Barnim. Ogień - Bernard Berg - ebook

Barnim. Ogień ebook

Bernard Berg

0,0
29,88 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Przeszłość? A może przyszłość? Czy to ma znaczenie?

Kiedy wśród położonych z dala od cywilizacji wzgórz płonie wieś, a jej mieszkańcy giną w niepokojących okolicznościach, tajemniczy wędrowiec Barnim i jego spotkani na szlaku towarzysze postanawiają zaangażować się w wyjaśnienie zagadki. Pasmo wydarzeń niesie ich przez górskie uroczyska, opuszczone ruiny, miejsca zapomnianych i nadal żywych kultów, by znaleźć swój zaskakujący finał w największej osadzie w okolicy.

Barnim. Ogień to przygodowa powieść drogi. W realiach przypominających XIX wiek, tytułowy bohater – awanturnik i wagabunda, wplątuje się w pozornie prostą intrygę. Kolejne przemierzane na szlaku kilometry przybliżają go do jej rozwikłania. Tyle że, jak to w życiu bywa, każda odpowiedź rodzi nowe pytania. Nic nie jest takie, jak się wydawało.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 361

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



www.tegono.com

© Copyright 2016

TEGONO

Ilustracje

Józef Kędziora

Korekta i skład

Maciej Mikulewicz

Okładka

TEGONO

Wydanie II poprawione

ISBN 978-83-930963-3-6

www.barnimsaga.com

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Ja rozumiem, że każdy człowiek ma wiele twarzy, ale żeby zaraz im imiona nadawać?

– Anna

DZIEŃ PIERWSZY

Błogo. Uwielbiam ten moment tuż przed świtem, gdy niebo wolno zaczyna jaśnieć. Kiedy tylko mogę, staram się znaleźć miejsce z dobrym widokiem na wschód. Siadam i zamykam oczy w mrocznym świecie pełnym cieni i ułudy. Czekam, aż pierwsze promienie słońca dotkną mojej twarzy. Otwieram oczy na świat jasny, wyraźny, jednoznaczny.

Wstaję, zakładam plecak, zapinam pas, biorę kostur i ruszam w drogę. Od wielu dni idę na wschód, mijając kolejne pasma wzgórz. Daleko po prawej towarzyszy mi widok niebosiężnych szczytów, które nawet teraz, w środku lata, skrzą się śniegiem i lodem. Może, wracając, przyjrzę im się z bliska. O ile będę wracał. Nie mam ochoty planować. Żyję chwilą.

Czasem słyszę ludzi lub trafiam na oznaki ich niedawnej obecności. Świeżo wykarczowane przecinki, stosy posegregowanego drewna, zapach dymu. Niekiedy tropy na drodze. Nawet tu, na tym odludziu, ktoś żyje. Dla kogoś to miejsce jest domem.

Osady omijam z daleka. Noce spędzam gdzie popadnie. W opuszczonych szałasach pasterzy, w jamach, powstałych kiedy bezlitosny wiatr przewrócił krnąbrne drzewa o zbyt sztywnych karkach. Czasem śpię na gołej ziemi, tam gdzie zastał mnie mrok. Zwierząt się nie obawiam. Prawie zawsze to one boją się mnie. Te nieliczne wyjątki, teraz, latem, gdy pożywienia jest pod dostatkiem, podchodzą z ciekawości, a nie z głodu. Wystarczy okazać im szacunek, a odwdzięczą się tym samym.

Dawno nie padało. Strumienie zmieniły się w kamieniste żleby, jedynie gdzieniegdzie poplamione błotem. Jednak brakiem wody nie muszę się martwić. Jeśli będzie to konieczne, zejdę z grzbietu w dolinę. Niżej susza powinna być mniej dotkliwa. Nie martwię się też tym, że przyjdzie mi kolejną noc spędzić bez ognia. Noce są ciepłe, a rozpalanie ogniska byłoby niefrasobliwością – w tej suszy każda iskra może rozniecić pożar. Z zadowoleniem stwierdzam, że w zasadzie niczym się nie martwię. Idę równym krokiem.

Ruszając rano w drogę, wypatrzyłem odsłonięty szczyt jednego ze wzgórz na szlaku. Pewnie to polana albo wiatrołom, raczej nie poręba, bo po co taszczyć drewno z góry, jeśli niżej też go pełno? Suche powietrze jest krystalicznie czyste, więc powinienem mieć stamtąd widok na przynajmniej kilka kilometrów w każdą stronę. Idę, nie myślę, cieszę się każdą chwilą. Schodzę na przełęcz, za którą znajduje się wzgórze z wiatrołomem. Siodło wygląda na niegościnne miejsce. Kiedyś chyba stał tu drogowskaz i szałas dla podróżnych. Teraz pozostały jedynie butwiejące resztki drewnianej konstrukcji rozrzucone na zwietrzałej, zbrojonej jakimś żelastwem podmurówce i omszały kikut słupka granicznego.

Myślałem, żeby zatrzymać się tu na chwilę, napić się, zrzucić ciężar z barków, ale wytrzymam jeszcze. Odpocznę na górze. Może tam będzie mniej depresyjnie.

Na podejściu przyśpieszam kroku. Pot spływa mi między łopatkami, zatrzymując się na lędźwiach. Dalszą drogę zagradza mu dolna krawędź plecaka i pas z nożami. Utrzymuję dobre, równe tempo.

Las urywa się nagle, tuż przed szczytem wzniesienia. Wychodzę na pustą przestrzeń. Temperatura powietrza wydaje się wyższa o kilka stopni. Brak wiatru, pełne słońce, ciemne pnie powalonych drzew, oddające żar, który chłonęły od rana. Chyba jednak będę musiał poszukać innego miejsca na dłuższy odpoczynek. Zanim pójdę dalej, rozejrzę się trochę. Zdejmuję plecak i kładę go tak, żeby wysechł na słońcu. O spory kamień opieram kostur i na nim wieszam przepoconą koszulę. Nie ma sensu zakładać nowej. Odkręcam bukłak. Piję. Porcję wody dzielę na kilka małych łyków, a ostatnim przed przełknięciem przepłukuję usta. Zawsze się łudzę, że w ten sposób dłużej powstrzymam kolejną falę pragnienia. W takiej temperaturze człowiek poci się szybciej, niż uzupełnia płyny, a wody w bukłakach ubywa.

Nieśpiesznie podchodzę do kilkumetrowego ułomka dębowego pnia. To drzewo walczyło do końca. Nie dało się wyrwać z korzeniami. Zginęło, stojąc. Dzięki temu mam doskonały punkt obserwacyjny. Po kikutach gałęzi wchodzi się wygodnie.

W pierwszej kolejności patrzę na zachód, w stronę, z której przyszedłem. Mogę sięgnąć wzrokiem aż do słabo zalesionego wzgórza, z którego kontemplowałem dzisiejszy świt. Samą drogę zasłania lity dach zielonych liści buków i olch, szczelnie odcinając ją od lejącego się z nieba żaru i od mojego wzroku. Trudno, miło wędrowało się w cieniu, ale teraz nie mam jak sprawdzić, czy nikt za mną nie idzie.

Patrzę dalej. Nieco na lewo linię horyzontu znaczą sine stoki gór i śnieżne czapy na ich wierzchołkach. Widoczność jest naprawdę dobra.

Dość tego patrzenia za siebie. Odwracam się twarzą na wschód. Po obu stronach grzbietu, porośnięte gęstym lasem, stromo opadające zbocza przechodzą w łąki, a dalej w pola. Po prawej, na południu, wydaje mi się, że w oddali widzę zabudowania, chociaż bardziej prawdopodobne, że jest to kolejna grupa głazów narzutowych. Pełno ich tu wszędzie.

Zwracam się w stronę słońca, tam gdzie biegnie mój szlak. Wygląda na to, że następnych kilka dni będzie do siebie podobnych – kolejne fale wzgórz sięgają dalej niż mój wzrok.

Kątem oka na lewo od siebie dostrzegam smużkę dymu. W ostrym słońcu nie zauważyłem jej od razu. Pewnie gdyby nie zupełny bezruch powietrza, już wcześniej wyczułbym spaleniznę. Źródło dymu znajduje się gdzieś w dolinie, kilka kilometrów ode mnie. Widok zasłania mi niewielki pagórek porośnięty brzozami. Muszę zmienić punkt obserwacyjny. Kilkanaście metrów dalej spośród połamanych drzew wyróżnia się zarys dużego kamiennego ostańca. Może to dzieło natury, a może kamień wotywny. Teraz nie ma to dla mnie znaczenia. Wydaje się stać w najwyższym punkcie wzgórza. Po zwalonych pniach łatwo będzie wdrapać się na jego szczyt, który wznosi się dobre kilka metrów ponad ścieżkę. Podchodzę do skały. Z bliska widać, że jej kształt to efekt erozji, ale wyobraźnia z płaszczyzn i krzywizn tworzy nowe bryły. Owal twarzy, nos, oczodoły, czoło. Zalążki rogów. Cała formacja ma ze cztery metry wysokości i zwrócona jest porośniętą mchem twarzą na północ. Zbita warstwa naleźlin dodaje realizmu i tak niepokojącemu tworowi. Wygląda, jakby skalne oblicze porosło kilkudniowym brunatnym zarostem. Spojrzenie kamiennych oczu skierowane jest prosto na słup dymu.

Wejście między rogi ułatwia mi oparty o skałę ułomek olchy. Przewracając się pod naporem wiatru, pień musiał uderzyć w kamienną przeszkodę. Korona spadła niżej, a dolna część drzewa stworzyła wygodną rampę, pozwalającą łatwo wejść na tę „głowę złego”.

W odległości może pięciu kilometrów na otoczonej lasami polanie czernieją zgliszcza kilkunastu budynków. Musiały spłonąć niedawno. Zastanawiam się, czy to możliwe. Nie widziałem łuny. Noc była bezksiężycowa, powinienem był zauważyć na niebie blask pożaru. Chyba że to znowu efekt suszy – w powietrzu nie ma dość wilgoci, żeby płomienie mogły się od niej odbić. Wracam do obserwacji. Dymią już tylko ostatnie belki dużej budowli, która stała w centralnej części wsi. Może to wyobraźnia, ale wydaje mi się, że czuję odór spalenizny. Nie czysty zapach drewna, ale smród palonych śmieci, gnoju, mięsa. Drżę.

Ledwie udało mi się wyjść cało z jednych kłopotów, kiedy trafiam na potencjalne źródło kolejnych. Takie moje szczęście. Kiedy już-już wydaje mi się, że znalazłem spokój i równowagę, rzeczywistość leje mnie po pysku. Teraz mam wybór. Mogę zignorować ten dramat i zostać na szlaku, ciesząc się samotnością i samowystarczalnością, ale jak znam życie, w najmniej oczekiwanym momencie okaże się, że ominięcie spalonej wsi było błędem. A to i tak optymistyczny scenariusz. Pewnie posądzą mnie o nieudzielenie pomocy, prowokację, podpalenie czy co tam akurat przyjdzie komuś do głowy. Chyba wolę już sprawdzić, z czym mam do czynienia. Przynajmniej będę wiedział, czego się spodziewać. Na szlak zawsze mogę wrócić.

Ze wsi do „głowy złego” ktoś musiał chadzać regularnie. Zaraz po tym, jak zebrałem swoje rzeczy i zacząłem schodzić, trafiłem na wąską, ale wygodną ścieżkę. Dzięki temu teraz mogę poruszać się dość szybko. Zachowuję jednak ostrożność. Chciałbym uniknąć przygodnych spotkań. Dociera do mnie, co nie pasowało mi w widoku spalonej wsi: nie widziałem mieszkańców. Chałupy były drewniane i przesuszone bezdeszczowym latem. Pożar pewnie rozprzestrzenił się błyskawicznie, ale nawet wtedy część chłopów zdołałaby się uratować. Teraz przeczesywaliby zgliszcza w poszukiwaniu ocalałego dobytku i szczątków najbliższych.

Jestem już blisko. Smród staje się gęstszy, a zarośla rzadsze. Zatrzymuję się na skraju polany pomiędzy ostatnimi drzewami. To odruch. Już parę razy dzięki takiej ostrożności udało mi się uniknąć poważnych tarapatów, więc teraz też przystaję na chwilę, żeby się rozejrzeć i raz jeszcze pomyśleć nad sytuacją. Nadal nie widzę ludzi, ale to o niczym nie świadczy.

Kilkaset metrów za spaloną wsią na zboczu niewielkiego pagórka pasie się spokojnie kilka krów. Wśród nich brykają cielaki. Zwierzęta stoją same na otwartej polanie. Nikt ich nie dogląda. Raz jeszcze przepatruję okolicę, ale po pastuchach nie ma śladu.

Angażuję pozostałe zmysły. Lepki odór tłumi wszystkie zapachy. Ze smakiem jest jeszcze gorzej. Wydaje mi się, że usta mam pełne tłustego popiołu. Gdybym miał się opierać tylko na słuchu, powiedziałbym, że jestem w samym środku bezludnego lasu. Słyszę dzięcioła, basowe buczenie owadów, zwracam uwagę na krzyczące bogatki. Lubię te ptaki za ich żywiołowe harce i czarno-żółte upierzenie. Bogatki jednak lubią ludzi, ja jakoś niespecjalnie.

Czekam jeszcze chwilę, starając się wyczuć okolicę. Nic. Wychodzę na słońce. Niska trawa, porastająca łąki okalające pogorzelisko, pożółkła z braku wody kruszy mi się pod nogami. To cud, że pożar się nie rozprzestrzenił. Może jednak dobrze, że nie wieje. Kawałek za pogorzeliskiem chyba płynie strumień, bo roślinność tam jest wyraźnie bujniejsza. Słyszę też stanowcze „ziik” pluszcza. Przynajmniej tyle dobrego z zejścia w dolinę – napełnię bukłaki.

Wolnym krokiem idę w stronę spalonych zabudowań. Dwanaście chałup otaczało większy budynek stojący centralnie. Pewnie kościół. Robię jeszcze kilka kroków i zrzucam plecak. Podchodzę do zgliszcz pierwszej z brzegu chaty, żeby przyjrzeć się dokładniej.

Poza kamienną podmurówką okalającą kiedyś całe domostwo spłonęło prawie wszystko. Nie widać żadnych oznak gaszenia. Ogień mógł się wyszaleć i nasycić. Mógł wybierać i kaprysić. Wypalone masywne belki stropowe leżą obok połamanego, ale ledwie osmolonego, pięknie zdobionego krzesła. Pod jedną ze ścian między czarnymi zwęglonymi resztkami jakiegoś mebla dostrzegam plamę koloru. Sukienka. Ręcznie szyta z ładnego błękitnego materiału. Nogi właścicielki przygniotła spalona niemal doszczętnie belka, ale rączki zrządzeniem losu przetrwały pożar prawie bez szwanku. Za to całkiem spłonęły włosy. Pewnie były zrobione z pakuł. Teraz łysa lalka patrzy na mnie opalizującymi oczami z kamyków osadzonych w drewnianej twarzy. Ktoś włożył dużo serca w jej wystruganie, ubranie, wykończenie. Idę dalej.

Kolejna chałupa jest niemal identyczna. Jedna izba, resztki kamiennego pieca, spalone meble, dobytek. Trochę narzędzi, trochę odzieży, naczyń. Ot, proste gospodarstwo prostych ludzi. Tutaj pożoga oszczędziła jeszcze mniej. Pomimo to mój wzrok przyciąga leżąca tuż za progiem szmatka. Podchodzę bliżej, schylam się i biorę ją w ręce. Z kawałka jutowego worka ktoś zrobił prostą ozdobę. Jaskrawą czerwoną nicią niewprawnie wyhaftowano „Szukajcie dobra, a nie zła, abyście żyli”. Poniżej było coś jeszcze, ale dolna krawędź szmatki ucierpiała bardziej niż górna. Zostały tylko resztki nici kontrastujące z szarością tła. Bez głębszej refleksji biorę wyszywankę ze sobą.

Obejście chałup po wewnętrznym okręgu zajmuje mi zaledwie kilkanaście minut. Wszystkie wyglądają tak samo. Jak okolone kamiennymi murkami ogniska, którym pozwolono w spokoju dopalić się do końca. Zabudowaniami gospodarczymi położonymi nieco za chałupami nie zawracam sobie głowy – nie zostało po nich nic poza kupkami szaroczarnego miałkiego popiołu. Drewno i siano. W chatach też nie zauważyłem szczątków ludzkich ani zwierzęcych. Wygląda na to, że wieś była opuszczona. Tylko skąd ten słodkawy smród?

Centralny budynek zostawiłem sobie na koniec. Podchodzę do niego tak, żeby mieć słońce za plecami. Pochyla się już w stronę horyzontu, ale w jego promieniach wszystko nabiera wyrazistości. Resztki kamiennego ołtarza, nadpalone belki, rozlane plamy stopionego srebra, złota, ołowiu. I zęby. Niektóre jeszcze powrastane w nadpalone szczęki, inne leżące luzem w nieładzie. Biel szkliwa odcina się boleśnie od czarnego tła zgliszcz. Kilkadziesiąt osób. Spłonęli, ściśle otaczając ołtarz. Po raz kolejny dzisiaj czuję dreszcze. Zaciskam dłonie. W prawej nadal trzymam haftowaną szmatkę znalezioną w jednej z chat. „Szukajcie dobra”.

Kilkaset metrów na prawo ode mnie odzywa się krogulec. Ktoś musiał znaleźć się blisko jego gniazda. Chyba jednak nie jestem tutaj sam.

Nie ma chmur na niebie. Dawno nie było. Niby jest dobrze, bo ciepło i sucho, ale lubię też, jak pada. Zwłaszcza jeśli nie pada na mnie. Dawno nie padało.Teraz jest ciepło. Gęsty las daje cień i trochę chłodzi. Słychać ptaki. Las zawsze ładnie pachniał, ale teraz zapach nie jest miły. To chyba od tego dużego ognia, który było widać w nocy. Od rana szukam, gdzie się paliło, i chyba w końcu znalazłem. Dobrze, bo już mnie nogi bolą. Ktoś tam stoi. Nie widzę za dobrze. Ma czarne ubranie. Ziemia też jest czarna. Lepiej odejdę kawałek. Trudno się idzie przez krzaki, bo gałęzie czepiają się koszuli i spodni.

Brzeg lasu porastają krzewy leszczyny. Bez gwał townych ruchów, niby przypadkiem zwracam się w stronę, z której dobiegł mnie głos spłoszonego ptaka. Trzymając głowę nisko, obserwuję zarośla, jednak nie dostrzegam żadnego ruchu. Ku mojemu zdziwieniu coś albo ktoś porusza się znacznie bardziej na prawo. Szelesty i trzaski brzmią, jakby przedzierało się przez nie coś dużego. Waham się, co robić. Przypuszczalnie zostałem zauważony, więc wycofywać się nie ma sensu. Mogę pójść w kierunku hałasu, ryzykując, że w zaroślach trafię na człowieka lub rosłego zwierza. Ludzi w okolicy nie ma wielu, a żeby tak hałasowało zwierzę, musiałby to być jeleń. Albo niedźwiedź. Nie chciałbym spotkać ani jednego, ani drugiego.

Kiedy tak stoję i patrzę w stronę, z której słyszałem podejrzane dźwięki, kątem oka dostrzegam plamę koloru, której w lesie nie powinno być. Jednolita szarość. Trudno jest mi obserwować obiekt znajdujący się na brzegu pola widzenia, a nie chcę ostentacyjnie odwracać się w tę stronę. Schylam się więc i udaję, że badam coś na ziemi. Równocześnie staram się nieśpiesznie odwrócić tak, żeby móc zobaczyć, co przyciągnęło moją uwagę. Podnoszę wzrok i wśród zarośli na mgnienie oka zauważam jakąś drobną postać ubraną w szarą powłóczystą szatę. Nie udaje mi się wychwycić wiele więcej. Ledwie unoszę głowę, człowiek wycofuje się w głąb lasu i niknie w gęstym cieniu rzucanym przez liście.

Nadal kucając, zastanawiam się nad sytuacją. Szary ewidentnie mnie obserwował. Jest mało prawdopodobne, żeby tak blisko niego kręcił się jakiś duży zwierzak. Źródło hałasu od szarej postaci dzieliło ledwie kilkadziesiąt metrów. Przyjmuję zatem, że to też był człowiek. Obaj wycofali się, kiedy zwróciłem na nich uwagę. Pytanie, czy współpracują, czy może ich jednoczesne pojawienie się to zbieg okoliczności. Jakoś nie wierzę w zbiegi okoliczności.

Wiedzą o mnie. Gdyby chcieli zaatakować, zrobiliby to, kiedy ich odkryłem. To, że się wycofali, może znaczyć, że nie chcą zwady. Albo poszli po posiłki. Zbadam zgliszcza do końca i wracam na szlak. Niech droga będzie moim schronieniem, jak wiele razy w przeszłości.

Odwracam się i wznawiam oględziny pogorzeliska. Uświadamiam sobie, że prawą rękę zaciskam na rękojeści sztyletu. Mam spoconą dłoń. Ze strachu?

Możliwe, że będzie trzeba uciekać. Boję się. Bez względu na to, kto odpowiada za spalenie wsi, nie będzie chciał pozostawiać żywych świadków. Muszę zachować czujność. Muszę się uspokoić. Zamykam oczy i zamieram w bezruchu. Nie chcę, żeby ktoś zwrócił na mnie uwagę.

Bezpośrednie sąsiedztwo strumienia, którego obec ność sygnalizował pluszcz, powinno było ułat wić gaszenie pożaru. Przyglądając się spalonym chatom, potwierdzam to, co rzuciło mi się w oczy już na samym początku badania zgliszcz – nie widać żadnych oznak walki z żywiołem. Widywałem pożary i to, jak wygląda okolica zaraz po nich. Porozrzucane ponadpalane elementy dobytku, leżące wszędzie wiadra, miski, garnki – wszystko, czym można nosić wodę. Tutaj nic. Postanawiam przyjrzeć się strumieniowi. Może w wyniku suszy nie niesie dość wody, by można było uratować wieś? Ruszam w kierunku kępy młodych drzew, które zapewne rosną nad brzegiem potoku.

Dojście do strumienia, który, jak się okazuje, płynie dosłownie o rzut kamieniem od zabudowań wsi, zajmuje mi ledwie moment. Nurt jest wartki, a wody pod dostatkiem. Miejscami pewnie sięgałaby mi do kolan. Ruszam w górę potoku. Kawałek nad miejscem, w którym do niego dotarłem, znajduję wodopój. Na błotnistym brzegu wyraźnie widzę odciski kopyt i racic. Kilkadziesiąt metrów dalej trafiam na dogodne zejście nad niewielki basen w nurcie, skąd zapewne czerpano wodę na codzienne potrzeby. Idę dróżką łączącą strumień ze wsią. Ścieżka wiedzie idealnie prosto. Od rzeczki do pierwszych zabudowań nie ma więcej niż pięćdziesiąt metrów. Gdyby ktokolwiek próbował walczyć z pożarem, bliskość strumienia i ilość wody, którą toczy, powinna mu zdecydowanie pomóc.

Górski potok płynący tak blisko wsi to rzadkość. Góry potrafią być kapryśne. Deszcz padający kilka kilometrów dalej może spowodować wystąpienie strumienia z brzegów. Podobnie sprawa wygląda na wiosnę, kiedy pierwsze cieplejsze promienie słońca topią śnieżne czapy na okolicznych szczytach. Tutaj jednak wieś może korzystać z bliskości strumienia bez ryzyka dzięki temu, że woda płynie w niewielkim żlebie. Mieszkańcy nie muszą obawiać się podtopień. Cóż, nie musieli się obawiać.

Jeszcze raz obchodzę cały teren, nie myśląc, tylko czując – zdaję się na instynkt i intuicję. Często wychwytuję w takich okolicznościach jakieś emocje, a na ich podstawie czasem udaje mi się lepiej zrozumieć dane miejsce. W czasie podróży po świecie nie raz, nie dwa trafiałem na mistyków, eremitów, uduchowione jednostki, szamanów, zielarzy, szeptuchy. Nauczyłem się ich nie lekceważyć. Nie mówię, że bezkrytycznie przyjmuję wszelkie bajania, ale zdarzało mi się widzieć i doświadczyć rzeczy, które trudno wyjaśnić za pomocą rozumu. Przestałem lekceważyć intuicję, instynkt, dodatkowe oko. Nazwa nie ma znaczenia. Wiem, bo widziałem, że czasem niemożliwe jest możliwe. Dlatego pozostaję otwarty na wszelkie doznania. Tu nie czuję nic. Będzie musiało wystarczyć pięć tradycyjnych zmysłów.

Cała sytuacja jest niewątpliwie intrygująca. Wcześniej chciałem tylko ustalić, co się stało, teraz budzi się we mnie przekorna ciekawość. Pewnie powinienem dać sobie spokój i wrócić na szlak, ale przez następnych kilka dni wypominałbym sobie, że odpuściłem. Nie zaszkodzi poświęcić temu miejscu jeszcze trochę uwagi.

W szczątkach chałup nie znalazłem niczego ciekawego, dlatego dokładniejsze badanie zgliszcz postanawiam zacząć od kościoła. Podchodzę do belek rozrzuconych na powierzchni kilkudziesięciu metrów kwadratowych. Czuć jeszcze bijące od nich ciepło. Nie czułem go przy chatach, więc pewnie kościół spłonął jako ostatni. Albo palił się najdłużej. Najbardziej prawdopodobne wydaje mi się, że zapalił się od płonących chałup. W takim przypadku pewnie najpierw ogniem zajęły się wystające elementy: zdobienia, opierzenie dachu, parapety. Potem płomienie ogarnęły kryty gontem dach. Klepki, które stanowiły jego poszycie, poniewierają się wszędzie. Zanim zapłonęły zbudowane z masywnych belek ściany, wszyscy w środku prawdopodobnie już nie żyli. Jeśli nie zginęli od żaru, to podusili się w dymie albo przygniotła ich waląca się więźba. W ciągu kilku chwil zginęło kilkadziesiąt osób. Może pięćdziesiąt, może więcej. Szacunki te opieram na liczbie domostw dookoła kościoła. W piecu, w który zmienił się budynek, temperatura była tak wysoka, że nie mam szans na zbadanie szczątków ofiar. Pozostały same zęby, fragmenty kości, gdzieniegdzie czaszka. Całość przemieszana ze zwęglonymi elementami konstrukcji budynku. Rzuca się w oczy to, że szczątki ludzkie okalają ołtarz. Można by się spodziewać, że w pożarze ludzie będą się tłoczyć przy drzwiach i oknach. Może zaczadzili się, zanim rozszalały się płomienie? Budowa kościoła i wyraźne znamiona gwałtownego rozprzestrzeniania się ognia mówią mi, że taki scenariusz jest raczej mało prawdopodobny. Gdyby przebywający w budynku ludzie chcieli uciec, walczyliby o życie przy pierwszych oznakach zagrożenia. Odsuwałem od siebie tę myśl, ale teraz powróciła ze zdwojoną siłą: ułożenie ofiar, brak widocznych oznak walki z pożarem, nieobecność pogorzelców sugerują, że wszyscy mieszkańcy wioski zginęli i że byli pogodzeni z tym losem.

Nie daje mi spokoju obraz martwych oczu nadpalonej lalki. Usiłuję wyobrazić sobie, co mogłoby skłonić rodziców do skazania własnego dziecka na śmierć w płomieniach. Nie potrafię. Wolno idę dalej.

Zaczynam rozróżniać zapachy. Widocznie nos zaczął przyzwyczajać się do duszącego odoru. Albo może lekki wietrzyk trochę go przerzedził. W każdym razie poza smrodem typowym dla niedawnego pożaru wyczuwam coś jeszcze. Słodkawy aromat ni to przypraw, ni kwiatów. Coś mi przypomina, ale zanim udaje mi się uchwycić jakieś sensowne skojarzenie, zapach rozwiewa się na wietrze. Trudno, może później sobie przypomnę.

Zostawiam stos pogrzebowy, w jaki zmienił się kościół. Oddalam się, patrząc pod nogi. Któryś z wieśniaków miał ciekawe buty. Podkute, na niskim obcasie. Kucam, odsuwam na bok nadpaloną belkę, która częściowo przykrywała ślad odciśnięty na piaszczystym fragmencie przejścia między chatami. Sądząc po wielkości stopy, był to mężczyzna. Raczej niewysoki. Staje mi przed oczami obraz wieśniaka, dla którego porządne buty, dodające mu kilku centymetrów wzrostu były powodem do dumy. Teraz pewnie buty spłonęły, a szewskie gwoździe i podkówki wymieszały się z kośćmi.

Podnoszę się i raz jeszcze idę od chaty do chaty, pobieżnie oglądając pogorzeliska. Nie zwracam uwagi na szczegóły, staram się raczej wychwycić odstępstwa od przerażającej normy, którą stanowią fragmenty garderoby, nadpalone meble, dobytek. Przed kolejną chatą, przy niskiej ławeczce, która pewnie stała pod oknem, zauważam okopconą i zwęgloną z jednej strony naiwną rzeźbę jakiegoś świątka. Leżący wśród strużyn posążek ma nie więcej niż trzydzieści centymetrów wysokości. Całą postać ledwie zarysowano pojedynczymi nacięciami, ale zafrasowana twarz jest niezwykle wyrazista. Wygląda to tak, jakby wioskowy artysta zaraz miał wrócić do pracy. Kucam. Wśród wiórów przemieszanych z sadzą leży maleńki nożyk o ostrzu długości kciuka i jeszcze krótszej owiniętej skórą rękojeści. Narzędzie pracy rzeźbiarza jest diabelnie ostre – ledwie przytknąłem do niego opuszek palca, a pojawiła się krew. Ostrożnie owijam nożyk w szmatkę z haftem i chowam do kieszeni.

Przy żadnych ze szczątków chałup nie czułem takiego ciepła, jakie biło ze zgliszcz kościoła. Wygląda na to, że faktycznie najpierw spłonęły chaty. Docieram do miejsca, w którym zacząłem. Spojrzenie lalki się nie zmieniło. Uciekam wzrokiem. Na ganku przed chatą zauważam ślad stopy odciśnięty w sadzy i popiele. Podchodzę bliżej. Ten sam but, którego odcisk widziałem przy kościele, na nosku i obcasie podbity metalowymi podkówkami. W tłustej sadzy widać nawet odciski gwoździ, których użył szewc.

Ślad jest przy najbardziej wysuniętym na południe krańcu wsi. Ktoś był tutaj po pożarze. Idę kilka kroków w kierunku, który wskazuje czubek odciśniętego buta. Na twardej, udeptywanej przez pokolenia glinie we wsi trudno wypatrzyć trop, jednak wiem, że on tam jest. Odkopnięta na bok belka, jaśniejsza rysa na twardej glinie, powstała w kontakcie z metalowym podbiciem buta, zmiażdżony osmolony kamyk, gdzieniegdzie fragment odcisku na piasku. Drobiazgi, ale dla wprawnego oka wystarczą. Mężczyzna w podkutych butach wyszedł ze wsi i poszedł do strumienia. Nad brzeg dotarł nieco poniżej miejsca, w którym ja doszedłem do potoku po raz pierwszy. Trop wiedzie brzegiem dalej na wschód. W kierunku, w którym zamierzałem pójść.

Nadal czuję zapach spalenizny. Pachną drzewa, pach nie mech, ale nawet tu obcy zapach kręci w nosie. Nie podoba mi się. Pachnie złem.

Błądzę wzrokiem po krawędzi lasu, ale powoli wra cam do plecaka. Dźwigam go z ziemi, podnoszę kostur i wracam nad strumień, kierując się do kępy drzew. Muszę usiąść w spokoju i zastanowić się nad tym, co zobaczyłem, ale to nie jest dobre miejsce. Nie zapomniałem o obcych, których obecność tak mnie zaniepokoiła.

Wcześniej zauważyłem, że wzdłuż drugiego brzegu potoku biegnie trakt. Wiedzie na wschód, równolegle do ścieżki, która prowadziła mnie szczytami wzgórz. Prawdopodobnie łączników, takich jak ten między spaloną wsią a „głową złego”, jest więcej. Zamiast pchać się pod górę na wieczór, mogę pójść kawałek duktem, uważając na ścieżki w prawo. Wspinaczkę na grzbiet zostawię sobie na jutro, a dziś zaszyję się gdzieś w pobliżu szlaku i strumienia. Noc powinna być ciepła, więc nie potrzebuję ognia. Nawet jeśli ktoś kręci się po okolicy, jest mało prawdopodobne, żeby na mnie wpadł. Nie zwlekając, zbieram się do drogi. Po kilku krokach łapię rytm i pozwalam myślom biec swoim torem. Krążą wokół pożaru.

Słońce już prawie dotyka wzgórz na zachodzie, kiedy trafiam na wąską ścieżynkę odbijającą od głównego szlaku. Mało brakowało, a bym ją przeoczył. Nie wygląda na uczęszczaną. To dobrze. Skręcam i po kilkuset metrach wychodzę na polanę usłaną krzakami jeżyn. Kolce tych krzaków skutecznie zniechęcają do eksploracji, tym bardziej więc wchodzę w gąszcz, kierując się w stronę przeciwległego krańca polany. Zagłębiam się kawałek między drzewa, wynajduję wygodną poduchę suchej trawy rosnącej pod bukiem otoczonym grabami i siadam wygodnie. Gdzieś po prawej słyszę szemranie strumyka. To pewnie jakiś dopływ tego, który płynie obok spalonej wsi. Wcześniej jakoś nie zwróciłem na to uwagi, ale całą dolinę porasta bujna roślinność. Gleby muszą tu być dobre, a wody pod dostatkiem.

Dookoła polany z jeżynami, podobnie jak w okolicy spalonej wsi, rośnie sporo leszczyny. Ewidentnie rozpleniła się po okolicy. Rano sprawdzę, czy nie za wcześnie na orzechy. Gdyby już były, mógłbym uzupełnić zapas. Grzebię w plecaku, szukając zawiniątka z jedzeniem. Muszę coś wybrać na kolację. Mimo że staram się uciekać od obrazów ze wsi, wracają one do mnie nieustannie. Przerywam gmeranie w plecaku i z kieszeni wyciągam szmatkę z haftem znalezioną w spalonej osadzie. Uważając na zawinięty w nią nożyk, rozkładam tkaninę i patrzę na koślawy napis.

Z zadumy wyrywa mnie nagły ruch po lewej na skraju polany. Krzaki leszczyny rozepchnięte gwałtownie na boki wpuszczają na otwartą przestrzeń masywnego chłopaka ubranego w kiedyś białą, teraz szaro-beżową koszulę wetkniętą w czarne proste spodnie. Ciekawe, czy to jeden z tych, którzy kręcili się w pobliżu spalonej osady. Nie mam czasu się nad tym zastanawiać, bo mięśniak zauważył mnie i szybkim krokiem zmierza prosto w moją stronę. Wstając, nieznacznym ruchem sięgam do pasa na plecach po mały nóż z poprzeczną rękojeścią. To dobre rozwiązanie do walki w zwarciu. Pięciocentymetrowy czerniony kolec wystaje między palcami i zupełnie nie rzuca się w oczy. Przeciwnik często jest zaskoczony, kiedy spodziewany cios pięścią robi mu dziurę w mostku… Z każdą chwilą nabieram jednak wątpliwości, czy wybór ostrza był słuszny.

Chłopak jest ogromny. Pędzi przez jeżyny jak buhaj. Łysa, nie, nie łysa – ostrzyżona tuż przy skórze, lekko pochylona do przodu głowa wieńczy ponaddwumetrowe ciało. Koszula, o luźnym w założeniu kroju, na klatce piersiowej i ramionach ciasno opina mięśnie. Jeśli olbrzym szuka zwady, to żeby go zatrzymać, będę potrzebował czegoś większego niż maleństwo, po które sięgnąłem w pierwszym odruchu. Przesuwam ręką po plecach, nieco w dół i w bok na wygodną karbowaną rękojeść jednego z bliźniaczych pełnowymiarowych sztyletów o trzydziestocentymetrowych głowniach. Taki argument powinien pomóc w dowolnej dyskusji. Zmieniam też ułożenie nóg, żeby być przygotowanym na wszystko. Z tej pozycji mogę parować, mogę kopać, mogę robić uniki. Mogę też uciekać, jeśli będzie trzeba. Plecak leży nieco na lewo ode mnie. Musiałbym go chwycić, już biegnąc. I jakoś założyć. Dobre dwadzieścia pięć kilogramów… Zatem ucieczka to ostateczność.

– Witam! – rzucam neutralnie.

– Masz ziemniaki?

Buhaj zatrzymuje się kilka kroków ode mnie. Nawet te szeroko osadzone oczy i widoczne w nich upór i determinacja upodabniają go do byka. No i ten byczy kark… He. Ale pytanie o ziemniaki zbija mnie z tropu.

– Jakie ziemniaki? – pytam niepewnie.

– No z ogniska. Czułem zapach dymu. Głodny jestem. – Chłopak rozgląda się po polanie.

Albo robi ze mnie idiotę, albo sam jest idiotą. Jest jeszcze opcja, że ma chore poczucie humoru, chociaż nie wygląda.

– To, co czułeś, to chyba nie było ognisko – mówię spokojnie, przygotowany na każdą ewentualność.

– Nie? Pachniało jak ognisko. I w nocy był duży ogień na tej polanie niedaleko. – Chłopak wyraźnie posmutniał, ale to, co mówi, jest intrygujące.

– Widziałeś? Byłeś tu w nocy? – dopytuję.

– Nie, widziałem tylko resztki. Ogień musiał być duży. Może nie tylko ziemniaki piekli. Mmmm, mięsko…

Ewidentnie się rozmarzył. Ja tymczasem walczę z falą nudności. Przypomniał mi się słodki smród i widok zębów.

– Słuchaj, to nie było ognisko. Spłonęła wieś. Chaty, kościół. W kościele byli ludzie. – Staram się mówić dużymi literami, bo chyba jednak mam do czynienia z idiotą.

– A gdzie są teraz? – pyta, potwierdzając moje przypuszczenia.

– Nadal w kościele – wyjaśniam cierpliwie.

– Jak to? Nie rozumiem. – Na twarzy chłopaka maluje się zagubienie.

– No właśnie… – rzucam bardziej do siebie, niż do niego, ale usłyszał.

– Nie lubię, jak nie rozumiem. – Robi groźną minę, co na jego szerokiej twarzy wygląda dziwnie.

– Ludzie spłonęli razem z kościołem. – Nie silę się już na wymyślne odpowiedzi. Mówię wprost, co zaszło.

Dosłownie obserwuję jego kolejne myśli. Najpierw marszczy czoło, usiłując zrozumieć, co powiedziałem. Potem się uśmiecha, bo zrozumiał, i natychmiast pochmurnieje, bo ZROZUMIAŁ. Nie sądzę, żeby miał cokolwiek wspólnego z tym, co się wydarzyło w nieszczęsnej wsi.

– Jak chcesz, to mam w plecaku trochę jedzenia – zagaduję, zanim mi się rozpłacze. – Ja też bym coś zjadł. Jak masz na imię?

– Naj. Ale nie chcę ziemniaków. Mięsa też nie. – Chłopak autentycznie wygląda na zdruzgotanego.

– Mam orzechy. Mogą być? – pytam.

– Tak. – Miałbym problem, gdyby odmówił.

– Możesz mi mówić Barnim.

– Barnim. Ładnie. – Chłopak uśmiecha się, kilkukrotnie wypowiadając bezgłośnie moje imię.

Schylam się do plecaka. Naj wodzi za mną wzrokiem jak pies za kiełbasą. Dziwnie miękkie imię jak na takie monstrum. Chyba jednak do niego pasuje. Patrzę na twarz Naja. Wydaje się zagubiony.

– Wiesz co, niedaleko chyba płynie strumień. Może chcesz sobie usiąść nad wodą i zjeść orzechy? – pytam wiedziony jakimś impulsem.

– Tak. Nogi bolą, to sobie pomoczę. – Naj wyraźnie pogodnieje.

Zanim zdążyłem się schylić, chwyta mój plecak i patrzy wyczekująco. Podnoszę z ziemi bukowy kostur i wskazuję nim kierunek, z którego dobiega szmer potoku. Naj idzie przodem, machając plecakiem, jakby to był kosz piknikowy.

Po kilkunastu krokach trawa robi się jeszcze bardziej soczysta, a szum niewielkiego górskiego strumienia płynącego w kamienistym korycie słychać wyraźniej. Wyciągam rękę po plecak. Naj wydaje się zdziwiony, kiedy orientuje się, że coś niósł. Spomiędzy różności niezbędnych na szlaku wyjmuję worek łuskanych orzechów, które trzymałem na czarną godzinę. Lekkie, pożywne, nie psują się. Nie ma co żałować. Jesień za pasem, leszczyny dookoła pełno – nazbieram nowych, a teraz niech chłopak ma.

Przez chwilę patrzę, jak Naj siada na brzegu strumienia na dużym kamieniu, zdejmuje buty, podwija spodnie i wkłada stopy do wody. Uśmiecha się. Bierze garść orzechów i wpycha sobie do ust. Uśmiech robi się szerszy. Siadam obok i patrzę na chłopaka. Jest w nim jakiś magnetyzm. To nie tylko siła fizyczna, ale też jakaś prawdziwość, prostota, szczerość. Nie wiem, jak to nazwać. Nie-fałsz. Chyba go lubię.

Nie jest źle. Można siedzieć na ciepłym kamieniu, moczyć nogi w zimnej wodzie. Barnim patrzy na mnie jak na dziecko. Może i jestem prosty, ale swój rozum mam. Uśmiecham się do niego, żeby wiedział, że cieszę się z jedzenia. Nie do końca rozumiem, co się stało, ale będę słuchał uważnie, to może powie coś, co mi wyjaśni całą sprawę.

Orzechy są dobre. Mało ich trochę, ale może Barnim ma coś jeszcze. Patrzę na niego.

– Masz coś jeszcze? – pytam, kiedy nie reaguje na mój wzrok.

– Już zjadłeś? Mam jeszcze chleb i ser – mówi bez przekonania.

– Dasz?

– Dam.

Z plecaka wyjmuje zawiniątko. Ser. Dobry. Chyba od kozy, bo pachnie kozą. Wolę krowy. Mają ładne oczy. Nie to co kozy. Ale ser dobry. Tylko też mało. Musi wystarczyć.

Miło się tak siedzi. Kamień jest wygodny do siedzenia, ale położyć się na nim nie da. Siadam obok i wyciągam się na trawie. Zamykam oczy i cieszę się ciepłem i pełnym brzuchem.

Błogi uśmiech na twarzy leżącego z zamkniętymi oczami Naja utrzymuje się nawet, kiedy zaczyna mu towarzyszyć pochrapywanie. Patrzę na nieruchomą postać rozciągniętą nad brzegiem strumienia. Jesteśmy w podobnym wieku. Jest dużo mocniejszej budowy niż ja, mimo to wydaje się wrażliwy, niewinny. Dobrze, że przed zaśnięciem wyjął nogi ze strumienia, bo by się jeszcze przeziębił. Nie wierzę, że właśnie to pomyślałem. Od dawna byłem sam, może te kilka zamienionych zdań i prostota Naja wystarczyły, żebym poczuł do niego sympatię. Do zachodu słońca zostało ledwie kilka kwadransów. Póki chłopak śpi, znajdę miejsce na obozowisko.

Nie słyszałem, jak Barnim odszedł. Pewnie zasnąłem na chwilę, ale ocknąłem się, gdy wracał. Teraz siedzi w kucki, wzrok wbił w wodę. Też tak siadam, jak mi źle. Patrzę na niego. Wszystko ma czarne. Buty czarne, spodnie czarne, koszula czarna. Tylko włosy ma jasne. I oczy. Jak niebo.

– Czemu nic nie mówisz? – pytam.

– Bo myślę, co robić dalej – odpowiada, nadal patrząc na potok.

– I co wymyśliłeś? – Nie odpuszczam.

– Niewiele. Przygotowałem miejsce na nocleg. Jak chcesz, możesz zostać ze mną. – Barnim odrywa wzrok od strumienia i patrzy mi w oczy.

Bliskość Naja działa na mnie kojąco. Było mi dobrze samemu, ale teraz, może przez kontrast, myślę, że towarzystwo nie jest złym pomysłem. Właśnie dlatego zaproponowałem chłopakowi, żeby został ze mną, chociaż, przyznaję, nie bez wahania. Mam nadzieję, że nie zauważył moich wątpliwości. Podnoszę się, zarzucam plecak na ramię i ruszam w górę potoku w stronę upatrzonego miejsca na obozowisko. Naj idzie trzy kroki za mną.

Może nawet pokuszę się o rozpalenie ognia. Z potężnym kompanem spotkanie z jakimiś obcymi nie wydaje się straszne. Możliwe też, że to on był jednym z buszujących w leszczynie na skraju lasu przy pogorzelisku.

– Naj, czy nie chodziłeś przypadkiem wśród zgliszcz tej spalonej wsi? – pytam, spoglądając przez ramię.

– Byłem niedaleko – odpowiada po chwili wahania.

– W lesie na skraju polany? – badam sprawę dalej.

– Tak i chyba cię widziałem, ale wtedy bałem się podejść – mówi ze spuszczoną głową, jakby czuł się winny.

– Aha. – No to jedną tajemnicę udało się wyjaśnić dosyć łatwo. – A co się stało, że później nie bałeś się podejść?

– Zgłodniałem.

– …

Dalej idziemy w milczeniu. Już niedaleko.

Na maleńkiej polance nad strumykiem Barnim nareszcie się zatrzymuje i odkłada plecak, a długi prosty kij, którym się podpierał, opiera o drzewo. Zza pasa wyjmuje duży nóż i idzie w kierunku lasu.

– Mogę jakoś pomóc? – krzyczę za nim.

– Nazbieraj chrustu! – Słyszę oddalający się głos. – Tylko nie łam z żywych drzew!

– Nie będę!

Suchych gałęzi jest w okolicy dużo. W chwilę zebrałem tyle, że ledwie niosę. Wracam na polanę. Barnim też już wrócił. Po obu stronach plecaka ze ściętych traw przygotował legowiska. Wyglądają na wygodne. Teraz kuca przy niewielkim dołku między nimi i buduje mały stosik z patyków.

– Co robisz? – pytam, podchodząc bliżej.

– Przygotowuję ognisko – Barnim odpowiada, nie przerywając układania drewienek. – Nie chciałem palić ognia, ale może będzie raźniej.

– A czemu w dziurze? – stos w dołku wygląda dziwnie.

– Wyciąłem fragment darni, żeby się nie zajęła ogniem. Jutro odłożymy ten wycięty kawałek na miejsce i nie będzie śladu po ognisku – spokojnie wyjaśnia Barnim.

– Aha. – Dokładam przyniesione gałęzie do sterty, którą przyniósł mój towarzysz.

– Poza tym ogień będzie w zagłębieniu, więc nikt postronny go nie zauważy. – Na stosiku zaczynają tańczyć płomienie. Nie zauważyłem, jak Barnim zapalił ognisko. Teraz odszedł kilka kroków i usiadł na przygotowanym posłaniu.

– Boisz się, że ktoś może przyjść? – pytam, rozglądając się po lesie.

– Nie boję się, ale często ludzie to problemy. – Barnim siedzi z podciągniętymi pod brodę nogami. Siadam obok.

– No nie wiem. Ludzie to ludzie – mówię. Po chwili Barnim wstaje i dokłada do ognia większą gałąź. Jedną z tych, które przyniosłem. – A powiesz mi, co się stało w tamtej spalonej wsi?

Barnim przez chwilę milczy, potem zaczyna mówić.

– Najpierw myślałem, że wybuchł pożar, ale nie było widać śladów gaszenia. W chatach nie znalazłem żadnych zwłok. Wszyscy mieszkańcy wsi spłonęli razem. Wygląda to, jakby kilkanaście rodzin ustaliło, że danego dnia, pewnie wieczorem, zejdą się w kościele. Wypuścili zwierzęta z zagród. Podpalili własne domy, potem zamknęli się w drewnianym budynku, wiedząc, że ogień dosięgnie ich i ich najbliższych. Żadnego wahania, żadnych prób wyłamania się, żadnych protestów. Zbiorowe samobójstwo, samospalenie – Barnim mówi coraz ciszej. Ostatnie sylaby ledwo słyszę.

– A może ktoś ich zamknął w tym kościele? – Podsuwam pomysł, który wydaje mi się możliwy.

– Nie sądzę. Wszystkie zwłoki były skupione blisko ołtarza. Nikt nie próbował uciekać. Gdyby ktoś ich zamknął na siłę, to próbowaliby walczyć o życie – Nie jestem pewien, czy Barnim przekonuje siebie, czy mnie. Zastanawiam się nad tym jeszcze chwilkę.

– To może ktoś ich otruł? – rzucam, co mi przychodzi na myśl.

Barnim wolno kręci głową.

– Myślałem o tym. W kościele raczej się nie zatruli dymem. Były kobiety, dzieci i mężczyźni. Różna wytrzymałość, różny wzrost. Część oddychała bliżej ziemi, część dużo wyżej. Gdy pojawił się ogień, przynajmniej kilka osób byłoby jeszcze przytomnych. Walczyliby. – Milknie w zadumie. Ja zastanawiam się nad innymi możliwościami.

– Może zostali otruci wcześniej i przeniesieni do kościoła?

– To też chyba mało prawdopodobny scenariusz. Żeby dotrzeć do wszystkich mieszkańców wsi, ktoś musiałby chyba zatruć ich wodę. Gdyby we wsi była studnia, to byłoby łatwiejsze, ale w strumieniu? Raczej się nie da. Poza tym otrucie i przeniesienie do kościoła kilkudziesięciu osób musiałoby zająć dużo czasu…

– Nie rozumiem, jak mogli spalić się sami – mówię cicho, myśląc o tym, co usłyszałem.

– Ja też nie. – Barnim zwiesza głowę.

– I co teraz zrobimy? – pytam nieśmiało.

Barnim spogląda na mnie.

– My? – pyta.

– No ty i ja. Razem! – Uśmiecham się do niego.

– Nie wiem, co ty zrobisz. Ja jutro wracam na szlak i idę tam, dokąd szedłem, zanim trafiłem na spaloną wieś – Barnim mówi stanowczo. Wstaje i podchodzi do ogniska. Kuca i patrzy w ogień, szturchając płonące gałęzie kijkiem.

– A nie chcesz się dowiedzieć, co się stało w tamtej wsi?

– Wiem, co się stało – burczy.

– A wiesz dlaczego?

– Nie… Ale nie obchodzi mnie to specjalnie. – Wzrusza ramionami, siada i wyciąga nogi obok ognia, opierając się na łokciu. Nie przestaje atakować płomieni kijkiem. Nawet chyba robi to jakby bardziej.

– Tak sobie myślę, że stało się coś złego. Jeśli nie wiemy dlaczego, to może się to stać znowu – mówię cicho.

– Niby racja, ale…

– Nie ma „ale” – przerywam Barnimowi. Nie należy przerywać, jak ktoś mówi. To nieładnie. Trudno. – Trzeba to wyjaśnić. Może uda się powstrzymać kolejne zło.

– A kim ja jestem, żeby walczyć ze złem? Jakimś nawiedzonym świętym? – Barnim wrzuca do ognia kijek, którym kłuł ognisko.

– Nie musisz być świętym, żeby walczyć ze złem. Żeby walczyć ze złem, nie musisz być nawet dobry – mówię to, co kiedyś usłyszałem, a co zapadło mi w pamięć.

– „Szukajcie dobra, a nie zła, abyście żyli” – Barnim mruczy gniewnie, patrząc w ogień. Dorzuca kolejną gałąź, odchodzi i wyciąga się na swoim posłaniu. Patrzę na niego jeszcze przez chwilę. Wydaje się zdenerwowany. Ja jestem spokojny. Kładę się wygodnie z rękoma pod głową.

Za wzgórzami zachodzi słońce.

Rosnące gęsto drzewa powodują, że las wydaje się mroczny i ponury. Zupełnie jak ja. Zabawne. Mniej zabawne jest to, że jeśli zaraz nie trafię na jakąś wieś, znowu będę musiał spędzić noc pod gołym niebem. Już wczoraj miałem przenocować pod dachem, ale nie narzekam – szalejące płomienie, oczyszczające, wypalające ludzki smród i ludzką głupotę były miłym akcentem na koniec długiego dnia. Uśmiecham się na samo wspomnienie żywych barw tańczącego ognia, ciepła na twarzy, zapachu dymu. Wydaje mi się, że w nozdrzach nadal go czuję. Zaraz. Faktycznie czuję dym. Jeszcze kilka kroków i ścieżka wyprowadza mnie na dużą polanę.

Pierwsze zabudowania wsi podchodzą niemal pod ścianę lasu. Gdyby tutaj wybuchł pożar, strumyk, który oddziela najbliższe gospodarstwo od drzew, nie powstrzymałby rozprzestrzeniania się ognia. Wyobraźnia podsuwa obrazy płonących wzgórz, uciekających w panice zwierząt, łuny widocznej z dziesiątków kilometrów… Rozmarzyłem się.

Muszę przyznać, że wieś wygląda schludnie. Wszystkie jednoizbowe chaty są podobne. Podmurówka z polnych kamieni, na tym ściany z bali uszczelniane słomą i dziegciem. Maleńkie okna z okiennicami. Przed chatynkami, od strony drogi zawsze jest miejsce na spłachetek podręcznego ogródka z warzywami, ziołami, a czasem kwiatami. Przypuszczam, że za domostwami znajdują się pomieszczenia gospodarcze. Stodoły, obory, chlewy czy co tam akurat potrzebne. Tak czy inaczej od strony drogi wiodącej w kierunku środka wsi wszystko wygląda pięknie. Aż chce się rzygać.

Idę wolnym krokiem. Daję wieśniakom czas na reakcję. Gość w dom, bóg w dom, te sprawy. Jak chcą, mogę być dla nich bogiem. Mijam kolejną chałupę i nadal nic. Ciemne okna, zamknięte drzwi. Nawet psy nie szczekają. Słucham tej ciszy. Nie jest to bezdźwięczne przygnębienie po tragedii. To wstrzymanie tchu przed okrzykiem. I faktycznie słyszę okrzyk. A raczej kilka, kilkanaście przekrzykujących się głosów. Są daleko. Nie słyszę słów, ale emocje są jasne. Oburzenie, niedowierzanie. Strach?

Idę w kierunku wrzawy. Dobiega z centralnego placu wsi, który przylega do niewielkiego drewnianego kościółka. Pewnie też by się pięknie palił. Gdyby nie poruszenie tłumu i dominująca groza, zbiorowisko wyglądałoby jak festyn. Dzieciaki, zwierzaki, dorośli w odświętnych strojach. Wszelkie podobieństwo znika, gdy popatrzeć na ich twarze. Starsze dzieci mają łzy w oczach, młodsze płaczą otwarcie. Dorośli są albo bladzi albo czerwoni z oburzenia. Staję z tyłu pod jedną z chat. Zapowiada się ciekawe widowisko.

– Za grzechy wasze!

Patrząc na zgromadzenie, przegapiłem postać, która teraz zabrała głos, wywołując kolejną falę poruszenia. Niepozorny staruszek stoi na przerdzewiałej beczce po paliwie. Jego czarny strój zlewa się z poczerniałymi ze starości drewnianymi ścianami kościoła. Zgięty jest niemal wpół. Do ziemi przygniata go nie tylko wiek. Z szyi, na grubym na palec łańcuchu wystającym spod siwej brody, zwisa mu potężny żelazny klucz, który dziadek co chwila łapie, jakby jego dotyk go uspokajał.

– Za wasze występki i wszeteczność! Zły zstąpił, powiadam. Drżyjcie i gotujcie się na ostateczne oczyszczenie. Ono bowiem dać wam może wstęp do niebiesiech! – Dziadek rozwinął poprzednią myśl.

– Spieprzaj, dziadu! – pada z tłumu.

Wygląda na to, że nie wszyscy mieszkańcy wsi dali się porwać retoryce klechy oraz argumentom wieku i doświadczenia.

– Gupoty gadosz i tyla. Zły to na górce stoi od zarania dziejów, a nie, że tera na ziemie zstompił. U nas ludziska bogobojni i porzondni som. Gdzie nam tu Zły. – Polemika trwa w najlepsze.

Głos w obronie wątpliwych cnót mieszkańców zabrał barczysty, może czterdziestoletni jegomość otoczony wianuszkiem dzieci. Kolejne trzyma pod pachą jak worek mąki. Za drugą rękę ciągnie go drobniutka kobiecina. Chyba żona, raczej nie córka. Niebrzydka jest.

Na słowa chłopa reszta wieśniaków reaguje rozmaicie. Część potakuje, inni rzucają kose spojrzenia. Gdzieniegdzie słychać prychnięcia, czasem pomruki aprobaty. Wracam wzrokiem do mówcy z beczki.

Słabe światło późnego zmierzchu płata figle, wydaje mi się, że stary uśmiecha się nieznacznie, wodząc wzrokiem po publice. Zauważa mnie i uśmiecha się szerzej. Nabiera tchu i symuluje trans. Stawia oczy w słup, przymyka powieki. Zaczyna dygotać. Zanim odzywa się chrapliwym głosem, wzdryga się na całym ciele. Aktorzyna pieprzony. Kolejne słowa wypluwa razem z kropelkami śliny.

– A lico jego będzie gładkie i blade. A szata znoszona. Włos zmierzwiony.

Kurwa.

– I wśród was jako wędrowiec przybędzie. Po prośbie, nie po groźbie. Prosić o nocleg i poczęstunek będzie. A to początek ino!

Kurwa, kurwa, kurwa.

Próbuję wycofać się za węgieł, ale stary nie pozwala mi zejść ze sceny. Oskarżycielsko wyciąga palec wskazujący prawej ręki w moją stronę.

– Już jest, jako rzekłem! Drżyjcie, niecnoty. Zły przybył – krzyczy, wychodząc z pozorowanego transu.

O ty chujku z ciasta na pierogi! Jak tak, to tak. Zobaczmy, czy jesteś gotowy na zabawę, dziadku.

Zadzieram głowę i nieśpiesznie, dumnym krokiem idę w stronę „mównicy”. Wszystkie twarze, które jednocześnie zwróciły się w moją stronę po tym, jak klecha dosłownie wytknął mnie krzywym paluchem, teraz podążają za mną jak nierozprawiczone nastolaty za lokalną dupodajką.

Na twarzy starego rysuje się zaskoczenie. Myślał, fiut giętki, że jak mnie wykorzysta do zilustrowania swoich wizji zła wcielonego, to rzucę się do ucieczki, a motłoch szturchnięty odpowiednim słowem rzuci się za mną. Niedoczekanie.

– Ano jestem zły. Na was jestem zły, bo wy źli jesteście – mówię, zajmując miejsce przed beczką. – Głupi jesteście. Śmierdzicie okrutnie. Wszelkie zło, które na was spadło, spadło zasłużenie. Wy plagą jesteście! Żrecie, sracie, dymacie, rodzicie. Jak bydlęta. Nie, nie jak bydlęta. Bydlęta krzywdzę takim porównaniem. Wy gorsi od bydląt jesteście! Wam w chlewach i oborach mieszkać, a bydlątka na salony. – Wczułem się w rolę, nie ma co. Było mi o tyle łatwo, że w zasadzie dokładnie takie mam o nich zdanie. – I karą dla was wystarczającą jest żyć dalej, jak żyjecie. I dzieci wasze tak żyć będą. I wnuki. W gnoju, brudzie, upodleniu. Chuj z wami, amen.

Raczej na nocleg i poczęstunek nie mam co liczyć.

– Zły przemówił, a słowa jego jadem! – Dziadyga odzyskuje rezon i próbuje przejąć inicjatywę. – Ziemia skalana jego plugastwem! Jak żeście bogobojni, jako mówicie, to nadzieja dla was jedna: z ziemi Złego czym prędzej do Boga naszego.

– A jaki un tam Zły! Pewnie wódy popił, to i gupoty goda. A że na nos? Po prowdzie, to trocha racji mo. Że śmierdzim, to prawda jest. Ale jak tu, panie, nie śmierdzieć, jak od rana do nocy w gnoju i znoju? – zwraca się do mnie ten sam człowiek, który wcześniej zakwestionował przemówienie dziadka z beczki. W myśli ochrzciłem go sołtysem.

– A może by tak myć się częściej, panie sołtysie? – rzucam prowokacyjnie.

– Zły, on, Zły, jak inaczej by on wiedział, żeście sołtysem, sołtysie? – Dziadek dostrzega swoją szansę. – On was zna, on was z piekła podglądał, jak żeście grzeszyli. Bo brat z siostrą, ojciec z córką…

Uderzenie otwartą dłonią prawie urywa dziadkowi głowę. Pewnie by urwało, gdyby chłop użył prawej ręki. Na szczęście nadal trzyma pod pachą umorusaną dziewczynkę. Kaznodzieja ni to schodzi, ni spada z beczki.

– Coście za świenty monż, jak takie bezeceństwa opowiadacie! Może my prości som, ale rodzina u nas świenta. Żeby takie rzeczy! – Sołtys z powrotem zwraca się w moją stronę. – A wy, panie, to skund, dokund i po co?

– Trochę racji dziad miał: wędruję i po prośbie przyszedłem. Pojadłbym, popił i pod dachem pospał – mówię, starając się, żeby w moim głosie dało się usłyszeć nadzieję.

– A śmierdzieć wam nie będzie? – pyta groźnie, ale oczy przeczą tonowi: na ich dnie błyskają figlarne ogniki.

– Jakoś przeżyję, a zresztą po dniu drogi w takim upale sam pewnie śmierdzę niezgorzej. – Jest mój. Znaleźliśmy płaszczyznę porozumienia. Smród. Cóż.

– A to prosim do chaty. Ja tu sołtysem jestem. Cztery tuziny dusz pode mną. Jarema mnie wołają. A was?

– Ren.

– A to po obcemu jakoś?

– Tak.

– Aleście wylewni. A dokund idziecie? – Jarema nie odpuszcza.

– Siądźmy gdzieś przy butelce i jedzeniu, to wam więcej opowiem – proponuję, licząc na rychły poczęstunek.

– Ano dobrze mówicie. Ino się tym dziadem zajmę – mówi sołtys, rozglądając się dookoła.

Faktycznie, jakoś o klesze zapomniałem. Ludzie ze wsi skupili się wkoło nas, również zupełnie go ignorując.

– Zniknoł! Może to on Zły był! – Jarema wydaje się zbity z tropu.

– Nie, rację dziad miał, że to ja zły jestem, i robię się jeszcze gorszy, gdy jestem głodny – mówię i łapię go za ramię. – Dajcie spokój, sołtysie. Dziad przyszedł, to i poszedł. A o czym wam bajędził, chętnie przy butelce posłucham.

Chłop kiwa głową. Odwraca się bez słowa i gestykulując wolną ręką, rozpędza zbiegowisko. Idziemy w stronę chaty stojącej najbliżej kościoła. Jej front również wychodzi na plac. Na sznurze rozciągniętym między narożnikiem chaty a okazałą gruszą suszy się odzież. Głównie sukienki.

– Dużo u was córek, Jaremo?

– A co wam do tego? – pyta podejrzliwie. – To, żeście młody i gładki, u nas nie wystarczy, coby pannę dostać.

– Ha, ha, ha – autentycznie mnie rozbawił. – Coście, sołtysie, ja tu nie żony szukać przyszedłem, tylko z ciekawości pytam.

Inna sprawa, że jakby się jakaś okazja trafiła, to chętnie bym sprawdził, co tam pod wiejskimi spódnicami słychać. Tylko by trzeba dziewoję umyć. A po wszystkim samemu się wyszorować.

– Cztery córy mam. Każda jak malowana. Skrzywdzić nie dam. Najstarsza już siedemnaście lat skończyła. – W głosie Jaremy słychać dumę.

Nawet jak na mnie to trochę młode.

Wchodzimy do zaskakująco schludnej i przytulnej chaty. Drewniane przepierzenie oddziela część sypialną od dziennej. Długa drewniana ława, na niej dzban, oby nie wody. Wszystko ma swoje lata, ale błyszczy nie tłuszczem, tylko czystością. Piec kuchenny trzaska jasnym ogniem. Ciepło, rodzinnie, miło. Jarema odstawia na podłogę dziewczynkę, którą niósł przez cały ten czas. Dziecko, może czteroletnie, łypie na mnie spode łba i ucieka w drugi koniec chaty, znikając za przegrodą. Zza przepierzenia słychać dziewczęcy chichot.

– My tu, panie, o porzondek dbamy. To, coście na placu mówili, miłe nie było. – Moje teksty chyba ubodły dumę chłopa. – Może i śmierdzim, ale w chlewie mieszkać nie musim. To moja żona jest. Ludmiła.

Patrzę w surowe oblicze kobiety, którą widziałem na placu, jak ciągnęła sołtysa za ramię. Oczy ma gdzieś na wysokości mojego mostka, pomimo to wydaje się patrzeć na mnie z góry.

– Buty zdejmijcie. Ręce umyjcie. Zaraz jeść dam – brzmi jak kukurydza strzelająca na patelni.

Nie