Ołtarze Pozorów - Paweł Śmieszek - ebook + audiobook

Ołtarze Pozorów ebook i audiobook

Paweł Śmieszek

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Czasem wydarzenia, które na pozór nie łączy nic wspólnego, tworzą sieć tajemnic. Jerry Dawson trafia na trop handlarzy bronią. Jak po nitce do kłębka prowadzi czytelników do rozwiązania zagadki, kto stoi za nielegalnymi interesami. A droga ciągnie się przez Bliski Wschód i afrykańskie bezdroża.

"Ołtarze Pozorów" to trzecia część cyklu "Imperium Głupców". Aby poznać wcześniejsze losy bohaterów, sięgnij po powieści: "Korpokracja" oraz "Barykady Złudzeń. Spodoba się tym, którzy cenią lekturę trzymającą w napięciu od pierwszej do ostatniej strony.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 637

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 20 godz. 39 min

Lektor: Grzegorz Woś
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ołtarze Pozorów

Ołtarze Pozorów

Saga

Ołtarze Pozorów

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 2020, 2022 Paweł Śmieszek i SAGA Egmont

Wszystkie prawa zastrzeżone

ISBN: 9788728439876 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Część Pierwsza – Terra Incognita

1 Anioł Stróż

Mój anioł stróż ukazał mi się po raz pierwszy we wrześniu dwutysięcznego roku. Miał zdrowy pociąg do alkoholu i szafę nabitą karabinami. Uraczył mnie opowieścią o wietnamskiej przygodzie i o tym jak zmieniła go z mechanika w przemytnika. Oprowadził mnie po slumsach Filadelfii, jakby wszystkie kruszejące, obdarte z tynku kamienice należały do niego, a zakapturzeni ciemnoskórzy chłopcy na chodnikach byli jego nieślubnymi dziećmi.

Prezentował mi patologię czarnych dzielnic jak kustosz oprowadzający po ulubionym skrzydle muzeum. Najpierw dał mi do zrozumienia, że żeruje na obłędnym kręgu ubóstwa i przemocy, po czym, niby bezinteresownie, w geście sąsiedzkiej pomocy, podzielił się informacjami, dzięki którym zamknąłem kolejny rozdział książki.

Gdy wyprowadził się, pozostawił po sobie więcej pytań niż odpowiedzi. Byłem zły, że zniknął bez wyjaśnienia, a jednocześnie miałem nadzieję, że nasze drogi już nigdy się nie skrzyżują. Podejrzewałem, że jeśli to nastąpi, nie będzie to dziełem przypadku.

Dziś jestem pewien, że większość z tego, co zaserwował mi mój poczciwy, opiekuńczy sąsiad było stekiem bzdur i manipulacji. Ów dobry samarytanin był nie tyle pilotem i przemytnikiem, co żołnierzem i najemnikiem, oferującym swoje usługi każdemu, kto na rachunku bankowym ma wystarczającą ilość zer po przecinku.

Moment, który Rory wybrał by powrócić niczym widmo nie był przypadkowy. To była środa, dwudziestego ósmego lutego dwutysięcznego pierwszego roku, dzień po spektakularnej klęsce jaką ponieśliśmy pomimo udanego przejęcia kontroli nad studiem stacji Fox News. Główne ogólnokrajowe gazety i stacje telewizyjne dawały wyraz oburzenia, szczując się nawzajem przeciwko nieznanej dotąd organizacji terrorystycznej, a my siedzieliśmy przed telewizorem wciąż zdezorientowani, zastanawiając się, co poszło nie tak.

Z wypowiedzi komentatorów w kolejnych wydaniach wiadomości można było wywnioskować, że głównym przewinieniem grupy było nie morderstwo Bogu ducha winnego pracownika ochrony, lecz bezprecedensowy i haniebny cios wymierzony w instytucję mediów. Fakt transmisji naszego filmu został zupełnie zignorowany, a przekaz całego przemysłu rozrywkowo-informacyjnego był spójny i zgodny: Amerykanie mieli zapamiętać tylko jedno - zamach na czwartą władzę ucieleśnioną przez Fox News i świętą wolność słowa, choć to właśnie w imię tej wolności przejęliśmy kontrolę nad studiem.

To nie był dobry okres dla grupy Nicka. Pozwolili facetowi z zewnątrz zaburzyć delikatną równowagę charakterów, która utrzymywała ich na powierzchni własnych wyobrażeń. Nie mogli już oddzielić dyskusji na temat tego kim są od złudzeń tego co mogą, potrafią i są wstanie z siebie wykrzesać. Dzięki mnie przekroczyli granicę, zza której nie było odwrotu. Moja irracjonalna potrzeba zrehabilitowania się za wszystkie lata bezczynności, kilkukrotnie zwiększyła ich szanse na spędzenie reszty życia w lokalnej placówce o złagodzonym rygorze. Siedząc przed telewizorem, przyglądaliśmy się z niepokojem, jak wściekła nagonka stacji telewizyjnych nabiera rozmachu, jak pomiędzy kolejnymi skrótami wiadomości i komentarzami „specjalistów” zaczynały pęcznieć i ożywać na nowo zapomniane i zawieruszone gdzieś słowa. Skąpane w polityczno-medialnej chrzcielnicy strachu: zamach, terror i terroryści wyłaniały się raz po raz ku przestrodze niepokornym.

Ostatnie określenie, niczym inkantacja, pojawiało się we wszystkich wydaniach wiadomości, przed każdą serią ujęć z wykadrowanym budynkiem stacji, będącej ofiarą tego „bezsensownego” ataku. Z zażenowaniem rejestrowaliśmy, jak przypisują nasz wyczyn grupie anarchistów, których jedynym celem był chaos i terror.

Z pilotem w dłoni i głową pełną pytań, przeskakiwałem po kanałach, próbując dowiedzieć się co zdołała ustalić policja. Marcus, Ralph i Julia również zamyśleni, ożywali tylko chwilami, próbując wyłowić z migawek jakiś spójny przekaz dotyczący naszej akcji. Niestety wszystkie stacje nadające wiadomości emitowały wciąż uparcie te same, powtarzające się ujęcia: oblężony budynek, opuszczone metalowe rolety przeciwwłamaniowe, tłum ludzi skąpany w blasku ulicznych lamp i zgiełk przejeżdżających samochodów, a potem błysk i huk wystrzału. Żadna ze stacji nie podała ani jednego zweryfikowanego faktu. Wszystkie postawiły na spektakl.

Mój telefon zadzwonił.

Spojrzałem na wyświetlacz. Zastrzeżony numer. Mogłem się tylko domyślać, kto zechce pastwić się nade mną jako pierwszy. Podniosłem się z trudem i ruszyłem w kierunku schodów. Nie odebrałem, ale rozmówca nie dawał za wygraną. Telefon wył melancholijnym Riders of the Storm, gdy wspinałem się po stopniach. Zakładałem, że to Leon, Liz albo Pat. Stanąłem przed drzwiami mojego pokoju, wszedłem, usiadłem na łóżku, odczekałem jeszcze chwilę, wsłuchując się w głos Morrisona i odebrałem.

- Mają twoje zdjęcie – powiedział szorstki zniekształcony cyfrowo głos.

Niski metaliczny dźwięk słów przywodził na myśl tylko jedną osobę. Głos musiał należeć do Reda Toksa, informatora, który zainspirował mnie do zbadania sprawy kaukaskiego rurociągu biegnącego przez Afganistan. Pamiętałem doskonale zapis rozmowy z tekstu Imperium. Tylko Red używał urządzenia modulującego głos.

Wziąłem głęboki wdech, ale nie odezwałem się.

- Słyszałeś co powiedziałem? – zapytał zniecierpliwiony. – Mają twoje zdjęcie.

- Tak. Słyszałem. Kto mówi?

- Kto mówi? – zaśmiał się kpiąco.

- Kto mówi? – powtórzyłem. – Kim jesteś?

- Dobrą, kurwa, wróżką jestem. Przestań pieprzyć i zacznij się pakować.

Wiązanka zadziałała jak kubeł zimnej wody. To nie był Toks. To nie mógł być on. Toks nie był ordynarny ani agresywny. Poza tym, Red ostrożniej dobierał słowa.

- Z kim rozmawiam? – zapytałem.

- Z przyjacielem.

- Nie mam przyjaciół. Kto mówi?

Zamiast odpowiedzieć rozłączył się.

Opadłem plecami na łóżko i wlepiłem wzrok w sufit. Po kilkunastu sekundach telefon znów zadzwonil. Odebrałem.

- Kto ma moje zdjęcie? – zapytałem.

- Policja. Wydział zabójstw.

- Nie wiem o czym mówisz – powiedziałem.

- Jak przyjdą i zakują cię za zabójstwo tamtego ochroniarza, też im to powiesz? – zapytał.

- Skąd wiesz, że mają moje zdjęcie?

- Po prostu wiem. Założę się, że już pracują nad nakazem przeszukania twojego mieszkania. Jutro, najpóźniej pojutrze znajdą cię. Nie podałeś chyba Brasherowi tego adresu?

- Wie o detektywie – pomyślałem. Tylko Carl i Leon wiedzieli o detektywie. – Nie. Nie mówiłem mu, gdzie mieszkam – odparłem.

- To i tak bez znaczenia. Masz tylko kilka godzin zanim cię zgarną.

- O czym ty mówisz? I dlaczego używasz modulatora?

- Ten pajac rozmawia w tej chwili z twoją córką. Naprawdę myślisz, że Pat będzie trzymać język za zębami?

- O czym ty mówisz? – próbowałem udawać zdziwienie, ale słyszałem doskonale jak mój głos drży.

Dźwięk imienia córki zawibrował mi w głowie. Wyglądało na to, że odcięcie jej od siebie nie będzie tak proste jak sądziłem.

- O czym mówię? – zaśmiał się. – Brasher właśnie próbuje wyciągnąć od niej ten adres, a ty się pytasz o czym ja mówię?

- Ufam jej.

- A żonusi ufasz?

- Skąd pewność, że Brasher rozmawia z obiema? – zapytałem.

- Bo siedzą naprzeciwko niego. Pat pokazuje jak głęboko w poważaniu ma władzę, a Liz kręci głową z niedowierzaniem, zupełnie jakby cię nie znała.

- Jesteś przed moim domem?

- Daj spokój Jerry. Za kogo ty mnie masz?

Zerwałem się na nogi i ruszyłem w stronę drzwi.

- Gdzie się wybierasz? – zapytał spokojnym głosem.

Zamarłem. Dopiero teraz zrozumiałem. On nie obserwował mojej córki i byłej żony z ukrycia. Nie musiał. Miał podgląd na oba domy.

- Czego ode mnie chcesz?

- Muszę mieć cię na oku. Inaczej wpieprzyłbyś się w jakieś gówno. Zaraz, chwileczkę, przecież ty już dawno siedzisz po uszy w szambie – prychnął.

- Czego chcesz? – warknąłem.

- Mam dla ciebie propozycję.

Odczekałem chwilę. Bez względu na to co chciał mi zaproponować, nie mogło to być nic dobrego.

- Czy to ma coś wspólnego z Agencją Rozwoju i Handlu? – zapytałem. Wiedziałem, że jeśli pracuje dla Toksa, zareaguje.

- Możliwe – odparł lekko zdziwiony.

- W takim razie słucham, mów, o co chodzi.

- Jesteś poszukiwany – podjął. – To jedno można stwierdzić z całą pewnością. Nie masz pieniędzy, pracy, rodziny ani przyjaciół. Masz za to masę problemów i jedną rzecz, która nas interesuje.

Wszystko, co powiedział było prawdą. W dodatku, gdyby policja rzeczywiście się pojawiła, automatycznie stałbym się głównym podejrzanym.

- Was? – powtórzyłem. – Was, to znaczy kogo? Dla kogo pracujesz?

- To, za chwilę. Najpierw posłuchaj, co mam ci do zaproponowania.

Pomyślałem o Pat i Elizabeth. Czy je również zamierzał uwzględnić w swojej propozycji? Co się z nimi stanie, jeśli wejdę z nim w układ? Co zrobi, jeśli mu odmówię?

- Słucham – rzuciłem bez entuzjazmu.

- Jesteśmy w stanie zapewnić ci azyl. Warunki i czas do skończenia twojej książki – powiedział. – W zamian, będziemy oczekiwali od ciebie wykonania pewnego zadania.

- Nie potrzebuję azylu – przerwałem. – Potrzebuję dopaść drania, który zabił tamtego faceta. Albo jeszcze lepiej, tego, kto próbował mnie wrobić i pociąga za sznurki.

- Spokojnie – powiedział. – Wszystko w swoim czasie.

- Czyli wiesz coś o tych sukinsynach? Wiesz kto próbuje mnie wrobić?

- Jerry – powiedział opanowanym głosem – przecież ty się sam w to wszystko wpakowałeś. Nie myślałeś chyba, że im głębiej będziesz brnął tym będzie łatwiej, co?

Miał rację. W pewnym sensie to była moja wina. Być może nawet w większym stopniu niż chciałem przyznać. Wziąłem głęboki wdech i powoli wypuściłem powietrze.

- Nie wiem kim jesteś i nie chcę wiedzieć. Powiedz tylko jak zamierzasz mi pomóc.

- Dysponujemy różnymi informacjami. Również tą, która jest ci potrzebna. Także, sam widzisz, sporo zależy od ciebie. Ty pomożesz nam, my pomożemy tobie. Proste.

- Czego właściwie ode mnie chcecie?

- Dowiesz się we właściwym czasie.

Zapadła chwila ciszy. Musiałem się zastanowić. Ktoś tasował moje priorytety jak talię kart, a ja nie wiedziałem nawet kim on jest. Przez ułamek sekundy pomyślałem, że może lepiej będzie uciąć rozmowę, wyłączyć telefon, zniknąć i liczyć na to, że zawierucha sama ucichnie, omijając jakimś cudem Liz i Pat. Na szczęście to była tylko chwila i rozsądek powrócił. Wiedziałem, że muszę wziąć się w garść i znaleźć sposób na potwierdzenie swojej niewinności. Dopiero wtedy mógłbym zacząć układać na nowo mój rozbebeszony życiorys.

- Załóżmy, że się zgodzę – powiedziałem w końcu. – Jaką mam pewność, że nie wydacie mnie policji? Albo że nie skończę w bagażniku porzuconego samochodu?

- Wyjrzyj przez okno – powiedział.

Podszedłem do okna i odsłoniłem zasłonę.

- Nie, nie to – powiedział. – To drugie. Wychodzące na ulicę.

- Więc jednak kamera – pomyślałem i przebiegłem wzrokiem po pokoju.

- Czego szukasz? – zapytał zniecierpliwiony. – Wyjrzyj przez to cholerne okno!

Wyszedłem na korytarz i stanąłem przed oknem dachowym. Odsłoniłem roletę i spojrzałem na ulicę poniżej. Na poboczu, tuż przy podjeździe, stał zaparkowany samochód terenowy, a przed nim niski, barczysty mężczyzna w czarnym wełnianym płaszczu, nasuniętej na czoło zimowej czapce i przyciemnianych prostokątnych okularach. Palił papierosa i przyglądał mi się jakbym był ostatnim spóźnionym pasażerem kursu, na który czekał. Spojrzał na zegarek, potem na kogoś w samochodzie. Pokręcił głową i znów w wsunął dłoń do kieszeni.

- Poznajesz? – rozbrzmiał głos w słuchawce. Nie należał do mężczyzny na podjeździe. Gość w czapce stał jak kamień.

- Nie, nie poznaję – odparłem, badając wzrokiem postać w płaszczu.

Wyglądał znajomo, ale przez zaszronione szyby nie widziałem dokładnie jego twarzy. Moją uwagę przykuł samochód. Po rysach rozpoznałem, że to Lexus. Miał przyciemniane szyby. Znałem tylko jednego człowieka, który jeździł takim wozem.

- Rory – pomyślałem.

- Wyłaź z samochodu – rzuciłem.

- Żartujesz? Jest cholerne dziesięć pod kreską.

- Więc dlatego każesz stać swojemu człowiekowi na mrozie? – zapytałem. – Nie dość, że kłamca to jeszcze ignorant?

Próbowałem przypomnieć sobie skąd znam faceta na podjeździe. Głos w słuchawce zaśmiał się. Urządzenie do modulacji przestało działać i po raz pierwszy usłyszałem Rorego.

- Hej, on myśli, że dla mnie pracujesz – Scott krzyknął do faceta na podjeździe.

Tamten odwrócił się do niego, potem z powrotem w stronę okna, w którym stałem, podniósł głowę zaciągnął się papierosem i zdjął okulary. Dopiero teraz go poznałem. To był Leon.

- Więc jak Jerry? – podjął Rory. – Wchodzisz w to czy nie?

- Daj mi chwilę. Muszę się zastanowić.

- W porządku. Masz dziesięć minut. Potem albo schodzisz, albo odjeżdżamy i będziesz musiał sam sobie poradzić z tym gównem.

Odczekałem chwilę, spojrzałem na komórkę i wykręciłem numer do Pat. Bez rezultatu. Potem zrobiłem to samo z numerem Liz. Ona również nie odebrała. Zajrzałem na zewnątrz. Leon stał na podjeździe jak posąg, który miał zaraz zniknąć na zawsze z mojego życia.

Zszedłem na dół, znalazłem w kuchni długopis i notes, a potem usiadłem w salonie przy wejściu do przedpokoju. Julia i Kamal zniknęli. Marcus i Ralph siedzieli na swoich stałych miejscach w salonie wpatrzeni w wiadomości. Otworzyłem notes i zapisałem na pierwszej stronie: „Jesteśmy na podsłuchu, zachowujcie się normalnie.”

Pokazałem to obojgu. Ralph nie zareagował. Zmrużył odrobinę oczy jakby potwierdziły się jego prywatne podejrzenia, ale nie odezwał się. Marcus przyjął to jeszcze spokojniej. Przytaknął metodycznie i dalej skręcał. „Za pięć minut wyjdę i prawdopodobnie nie wrócę – napisałem. – Przeszukajcie mieszkanie. W moim pokoju jest podsłuch i kamera. Musicie je znaleźć. I jeszcze jedno. Zapamiętajcie nazwiska Leon Pierce i Rory Scott. To z nimi jadę.”

Podałem notes Ralphowi, on przeczytał i już bez emocji pokazał reszcie. Stary hippis pokręcił głową, odłożył notes na stół i rozejrzał się po pokoju. Ja sam podźwignąłem się niechętnie i ruszyłem na górę spakować najpotrzebniejsze rzeczy.

Opróżniając szafę z ubrań i dokumentów, nie mogłem pozbyć się uczucia, że popełniam błąd. Z jednej strony chciałem ufać Leonowi. Z drugiej, wszystko wskazywało na to, że to zaufanie opierało się na kłamstwie. Co prawda pomógł mi z Laurie, ale na dobrą sprawę mógł też mieć coś wspólnego z jej śmiercią. Wszystko, co wiedziałem o nim, wiedziałem od niego. Nie zdziwiłbym się, gdyby kłamał dokładnie tak samo jak wcześniej okłamywał mnie Rory.

Zastanawiałem się, co by się stało, gdybym im odmówił. Czy pracodawca Rorego po prostu odpuściłby? Czy wydałby mnie policji lub FBI? A może sprzedałby mnie temu, kto wrabiał mnie w morderstwo? Pomyślałem też o współlokatorach. Nie wiedziałem, czy odchodząc, zdradzam ich, czy może wyświadczam przysługę. Chciałem wierzyć, że uwalniam ich od siebie i moich kłopotów. Powtarzałem sobie, że wszystkie niejasne konsekwencje mojej przeszłości podążą za mną, ale jak często bywa w takich sytuacjach, i tym razem sam siebie oszukiwałem.

Zszedłem na dół. Marcus, Ralph i Julia czekali na mnie w salonie. Kamala nie było. Wyszedł bez słowa kilka minut wcześniej.

- Chciałbym, aby to pozostało między nami – powiedziałem.

- Co takiego? – Ralph się uśmiechnął.

- Nic – odparłem.

Haker wstał, podszedł i uściskał mnie.

- Uważaj na siebie stary – powiedział.

- Trzymaj się – rzucił Marcus.

Julia stała przy kanapie, z rękoma skrzyżowanymi na piersi. W jej oczach widziałem złość zaprawioną smutkiem i odrobiną rozczarowania. Do końca nie potrafiłem jej rozgryźć. Była w stanie gardzić mną i lubić jednocześnie.

- Niech pan na siebie uważa, panie Dawson – powiedziała i tylko skinęła.

- Odezwij się od czasu do czasu – dodał Marcus. Zdawał się być zmartwiony. Podszedł do mnie, poklepał po ramieniu i uściskał. Jego włosy pachniały dymem ze skręta.

Na zewnątrz czekał na mnie Leon. Jego zimne, obojętne oczy zmierzyły mnie i torbę, w prawej w ręce.

- To wszystko? – zapytał.

- Tylko tyle masz mi do powiedzenia? – odparłem.

Leon uniósł teatralnie lewą brew. Wyglądało na to, że nie powinienem zadawać głupich pytań. Pokręcił głową, skinął na mnie, obszedł samochód i usiadł za kierownica.

Odwróciłem się, żeby jeszcze raz spojrzeć na dom, w którym jak sądziłem, znalazłem azyl. Jego okablowane ściany, drzwi i okna czuwały nade mną uważniej niż przypuszczałem. Zastanawiałem się, jak wiele z naszych naiwnych rozmów trafiło na dysk czyjegoś komputera. Leon nacisnął klakson. Odwróciłem się, podszedłem do Lexusa, otworzyłem drzwi i wrzuciłem torbę na podłogę. W środku, na tylnym siedzeniu leżał otwarty laptop. Przesunąłem go i usiadłem.

- Cześć – powiedział mężczyzna siedzący na przednim siedzeniu. Szare oczy, krótkie, ostrzyżone na milimetr siwe włosy, przyjemny choć surowy wyraz twarzy. Uśmiechał się.

- Dobrze cię widzieć – dodał.

Leon nie odezwał się. Uruchomił silnik, wrzucił kierunkowskaz i ruszył w stronę centrum.

- To się dopiero okaże – odparłem.

- W rzeczy samej – potwierdził i uśmiechnął się. Jego odstające uszy i kwadratowa szczęka wyłaniały się z mroku w świetle mijanych latarni.

Mój wzrok mimowolnie przesunął się na ekran laptopa. Był włączony. Na wyświetlaczu, w niewielkim, podzielonym na cztery fragmenty oknie, widać było mój pokój, korytarz na piętrze, kuchnię i salon.

- Jak długo mnie obserwujecie? – zapytałem.

- Od naszego pierwszego spotkania – powiedział Rory.

- Pierwszego?

- Tak, od samego początku.

Zamilkłem. Dopiero teraz zaczęła do mnie docierać świadomość istnienia podsłuchu i kamer w kamienicy. Rory dał mi chwilę na oswojenie się z tą myślą.

- Po co to wszystko? Te podsłuchy i monitoring? – zapytałem.

- Dla twojego bezpieczeństwa – odparł. – Musiałem sprawdzić kim są ci ludzie.

- I co? Sprawdziłeś?

- Tak. To banda świrów i nieudaczników. Ale wiesz co jest najgorsze?

- Co?

Leon zatrzymał wóz przed światłami i spojrzał na Rorego. Jego wzrok mówił, że wolałby być gdzie indziej.

- Najgorsze jest to – ciągnął beztrosko Rory – że spodobało ci się to wszystko. Chciałeś zostać pieprzonym nieudacznikiem.

Powiedział to tonem ojca, który drwi z fantasmagorii syna, a ja, chociaż nie było mi do śmiechu, nie mogłem odmówić mu racji. Akcja w studiu okazała się sromotną porażką, a w zestawieniu z moimi pozostałymi „osiągnięciami”, przedłużała już i tak wystarczająco długi łańcuch klęsk minionego roku. Siedząc w opancerzonym SUVie, z dwoma uzbrojonymi typami, jechałem w niewiadomym kierunku i wcale mi to nie przeszkadzało. Jakby tego było mało, byłem w pełni świadomy, że przez ostatnie kilka miesięcy ukrywałem się przed światem nie tyle z konieczności ukończenia książki czy filmu, ale z czystej, niezmąconej altruizmem wygody. Zasłaniając się amnezją, zrobiłem sobie urlop od konsekwencji. Uznałem, że mam prawo do odpoczynku od odpowiedzialności za własną przeszłość i trzymałem się tej argumentacji jak cząstki własnego dekalogu. Sądziłem, że mam święte prawo odsunąć od siebie cały ten bajzel, wstrzymać go jak nieudaną stopklatkę, w kiepskiej scenie, ale myliłem się. Dopiero w bezpiecznym sarkofagu pancernego lexusa uświadomiłem sobie, jak bardzo się pogrążyłem. Moje problemy piętrzyły się w gówniany lodowiec, który sunął powoli za szybą na zewnątrz, trzeszczał i pękał, gotów runąć, zmieniając się w mokrą miazgę. Być może dlatego właśnie odjechałem z Leonem. Być może instynktownie czułem, że przekroczyłem jakiś krytyczny punkt, po którym nie byłem już w stanie ogarnąć tego szaleństwa w pojedynkę. Potrzebowałem pomocy kogoś spoza równania, kogoś, kto dostrzega cały obraz, a mnie w jego centrum.

Leon wbił bieg i ruszył czarną bryłą. Z początku myślałem, że wiozą mnie do centrum, być może nawet do Pyramid Club, gdzie mocodawca na najwyższym piętrze szklanej wieży czeka, żeby ostatecznie rozwiać tajemnicę, ale kierujący minął właściwy zjazd i zostawiliśmy blade światła biurowców daleko na linii horyzontu po prawej.

- Dokąd jedziemy? – zapytałem.

- Musimy wywieźć cię z kraju – mruknął Rory.

- Z kraju? Po cholerę? Leon? On chyba nie mówi na poważnie?

Spojrzałem na detektywa. Pierce przechwycił mój wzrok we wstecznym lusterku. Tak patrzył tylko skorumpowany glina. Takim spojrzeniem musiał żegnać dilerów zanim strzelał im w plecy i odbierał gotówkę.

- Tutaj jesteś dla nas bezużyteczny – powiedział.

- Bezużyteczny, ale bezpieczny – odparłem. – Nigdzie się nie wybieram.

- To się jeszcze okaże – prychnął. – Zresztą, możesz zostać tutaj. Jeśli chcesz ułatwimy ci życie. Wysadzimy cię tam – wskazał palcem na zmieniającą się architekturę miasta. – W tej przyjemnej dzielnicy. Pod komisariatem.

- Tak – dodał Scott. – Przyznasz się do wszystkiego i po problemie. Skrócisz sobie wyrok o kilka lat. Ile tam było ostatnio za morderstwo Leo?

- W Pensylwanii? Zdaje się, że dożywocie.

- Oj nie – pokiwał głową rozczarowany. – Przecież, to nie było morderstwo z zimną krwią. Bo chyba nie było Jerry, prawda?

Spojrzał na mnie wyraźnie rozbawiony.

- Chcę gwarancji – powiedziałem.

- Słyszysz Leo? On chce gwarancji – zaśmiał się.

- Chcę się zobaczyć z waszym szefem. Jeśli mam opuścić kraj, muszę usłyszeć od niego, że pomożecie mi udowodnić, że jestem niewinny. Muszę mieć jego słowo.

Leon spojrzał jeszcze raz w lusterko i powiedział poważnym głosem.

- Jeśli tylko będzie to możliwe.

Wjechaliśmy na międzystanową prowadzącą w kierunku południowej części miasta. Po kilku minutach Leon odbił w prawo i wjechał na międzynarodowe Lotnisko ciągnące się wzdłuż rzeki Hudson.

- Zatrzymaj się – powiedziałem. – Albo spotkam się z nim, albo wracam.

- Za późno – odparł Leon. – Policja jest już na miejscu. Właśnie wywracają do góry nogami twoje mieszkanie.

- Blefujesz – rzuciłem.

- Zadzwoń i zobacz – zaproponował Rory.

Wyjąłem telefon i wykręciłem numer Ralpha. Odrzucił połączenie. Wykręciłem jeszcze raz. Zrobił to samo.

- I co? – Rory uśmiechnął się.

- Nic. Pewnie jest zajęty – rzuciłem bez namysłu. – Moja komórka zadrżała. Odczytałem smsa. Był od Ralpha.

- „Ktoś dał im cynk. Wiedzą, że tu byłeś. Dwóch tajniaków. Wypytują o ciebie.”

- Sprzedaliście mnie! – syknąłem przez zęby.

- I tak deptali ci po piętach – rzucił Rory. – Pamiętaj, że dopóki mamy umowę, jesteś bezpieczny. Potem możesz liczyć już tylko na siebie.

- Co to ma kurwa znaczyć? – warknąłem.

- To, co słyszysz – Rory spojrzał na mnie, sięgnął do schowka przy drzwiach i podał mi szarą kopertę. W środku znajdował się plik banknotów po dwadzieścia i pięćdziesiąt Euro, mniej więcej dwa tysiące w gotówce i paszport. Otworzyłem dokument i spojrzałem na dane.

- Po co mi fałszywe dokumenty? – zapytałem. – Policja nie działa tak szybko.

- Nie Jerry. Policja nie – potwierdził Leon.

Przejechaliśmy przez ostatni odcinek parkingu i Pierce zatrzymał samochód. Byliśmy przed wejściem na terminal.

Spojrzałem na podrobioną, nieco wymiętą książeczkę. Wykorzystali moje zdjęcie z dyplomu. Byłem na nim młody, na tyle, żeby stan dokumentu się zgadzał i nie wzbudzał podejrzeń. Odpowiednio wytarty i zużyty, wypełniony pieczątkami, potwierdzał, że odbywałem podróże do Rosji i Europy Wschodniej. Według danych nazywałem się Dimitri Turner.

- Toście się popisali – powiedziałem. – Przecież ja nie znam słowa po rosyjsku.

- Urodziłeś się w Stanach. Wizę studencką masz z Anglii.

Przyjrzałem się jeszcze raz wpisom. Rzeczywiście. W zasadzie nie musiałem znać innego języka poza własnym.

- Gdzie lecimy? – zapytałem.

- Lecicie – poprawił mnie Pierce – tam, gdzie wylądujecie.

- W bezpieczne miejsce – zapewnił Rory.

- Chcę spotkać się z waszym szefem.

- Na miejscu – odparł Rory, po czym podał mi bilet.

- Do Holandii? – odczytałem z wydruku.

- Zgadza się. Musimy zrobić krótki postój w Middleburg.

- Postój?

- Mamy tam filię. Szef powinien pojawić się tam za dwa dni. Będziesz mógł zapytać go o wszystko.

Leon chrząknął i pokręcił głową. Wyglądało na to, że Rory wyjawił o jeden szczegół za dużo.

- Leo – powiedział Rory – jak zawsze, praca z tobą to prawdziwa przyjemność.

Leon powoli przechylił głowę. Jego twarz na moment zmieniła wyraz. To co pojawiło się w kąciku ust musiało być uśmiechem.

Były glina uścisnął dłoń Rorego, potem odwrócił się do mnie i powiedział:

- Nie spierdol tego.

- Tobie też życzę powodzenia – odparłem, chwyciłem za torbę i wyszedłem.

Odprawa i lot minęły bez niespodzianek. Rory uparcie odmawiał odpowiedzi na moje pytania, a ja bezskutecznie próbowałem nakłonić go do zdradzenia choćby ogólnych ram naszej współpracy. O ile przy Leonie był dość swobodny, tak teraz przybrał tryb emocjonalnej oszczędności i ograniczał się do podstawowych czynności fizjologicznych, sprowadzających go do roli maszyny zaprogramowanej na wykonanie powierzonego zadania. Wyglądało na to, że wraz z przekroczeniem bramki, pozostawił w tyle nie tylko Stany, ale i swoją amerykańską osobowość.

2 Cyrograf

Byłem skonany. Lot trwał już prawie osiem godzin, a ja przez cały czas nie mogłem zmrużyć oka. Spoglądałem na stewardesy skąpane w półmroku, sunące niczym manekiny po szynie między rzędami siedzeń. Ich opalizujące, pokryte makijażem twarze przemykały w niebieskawym widmie nad zagłówkami. Kusiły mnie i irytowały za każdym razem, gdy unosiły tacę z alkoholem.

Myślami wracałem do Filadelfii i do wszystkiego co tam zostawiłem. Metodycznie tasowałem fakty, dobierałem je w pary, łączyłem z obrazami ostatnich tygodni.

Decyzja o wyjeździe przyszła mi zbyt łatwo. Wiedziałem, że powinienem był się zastanowić, rozważyć inne opcje, ale dotarli do mnie zbyt szybko. Pojawili się, gdy moja czujność spadła do minimum. Nie tylko doskonale wykorzystali sytuację, ale prawdopodobnie doprowadzili do niej.

Próbowałem sam przed sobą uzasadnić własną naiwność, uwiarygodnić obietnice Rorego, przebić się przez nawarstwienie jego kłamstw, ale gdy tylko znajdowałem jakieś wytłumaczenie, przed oczami pojawiała się twarz Leona. Ten emerytowany detektyw, przyjaciel rodziny, był krętaczem tej samej klasy co Scott. Każda rozmowa z nim, tak jak każda opowieść Rorego, musiała być dokładnie wyreżyserowana, by prowadzić mnie do tego właśnie momentu i tego miejsca.

Gdy wylądowaliśmy zmęczenie zdążyło już rozlać się po mnie jak trucizna. Zalegało w żyłach, zmuszając mięśnie i ścięgna do nieposłuszeństwa. Znów przestałem myśleć logicznie. Z Filadelfii wylecieliśmy o szesnastej, więc założyłem, że dolecimy koło pierwszej w nocy. Tymczasem dystans ze wschodniego wybrzeża do Europy plus różnica stref czasowych ukradły nam tych kilka godzin nocy, na które liczyłem po przylocie. Gdy wylądowaliśmy, na miejscu była siódma rano. O odespaniu podróży mogłem tylko pomarzyć.

Wyszliśmy z samolotu, wprost do rękawa łączącego pokład z terminalem. Rory wyjął komórkę i wybrał numer.

- Siergiej Stiepanowicz – powiedział i odczekał chwilę. – W porządku. Będę czekał przed wejściem – dodał i rozłączył się.

Szedłem tuż obok, a właściwie wlokłem się. Nie zapytałem kim był Siergiej Stiepanowicz. Mogło to być nazwisko, którym się posługiwał albo imię człowieka, który miał po nas wyjechać. Było mi wszystko jedno. Pragnąłem tylko kawałka łóżka, pościeli i zamkniętych na klucz dźwiękoszczelnych drzwi.

Kiedy odebraliśmy mój bagaż i wyszliśmy przez główne wejście, przywitał nas zimny kontynentalny poranek. Ołowiane niebo uginało się pod naporem chmur i wyglądało jakby miało lada chwilę lunąć. Na poboczu, w miejscu wyznaczonym dla taksówek stało srebrne BMW. Obok samochodu, na chodniku czekał kilkunastoletni chłopak - chudy, blady, przestępujący z nogi na nogę. Smagany wiatrem i przeszywającym chłodem, dygotał, wpychając dłonie głęboko w kieszenie. Miał na sobie tylko cienką, czarną kurtkę z nazwą parkingu, z którego przywiózł samochód.

Rory podszedł do niego, odebrał kluczyki i oddał bilet z danymi pojazdu. Chłopak nie spojrzał nawet na kwitek. Liczył na napiwek, którego Scott najwidoczniej nie zwykł dawać. Dał mi znak, żebym wsiadał, a sam podszedł do bagażnika i wrzucił do środka swoją torbę. Minąłem wściekłego chłopaka i wsiadłem na miejscu pasażera. Rory spojrzał zaciekawiony na marznącego pracownika GreenMotion. Przyglądał się przez chwilę jak tamten zaciska w pięści kartkę papieru, po czym zlitował się, podszedł do niego, wyjął z portfela banknot, wepchnął mu go do przedniej kieszeni i poklepał po policzku.

Gdy ruszyliśmy, spojrzałem w boczne lusterko. Chłopak stał jeszcze przez chwilę, gapiąc się wściekle w naszą stronę. Jeżeli liczył na podwiezienie, pomylił klientów. Odwrócił się i ruszył w przeciwnym kierunku. W tym samym momencie lunęło. Rory poprawił wsteczne lusterko, spojrzał na uciekającego przed ścianą deszczu, uśmiechnął się rozbawiony i przyspieszył.

Jechał jakby znał dobrze trasę. Przebiliśmy się płynnie przez miasto, zostawiając za sobą szarość betonu i czerwień ceglanych zabudowań. Przecięliśmy futurystyczny, stalowy most nad kanałem, jedyny na naszej drodze obiekt wart uwagi, po czym wjechaliśmy na autostradę, zostawiając Rotterdam z całym dobrodziejstwem jego sterylnej architektury.

Jezdnia przecinała rozległą przestrzeń bladozielonych pól i pastwisk. Krajobraz wydał się przygnębiająco płaski. Konie, krowy i owce stały w podmokłej trawie. Pojawiające się gdzieniegdzie drzewa sprawiały wrażenie ostatnich na tej ziemi.

Po mniej więcej godzinie dotarliśmy do Zanfort, niewielkiego skupiska domków jednorodzinnych stłoczonych wzdłuż kilku wąskich ulic. Tuż przed granicą miasta, kątem oka, po lewej stronie, przez wyrwę w ścianie zieleni dostrzegłem szary ogon samolotu. Wyglądał na wojskowy, chociaż nie mogłem mieć pewności. Pas startowy osłaniała gęsta linia drzew.

Posesja, przed którą się zatrzymaliśmy nie była fortecą szefa narkotykowej mafii. Nie była nawet willą. Budynek w niczym nie odróżniał się od pozostałych minimalistycznych domków w okolicy. Wyglądał bardziej na dom pary staruszków niż własność szefa zorganizowanej grupy przestępczej. Czerwona cegła, stara brązowa obrośnięta soczystym mchem dachówka, dwa identyczne kominy, jeden na przedniej ścianie, jeden z tyłu, okna o czarnych drewnianych ramach i białe wiejskie drzwi tworzyły bajkowo sielankowy klimat. Posesję otaczał niski żywopłot zwieńczony z przodu metalowym ogrodzeniem. Gdy podjechaliśmy, Rory otworzył pilotem bramę i wtoczyliśmy się na niewielki podjazd. Kończył się przed szopą stojącą na prawo domu.

- To twój dom? – zapytałem. – Rozumiem, że teraz poznam panią Scott?

- Może następnym razem – odparł. – Chodź, pokażę ci twój pokój.

Weszliśmy do środka. Na lewo od drzwi roztaczał się salon, po prawej jadalnia z niewielkim aneksem kuchennym, a na wprost schody prowadzące na poddasze. Weszliśmy na górę. Rory pokazał mi mój pokój.

- Wyglądasz jak śmierć, wyśpij się.

- Dzięki za komplement. Powiedz lepiej co teraz? Jakie atrakcje zaplanowałeś na nasz pierwszy dzień?

- Masz kilka godzin dla siebie – powiedział i chwycił za klamkę – Radziłbym ci odpocząć.

- A ty? – zapytałem.

- Muszę coś załatwić. Jeśli chcesz możesz rozejrzeć się po okolicy, ale nie oddalaj się za bardzo. Nie chciałbym musieć cię szukać. Poza tym, nie zabawimy tu zbyt długo.

Zamyślił się, jakby nie wiedział czy czegoś nie zapomniał albo powiedział coś, czego nie powinien był powiedzieć, po czym odwrócił się bez słowa i wyszedł.

Spojrzałem tęsknym wzrokiem na łóżko, zostawiłem torbę i ruszyłem za Rorym schodami na parter.

Złapałem go w salonie, zanim zdążył wyjść.

- Kiedy zobaczę twojego szefa? – zapytałem.

- Tak szybko jak to możliwe – otworzył drzwi i wyszedł.

Przez moment zastanawiałem się czy nie pobiec za nim, ale szybko zrezygnowałem. Kolejne dwie, trzy godziny bez snu i zacząłbym bredzić.

Rozejrzałem się po moim nowym lokum. Nie znalazłem na ścianach żadnych zdjęć ani dokumentów mówiących o tożsamości właściciela. Większość książek w salonie była po holendersku, co sugerowało, że dom nie należał do Rorego. Mógł wynająć go na kilka dni jako punkt tranzytowy albo jako ustronne miejsce na spotkanie z szefem. Wróciłem na poddasze w poszukiwaniu innych wskazówek. W miarę jak przeszukiwałem pokój docierało do mnie, że opuściłem własną strefę komfortu, a moja sytuacja nie przedstawiała się wiele lepiej niż przed wylotem. Byłem uciekinierem z lewym paszportem w obcym kraju. Nie wiedziałem czego ode mnie chcą, dlaczego chcą mi pomóc ani czy w ogóle są w stanie coś dla mnie zrobić. Przewieźć przez granicę i ukryć to jedno, a oczyścić mnie z zarzutów to coś zupełnie innego.

Zajrzałem do torby. Oprócz dwóch kompletów ubrań niewiele w niej znalazłem. Wyciągnąłem kopertę, którą dał mi Rory i przeliczyłem zawartość. Dwa tysiące Euro wyglądało na zaliczkę, a jednak patrząc na cienki plik banknotów, odczuwałem raczej rosnący niepokój niż satysfakcję. Łatwość z jaką otrzymałem swoje pierwsze wynagrodzenie znaczyła, że mocodawca Rorego nie liczył się z wydatkami i zakładał, że z łatwością przekona mnie lub może nawet kupi.

Wyjrzałem przez okno na zastygłą w czasie ulicę. Żaden samochód nie zakłócał złowrogiej ciszy. Miałem wrażenie, że miasteczko opustoszyła jakaś niewidzialna epidemia. Postanowiłem wyjść, przejść się po okolicy i sprawdzić możliwości ewentualnego odwrotu.

Przełożyłem pieniądze do portfela, ubrałem swoją jedyną, zbyt cienką jak na tę porę roku kurtkę i ruszyłem w stronę, z której przyjechaliśmy.

Po ponad półgodzinnym spacerze dotarłem do czegoś, co miejscowi nazwaliby centrum, gdybym kogokolwiek z nich po drodze spotkał. Kamienne popiersie na środku ronda otoczone było sklepami i butikami. Wszedłem do jednego z nich, kupiłem nową torbę podróżną, trochę ciepłych ubrań i coś do zjedzenia. Na próżno szukałem przystanku autobusowego. Według właścicielki sklepu do miasta mogłem dostać się tylko swoim samochodem lub taksówką zamówioną z Rotterdamu. Z powodu remontu mostu najbliższa linia autobusowa znajdująca się kilkaset metrów w górę ulicy była nieczynna. Tyle jeśli chodzi o kwestię sprawnej ucieczki. Wstąpiłem do samoobsługowego, kupiłem dwie butelki szkockiej i wróciłem do domu by poddać się coraz bardziej obezwładniającemu zmęczeniu.

Spałem jak zabity do późnych godzin wieczornych. Obudziłem się około dziesiątej wieczorem. Oszołomiony zaburzeniem czasu i resztkami alkoholu w krwiobiegu zszedłem na dół z silnym postanowieniem konfrontacji. Scott siedział w salonie z laptopem rozłożonym na drewnianej ławie. Obok komputera stała butelka.

- Dobrze, że jesteś – powiedziałem. – Musimy porozmawiać.

Rory spojrzał na podwieszony nad kominkiem czterdziestocalowy telewizor. Na ekranie majaczyły wiadomości BBC.

- Porozmawiać powiadasz? – mruknął, odkładając szklankę obok komputera. Rozłożył szeroko ręce, założył za szyję, odchylił głowę do tyłu i głęboko westchnął.

- Ciężki dzień? – rzuciłem.

- Daruj sobie sarkazm – odparł.

- Pytam serio – skłamałem.

- Nie, nie pytasz serio, ale i tak ci odpowiem. Tak, to prawda, bywały lepsze dni.

Odwróciłem się, ruszyłem do kuchni i przyniosłem drugą szklankę. Usiadłem naprzeciwko niego, ustawiłem obie obok siebie i rozlałem to, co zostało w butelce.

- Rory – powiedziałem, unosząc szkło – co my tutaj właściwie robimy? Przecież to jakieś zadupie.

- Czasami sam się zastanawiam – parsknął i sięgnął po alkohol.

Nie odezwałem się. Ciekawiło mnie, ile zdecyduje się powiedzieć bez dopytywania.

- Mamy tu siedzibę – powiedział, przyglądając się szklance. – Musiałem dzisiaj załatwić kilka spraw w biurze.

- I tu nasuwa się pytanie.

- Doprawdy? – uśmiechnął się. – Pytanie? Od ciebie? To niemożliwe.

- Czym właściwie zajmuje się twój szef?

Scott zatopił wzrok na dnie szklanki i wymieszał zawartość kilkoma okrężnymi ruchami dłoni.

- Jest biznesmenem – powiedział po chwili. – Jak my wszyscy.

- Chyba niezupełnie jak wszyscy.

- No niezupełnie – potwierdził.

- Nie wszyscy mamy takie kontakty, żeby załatwić sobie lewy paszport.

- Zdziwiłbyś się, jak proste są z pozoru trudne rzeczy.

- Uwierzę ci na słowo – uniosłem szkło do toastu i wypiłem trochę. – Co nie zmienia faktu, że wciąż nie odpowiedziałeś na moje pytanie. W czym się specjalizujecie?

- W transporcie.

- Narkotyków – pomyślałem, a Rory najwidoczniej zauważył uśmiech na mojej twarzy.

- Jeśli chcesz coś powiedzieć mów śmiało – rzucił.

- Czy dobrze rozumiem, że nie chodzi jedynie o transport holenderskich produktów?

- Nie. Nie chodzi o holenderskie produkty – powiedział, kładąc nacisk na ostatnie słowo. – Ani holenderskie, ani żadne inne. To nie Kolumbia.

- No nie wiem, w końcu to ty jesteś specjalistą od lotów między narkolandami.

- Nie. Tutaj mamy tylko siedzibę. Jeśli jakaś część floty wymaga modernizacji albo naprawy, a operuje akurat w tej części Europy, samoloty te zatrzymują się tutaj.

- Więc to transport lotniczy. To wiele wyjaśnia.

- Nie wyglądasz na przekonanego – powiedział.

- Nie? Dlaczego nie? Przecież to logiczne. Tylko zastanawiam się, dlaczego z wszystkich krajów akurat tutaj?

- Ulgi podatkowe. Czysta kalkulacja. Zresztą popatrz dookoła. Widziałeś tutaj gdzieś przemysł? Lokalne władze zapewniają niskie podatki, a stacjonując tutaj, mamy łatwy dostęp do podzespołów ze wschodu.

Pokiwałem głową udając, że wiem o czym mówi.

- Czy on jest Holendrem?

- On? Holendrem? Nie. Skąd ten pomysł?

- Tylko pytam.

- No tak – Rory westchnął – zapomniałem, że ty potrafisz tylko pytać.

Podźwignął się i stanął przede mną jakby czekał na zasłużoną ripostę.

- Masz rację. Nie handluję prochami i nie zabijam na zlecenie. Jestem właściwie bezużyteczny.

- Wiesz, że nie o to mi chodziło – odparł niemal pojednawczo. Odwrócił się i ruszył w stronę schodów. Wyglądał na zmęczonego. Cokolwiek załatwiał tego dnia musiało go to sporo kosztować. Odprowadziłem go wzrokiem, dopiłem drinka i wyłączyłem telewizor. Musiałem się skupić. Przez szum alkoholu dostrzegłem kontury faktów i nie podobało mi się to, co zobaczyłem.

Przede wszystkim wciąż nie miałem pojęcia czego ode mnie oczekują. Jeśli szef Rorego rzeczywiście prowadził firmę transportową, mógł zajmować handlem najróżniejszych towarów. Mógł być handlarzem narkotyków albo przemytnikiem broni. Mógł pracować dla którejś z rządowych agencji, naszych lub obcych. Tak jak Air America była zaledwie jedną z wielu firm powiązanych z CIA, sam wywiad mógł być jedną z wielu agencji rządowych wykorzystujących prywatne firmy transportowe do realizacji swoich celów. Mogło więc niebawem okazać się, że trafiłem do drużyny szpiegowskiej własnego lub wrogiego kraju.

Prześledziłem w pamięci wszystkie fakty. Red Toks twierdził, że posiada informacje o rurociągu w Afganistanie. Musiałem założyć, że jeśli zarabia na transporcie lotniczym, to albo zna kogoś, kto prowadzi tam interesy, albo sam rozkręcił biznes w tamtej części świata. Jeśli rzeczywiście zajmował się handlem międzynarodowym, tak jak to zasugerował Rory, jego partnerami muszą być Afgańczycy. A jeśli jest coś, czego Afganistan ma pod dostatkiem, co eksportuje z zyskiem, również dla pośredników, to jest to opium i heroina.

Rory zszedł do salonu i wszedł do kuchni.

- Czy twój szef handluje prochami? – zapytałem.

Odwrócił się powoli i spojrzał na mnie.

- Czy możesz powtórzyć?

- Zapytałem, czy handluje…

- Nie – przerwał. – Nie handluje. – Burknął i zabrał się do przekopywania zamrażalnika.

- Ale lata do Afganistanu?

Tym razem nie odpowiedział od razu. Zamarł na moment, wyjął z dolnej półki oszronione pudełko, rozpieczętował je, stuknął o blat kilka razy, jakby chciał zyskać na czasie, a potem włączył mikrofalówkę. Zastanawiał się nad czymś przez chwilę, podszedł do kanapy i usiadł naprzeciw mnie.

- Skąd ten pomysł? – zapytał.

- Z wiarygodnego źródła – skłamałem.

Przejechał dłonią po zmęczonej twarzy. Jego oczy zdradzały coś więcej niż zniecierpliwienie. Nie spodziewał się pytań o Afganistan. Pod maską znużenia ukrywał rosnące niedowierzanie.

Minęło kilka długich sekund zanim znów się odezwał. Byłem pewien, że nie miał pojęcia skąd wiedziałem o Afganistanie. A jeśli to nie on był informatorem, Redem Toksem o metalicznym głosie, który podsunął mi temat rurociągu przez Afganistan, to musiał być nim…

- Kto ci to powiedział? – zapytał.

- Nie wiem. Myślałem, że to byłeś ty.

- Ja? – jego spojrzenie mówiło „po cholerę miałbym ci o tym mówić?”

- Tak ty – powiedziałem. – Co prawda gość podał inne imię, ale używał takiego samego modulatora głosu.

- Jedno jest pewne, to nie byłem ja.

- Jeśli nie ty, to kto?

Zastanawiał się przez chwilę, a potem zapytał:

- Co dokładnie powiedział ten gość?

- Poradził mi, żebym sprawdził pewien trop.

- Jaki trop?

- Prowadzący do Afganistanu. Właśnie dlatego pytam. Założyłem, że to był twój szef. Miał przecież dojścia, którymi nie każdy może się pochwalić.

- I dlatego powiązałeś go ze mną?

- To jedyna odpowiedź, która sama się nasuwa. Oczywiście nie skojarzyłem was od razu. Ale nie dawało mi to spokoju, więc kiedy dowiedziałem się, że jesteś...

- Że jestem kim? – przerwał.

- Tego właśnie chciałem się dowiedzieć.

Spojrzał na mnie, jakby poważnie zastanawiał się czy nie powiedzieć całej prawdy.

- Jedno trzeba ci przyznać Dawson – uśmiechnął się. – Masz fantazję.

- Rozumiem, czyli twój szef nie transportuje narkotyków? – nie dawałem za wygraną.

- Nie, nie transportuje. W tej kwestii możesz mi zaufać.

- Nie transportuje i nie handluje, a ty nigdy mnie nie okłamałeś – pomyślałem.

- Zaufaj mi – dodał.

- Żartujesz? – parsknąłem śmiechem. – Powiedz, że żartujesz?

- W porządku Jerry – odparł. – Jak tam sobie chcesz – machnął ręką.

- Kiedy dowiem się czegoś więcej? – zapytałem.

- Powinien pojawić się jutro do południa. Porozmawiasz z nim i sam zdecydujesz co dalej.

- W porządku – zgodziłem się. – Nie wierzę ci, ale w porządku.

Zastanawiałem się czy to dobra wiadomość. Bez względu na to kim był jego szef, pośrednikiem, handlarzem czy producentem heroiny, z pewnością miał pieniądze i kontakty. Posiadanie czegoś, co Rory nazwał flotą sugerowało, że stał za nim spory kapitał, z którym wiązały się duże możliwości i szansa na realną pomoc.

- Powiedz. Długo go znasz?

Sięgnąłem po butelkę i nalałem mu.

- Dlaczego pytasz? – Wziął do ręki szkło i zaczął ogrzewać je otwartymi dłońmi. Czekał na odpowiedź.

- Pytam, bo mówiłeś, że latałeś w Wietnamie, a potem jako prywatny kontrahent w Ameryce Środkowej. Chcę wiedzieć: czy to właśnie tam się poznaliście?

- Nie. Poznałem go już na emeryturze. Jest kilka lat młodszy ode mnie. Mniej więcej w twoim wieku. Ale znamy się wystarczająco dobrze. Ufa mi, jeśli o to ci chodzi.

- Jak się poznaliście? – zapytałem.

- Jak zawsze w tego rodzaju robocie – przechylił szkło, przełknął i zamilkł na moment. – Jeden z kumpli latał wtedy dla niego. Powiedział, że dobrze płaci i że potrzebuje pilotów z jajami. To było na początku lat dziewięćdziesiątych.

Nie wierzyłem mu, ale i tak przytaknąłem. Chciałem wiedzieć co tym razem wymyśli.

- To były piękne czasy – powiedział. – Dostawałem zlecenie, robiłem swoje i wszyscy byli zadowoleni.

- A teraz nie są?

- Teraz jest teraz – uciął.

Mikrofalówka wydała z siebie przeciągły pisk. Rory posłusznie wychylił szklankę do dna i wstał.

- Dzięki za drinka, lazania jest dla ciebie.

- Dzięki – odparłem, ale on nie słuchał. Ruszył w stronę schodów i wszedł na górę. Do końca dnia nie wyszedł z pokoju.

Nazajutrz rano, około dziesiątej, przez nieszczelne drewniane okna przebił się pomruk diesla. Odchyliłem firankę i wyjrzałem na zewnątrz. Na podjazd przed domem wtoczył się Mercedes, wielkie grafitowe bydle z przyciemnianymi szybami. Usłyszałem telefon, a potem odgłos stóp Rorego, który schodził w pośpiechu, a właściwie zbiegał. Wyglądało na to, że szef zmienił plany i pojawił się szybciej, niż zapowiedział. Drzwi limuzyny uchyliły się. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to że Toks nie siedział z tyłu tylko prowadził. Ochroniarz, który wysiadł z lewej, obszedł samochód z przodu i rozejrzał się czujnie wokół. Był wysoki i barczysty. Miał rude, krótko ostrzyżone włosy i ostre rysy twarzy. Już na pierwszy rzut oka było widać, że to wojskowy.

Toks wygramolił się z samochodu. Był średniego wzrostu i krępej budowy. Miał jasno brązowe włosy, gęsty wąs i grube kości policzkowe. Szeroki w ramionach, pewny siebie, wyglądał jak rosyjski gangster z hollywoodzkich produkcji z początku lat dziewięćdziesiątych.

Odczekałem chwilę, aż któryś z nich spojrzy w górę. Rudy zobaczył mnie od razu, ale nie wydawał się zainteresowany. Skanował wzrokiem teren w poszukiwaniu realnego zagrożenia. Wąsaty uchwycił moje spojrzenie, uśmiechnął się i skinął głową, jakby witał się z kimś, kogo znał z widzenia. Odwzajemniłem gest i poczekałem aż oboje wejdą do środka. Odsunąłem się od okna, dałem Roremu kilka minut, a potem zszedłem na dół.

Ochroniarz kręcił się w kuchni po lewej, szukając czegoś w szafkach. Na blacie stały już cztery kubki, słoik z kawą i butelka wódki. Na mój widok zamarł, przebiegł wzrokiem po mojej twarzy i spojrzał na szefa. Wąsaty dał znak, że może kontynuować, po czym Rudy wrócił do przeszukiwania szafek.

Rory i gość z wąsem siedzieli w salonie po prawej. Szef rozparł się na kanapie naprzeciwko okna. Po drugiej stronie ławy tkwił Scott. Przeglądał jakieś dokumenty. Rzuciłem okiem na ochroniarza. Znalazł już cztery kieliszki, ustawił je na tacy, a obok butelkę i kubki. Stał oparty o blat z rękami skrzyżowanymi na piersi i przyglądał mi się obojętnie. Bulgotanie wody w czajniku nie przeszkadzało mu w obserwacji. Rory chrząknął i podszedłem do nich.

Usiadłem na fotelu ustawionym przy regale, tak żeby mieć widok na kuchnię. Toks z mojej lewej, Rory z prawej.

Scott spojrzał na szefa jakby pytał, czy podoba mu się przywieziony towar, a tamten, nie spoglądając na mnie, pokiwał głową z aprobatą.

- Rory mówił, że macie dla mnie propozycję – powiedziałem.

- Doprawdy? – zdziwił się wąsaty.

Nie odpowiedziałem. To oni chcieli czegoś ode mnie. Inaczej nie ściągaliby mnie tam.

- W porządku – powiedział Toks. – To prawda, mam dla ciebie propozycję.

- I jeśli dobrze rozumiem, chcesz czegoś w zamian? – zapytałem.

- Tak – powiedział. – Chcę czegoś w zamian. – Jego ostatnie słowa nie brzmiały zbyt przekonująco. Wyglądał jakby próbował wymyślić coś, na poczekaniu.

- Będę szczery – powiedziałem. – Nie wierzę, że jest to coś, czego nie mógłby zrobić ktoś inny. A skoro pofatygowałeś się tak bardzo, żeby mnie w to zaangażować, to albo chodzi ci o coś, czego nikt inny się nie podejmie, albo o coś, co będzie mnie kosztować o więcej niż jestem gotów poświęcić.

Toks nie odpowiedział. Splótł palce dłoni na brzuchu i przyglądał mi się z zaciekawieniem.

- Może skupmy się lepiej na tym czego ty ode mnie oczekujesz. Potem powiem ci co chcę w zamian.

- Wiesz doskonale czego potrzebuję. Zgodziłem się na przyjazd tutaj, bo uznałem, że skoro wynająłeś ludzi i zdecydowałeś się sprowadzić mnie tu to na pewno nie po to, żeby dać mi zgnić za kratami. Przede wszystkim chcę wiedzieć, kto usiłuje mnie wrobić w to morderstwo. Z tego, co Rory zdążył mi wyjaśnić, wiecie kto za tym stoi. Po drugie… – zamilkłem.

- Tak? Ależ słucham. Mów, mów – zachęcał.

- Po drugie… – chciałem mówić dalej, ale słowa utknęły mi w gardle. W głowie zaświtała nowa myśl. Fałszywy paszport, dwa tysiące Euro kieszonkowego, bilet lotniczy i wynajęty dom, dobrze zorganizowana operacja, profesjonalna koordynacja. Mogłem wykorzystać to wszystko w jeszcze jeden sposób. Zdecydowałem. To mogło się udać. Jeśli byli w stanie mnie ściągnąć, jeśli wąsaty latał do Afganistanu, mógł równie dobrze zdobyć dla mnie nowe informacje na temat rurociągu TAPI.

- Wciąż Słucham – ponaglał. Moje wahanie go rozbawiło. – Mów śmiało.

- Po drugie – kontynuowałem – liczę na to, że masz informacje, dzięki którym skończę moją książkę.

- A o jakie informacje konkretnie chodzi?

- Jakiś czas temu otrzymałem telefon w sprawie interesów naszych firm w rejonie Morza Kaspijskiego. Czy dobrze zakładam, że to ty go autoryzowałeś?

- Być może – odparł. – Być może.

Spojrzałem na Rorego. Ani drgnął.

- W takim razie tego właśnie oczekuję. A teraz twoja kolej. Słucham.

I właśnie wtedy podszedł Rudy. Rozłożył na stole cztery kawy, butelkę wódki i kieliszki. Usiadł, po prawej, obok Rorego.

- Po pierwsze panie Dawson. Jest pan poszukiwanym zbiegiem i kryminalistą – podjął szef. – W zasadzie jest pan całkowicie zależny od nas – spojrzał na Rorego – Paszport – zażądał i wyciągnął dłoń.

Scott bez słowa podał mu mój fałszywy paszport. Wiedziałem, że w którymś momencie może do tego dojść, ale nie spodziewałem się, że stanie się to tak szybko. Scott musiał wyjąć go z mojej torby, gdy spałem.

Toks otworzył dokument na stronie ze zdjęciem, podumał chwilę i oddał mi go.

- Proszę. To chyba pana panie Turner. Dimitri Turner.

Otworzyłem dokument na stronie ze zdjęciem. Moje nowe nazwisko nie brzmiało już głupio. Tylko dzięki niemu mogłem przedostać się przez granicę. Bez paszportu byłbym praktycznie więźniem.

- Wracając do pańskiego pytania – ciągnął dalej. – Po pierwsze. Wiem, kto zabił tamtego ochroniarza.

Zrobił krótką, zamierzoną przerwę.

- Ale informacja ta ma oczywiście swoją cenę – ciągnął dalej. – Będzie pan musiał na nią zapracować. To pierwsza rzecz. Po drugie, faktycznie jestem w posiadaniu dokładnych i bieżących danych na temat interesów wielu firm na terenach obejmujących kraje Morza Kaspijskiego. W moim fachu dobry wywiad to podstawa sukcesu. Po trzecie, dobrze pan mniema, że to ja udzieliłem panu tamtych informacji. Rozmawialiśmy osobiście. Chciałem sprawdzić z kim mam do czynienia zanim…

- Zanim?

- Zanim nawiążemy współpracę – uśmiechnął się.

- Rozumiem, że to wszystko ma swoją cenę? – zapytałem.

- Nic na tym świecie nie jest za darmo. Oczywiście czasem pojawi się ktoś, kto zechce zainwestować – przesunął plastikową teczkę z dokumentami w moim kierunku.

- Co to jest? – zapytałem.

- Powiedzmy, że to gest dobrej woli – odparł. – Znajdzie pan tutaj kilka rzeczy, które mogą okazać się przydatne przy kompletowaniu danych do tekstu.

Wyjąłem papiery i zacząłem przeglądać. Miałem przed sobą wydruki, kopie transakcji bankowych, kontraktów, map, zdjęć i innych dokumentów. Przekartkowałem tłusty plik i wsadziłem go z powrotem do teczki. Zapach papieru i ilość dokumentów wzbudziły we mnie falę ekscytacji.

- No dobrze – powiedziałem. – W takim razie przejdźmy do sedna. Czego oczekujecie ode mnie?

Wąsaty podrapał się po policzku, pokiwał głową i przejechał dłonią po brodzie. Zastanawiał się nad czymś. Czułem, że nie spodoba mi się to co za chwilę usłyszę. Nie myliłem się.

- Rory zapewne powiedział panu czym się zajmuję.

- Próbowałem to od niego wyciągnąć, ale bez skutku.

Boss pokiwał głową z aprobatą. Najwidoczniej Rory zrobił to, czego od niego oczekiwano.

- Widzisz Dimitri, jestem biznesmenem – powiedział w końcu. – Prowadzę kilka firm, które swoim zasięgiem obejmują Europę, Afrykę i Bliski Wschód. Świadczę usługi transportowe zarówno głowom państw, jak i organizacjom pozarządowym.

- Narkotyki albo broń – pomyślałem.

- I jak sądzę, biznes kwitnie? – zapytałem.

- Można tak powiedzieć – przyznał.

- W dalszym ciągu nie rozumiem, co ja miałbym dla was robić?

- Widzisz Dimitri, problem w tym, że ludzie bywają zawistni. Wielu z moich konkurentów zazdrości mi sukcesu i fabrykuje fałszywe historie na mój temat.

- Wciąż nie widzę, co to ma wspólnego ze mną – powiedziałem.

- Chcę abyś napisał moją prawdziwą historię. Chcę, abyś napisał prawdę.

- Prawdę? – powtórzyłem tępo. Nie byłem pewien, czy się nie przesłyszałem.

- Tak, moją biografię – powiedział.

Nie przesłyszałem się. Wąsaty próbował wmówić mi, że wydał kilka, kilkanaście lub kilkadziesiąt tysięcy dolarów, w zależności od stawki godzinowej Rorego i Leona, na obserwowanie mnie, wspieranie, niańczenie i manipulowanie, tylko po to, żebym niczym bohater kiepskiej powieści wagonowej zakasał rękawy i oczyścił z gówna jego dobre imię. Poczułem się jakby ktoś mnie spoliczkował.

- W porządku – pomyślałem. – Zagram w twoją grę.

- Chcesz, żebym napisał twoją biografię – powiedziałem – a ja nawet nie znam twojego imienia.

- Wybacz – odparł wyraźnie zadowolony z przebiegu rozmowy. – Ostrożność to nawyk, który dławi maniery. – Wyciągnął dłoń do uścisku. – Orlov, Aleksiej Orlov.

Na dźwięk jego imienia w mojej głowie zabłysła czerwona lampka. Wiedziałem doskonale kim był. Uścisnąłem jego dłoń. Tylko raz natknąłem się na artykuł o rosyjskim magnacie transportowym, którego media oskarżają o podsycanie konfliktów zbrojnych w krajach trzeciego świata. Ten jeden raz wystarczył. Według dostępnych informacji Aleks Orlov był nie tylko pnącym się na szczyt oligarchą, ale przede wszystkim handlarzem bronią. Jednym z największych na świecie.

- Biografię? – zapytałem, próbując pozbierać myśli. Wciąż trudno mi było uwierzyć, że to on.

- Tak, biografię – odparł.

Nie ponaglał mnie. Czekał aż przetrawię to, co usłyszałem i sam zadecyduję. Był pewien, że kupiłem jego historyjkę o niezbędnej pomocy przy biografii. Ja tymczasem zastanawiałem się co odpowiedzieć. Wyobraźnia podpowiadała mi czym groziła odmowa i tylko gdzieś na końcu serii scenariuszy tlił się wielki migający neon z napisem: „Dlaczego ja? Dlaczego do cholery ja?”

Nagle uświadomiłem sobie niedorzeczność całej sytuacji. Ściągnął mnie tam, przyznał się kim był, a mimo to nie chciał podać prawdziwego powodu, dla którego byłem mu potrzebny. Książkę mógł napisać pierwszy lepszy, o wiele bardziej doświadczony ode mnie ghost writer, a za odpowiednie pieniądze i z odrobiną perswazji każdy pokusiłby się o spisanie jego historii. Po za tym nie wierzyłem, że chodziło tylko o biografię. Powodem musiało być coś innego.

- Muszę się zastanowić – powiedziałem, na co Aleks zmrużył oczy, jakby niespodziewany zwrot akcji oślepił jego przyzwyczajony do mroku wzrok.

Orlov był handlarzem śmierci, bestią, która jak każde stworzenie nocy szukała ofiar po zmroku i nie znosiła rozbłysków sprzeciwu.

Dopiero teraz zacząłem dostrzegać logiczną całość. Aleks był Rosjaninem, stąd dostawy części ze wschodu i moje fałszywe nazwisko. Jeśli rzeczywiście handlował bronią, musiał dostarczać ją komuś w Afganistanie. Stąd kontakty i fakty, stąd teczka w moich rękach. Przez chwilę próbowałem przypomnieć sobie, co wiem o Afganistanie. Moja wiedza ograniczała się do scen z filmu Rambo III, dwóch artykułów i jednego filmu dokumentalnego o handlu opium w tamtym rejonie, handlu, w którym prym wiedli afgańscy Talibowie. Rachunki i wydruki Orlova mogły być prawdziwe. Jeśli miałem przed sobą handlarza bronią z krwi i kości, człowieka, który potrafił dostarczyć każdemu dowolny towar, miałem jedyną w swoim rodzaju szansę, aby wykorzystać jego kontakty i wiedzę, zdobyć informacje, do których nie miał dostępu nikt poza Orlovem, nikt przede mną. Poczułem dreszcz ekscytacji. Nie ważne, po co ściągnął mnie do siebie. Tego z pewnością dowiedziałbym się później. Jeśli faktycznie był tym, za kogo się podawał, mógł mieć informacje, które mogłyby mi pomóc. Dowiedziałbym się kto mnie wrobił, oczyściłbym się z zarzutów i na dodatek, poznałbym człowieka legendę, o którym wszyscy piszą z daleka, bez cienia szansy na rozmowę w cztery oczy. Z tą myślą i butelką wódki między nami spojrzałem diabłu prosto w oczy i uśmiechnąłem się szelmowskim uśmiechem. W jednej krótkiej, wypełnionej szaleństwem chwili poczułem, że mogę się zgodzić. On również się uśmiechnął. Nie zakładał innej reakcji.

- Chcę, żebyś zobaczył, jak pracuję – powiedział. – Obejrzysz moje firmy, odbędziesz kilka kursów z załogą, porozmawiasz z klientami. Opiszesz jak naprawdę stworzyłem moją flotę, jak działa handel międzynarodowy, jaką hipokryzją są sankcje i ONZ-owskie polowania na czarownice.

- Tylko tyle? – zapytałem.

- Mam dość oczerniania przez media.

- Masz też wystarczający kapitał, żeby zatrudnić całą armię dziennikarzy. Dlaczego zwracasz się z tym akurat do mnie?

Orlov uśmiechnął się.

- Po pierwsze, jesteś bezrobotny. Po drugie, zdesperowany. Po trzecie, dziennikarz o ugruntowanej pozycji nie odważy się napisać prawdy, która odbiega od kursu obranego przez resztę medialnej mafii. Wiesz dobrze, że kiedy oni wezmą kogoś na celownik, nie potrafią się wycofać, nawet jeśli to, co piszą okazuje się kretyństwem i kłamstwem.

- Ale po co ryzykować, zlecając to komuś, kto jest w konflikcie z prawem? – nie ustępowałem.

Orlov zaśmiał się. Rory dołączył. Pokój wypełnił pobłażliwy chichot. Tylko ochroniarz zachował kamienną twarz.

- Ależ, przecież ty jesteś niewinny, prawda? – powiedział.

- Zgadza się.

- No właśnie. Oboje to wiemy, a jeśli jesteś niewinny i z moją pomocą to udowodnisz, to chyba sam rozumiesz, że tak naprawdę niczego nie ryzykuję.

- Zdesperowany i bez wyboru – pomyślałem, mimowolnie przyznając mu rację. I wtedy dotarło do mnie. Skoro Orlov zadał sobie tyle trudu, żeby mnie tam sprowadzić, mógł równie dobrze pójść krok dalej. Mógł przecież sam zlecić zabicie tamtego ochroniarza, żeby zmusić mnie do współpracy. Po co miałby obserwować moje mieszkanie? Po co nasyłać na mnie Rorego i Leona? Znał termin zaplanowanej akcji i dokładny plan działania.

Orlov dostrzegł, że się waham. Sięgnął po kawę, posłodził ją i wymieszał. Rory i Rudy zrobili to samo.

- Coś nie tak? – Aleksiej upił kawy i odłożył kubek.

- Nie nic – odparłem. Musiałem zachować dla siebie to, co cisnęło mi się na usta, ostateczną prawdę wyłaniającą zza progu przepaści. Bez względu na to czy tak jak zakładali opisałbym ich wersję prawdy, czy zdecydowałbym się napisać więcej, z pewnością odkryłbym coś czego nie powinienem.

- Zastanawia mnie jedno – powiedziałem.

- Co takiego? – zapytał.

- Kto będzie oficjalnym autorem tej książki?

Orlov uśmiechnął się. Pytałem, jakbym wierzył w ich dobre intencje.

- To zależy, jak ją napiszesz. Jeśli rękopis nie spodoba mi się, zatrudnimy kogoś innego by się tym zajął.

- A mnie zabijecie – pomyślałem.

- Jeśli coś robię, robię to rzetelnie.

- O tak – odezwał się Rory. – Widzieliśmy to już w studiu – uśmiechnął się.

Zignorowałem go. Spojrzałem na Orlova.

- Możesz być spokojny Dmitrij – powiedział. – Jestem biznesmenem. Nic ci nie grozi z mojej strony.

- A jeśli odmówię? – zapytałem.

- Jeśli odmówisz? – zdziwił się. Nie zakładał takiej ewentualności. Sięgnął po teczkę i przysunął ją wymownie do siebie. – Nasz przyjaciel wysadzi cię na lotnisku, wręczy ci twój paszport i pieniądze na bilet do Stanów. Wrócisz do domu, a tam zgarną cię na lotnisku. Możesz też spróbować oczyścić się na własną rękę lub zacząć nowe życie tutaj, w Europie. Na pewno nie zdążyłeś wydać dużo. To, co ci zostało powinno wystarczyć na początek. Paszport jest dobrze podrobiony, nikt nie będzie utrudniał ci życia. Jeśli jesteś rzeczywiście tak zaradny jak ci się wydaje, dasz sobie radę.

Zaskoczył mnie. Albo był świetnym aktorem, albo autentycznie wierzył w to co mówi. Jego argumenty były logiczne. Wiedziałem, że powrót do Stanów to ruletka, a mnie nie pociągała perspektywa hazardu, zwłaszcza że stawką była moja wolność. Przez moment pomyślałem, że mógłbym zacząć wszystko od nowa. Wiedziałem, że z odrobiną samozaparcia dałbym sobie radę.

Pozostawał jeden mały szczegół.

- Jeśli mam się zgodzić – powiedziałem – musisz wyjaśnić, po co ci ta książka.

- Mówiłem już przecież, a ja nie lubię się powtarzać.

- Więc nie powtarzaj się.

Nastała krótka chwila ciszy. Orlov przyglądał mi się badawczo.

- Nie próbuj wmówić mi, że według ciebie ta książka coś zmieni – powiedziałem.

- Czy to nie jest właśnie to, co próbujesz zrobić? Napisać książkę, żeby coś zmienić? Po co zbierasz te wszystkie materiały?

- To zupełnie inna sytuacja. Mówimy teraz o tobie. Jesteś poważnym graczem w tej grze. Co w twojej sytuacji może zmienić biografia?

- Ty mi to powiedz.

- Zadałem pytanie – nie odpuszczałem.

Aleks wziął głęboki wdech, jakby zastanawiał się co ze mną zrobić. Spojrzał na Rorego wyraźnie rozczarowany i pokręcił głową.

- W porządku – odparł. – Powiem ci. Tak naprawdę nie chodzi tu o książkę. Z tekstu, który napiszesz można, rzecz jasna, zrobić scenariusz, wysłać komuś, zorganizować producenta i nakręcić dokument. To pomogłoby bardziej niż dziesięć książek. Ale my planujemy znacznie więcej. Potrzebujemy tej historii, żeby cały projekt się powiódł.

- Jaki plan?

- Rory, wyjaśnij mu, bo nie mam cierpliwości.

- Książka to tylko jeden z kilku frontów działań – podjął Rory. – Zamierzamy rozwinąć działalność humanitarną i nakręcić dokument, ale potrzebujemy solidnej podstawy, czegoś, od czego można rozpocząć nowy rodzaj narracji w mediach. W tym momencie mamy tylko jednostronny punkt widzenia. Żeby zmienić negatywny wizerunek, potrzebujemy dobrze udokumentowany fragment historii. I w tym miejscu do gry wchodzisz ty, Jerry.

- Tylko po co? Dlaczego zależy ci na poprawie wizerunku?

- Jestem biznesmenem. Nie można prowadzić interesów kiedy połowa oficjalnych kanałów staje się niedostępna tylko dlatego, że mają wyrobione zdanie na twój temat.

- Do tej pory ci to nie przeszkadzało.

- Nie jestem człowiekiem, który stoi w miejscu i biernie przygląda się nadciągającej katastrofie. Poza tym, na świecie jest zbyt wielu chętnych klientów, którzy ze strachu przed posądzeniem o powiązania ze mną nigdy nie odważą się na skorzystanie z moich usług. Pomyśl ile kontraktów rządowych mnie omija, z iloma firmami nie mogę dojść do porozumienia przez to, że inni robią kariery na oczernianiu mnie.

- W dalszym cięgu nie wiem, dlaczego uparłeś się na książkę.

- Film dokumentalny bez wspierających go publikacji wzbudziłby tylko nowe fale oskarżeń – powiedział Rory. – Pytania o to, kto wyłożył pieniądze na budżet, kto napisał scenariusz i skąd pochodzą materiały zagłuszyłyby to, co moglibyśmy osiągnąć.

- Planuję zwiększyć liczbę lotów z pomocą humanitarną – powiedział Aleks. - Rozszerzę zasięg połączeń między Europą i Arfyką, zwłaszcza w tych rejonach gdzie taka aktywność może być szybko nagłośniona. Problem w tym, że budowanie wizerunku przez bezpośrednią działalność trwa zbyt długo, a ja nie mam na to czasu. Musimy przygotować grunt pod tę kampanię. Twoim zadaniem będzie oswojenie opinii publicznej. Jeśli napiszesz porządny tekst i podpiszesz się pod nim, powinno to dać nam dobry punkt wyjściowy do dalszych działań.

- Dlaczego od razu nie założysz fundacji? – zapytałem.

Aleks spojrzał na Rorego jakby już nie raz rozpatrywał tę ewentualność, ale zawsze ktoś go od tego odwodził.

- Czy masz jeszcze jakieś pytania? – zapytał Orlov.

- I to wszystko po to, żeby rozszerzyć działalność?

- W tej branży nie ma miejsca dla słabych – odparł. – Jeśli nie jesteś na czele, zostaniesz zdeptany, a ja nie zamierzam zostać stratowany. Jeżeli nie zrobię czegoś teraz, za kilka lat nikt nie będzie chciał robić ze mną interesów.

- Legalnych interesów – dodałem.

- A tego byśmy nie chcieli, prawda? – zapytał.

- Nikt by tego nie chciał – odparłem.

Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że naprawdę zależy mi na poznaniu Orlova. Myśl o napisaniu jego biografii rozbudziła moją wyobraźnię. Zakładałem, że byłem jedyną osobą z zewnątrz, której pozwolił naprawdę zbliżyć się do siebie. Czułem, jak po raz pierwszy od wielu tygodni, po niekończącej się stagnacji i rosnącej frustracji moje ego na nowo rozpalało ambicję a ciekawość dodatkowo podsycała ten ogień.

- Czas na wyjaśnienia dobiegł końca – powiedział Orlov. – Jaka jest twoja decyzja?

- W porządku. Zgadzam się.

- Świetnie – powiedział i podał mi dłoń. – Jurij, polej – rzucił do Rudego, który rozlał wódkę szybko i sprawnie. Podnieśliśmy kieliszki i Aleks wzniósł toast.

- Za współpracę i powodzenie – powiedział.

- Za powodzenie – powtórzyłem i przechyliłem szkło, spłukując wódką niepokój i odpowiedzialność.

- Na razie zatrzymam te dokumenty – powiedział. – Otrzymasz je w zamian za pierwszą część tekstu.

- W porządku – rzuciłem.

- Wieczorem odlatujemy do Szardży – Orlov dodał, podnosząc się. – Jeśli potrzebujesz czegoś do pracy nad książką, daj znać Roremu. Laptopa, dyktafon, drukarkę czy cokolwiek innego. Ktoś z moich ludzi załatwi ci wszystko, co potrzebne, na miejscu.

Wstałem i z rosnącą pewnością siebie uścisnąłem mu dłoń. Ochroniarz stał już przy drzwiach. Gdy Aleks się ubierał, próbowałem przypomnieć sobie, gdzie słyszałem o wspomnianym miejscu. Na próżno.

- Dlaczego akurat do Szardży? – zapytałem go zanim wyszedł.

- Bo tam można robić rzeczy, o których tutaj można tylko pomarzyć – odparł i zniknął, zamykając za sobą drzwi.

Nazwa Szardża brzmiała intrygująco. Musiałem jak najszybciej dowiedzieć się czegoś o tym miejscu. Nie miałem dostępu do Internetu więc mogłem tylko zgadywać, że chodzi o miasto lub wioskę poza Ameryką północną i Europą. Szardża leżała najprawdopodobniej w regionie Półwyspu Arabskiego.

Rozejrzałem się po pokoju, w którym nie było nawet podpiętego telefonu. Jedynym źródłem kontaktu ze światem był telewizor. Rory przyglądał mi się rozbawiony.

- Coś nie gra? – zapytał.

- To się dopiero okaże, prawda? – odparłem i ruszyłem w stronę regału z książkami. Na dolnej półce, w prawym rogu znalazłem pięciotomową serię grubych woluminów. Na grzbiecie każdego z nich widniały litery. Porzucone i zapomniane źródło wiedzy: Encyklopedia.

Wyszukałem odpowiedni tom i otworzyłem na stronie z mapą Afryki. Szardża widniała w prawym górnym rogu. Wyjąłem Kolejny tom, otworzyłem na właściwej stronie i w labiryncie niderlandzkich słów będących zlepkiem angielskiego i chyba niemieckiego odnalazłem międzynarodowy Zjednoczone Emiraty Arabskie, a z nimi ukryty w hieroglifach opis Szardży.

Ze strzępów informacji i rycin rozkodowałem, że Szardża to niewielki, bogaty Emirat w zachodniej części Półwyspu Arabskiego, graniczący na północy z Iranem i na zachodzie z Arabią Saudyjską. Szardża oznaczało „Wschodzące Słońce” i uznałem, że to dobry omen, że to nowe słońce wschodziło dla mnie.

3 Wschodzące Słońce

Minęły dwa dni od wylotu z Filadelfii, a ja znów stałem na terminalu, czekając na skok w nieznane. Był wieczór. Niebo przechodziło z szarości w grafit, na którym rysował się profil samolotu. Stał w odległości kilkuset metrów, jeden z siedmiu stojących w równym rzędzie maszyn. Jak poinformował mnie Rory, były to stare Iljuszyny 18D, wysłużone transportowce pamiętające jeszcze czasy świetności radzieckiego lotnictwa. Przyglądałem się temu, który miał zabrać nas do krainy słońca, piasku i ropy, i jakoś nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że to jeden z jego ostatnich lotów. Chociaż wszystkie Iły wyglądały na brutalnie wyeksploatowane, nasz prezentował się wyjątkowo tragicznie.

- Widzisz tę szarą farbę na skrzydłach i silniku? – Rory wskazał na pierwszego z brzegu Iła. – To wojskowy patent. Dzięki niemu, w czasie zimnej wojny nie zestrzelono ich ani w Afryce, ani w Azji. Przestarzałe radary tamtejszych krajów zawsze miały problem z wychwyceniem tak odmalowanych ptaszyn.

- Rozumiem, że wciąż mają ten sam problem? – zapytałem.

- O to musiałbyś zapytać kogoś, kto nimi lata – odparł, uśmiechając się dość dwuznacznie.

- Czyli ty nimi nie latasz?

- Ja? – Pokręcił głową – Miałbym latać tym złomem? Przecież ja jestem na emeryturze – puścił oko. – Po co miałbym ryzykować?

Spojrzałem jeszcze raz na ten obraz nędzy i rozpaczy. Ostatnia maszyna po prawej, Ił, na którego czekaliśmy, któremu miałem powierzyć swoje życie, nie przypominał nowoczesnych, solidnych boeingów z reklam linii lotniczych, a bardziej eksponaty w narodowym muzeum lotnictwa na Florydzie. Miał około trzydzieści metrów długości, tyle samo rozpiętości skrzydeł i cztery silniki turbośmigłowe, nadające mu wygląd dokładnie tego, czym był w rzeczywistości, reliktu minionej epoki. Stał nieruchomo w najdalszej części pasu, czekając aż zaparkowana przy nim cysterna zakończy tankowanie. Dolna część kadłuba była szara, podobnie jak skrzydła, które odmalowano tajemniczą, antyradarową farbą. Górę kadłuba pokrywała brudna biel, dziób i śmigła wyblakły błękit.

Zacząłem powtarzać jak mantrę, że na pewno jest sprawny, że odchodząca miejscami farba nie ma nic wspólnego z jego stanem technicznym, że Orlov nie musi się reklamować, że dla niego nie ma znaczenia wygląd maszyny, że im bardziej zaniedbana na zewnątrz, tym lepiej musi być utrzymana w środku, że ważne dla Orlova było tylko to, by jego maszyny były sprawne i dolatywały z towarem do wyznaczonego miejsca.

- Jak daleko właściwie jest Szardża? – zapytałem.

- Dlaczego pytasz?

- Chcę wiedzieć, gdzie lądujemy. Musimy przecież zatankować.

- Nie będzie międzylądowania. To kurs bezpośredni. Zatrzymamy się tylko na moment w Amsterdamie, tam sprawdzą nam papiery, a potem ciśniemy na południe.

- Do Emiratów? To będzie kilka tysięcy kilometrów. Dolecimy?

- To się okaże – odparł, odczekał chwilę, a potem parsknął śmiechem. Kiedy już skończył delektować się widokiem strachu w moich oczach, wyjął z kieszeni komórkę i podał mi ją.

- Jeśli jest ktoś, kto może się o ciebie martwić, lepiej zadzwoń do niego teraz.

- Zadzwonię na miejscu – odparłem.

- Dobrze ci radzę – przycisnął telefon do mojej piersi. – Zadzwoń teraz.

Rory spoważniał. Dostrzegłem zmianę w wyrazie jego twarzy, jakby do głosu doszedł jakiś zimnokrwisty najemnik ukryty w tylnych uliczkach jego myśli. Wziąłem do ręki komórkę.

- Wiesz – powiedział, spoglądając pas startowy – całkiem możliwe, że przez dłuższy czas nie będziesz mógł się z nikim kontaktować.

- Dlaczego? – zapytałem, chociaż czułem, że znam odpowiedź. Rory obrzucił mnie przelotnym spojrzeniem, ale nie odpowiedział. Przebiegł wzrokiem po samolotach i zatrzymał go na tankującej cysternie. Serwisant odłączył wężownicę i wsiadł do szoferki. Cysterna ruszyła, odcinając się od szarej plamy wypełnionego paliwem złomu.

Widok latającej trumny przywołał z pamięci Pat. Nawet ona po odpowiednio długim czasie, mogła zacząć się martwić. Była jedyną osobą, do której mogłem wrócić. Ostatnią, dla której chciałem to zrobić. Wybrałem jej numer, ale nie zatwierdziłem. Powstrzymałem się w ostatnim momencie. Pomyślałem o Orlovie, o Leonie i kamerach w moim mieszkaniu; o detektywach zadających jej wciąż te same pytania, o agentach FBI, którzy nie trzymali się prawa. Było jasne, że im mniej będzie wiedziała o mnie, tym lepiej dla niej. Nie miałem prawa jej w to mieszać, a jednak chciałem, żeby wiedziała, chciałem, żeby nie martwiła się o mnie. Gdyby zaczęła, mogłaby zrobić coś głupiego. Musiałem więc dotrzeć do niej przez kogoś innego, najlepiej kogoś, kogo mogłem wystawić na kontakt z organami FBI i policją.

Wykręciłem nowy numer i odczekałem chwilę.

- Cześć, mówi Dawson – rzuciłem sucho. Właściciel głosu po drugiej stronie zawahał się.

- Zniknąłeś – powiedział w końcu z lekkim wyrzutem.

- Nie da się ukryć – odparłem obojętnie.

- Dlaczego? Co się stało?

- Mam swoje powody – powiedziałem.

- Wiem, wiem – odparł nagle poirytowany – Twoje powody leżą w miejskiej kostnicy. Jeśli chcesz przyznać się do tego zabójstwa, nie mogłeś wybrać lepszego sposobu.

Chwila ciszy.

- Jerry – powiedział w końcu. – Jak mogłeś zniknąć w takim momencie? Co ty wyprawiasz?

- Wiesz dobrze, że nikogo nie zabiłem – odparłem.

- Po co dzwonisz? – zapytał.

- Chcę, żebyś miał oko na Pat.

- Tylko po to dzwonisz?

- Tak. Jeśli będzie pytać o mnie, powiedz jej, że wyjechałem na jakiś czas. Nie chcę, żeby się martwiła. A już na pewno, żeby mnie szukała.

- Gdzie jesteś?

- Nick, obiecaj mi! – powiedziałem.

Nie odpowiedział. A przynajmniej nie od razu. Krótka chwila ciszy przeciągała się w nieskończoność.

- No dobrze – odparł w końcu.

- Obiecaj!

- W porządku. Obiecuję – rzucił.

- Muszę zniknąć z radaru – spojrzałem mimowolnie w stronę Rorego. Wydawał się być zadowolony z przebiegu rozmowy. Przytaknął.

- Czy mam jej coś przekazać?

- Nie. Lepiej, żeby nie wiedziała.

- W porządku.

- I jeszcze jedno.

- Co?

- Pamiętaj, co obiecałeś mi ostatnim razem.

Nie odpowiedział od razu. Znów zastanawiał się, czy powinien. Po kilku irytujących sekundach potwierdził:

- W porządku. Zaopiekuję się nią. A teraz powiedz, co zamierzasz? Zostawiłeś za sobą niezły bajzel.

Miał rację. Odruchowo podrapałem się po głowie. Właściwie sam nie wiedziałem co zamierzam.

- Chcę skończyć książkę – powiedziałem po chwili. – Wydaje mi się, że jestem na tropie czegoś wielkiego.

- Jak zawsze.

- Nie. Tym razem to poważna sprawa. Mam informatora. Pewne źródło. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, może nawet powstrzymamy wojnę. Możemy uratować tysiące ludzi.

- My? To znaczy kto? – obruszył się. – Jaki kraj? Jaką wojnę? Co ty bredzisz?

- To jeszcze nic pewnego. Na razie pracuję nad tym. Jak będę miał więcej informacji odezwę się. Będziemy w kontakcie – skłamałem.

- Jak sobie życzysz – odparł.

- Dzięki – rzuciłem i rozłączyłem się.

- Na twoim miejscu nie liczyłbym na to – Scott stał wyprostowany i spoglądał w przestrzeń przed sobą. Miał napiętą twarz. Znów coś przede mną ukrywał. Byłem tego pewien.

- Nie liczyłbyś na co?

- Na kontakt. Możliwe, że to twój ostatni telefon w przeciągu kilku tygodni.

Oddałem mu komórkę i ruszyliśmy przez zmoczony deszczem beton. Spodziewałem się, że Orlov będzie próbował się zabezpieczyć. Nie wiedziałem tylko, jak daleko będzie chciał się posunąć.

Z bliska złomolot wyglądał jeszcze gorzej, jakby skręcono go z kilku rozerwanych maszyn. W oczy rzucały się wgniecione blachy, różnych rozmiarów nity i nieregularne odcienie farby, co sugerowało, że kadłub był już nie raz rozpruty i łatany. Opony pamiętały chyba czasy Reagana, bo z ich czarnego, przetartego bieżnika, wystawały fragmenty odrutowania. Kiedy wchodziłem po schodkach na pokład, mój wzrok przykuły boczne numery w okolicy ogona. Brudna biel górnej części kadłuba odmalowana była świeżą plamą śnieżnobiałej farby, na której czarnymi literami odróżniał się napis 3D-ZBS. Numery zmieniono najpóźniej dwa dni wcześniej. W powietrzu wciąż unosił się zapach rozpuszczalnika. Przez myśl przeszło mi, że samoloty Orlova lądowały w Zanfort właśnie w tym celu; po to, żeby wymienić części, dać się przemalować i przerejestrować. Pytanie nasuwało się samo: po co rejestrować samolot w Holandii, jeśli można zrobić to taniej i szybciej w jakiejś zatęchłej dziurze w Afryce? I kto przy zdrowych zmysłach pozwala zarejestrować taki wrak w Holandii?

Gdy wszedłem na pokład, moje myśli rozpierzchły się. Zapomniałem o zapachu farby i o numerach. Mój wzrok przykuł widok wypatroszonego kadłubu: tony surowego żelastwa, uległe sile grawitacji, czekające na nieuniknione zgniecenie, skręcenie i rozdarcie w zderzeniu z ziemią. Krocząc w górę kadłuba, wzdłuż otworów po wymontowanych siedzeniach, słyszałem echo naszych kroków. Niosło się po skąpanym w ciemności luku potęgując poczucie martwej ciszy. Na pokładzie nie było nikogo poza mną i Scottem. Czułem się jak w prywatnym odrzutowcu, w którym zapomniano zamontować wyposażenie. W przedniej części pokładu pozostawiono tylko osiem starych foteli. Ich brązowe flauszowe oparcia i stare poszarzałe firanki na oknach potwierdzały muzealny wiek maszyny.

Gdy doszliśmy do drzwi kokpitu, Rory zapukał i przywitał się z jednym z pilotów. Wymienili kilka zdań po rosyjsku, w czasie których stary Rosjanin zmierzył mnie dyskretnym spojrzeniem. Rory wręczył mu nasze paszporty i zajęliśmy miejsca. To był ostatni raz, gdy widziałem mój paszport.

Obejrzałem się jeszcze raz, żeby sprawdzić, czy luk jest na pewno pusty. Oprócz nas i pilotów nie było tam nikogo. Jakby na potwierdzenie moich podejrzeń, drzwi kokpitu otworzyły się i zza progu wyłonił się drugi, młodszy pilot. Minął nas szybkim krokiem, zamknął właz, którym weszliśmy i wrócił do kabiny.

Zapiąłem pasy. Potrzebowałem iluzji bezpieczeństwa. Nie miałem przy sobie ani kropli, a o drinkach serwowanym przez stewardesy mogłem tylko pomarzyć.

- Czy ten złom naprawdę należy do niego? – zapytałem.

- Tak – odparł Scott.

- Dużo ma tych trumien?

- W tym biznesie nie liczy się, ile masz maszyn, ale co potrafisz z nimi zrobić.

- Skoro tak mówisz... W takim razie ile? Pięć? Dziesięć? Pięćdziesiąt?

- Nie wiem. Dużo. Chociaż, bardziej opłaca się wyczarterować niż kupić.

Spojrzałem na asfalt ciągnący się za oknem po prawej. Silnik zamruczał. Śmigła poruszyły się. Po chwili zmieniły się w jasnoniebieskie półprzezroczyste koła. Cały kadłub wszedł w lekkie drganie jakby dostrajał się, próbując złapać rezonans z silnikiem. Po kilku sekundach, warkot turbin wypełnił pusty pokład.

Rory krzyknął, próbując przebić się przez hałas:

- Czasami czarter wychodzi dużo taniej niż utrzymanie.

- Więc do tego się to sprowadza? – krzyknąłem.

Wzruszył ramionami.

- Jak wszystko – odparł.

Silniki weszły na wyższe obroty. Zaczynałem rozumieć, dlaczego to właśnie Orlov kupił ten samolot. Warkot turbin przebił się przez niewygłuszone poszycie i zawładnął nami. Maszyna zakręciła i ruszyła do przodu.

- Powiedz, że po starcie przycichną trochę – wskazałem na śmigła i przesuwający się za oknem krajobraz.

Rory tylko uśmiechnął się i pokręcił głową.

Lot do Amsterdamu trwał niecałe pół godziny. Samolot zdążył wznieść się na ustaloną wysokość, przeciąć kilkanaście kilometrów i znów obniżyć wysokość. Po wylądowaniu odetchnąłem z ulgą. Mimo że hałas zagłuszył skrzypienie i zgrzyty, zmęczył mnie jak dzień na torze NASCAR.

Na miejscu samolot dotoczył na boczny pas, gdzie czekała na nas ciężarówka z wielkim symbolem tulipanów na boku.

Rory wyjaśnił, że to część biznesu Orlova i to jeden z bardziej dochodowych jego obszarów. Chociaż holenderskie rośliny nie należą do najtańszych to i tak można zrobić na nich niezły interes. W Dubaju, a ostatnio również w Szardży, nie brakuje klientów na dobrze wypielęgnowane, wysokiej jakości rzadkie gatunki.

- Poza tym – dodał – samoloty Orlova nie lubią pustych przebiegów. Zawsze znajdzie się coś do przewiezienia. Nawet jeśli ma to pokryć tylko koszty paliwa.

- I to cały sekret? – zapytałem.

- Sekret? – powtórzył Rory.

- Sekret jego sukcesu – dodałem. – Nigdy nie latać pusto.

Rory zaśmiał się.

- Niezupełnie – powiedział.

- Więc? Co odróżnia go od konkurencji?

Scott szukał przez dłuższą chwilę odpowiednich słów, a potem powiedział:

- Tak naprawdę tylko dwie rzeczy: Aleks może przewieźć wszystko i nikomu nigdy nie odmawia.

Celnicy weszli na pokład, sprawdzili nasze papiery, rzucili okiem na torby i dyskretnie wycofali się na płytę lotniska. Pilot ponownie zatrzasnął właz, śmigła znów zmieniły się w błękitne tarcze, a dźwięk bestii po raz kolejny wgryzł się w uszy. Przez następne dziesięć godzin Rory na zmianę drzemał, wstawał, przechadzał się po pustym luku, zaglądał do kabiny pilotów i wracał, by uciąć sobie krótką drzemkę. W dudniącym, akustycznym kanale Iljuszyna odchodziła mi ochota na jakiekolwiek rozmowy. Po godzinie wsłuchiwania się we własne myśli poddałem się. Na zewnątrz, poniżej odległej linii chmur lśniły światła któregoś z południowo europejskich miast. Zasnąłem.

Po ciągnącym się w nieskończoność, wypełnionym hukiem locie krótki pisk opon o betonowy pas zabrzmiał jak melodia. Pomimo zmęczenia byłem podekscytowany. Bez względu na to jakim emiratem była Szardża sąsiadowała ze słynnym Dubajem, co dawało możliwość zobaczenia czegoś więcej niż tylko stada wielbłądów albo kilku rozsypujących się meczetów.

Samolot kołował podejrzanie długo, mijając połacie pustej przestrzeni, kolejne hangary i budynki terminali. Po kilkunastu minutach od lądowania pustynny krajobraz za okrągłym okienkiem zwolnił i zamarł. Przez brudną porysowaną szybę dostrzegłem wąska, dwupasmową drogę ciągnącą się wzdłuż lotniska. Odcinała definitywną granicą szarą, ciągnącą się aż po horyzont przestrzeń, ulaną z niskich, parterowych domów poprzetykanych palmami. Ich bryły rozmywały się pod naporem słońca zawieszonego nisko nad dachami. Przestawiłem wskazówki zegarka na szóstą. Silniki męczyły się jeszcze przez chwilę po czym zamilkły. Zapadła cisza.

Młodszy pilot otworzył drzwi kabiny, przeszedł w dół pokładu i otworzył zardzewiały właz w połowie kadłuba. Kilkumetrowe schodki rozwarły się ze zgrzytem jak zardzewiałe nożyce. Do środka wdarła się fala porannego powietrza. Zamiast rozpalonego słońcem pyłu owiał nas rześki zapach morza i wilgotnego piasku.

Wyszliśmy na zewnątrz i rozejrzałem się wkoło. Po prawej, w słońcu lśnił biały hangar, a pod jego dachem nieco większa wersja naszego Iła. Po lewej widniał kompleks białych budynków międzynarodowego portu lotniczego Szardża. Nieco dalej, w głębi lotniska, wznosiła się wieża kontrolna naszpikowana antenami. Port wyglądał na nowoczesny. Ściany terminali od strony pasa startowego były półokrągłe i przeszklone. Trzy długie korytarze wysysały pasażerów z zaparkowanych samolotów Arabian Airways. Taras widokowy o ścianach zwieńczonych łukami rozciągał się na całą długość portu. Nad wszystkim górowały trzy białe kopuły w centralnej części dachu budynku.

Rozejrzałem się wokół, szukając autobusu lub samochodu. Tuż przy Iljuszynie, w cieniu prawego skrzydła czekał na nas szary mercedes. Ze środka wyszedł wysoki, szczupły mężczyzna około czterdziestki owinięty w białe prześcieradło. Kandura sięgała mu do kostek i powiewała na wietrze, jak w reklamie perfum dających poczucie niezależności. Jego głowę okrywała biała chusta przytrzymywana od góry ciemnym sznurem, trzepocząca z tyłu jak biała flaga. Na stopach miał tylko szare sandały.

- Ammar Azam – powiedział. – Pan Dawson i Pan Scott?

Spojrzałem na Rorego. Arab użył mojego nazwiska. Scott skinął głową, na potwierdzenie.

- Zgadza się – odparłem i uścisnęliśmy sobie dłonie.

- Będę waszym kierowcą i przewodnikiem. Pan Orlov polecił mi asystować wam, jeśli zajdzie potrzeba.

Mówił z ciężkim, londyńskim akcentem. Jeśli studiował, musiała to być jedna z tamtejszych uczelni. Rory uścisnął mu dłoń, wziął nasze torby i wrzucił do bagażnika. Ammar zajął miejsce za kierownicą, my na tylnej kanapie. Piloci zostali na płycie lotniska, czekając na ludzi odpowiedzialnych za rozładunek towaru.

- Dokumenty – powiedział Scott, gdy tylko ruszyliśmy.

- A tak, oczywiście – Ammar poprawił lusterko. – Wszystko jest już załatwione. Wasze wizy turystyczne zostały potwierdzone wczoraj po południu. Na pewno spodoba się wam w Szardży. To wspaniałe miejsce, żeby rozwinąć żagle. Biznes kwitnie tu jak oaza pośród pustyni – zatoczył dłonią krąg, demonstrując roztaczającą się za oknem oazę. W zasięgu wzroku rozciągał się jedynie beton, szkło i kurz.

Rory podał mi nasze dokumenty. Otworzyłem paszport. Było w nim moje nazwisko i filadelfijski adres. Gdy podjechaliśmy do punktu kontroli celnej. Rory znów skinął w milczeniu, żeby potwierdzić moje obawy. Celnik podszedł od jego strony.

- Cel podróży? – zapytał młody mężczyzna w mundurze.

- Interesy – powiedział Scott.

- Interesy i turystyka – odparłem.

Mundurowy zmrużył oczy, jakby usłyszał to kłamstwo o jeden raz za dużo.

- Ci panowie są gośćmi szejka – odezwał się Ammar.

Urzędnik jakby ocknął się, przebiegł wzrokiem po naszych twarzach i zaczął na nowo wertować dokumenty. Stał tak przez chwilę, walcząc z jakąś pokusą, po czym oddał nam paszporty i zasalutował.

- Witam w Emiratach Arabskich panowie. Życzę owocnego pobytu.

Dzień 1 

Wyjechaliśmy na czteropasmową obwodnicę przecinającą zaorane budynkami pustkowie. Pierwsze co rzucało się w oczy, to kontrast między wszechobecnym piaskiem, szarością sięgającą po horyzont i pasem zieleni ciągnącym się wzdłuż rozpalonej słońcem autostrady. Uwięziony między krawężnikami trawnik był rozdzielany na setki równych odcinków odmierzanych przez zasadzone w regularnych odstępach palmy. Ich identyczne, wymuszone kształty separowały kierowców od niepokojącego widoku pustki tuż za szerokością jezdni.

Pas ten był bardziej złudzeniem niż granicą. Niczym pola golfowe w Palm Springs, był oszustwem trwającym tak długo jak pracowały pompy doprowadzające wodę. Cała Szardża działała jak trup podpięty do wodnego respiratora.

Tuż za podtrzymywaną przy życiu zielenią, rozciągała się surowa rzeczywistość Emiratów. Rozległe połacie ubitego piasku, gliny i pyłu usiane były drobnymi krzewami. Niczym preria otaczająca opuszczone miasto płaska przestrzeń przechodziła niepostrzeżenie w zamazany horyzont z rozsianymi szeroko niewielkimi pustynnymi wydmami. Ich widok był niepokojący. Przypominał mi, że dzicz jest blisko - bezlitosna przestrzeń i miejsca, w których nie mieszkańcy miast nie przeżyliby kilku dni.

Po kilkunastu minutach w zasięgu wzroku pojawiły się pierwsze surowe bryły odgrodzonych parterowych domów o ścianach pokrytych gładką bielą lub chropowatą szarością. Otoczone wysokimi murami, całkowicie niedostępne, strzegły swoich tajemnic przed ciekawskim wzrokiem kierowców. Im bardziej oddalaliśmy się od lotniska tym częściej pojawiały się między nimi podłużne, piętrowe zlepki budynków z wysuniętymi na chodnik drewnianymi reklamami sklepów i stolikami kawiarni. Szyldy nad szybami raziły mój anglosaski umysł kardiogramem arabskich liter i znaków. Świadomość, że byłem w krainie ropy, zaczynała dopiero przedzierać się przez warstwy moich wyobrażeń.

- Po prawej znajduje się strefa wolnocłowa – powiedział Ammar. Mijaliśmy właśnie rząd industrialnych budynków. – To dzięki niej handel kwitnie, a przemysł się rozpędza.

Pokiwałem głową, udając zainteresowanie. Rory rzucił okiem na magazyny i przytaknął.

- Jutro tam zajrzymy – powiedział Scott.

- A tutaj zaczyna się przedmieście Mughaidir – dodał przewodnik.

Minęliśmy strefę wolnocłową i wjechaliśmy w pas pustyni. Spojrzałem na drugą stronę jezdni. Po mojej lewej, tuż za profilem Scotta, w miarę jak posuwaliśmy się w stronę centrum zadbane osiedle rozkwitało, a architektura nabierała rozmachu. Spojrzałem na prawo. Kontrast był przygnębiający. Granica z palm wzdłuż której sunęliśmy była ostateczną linią oddzielającą nadzieję od nieuchronnego końca, iluzję od prawdy, życie od śmierci. Po lewej oaza, po prawej jedynie kurz i pył.

Minęliśmy rozjazd, potem drugi, dużo większy, przypominający sieć spirali rozlanych na polu golfowym. Za nim zieleń zaczęła pojawiać się nieśmiało również po drugiej stronie szosy. Po kolejnych kilkuset metrach pustynia w końcu ustąpiła wzniesionym z misternym kunsztem zabudowaniom. Nieco dalej dotarliśmy do rozległego, niepoważnie długiego ronda z fontanną o błękitnej fasadzie. W centralnej części okrąg asfaltu mierzył przynajmniej sto metrów średnicy.

- Z prawej widzimy Pałac Kultury – powiedział Ammar, gdy sunęliśmy po wirażu.

Surowa, pusta ściana zwieńczona była u góry pozłacanymi arabskimi zdobieniami, natomiast dach pokrywała ogromna biała kopuła, przez co prostokątna bryła budynku przypominała trochę Bazylikę Świętego Piotra, trochę sułtańskie więzienie z baśni tysiąca i jednej nocy.

Za gmachem zjechaliśmy z ronda w czteropasmowy bulwar prowadzący w głąb miasta. Przypominał jedną z alei na naszym zachodnim wybrzeżu: na środku pas zieleni, podwójny rząd palm rzucających poszarpane cienie, a po zewnętrznych stronach po dwa pasy jezdni zwieńczone kolejnym, szerszym pociągnięciem sterylnej zieleni.

Po kilku minutach zza ujarzmionego rajskiego ogrodu stopniowo, zaczęły wyłaniać się kilkupiętrowe budynki z oszklonymi ścianami, witryny sklepowe i restauracje czterogwiazdkowych hoteli. Zbliżaliśmy się do centrum. W oddali przed nami pojawiło się kolejne rondo i kikudziesięciometrowe bryły otaczających je szerokim łukiem budynków. Jadąc po łuku, minęliśmy majestatyczny meczet z dwoma wąskimi minaretami górującymi nad linią horyzontu.

- A to jest Emma Ahmed Bin Hanbal – powiedział Ammar. – Jeden z wielu meczetów, z których słynie nasz emirat. Szardża to miasto kultury i nauki.

- I najbardziej konserwatywny z wszystkich Emiratów – wtrącił Rory. – Będziesz musiał pozbyć się kilku nawyków.

- A to rondo Kuwejtu – oznajmił Azam. – Zbudowane by upamiętnić to, co Kuwejt zrobił dla naszego Emiratu.

Przechyliłem się, żeby przyjrzeć się kolejnej atrakcji po lewej. W centralnej części ronda, oddzielonej od jezdni gęstą, nisko przystrzyżoną murawą, znajdował się okrągły basen, a nad nim dwupoziomowa fontanna zwieńczona kilkumetrową repliką arabskiego żaglowca.

- Tutaj jest biblioteka narodowa. Tutaj ministerstwo kultury. Tutaj klinika dentystyczna – wskazywał, gdy mijaliśmy kolejne gmachy rozmiarów wielkich domów handlowych. Po kilku minutach wjechaliśmy na skrzyżowanie z wielką bryłą pozłacanej rzeźby na środku. Przedstawiała otwartą grubą księgę, najpewniej Koran.

Kierowca odbił w prawo, w nową dzielnicę biurowców. Rodzące się w bólu drapacze chmur dominowały nad nielicznymi pozostałymi parterowymi lokalami wokół. Całe dzielnice przypominały rozkopany plac budowy, obstawiony żurawiami i barakami, rozrastający się jak infekcja pod czujnym okiem inżynierów. Podmuchy wiatru porywały tumany kurzu, szorując karoserię. Tutaj miraż miał dopiero powstać więc pustynia wciąż uparcie dopominała się swej własności.

Po obu stronach jezdni przewijały się dziesiątki pracowników budowy w białych kaskach i żółtych kamizelkach. Na próżno próbowałem dostrzec kogoś z miejscowych. Gdyby nie ekipy budowlane można było odnieść wrażenie, że ta część miasta była całkowicie wyludniona, zupełnie jakby Szardża pożarła wszystkich swoich tubylców, by móc rozrosnąć się i piąć się w górę.

Przebiliśmy się przez plac budowy i starszą część miasta ciągnącą się przez mniej więcej dwa kilometry. Gdy podjechaliśmy pod niewielki, obskurny budynek, Ammar odwrócił się.

- Macie rezerwacje w Hotelu Plaza – oznajmił.

- Żartujesz? – Scott nie krył rozczarowania.

- Takie instrukcje otrzymałem od pańskiego mocodawcy – odparł Ammar.

Rory pokręcił głową zdegustowany i otworzył drzwi. Wysiedliśmy na chodnik przed hotelem.

- Proszę – powiedział kierowca – to moja wizytówka. Jeśli będzie wam potrzebny przewodnik, dzwońcie śmiało.

Skinąłem i schowałem papierowy kartonik. Rory zgniótł swój i rzucił na chodnik, po czym odwrócił się i ruszył w kierunku starych okutych mosiądzem, przeszklonych drzwi.

Ammar odjechał. Przebiegłem wzrokiem po placu budowy. Po drugiej stronie ulicy, rusztowania i siatki skrywały uwijających się pośród metalowej konstrukcji robotników. Dźwięk szlifierek, wiertarek i młotów pneumatycznych przedzierał się przez szum ruchu ulicznego poniżej. Po lewej, w odległości kilkuset metrów stał kilkupiętrowy dom handlowy. Zamierzałem zajrzeć tam, po zainkasowaniu pierwszej zaliczki od Orlova.

Spojrzałem na Rorego znikającego w głębi lobby. Był jedyną osobą, którą znałem w tym dziwnym mieście. Odruchowo dotknąłem paszportu w kieszeni. Bez niego nie miałem szans na opuszczenie kraju, chyba, że przez deportację, o ile Szardża miała umowę ekstradycyjną ze Stanami. Nie czułem się jak turysta ani jak uciekinier. Przez moment wydawało mi się, że naprawdę wynajęto mnie do wykonania bardzo konkretnego zadania.

Idąc korytarzem, otoczony europejskim wystrojem wnętrza, byłem w stanie szybko podsumować kilka faktów. Po pierwsze: byłem w obcym kraju. Po drugie: nie znałem miejscowych zwyczajów ani kultury. Po trzecie, nie miałem pieniędzy, a przynajmniej nie tyle, żeby nie martwić się o wydatki. Pesymista i realista uznałby, że jestem zależny od Rorego, a poprzez niego, również od Orlova. Musiałem znaleźć sposób, żeby się od nich uniezależnić albo jak najszybciej ustalić czy w Emiratach było to możliwe.