szyi. Nie znałem języka pałki, ale ten gest zrozumiałem.

Kiedy ambulans podjechał, chłopak stał już na nogach, ale wciąż oddychał z trudem. Służby ratunkowe zbadały go, a potem zamieniły kilka słów z funkcjonariuszem i jego kolegami, którzy zatrzymali się, żeby sprawdzić, co się stało. Jeden z nich spojrzał na mnie z pogardą. Mógłbym przysiąc, że chciał mi przyłożyć.

Po chwili ambulans odjechał pustym kursem, a Policjant zapytał rogacza, czy chce wnieść zarzuty. Młody nie odpowiedział. Spojrzał na mnie z nienawiścią i pokiwał przecząco głową. Przez kolejne pięć minut spisywał jego zeznania i dane z prawa jazdy, po czym poklepał go po plecach i puścił wolno pomimo moich sprzeciwów.

Cela zbiorcza, do której mnie wsadzono była pełna starych prostytutek, ćpunów i brodatych Meksykan o twarzach przeoranych jak tor żużlowy. Masywny, dwumetrowy Latynos o tłustej, łysej głowie spoglądał na mnie z ławki naprzeciw spluwając co jakiś czas na podłogę. Po mojej prawej siedział stary wysuszony brodacz o zapachu moczu i starych śledzi. Najpewniej zgarnęli go gdy koczował zbyt blisko szkoły lub placu zabaw.

- Życie jest pełne niespodzianek – usłyszałem głos po mojej lewej.

Odwróciłem się i spojrzałem obojętnie w stronę brodatego szatyna opartego o ścianę. Miał na sobie pogniecioną czarną bawełnianą koszulę, rozpiętą do połowy na skutek braku guzików. Kiedy przyjrzałem mu się dokładniej, dojrzałem szpakowate włosy, gładką, pozbawioną zmarszczek skórę na czole i zmęczone, przekrwione oczy.

- To prawda – uśmiechnąłem się pomimo opuchlizny. Mężczyzna nie odwzajemnił uśmiechu. Pokiwał łaskawie głową sczytując emocje z mojej twarzy. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że zna mnie doskonale i świetnie się bawi prowadząc ten powściągliwy dialog.

- Co przeskrobałeś? – zapytał po chwili.

- To co zwykle – powiedziałem. – Niewerbalną wymianę zdań. A ty?

- Ja? Cóż, zwykłe nieporozumienie – wzruszył ramionami.

- A to? – spytał wskazując na moje poplamione krwią dłonie.

- To nic takiego.

- Powinieneś bardziej uważać na dłonie – powiedział.

- A to dlaczego?

- Sprawne będą więcej warte niż w gipsie.

- Masz coś konkretnego na myśli? – zapytałem.

Mężczyzna westchnął, przechylił się do przodu i spuścił głowę.

- Wiesz Jerry – powiedział – myślałem, że się uda.

- Co?

- Myślałem, że napiszesz o tym, że zrobisz to, o co cię prosiłem – podniósł wzrok. – Powiem ci, że nawet wmawiałem sobie, że na pewno opublikujesz to zanim Bush wygra.

- Carl? – rzuciłem artykułując myśli.

- A teraz… – facet ciągnął dalej. – To już wszystko jedno. Powiedz, skończyłeś chociaż?

- Nie, jeszcze nie – odparłem.

- No cóż… – wstał, podszedł do mnie, odsunął gestem dłoni dziadka o śledziowym zapachu. Brodacz odsunął się, a Carl usiadł obok mnie.

- Widocznie tak miało być – powiedział.

- A jak twój… stan? – zapytałem niepewnie.

- Jest inspirujący – powiedział, wodząc dłonią po wypełnionej celi. – Daje zupełnie nowy punkt widzenia.

- Aż tak źle? – zapytałem.

- Nie, wcale nie.

- To w czym problem?

- Jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi…

- O pieniądze – dokończyłem.

Carl wzruszył ramionami.

- Nie masz ubezpieczenia – westchnąłem.

- A kto w naszym kraju ma ubezpieczenie?

- Ci, którzy je sprzedają i ci, których na nie stać.

- Czy wyglądam jak ktoś, kogo na nie stać? – zapytał.

- Jakie są rokowania?

- Serio? Tutaj chcesz mnie o to pytać? Dlaczego nie zapytałeś o to, kiedy widzieliśmy się ostatnim razem? Jakoś wtedy cię to nie obchodziło.

Wzruszyłem ramionami.

- Jeśli nie chcesz mówić, nie mów. Po prostu nie chciałem wyjść na dupka.

Carl spojrzał na mnie, jakby dopiero teraz mnie zobaczył. Przyglądał mi się przez chwilę a potem powiedział:

- Jest coś, co mi się w tobie nie podoba Dawson. Coś naprawdę dziwnego…

- Aha. Już rozumiem. Jak nie pytam, wychodzę na dupka, a kiedy chcę okazać krztynę ludzkich uczuć, mówisz mi, że coś jest ze mną nie tak? Przestań pieprzyć Carl.

- Spokojnie. Nie denerwuj się. Nie zapominaj, że to ja jestem śmiertelnie chory, nie ty. Odrobinę szacunku, dobrze?

- To jak z tobą jest? – zapytałem.

Carl wziął głęboki oddech jakby podejmował życiową decyzję, a potem odetchnął.

- Jestem po pierwszej serii chemii i naświetlaniu. W zeszłym tygodniu minął termin drugiej wizyty.

- A pieniędzy… – przysunąłem się do niego – Pieniędzy z kampanii starczyło tylko na pierwszą?

- Prawdziwy porucznik Colombo – uśmiechnął się, poklepał mnie po kolanie i pokręcił głową.

- Co zamierzasz? – zapytałem.

- Nie wiem. Może napadnę na bank? – zaśmiał się.

Śmiech, który mi zaserwował był z rodzaju tych, które w roztargnieniu, po kilku sekundach, zmieniają się w pusty, suchy rechot.

- I nie ma nikogo, kto mógłby ci pomóc? – zapytałem.

Carl znów pokręcił głową. Tym razem minimalnie, jakby sygnalizował mi coś w tajemnicy.

- A co z… – zatrzymałem się próbując przypomnieć sobie jej imię. – Co z Margaret? Czy ona wie?

Carl ożywił się na moment, ale nie zdążył odpowiedzieć. Do drzwi celi podszedł policjant, rozsunął kraty i zawołał.

- Dawson! Idziemy!

- Zaraz – rzuciłem.

- Teraz – burknął mundur.

- Zaczekaj tutaj, nigdzie się nie ruszaj – rzuciłem. – To nie potrwa długo.

Fargo nie spodobał się żart. Spojrzał jakbym mówił o jego chorobie a nie o sobie.

- To jedno się nie zmieniło – powiedział. – Jesteś zabójczo zabawny.

Stary, znudzony, wąsaty mundurowy chwycił mnie za przeguby dłoni, odbił kolejno kciuk i wszystkie palce na wyznaczonych miejscach w formularzu i wykonał pamiątkowe zdjęcie do kartoteki. Następnie poinformował mnie, że, co prawda, nikt nie wniósł zarzutów, ale ze względu na jednostronność obrażeń będą mogli mnie wypuścić jedynie za poręczeniem. Przed powrotem do celi, wykonałem jedyny tego dnia telefon. Liczyłem na to, że Pat lub Liz zlitują się nade mną i wpłacą kaucję. Niestety, odpowiedziała mi automatyczna sekretarka. O pomocy córki lub byłej żony mogłem zapomnieć.

Wróciłem do celi. Carl przywitał mnie rozbawionym spojrzeniem.

- I jak? Wyjdziesz dzisiaj? – zapytał.

- Dwieście dolców. Tyle będzie mnie kosztował bilet do domu. A ty?

- Margaret powinna tu być lada moment. Poproszę ją, żeby wpłaciła kaucję też za ciebie.

- To nie kaucja. To poręczenie. Ale dzięki, to miło z twojej strony.

- Z jej strony.

- No tak. Więc ty i Meg… Czy ona wie?

- Jasne, że wie. Myślisz, że pomogłaby kryminaliście, który nie ma raka? Mówię ci. Piękna sprawa. Jakbyś miał dożywotnio darmową kartę „wychodzisz wolny z więzienia”.

Z całej twarzy jedynie jego usta uśmiechały się. Jego oczy były zapadnięte i nieruchome. Jego brwi lekko podniesione w zdziwieniu. W półmroku celi wyglądał na wpół martwy jak szaleniec.

- No dobrze, ale powiedz mi co z twoją książką? Czy naprawdę wylali mnie z pracy na marne? – zapytał.

- No tak  – pomyślałem. – Kolejny dłużnik, którego trzeba spłacić.

- Nie wiem dokładnie, dlaczego cię zwolnili – odparłem. – A jeśli chodzi o tekst, to będziesz musiał sam się przekonać.

- O czym?

- Czy jest cokolwiek wart. Czy wyrzucili cię na marne.

- Skończyłeś?

- Poniekąd – odparłem i zastanowiłem się chwilę. – Wiesz co? Zapraszam was z Meg do mnie na kawę. Pokażę ci tekst i powiesz, co myślisz.

- Dajesz umierającemu na raka swoją pierwszą książkę?

- Skoro tak to ujmujesz – odparłem.

- Przed korektą? Nie szanujesz mojego czasu przyjacielu.

- Masz rację. Ale mniejsza o tekst. Miałkie fragmenty możesz ominąć. Możesz przeskoczyć do kluczowych fragmentów i przejrzeć rozdziały pod kątem faktów.

- Mógłbym, ale to już zależy od Meg.

- Tylko nie mów, że zagnieździłeś się pod jej pantoflem.

- Zapytaj o to Margaret, nie mnie. Kochanie jak to jest z nami? – Carl zwrócił się do kobiety stojącej tuż za kratą. Podniosłem wzrok i dopiero wtedy ją zobaczyłem. Dokładnie taką jaką gardził mój imiennik: szczupła szatynka o bladej twarzy i zbyt formalnie ułożonych włosach. Księgowa Dartha Vadera.

- Cześć Meg – powiedziałem. – Miło cię widzieć.

Margaret skamieniała. Spojrzała na Carla, potem na mnie, potem znów na niego. Wyglądała jakby nie wiedziała, którego z nas poślubić, a którego zamordować. W końcu znalazła w sobie to, czego szukała i zacisnęła pięści.

- Jerry?! Co ty tu robisz?? – krzyknęła.

- Czy nie powinnaś czasami zadać tego pytania Carlowi? – odparłem.

- Mi? Niby dlaczego? – Carl uniósł brwi. – Przecież my się tylko bzykamy.

Spojrzałem na Margaret ciekawy jej reakcji. Zignorowała go. Jej wzrok tylko na moment przebiegł po jego twarzy. Z jej spojrzenia wyczytałem dyskretną obietnicę zemsty.

- Na co się gapisz? – syknęła do mnie.

- Na nic – odparłem. – Po prostu cię nie poznałem.

- Ja ciebie też nie poznaję. Co ty tutaj robisz?

- No właśnie, Jerry powiedz nam, co ty tutaj robisz? – powtórzył z parodią zdziwienia.

- A ty się lepiej nie odzywaj – warknęła. – Pogadamy w domu jak wrócisz.

- W domu? – rzuciłem rozbawiony. – Mówi jak prawdziwa żona.

Meg podeszła bliżej i zacisnęła dłonie na kratach.

- Ty też się lepiej nie odzywaj Dawson. To, że się z tobą nie przespałam nie daje ci prawa do takich odzywek.

- Skarbie, spokojnie – próbował ją uspokoić, ale było już za późno. Meg przełączyła się na tryb bojowy, coś, czego Jerry nie wspomniał w swoich relacjach.

- Powiedziałam, nie odzywaj się! – warknęła, celując w niego palcem wskazującym.

Fargo pozbierał z podłogi resztki dumy, wstał i podszedł do krat. Strażnik momentalnie zareagował podchodząc do Meg. Carl podniósł dłonie w geście kapitulacji i cofnął się o krok.

- Powiedz proszę, że zebrałaś pieniądze na kaucję – powiedział.

Nie wytrzymałem.

- No właśnie – zaśmiałem się – powiedz kochanie, że masz pieniążki.

- Przestań, na miłość boską – Carl syknął, dławiąc uśmiech i puścił porozumiewawczo oko.

Meg przysunęła się do krat. Jej złość zaczęła topnieć.

- Wiesz doskonale, że za kilka dni masz rozprawę – powiedziała. – A ty znów wdajesz się w bójkę. I to w takim stanie?

- Skarbie, pozwól że przerwę ci na moment… – zaczął.

- Nie, nie pozwolę – ucięła. – Rozmawialiśmy o tym. Albo wybierasz mnie, albo resztę. Albo życie albo… – jej oczy zaszły łzami. Minęły dwie długie sekundy ciszy. Pękła. Odwróciła się na moment, żeby wytrzeć łzy, a gdy odwróciła się ponownie, Carl stał przed nią z uniesionymi w górę dwoma palcami jak do przysięgi. Nabrałem pewności - Carl nie był przyzwoitym facetem. Był tak samo wredny jak ja i tak samo dobrze się bawił.

- Czy wpłaciłaś może kaucję kochanie?

- Oczywiście, że wpłaciłam głuptasie – odparła, wycierając nos chusteczką.

- Czy mogłabyś w takim razie wpłacić kaucję również za Jerrego?

Meg przestała pociągać nosem. Dźwięk mojego imienia oczyścił jej zatoki.

- Żebyś znów wpakował się w jakieś kłopoty? – fuknęła. – Co to to nie!

W korytarzu pojawił się strażnik. Podszedł do krat, wyjął pęk kluczy, otworzył drzwi i wywołał zatrzymanego.

- Fargo! – rzucił. – Rusz tyłek. Wychodzisz.

- Spróbuję wyciągnąć cię stąd – szepnął odrobinę zbyt głośno.

Meg odwróciła się, zmierzyła mnie nienawistnym spojrzeniem i ruszyła w stronę wyjścia.

Kiedy patrzyłem na to kroczące ku wyjściu, umierające ciało, przez jedną, krótką chwilę pozazdrościłem Carlowi. Miał z Margaret tyle radości.

Po niecałej godzinie Fargo pojawił się w towarzystwie strażnika.

- Meg kazała cię pozdrowić – powiedział.

- Serio? – zapytałem.

- Nie. Tak naprawdę przeklinała twoją matkę i całą rodzinę do drugiego pokolenia.

- Nie podejrzewałem jej o fantazję.

- Tak. To cała Meg. Pełna niespodzianek – odparł. – Zaraz potem wyrzuciła mnie na bruk.

- Przykro mi stary – przyznałem całkiem szczerze.

- A mi nie – odparł. – To jak? Pokażesz mi ten tekst?

- Jasne, możesz nawet wykleić nim swój pokój jeśli chcesz.

- Mój pokój? Chyba nie chcesz mi oddać sypialni?

- Pięknie – pomyślałem. – Z deszczu pod rynnę.

- Możesz spać w salonie – powiedziałem.

- Świetnie – wyszczerzył rząd nie tak białych już zębów. – I nie martw się Jerry.

- Czym?

- Nie zabawię u ciebie długo – odparł wykrzywiając usta w ponury uśmiech szaleńca.

Jadąc do mieszkania spoglądałem na Fargo i zastanawiałem się kogo jeszcze karma przywieje mi pod nogi. Liczyłem na Jasmine, ale znając swoje szczęście, mogłem liczyć co najwyżej na kopniaka w postaci jakiegoś numeru w wykonaniu Laurie. Wprost nie mogłem doczekać się powrotu do mieszkania. Ciekawiło mnie, czy uciekła z tekstem, czy może czeka na mnie na tapczanie jak wierna kotka. Okazało się, że mam rękę do kobiet. Laurie nie tylko zdecydowała się zostać, ale i zdążyła stęsknić się nieprzyzwoicie. Gdy stanąłem w progu wskoczyła na mnie jak koala na ostatniego eukaliptusa.

- Poznajcie się – powiedziałem, odstawiając ją na podłogę po pijawkowatym pocałunku. – To jest Carl. A to jest Laurie – wykonałem niedbały gest dłonią i ruszyłem w stronę kuchni.

- Carl zostanie u nas przez kilka dni! – krzyknąłem znikając za rogiem. – Carl rozgość się!

- Miło mi – głos Carla dobiegł z salonu.

- Wiem – odparła obojętnie.

Zalałem czajnik i nasypałem kawy do kubków. Zastanawiałem się kto z dwójki podda się i opuści lokal pierwszy. Wychyliłem się, żeby zapytać, czy nie chcą kawy. Nic tak nie przełamuje lodów jak oddawanie się wspólnemu nałogowi. Carl stał przy oknie i przyglądał się ludziom na ulicy. Dziewczyna leżała rozłożona na kanapie z kubkiem wypełnionym kofeiną w jednej dłoni i plikiem kartek w drugiej. Była mniej więcej w połowie lektury, ale nie czytała. Nałożyła maskę obrażonej nastolatki.

- Chodź no tu Carl, pomożesz mi – powiedziałem.

Wszedł do kuchni i stanął za mną.

- Nie masz ekspresu? – zapytał.

- Po co? Żeby jakiś matoł zarabiał na mojej próżności? Napełnij to lodem – podałem mu metalowe wiaderko.

- Ten kto wymyślił ciśnieniowy ekspres nie był matołem.

- Noblistą też nie był. Więc dlaczego mam płacić za to jak za zboże? – burknąłem. – Wolę za różnicę kupić zdrowszą whisky. Bio whisky. Albo bio gin.

- Zrzędzisz jak stara baba. Co się dzieje? Kiepski tydzień?

- Kiepski rok – odparłem. – Lepiej powiedz, jak ci się podoba moja pociecha?

- Nie jest zbyt rozmowna, prawda?

- Nie wiem. Nie rozmawiamy za dużo.

- Skąd ją wygrzebałeś? Z sierocińca?

- Pracuje u mnie, to znaczy w redakcji.

Carl pokiwał głową. Zmrużył oczy, przetwarzając jakąś myśl, uchwycił ją i przyswoił, a gdy ocknął się, odwrócił się i poszedł do pokoju.

- Jerry? Lepiej chodź tutaj – krzyknął.

- O co chodzi – wszedłem do salonu ze szklankami w dłoniach. Chciałem okazać choć niewielkie zdziwienie, ot tak, w geście solidarności, ale widok pustego salonu nie zaskoczył mnie. Laurie wyślizgnęła się z mieszkania. Prawdopodobnie zrobiła to w momencie gdy Carl wszedł do kuchni. Zastanawiałem się jakiego psychopatycznego czynu dopuści się tym razem. Czy powinienem czuć się za nią odpowiedzialny? Czy seks nakłada na wykorzystanego tego rodzaju zobowiązania?

Carl podszedł do stołu przejechał palcem po plamie rozlanej kawy i polizał. Miał ochotę na Laurie i nie miałem mu tego za złe.

- Powiedz mi proszę, że to nie było to, co mi się wydaje?

- To nie to, co ci się wydaje – odparłem, położyłem jego szklankę na ławie i usiadłem w fotelu. Odchyliłem głowę do tyłu, zadowolony z odzyskanej wolności, po czym sięgnąłem po kostki lodu zanurzone w bursztynowym płynie.

- Powiedz mi, że ta dziewczyna nie zwinęła właśnie twojego tekstu?!

- Nie wydaje mi się, żeby było w nim coś wartościowego, a nawet jeśli był coś wart i ona w to wierzy, to co z tego?

Carl spojrzał na mnie z niedowierzaniem. Po chwili jakby dostrzegł we mnie coś nowego, a jego głos przybrał na wadze.

- Boże, ty naprawdę masz to gdzieś?

- Dlaczego niby miałbym nie mieć?

- Przecież ten tekst kosztował cię, przepraszam, kosztował nas obu… Na miłość boską Jerry!

- Spokojnie – powiedziałem. – Mam kilka kopii.

- Czy ktoś oprócz ciebie widział ten tekst? – zapytał.

- Nie wiem. Chyba nie.

- A ta dziewczyna? Jak dobrze ją znasz?

- To wariatka – rzuciłem. – A takiej nigdy nie poznasz do końca.

- Ech Dawson. Wariatka i kleptomanka. Jak zawsze, gustujesz w pierwszej lidze. No dobrze. Pokaż ten twój tekst. Mówiłeś, że masz kopie?

- Ja ci Meg nie wypominam, Fargo – rzuciłem, wyjmując z kieszeni brelok do kluczy. Odczepiłem pendrive i położyłem na ławie.

- Miłej lektury – powiedziałem. – Komputer nie jest zabezpieczony – wskazałem na biurko i stojący na nim złom.

Fargo tylko uśmiechnął się i skinął potwierdzająco. Ruszyłem w stronę łazienki zostawiając go sam na sam z jedyną kopią tekstu Jerrego.

Nie wiem dlaczego okłamałem Laurie. Wtedy wydawało mi się, że liczyłem na to, że nie ukradnie maszynopisu. Dziś sam już nie jestem pewien. Po tym co zrobiła, niczego nie mogę być pewien. Wiem jednak dlaczego powierzyłem tekst Fargo. Jeśli ktokolwiek mógł zwolnić mnie z kontynuowania krucjaty Jerrego, to on był tą osobą.

Wchodząc pod prysznic próbowałem oszacować jak dużo niewiadomych wprowadza do równania obecność Carla. Większa część mnie, ta otaczająca krocze, chciała zamknąć tekst w kapsule czasu, wsadzić do bagażnika starego Forda i zgnieść go na najbliższym złomowisku.

Fargo nie przeszkadzał mi aż tak bardzo. Jego poglądy, ambicje i fobie były na swój sposób urocze, i nie sądziłem, że będzie w stanie zmanipulować mnie tak, jak to udało mu się z Jerrym.

Pomyślałem, że może i on zwinie się stąd jak Laurie, znikając z jedyną kopią tekstu. Mógłbym wtedy z czystym sumieniem odsunąć od siebie kwestie bezpieczeństwa, niebezpieczeństwa, pozostawionych po Jerrym dylematów, których dorobił się podczas tworzenia swego wiekopomnego dzieła.

Ku mojemu rozczarowaniu, gdy wyszedłem z łazienki, Carl wciąż siedział przed komputerem. Tkwił przed nim również przez kolejne dwie godziny gdy ja przeskakiwałem po kanałach upojony złotym trunkiem. Czytał, nawet gdy zasnąłem rozłożony na kanapie. Gdy obudziłem się była druga w nocy. Carl chodził po pokoju w tę i z powrotem jakby w salonie wytyczono tylko jedną trasę a on zapomniał mapy.

- Jestem zaskoczony – powiedział.

- Czym? – spytałem ziewając.

- Nie tego się spodziewałem. Nie tego oczekiwałem.

- Trzeba było samemu to napisać – usiadłem, przetarłem dłońmi oczy i sięgnąłem po butelkę.

- Nie w tym rzecz. Nie w tym problem! – był rozdrażniony.

- No to oświeć mnie. Czego się spodziewałeś po tak wziętym autorze jak ja?

- Spodziewałem się, że dotrzesz głębiej. A ty zrobiłeś z tego powiastkę familijną.

- Ach tak? A to nie o to chodziło?

- Nie o to? – powtórzył zdziwiony. – W takim razie o co według ciebie chodziło?

- Po pierwsze… – powiedziałem, chcąc zacząć wyliczankę, ale nie dokończyłem.

Whisky zaczęła już działać i motywacja do wyczerpującego dyskursu stała się dziwnie nieuchwytna.

- Po pierwsze? – zapytał Carl. On również nie kontynuował. Musiał widzieć, że zgubiłem wątek i walczę, próbując go znaleźć.

- Po pierwsze… - powtórzyłem i znów zrobiłem przerwę. Musiałem zebrać myśli, rozpędzone w pustych przestrzeniach umysłu. Alkohol działał na nie jak wściekły pies na stado ślepych owiec.

- W zasadzie to nie ja napisałem ten tekst – rzuciłem. – A po drugie… – dodałem próbując uchwycić jego reakcję. – Po drugie ten tekst nie jest wcale taki zły.

Carl uniósł brwi.

- Nie taki zły? Bzdura! W życiu nie czytałem bardziej amatorskiego maszynopisu.

Zabolało. Zabolało, choć nie powinno. Uwagi pod adresem Jerrego znalazły skrót z rekwizytorni na scenę mojego ego. Wstałem i ruszyłem do kuchni po koc i poduszkę. Zastanawiałem się czy, czy udusić go nią czy tylko rzucić mu w twarz.

- Pogadamy jutro, dobra? – rzuciłem wchodząc do salonu.

- Jest coś, o czym mi nie mówisz – powiedział.

- Tak Carl, jest chyba coś takiego – podałem mu koc.

- Czy zechcesz mi łaskawie powiedzieć o co chodzi?

- Kilka dni temu ktoś próbował usunąć mnie z tego ziemskiego padołu.

- Kto?

- Nie mam pojęcia – wzruszyłem ramionami.

Fargo odczekał chwilę, jakby obmyślał nową strategię.

- Kto o tym wie? – zapytał.

- Ty, ja i policja.

- Myślisz, że chodziło o ten tekst?

- Gdyby chodziło o tekst, musieliby tylko znaleźć wszystkie kopie i zniszczyć je, a mnie – podniosłem dłoń do wyliczanki – związać, zakneblować, przetransportować i zatłuc lub utopić, w dowolnej kolejności.

- Co ty pieprzysz?

- Podpowiem ci, że dwóch z tych rzeczy nie udało im się dokończyć. Zgadnij o które chodzi?

- Mówisz serio?

- Jak na pogrzebie papieża. Także wracając do twojego pytania, tak, myślę, że chodziło o książkę.

- A mimo wszystko wyszedłeś z tego cało.

- Można tak powiedzieć.

- Jakim cudem?

- Cudem bym tego nie nazwał. To był zwykły przypadek. Albo złośliwość rzeczy martwych, albo nadgorliwość drogówki, albo odrobina szczęścia.

- I niech zgadnę. Ta historia jest zbyt długa, żeby ją opowiadać.

- Coś w tym rodzaju.

- No dobrze. Czy jest coś jeszcze?

- Miałem też włamanie do domu – przyznałem.

- Które przypadkowo miało miejsce w tym samym czasie?

- Tak, zupełnie przypadkowo.

- Co zginęło?

- Nic.

- Zdemolowali mieszkanie?

Przytaknąłem.

- Czy jest coś jeszcze, o czym zapomniałeś wspomnieć? – zapytał.

- Nie, chyba nie.

- Chyba?

- W zasadzie… – przypomniała mi się Margaret. Postanowiłem rozładować napięcie. – Wcześniej, to znaczy, kiedy zniknąłeś z biura, o mały włos nie przespałem się z Meg.

Carl uśmiechnął się. Poklepał mnie po ramieniu i odetchnął.

- Aha, i jeszcze jedno – dodałem.

- Co?

- Jest jeszcze jeden szczegół.

- No dalej. Nie trzymaj mnie w niepewności. To na pewno nic nieznaczący detal – uśmiechnął się.

- Nie wiem czy się domyśliłeś, ale nie pamiętam niczego sprzed mniej więcej dwóch tygodni.

Fargo usiadł na kanapie, nalał sobie ćwierć szklanki i wychylił do dna.

- Być może byłem mało dokładny – powiedziałem. – Nie pamiętam niczego z mojego życiorysu Jerrego Dawsona ani ludzi, których znał.

Fargo popatrzył na mnie jak na idiotę.

- To znaczy, których znałem – poprawiłem się. – Myślę, że amnezja to odpowiednie określenie.

Wzrok Carla opadł na blat pod ciężarem jakiejś przytłaczającej myśli. Wpatrywał się w szkło dłuższą chwilę pochłonięty jakąś trudną hipotetyczną zagadką, po czym podniósł wzrok i powiedział:

- Ale zamierzasz dalej pisać?

- Kto wie? Wszystko możliwe.

Minęło kilka sekund zanim Fargo przetrawił wiadomość i w końcu uśmiechnął się.

- Tak – powiedziałem. – Myślę, że tak.

- To dobrze Jerry – odparł.

- Nie wyglądasz na zdziwionego?

- Domyśliłem się, że masz coś z pamięcią.

- A to ciekawe. Powiedz, co mnie zdradziło?

- Nie poznałeś mnie – powiedział. - Na początku myślałem, że mi się tylko wydaje. W końcu nie jestem już tym samym pół bogiem co kiedyś. Ale kiedy Meg weszła do aresztu, ledwo na nią spojrzałeś. A to już było dziwne, zwłaszcza, że jakiś czas temu przyłapałem was w niedwuznacznej sytuacji.

- Czyli jednak? – westchnąłem, kręcąc głową. – Jerry, ty psie…

- Nie przejmuj się. Każdemu może się zdarzyć.

- Nawet tobie – dodałem.

- Tak, nawet mnie. A teraz powiedz. Nie pamiętasz tylko tego, co dotyczy bezpośrednio Ciebie?

- Wiem, to dziwne. Ale sprawdzałem. To się zdarza. Amnezja selektywna. Mam mgliste pojęcie o tym co działo się na świecie przez ostatnie czterdzieści lat, ale nie potrafię powiązać miejsc w mojej pamięci z żadnymi konkretnymi wspomnieniami z mojego życia. Jakby mnie w ogóle nie było.

- Musiałeś mieć dość samego siebie – zażartował.

- Zrobiłem małe śledztwo – powiedziałem. – I wierz mi, nie żałuję, że nie pamiętam.

- W porządku. Powiedz, co zamierzasz zrobić z tym fantem?

- Nic. Zupełnie nic – odparłem.

Carl przyjrzał mi się uważnie, podrapał się po brodzie i powiedział:

- Tak. To chyba najmądrzejsze co możesz teraz zrobić

W jego głosie usłyszałem rozczarowanie. Najwidoczniej zawiódł się na Jerrym 2.0.

- O co chodzi? – zapytałem.

- O nic.

- No mówże – burknąłem.

- Przeczytałem tekst. Jeśli ty też go przeczytałeś, wiesz, że do mnie też próbowali się dobrać. Brakowało niewiele a…

- Wiem – przerwałem mu. – Do czego pijesz?

- Nie ciekawi cię kto to był i dlaczego?

- Ciekawi. Wiem, że znali moje imię, a przyszli po Ciebie. Nic co teraz powiesz, ani nic co teraz zrobię nie zmieni tego. Dlatego wolę nie wiedzieć.

- W takim razie bardzo mi przykro, ale będziesz musiał się dowiedzieć.

- Niby dlaczego?

- Dlatego, że jesteś mi to winien. Jestem częścią tej historii i chcę, żeby była należycie opisana, a nikt nie zrobi tego za ciebie.

- No dobrze – westchnąłem. – Słucham. Kto odwiedził cię tamtego dnia w mieszkaniu? – zapytałem.

- Wierzyciele – odparł. – Ludzie, których pieniądze zainwestowałem we własne leczenie.

Ostatnie słowo zabrzmiało jak wyzwanie. Nie podjąłem go.

- Czy jesteś pewien, że to byli ludzie wysłani przez pionierów?

- Chciałeś powiedzieć: przez niedoszłych pionierów? Nie, nie jestem pewien. Myślisz, że fachowcy tego pokroju się przedstawiają? Z resztą jakie to ma znaczenie? Jestem pewien, że gdyby tamten łysy musiał, bez trudu dopadłby mnie i załatwił - bez względu na to, czy oddałbym im pieniądze, czy nie.

- Czy ja dobrze rozumiem, że chcesz, żebym się dowiedział kim byli?

- Ja mogę nie zdążyć – kolejne wyzwanie.

- Rozumiem – odparłem nie przedłużając tematu. – W porządku. Zrobię to.

- Dzięki – odparł roztargnionym głosem. Jego nieobecne spojrzenie mknęło w nieruchomą przestrzeń za oknem.

Skinąłem i ruszyłem do sypialni.

Gdy obudziłem się następnego ranka, Fargo zdążył opuścić swe legowisko. Zostawił na stole kartkę informującą, że musiał jechać do centrum, żeby coś załatwić. Obiecał, że wróci wieczorem, żebyśmy mogli omówić sytuację.

Drażniła mnie jego nachalna troska o własną pamięć. Zwłaszcza, że z moją wciąż nie było najlepiej. Zastanawiałem się jak zareaguje, kiedy powiem mu, że nie zamierzam w tekście niczego poprawiać.

Dochodziła jedenasta. Nie czułem się najlepiej. Kac wyczołgiwał się ze swojej nory, a ja nie byłem pewien, czy go walczyć z nim, czy może napoić. Jeden drink wystarczyłby, ale szum i otępienie podpowiadały mi, że mogłoby to skończyć się o wiele gorzej. Mój oszukany burbonem organizm domagał się zadośćuczynienia: świeżego pieczywa, mleka i innych spożywczych wspomagaczy. Otworzyłem lodówkę. Wciąż przypominała cmentarz po nalocie. Kilkugodzinna obecność kobiety nie poprawiła sytuacji. Musiałem wyjść na zewnątrz, zaopatrzyć się w prowiant, jakąś butelkę, najlepiej dwie, tak na wypadek wizyty kogoś, kto mógłby zechcieć wspomóc mnie w odkrywaniu przeszłości.

Narzuciłem kurtkę, wsunąłem buty i zacząłem rozglądać się za kluczami. Moja komórka zadzwoniła. Pomyślałem, że nie odbiorę, że zignoruję ją i wyjdę na ulicę zanim spadnie na mnie dobrodziejstwo kolejnego znajomego z przeszłości. Nie wyszedłem. Wyświetlacz podał imię mojej córki. Musiałem odebrać.

- Cześć Jerry – powiedziała.

- Miło cię słyszeć. Dzwoniłem wczoraj, ale chyba byłyście zajęte.

- Tak wiem. Zostawiłeś nam piękny monolog na sekretarce.

- Starałem się nie wypaść źle.

- Udało ci się. Matka była wzruszona. Frank też. Rozumiem, że udało ci się wyjść z aresztu?

Nie podobał mi się jej ton. Całkowite znieczulenie na ludzkie cierpienie.

- Przecież nie dzwonisz na komisariat tylko na komórkę – burknąłem. – Czy jest coś, czego chcesz ode mnie, czy może dzwonisz tylko po to, żeby mnie zirytować?

- Po co od razu takie nerwy, tatko?

- Nerwy? Ja się wcale nie denerwuję. Ja po prostu odkładam słuchawkę. – I odłożyłem.

Po dziesięciu sekundach sygnał rozbrzmiał na nowo. Pat czuła się winna, albo potrzebowała czegoś.

- Zastanawia mnie, że czego może chcieć moja córka – powiedziałem.

- Przykro mi, że wylądowałeś w więzieniu, ale to nie ja cię tam wpakowałam, więc przestań wyładowywać się na mnie. Gdybyś przyjrzał się komórce, zobaczyłbyś, że dzwoniłam do ciebie kilka razy.

- Zaczekaj – odparłem, sprawdziłem i faktycznie - w historii połączeń figurowało pięć nieodebranych połączeń.

- No dobrze – westchnąłem poirytowany. – Mów, o co chodzi?

- Dzwonię, bo martwię się i chciałam wiedzieć, co u Ciebie.

- Co ty nie powiesz? – z trudem stłumiłem parsknięcie.

- Dlaczego się śmiejesz? Chyba mam prawo martwić się o ojca, prawda?

- OK, przyjąłem do wiadomości. Cieszę się, że się martwisz. A teraz, skoro mamy to już za sobą, powiedz, po co dzwonisz?

Pat zamilkła na moment i mógłbym przysiąc, że słyszałem jak przełyka gorzką, młodzieńczą dumę.

- No dobrze, powiem ci – westchnęła. – Tylko nie śmiej się.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.