Asystentka - S.K. Tremayne - ebook + książka
NOWOŚĆ

Asystentka ebook

S. K. Tremayne

4,1

31 osób interesuje się tą książką

Opis

Ona jest w twoim domu. Ona kontroluje twoje życie. Teraz zamierza je zniszczyć. Przerażający i aktualny thriller psychologiczny autora bestsellerowej książki Bliźnięta z lodu.

Świeżo rozwiedziona Jo z przyjemnością wprowadza się do wolnego pokoju swojej najlepszej przyjaciółki. Zaawansowane technologicznie, luksusowe mieszkanie jest zarządzane przez asystentkę domową o nazwie Electra, która zajmuje się ogrzewaniem, oświetleniem – a czasem nawet Jo zwraca się do niej, gdy potrzebuje towarzystwa.

Wszystkie się zmienia, gdy pewnej nocy Electra wypowiada jedno zdanie, które rozrywa kruchy świat Jo na strzępy: „Wiem, co zrobiłaś”. Jo jest przerażona. Ponieważ w przeszłości zrobiła coś strasznego. Coś niewybaczalnego.

Tylko dwie inne osoby na całym świecie znają tajemnicę Jo. I nigdy nikomu by nie powiedziały. Prawda? Gdy ostra zima zatrzymuje Londyn, Jo zaczyna rozumieć, że Asystentka na półce nie chce po prostu kontrolować Jo; chce ją zniszczyć.

Asystentka jest definicją napięcia! Genialna i oryginalna, fachowo wykonana koncepcja. Ta książka wciągnie cię na pierwszej stronie i nie odpuści do ostatniej – a w moim przypadku nawet później. Niewiele książek nadal dręczy cię po zakończeniu czytania, ale autorowi udało się tego dokonać. Stylowo i perfekcyjnie napisana Asystentka jest praktycznie książką na jedno podejście.

- JEFFERY DEAVER, autor Kolekcjonera Kości

Przerażająca, wiarygodna i bardzo, bardzo wciągająca. Jedna z moich najlepszych lektur roku.

- LISA JEWELL

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 365

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (614 oceny)
273
201
90
39
11
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Karola6891

Dobrze spędzony czas

Nawet ok👌
00
GosiaNina

Z braku laku…

irytująca główna bohaterka, pretensjonalne opisy, zawiodłam się
00
kdelijewski

Nie oderwiesz się od lektury

Wciąga. Polecam
00
sobol-pich-tom

Nie oderwiesz się od lektury

jak zawsze w powieściach Tremayne'a genialnie stworzony przez autora świat. niesamowity klimat i profil psychologiczny postaci
00
Beata077

Nie oderwiesz się od lektury

Książka super. Nie sposób się od niej oderwać. Szczerze polecam
00

Popularność




Tytuł ory­gi­nału: The Assi­stant

Redak­cja: Piotr Kró­lak

Pro­jekt okładki: Krzysz­tof Rych­ter

Zdję­cie na okładce: © Andrew Bret Wal­lis/The Image Bank/Getty Ima­ges

Korekta: Adam Osiń­ski, Beata Wój­cik

Redak­tor pro­wa­dzący: Kata­rzyna Słup­ska

Copy­ri­ght © S.K. Tre­mayne

Copy­ri­ght © for the Polish edi­tion by Wydaw­nic­two Czarna Owca, War­szawa 2024

Copy­ri­ght © for the Polish trans­la­tion by Bar­tło­miej Nawrocki

Wszel­kie prawa zastrze­żone. Niniej­szy plik jest objęty ochroną prawa autor­skiego i zabez­pie­czony zna­kiem wod­nym (water­mark).

Uzy­skany dostęp upo­waż­nia wyłącz­nie do pry­wat­nego użytku.

Roz­po­wszech­nia­nie cało­ści lub frag­mentu niniej­szej publi­ka­cji w jakiej­kol­wiek postaci bez zgody wła­ści­ciela praw jest zabro­nione.

Wyda­nie I

ISBN: 978-83-8382-078-1

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer.

Od autora

W książce wie­lo­krot­nie przy­wo­ły­wa­łem dzieła Sylvii Plath. Cytaty pocho­dzą z wier­szy: Śmierć i spółka, Spo­tka­nie psz­cze­la­rzy, Nie­po­ko­jące muzy, Elec­tra on Aza­lea Path (Elek­tra na Aza­lea Path), Face lift, Zwier­cia­dło, Wiąz oraz Bez­dzietna kobieta.

Dzię­kuję wydaw­nic­twu Faber & Faber za zgodę na zacy­to­wa­nie przede wszyst­kim dwóch utwo­rów: Mona­chij­skie mane­kiny oraz Tata, zawar­tych w zbio­rze Col­lec­ted Poems (Wier­sze zebrane) Sylvii Plath1.

Jak zwy­kle mam ogromny dług wdzięcz­no­ści u mojej agentki, Euge­nie Fur­niss, oraz redak­to­rek – Jane John­son i Sarah Hodg­son – za ich nie­zwy­kłą mądrość i prze­ni­kli­wość.

Na koniec chciał­bym podzię­ko­wać mojej uko­cha­nej żonie, Star, za wszyst­kie roz­wią­za­nia i pomy­sły, które pod­su­wała mi po dro­dze.

Roz­dział 1

Jo

Jesteś: kobietą / męż­czy­zną / inne?

To aku­rat cał­kiem pro­ste. Pomimo tego, że w wieku dzie­się­ciu lat fascy­no­wało mnie rugby, a gdy skoń­czy­łam dwa­na­ście, chcia­łam zostać astro­nautką (pamię­tam nie­ja­sne obu­rze­nie na wieść o tym, że tylko chłopcy mogą być praw­dzi­wymi astro­nau­tami), tej odpo­wie­dzi jestem pewna.

W popo­łu­dnio­wej sza­rówce pochy­lam się nad roz­świe­tlo­nym ekra­nem lap­topa i kli­kam:

kobietą

Jesteś: hetero / homo / bi / inne?

To zaj­muje mi chwilę, chyba nawet nieco dłuż­szą. Nie mam wąt­pli­wo­ści co do swo­jej orien­ta­cji, jestem po pro­stu zdez­o­rien­to­wana – co w tym kon­tek­ście mia­łoby zna­czyć „inne”? Jaka jest czwarta moż­li­wość? Duchy? Kucyki? Meble? To prawda, że moja uko­chana mama pod­nieca się nie­zdrowo, czy­ta­jąc cza­so­pi­sma o wystroju wnętrz, ale nie wydaje mi się, by ta strona była skie­ro­wana do niej i jej rówie­śni­ków.

Cho­ciaż kiedy tak sie­dzę przy lap­to­pie w coraz słab­szym zimo­wym świe­tle, myślę, że spodo­bałby mi się czwarty wybór. Lub piąty. Albo, cho­lera wie, sie­dem­dzie­siąty ósmy. Bo jeśli spoj­rzeć na te, któ­rych dotych­czas w życiu doko­na­łam, można by powie­dzieć, że nie były do końca tra­fione. W wieku trzy­dzie­stu trzech lat jestem pra­wie bez­domną, bez­dzietną roz­wódką. Może nie jest jesz­cze tak naj­go­rzej – wal­czę z ser­wi­sem rand­ko­wym w ele­ganc­kim miesz­ka­niu w pół­noc­nym Lon­dy­nie, w tej czę­ści Cam­den, która nie­zau­wa­żal­nie prze­cho­dzi w pię­cio­pię­trowy prze­pych geo­r­giań­skiego Prim­rose Hill. Ale wiem, że jestem tu tylko dla­tego, że moja bogat­sza przy­ja­ciółka, Tabi­tha, zli­to­wała się nad swoją świeżo roz­wie­dzioną kole­żanką ban­krutką. „Może zamiesz­kasz u mnie, mam wolny pokój, w zasa­dzie z niego nie korzy­stam…”

W zakło­po­ta­nie wpra­wił mnie ton, któ­rym zło­żyła mi tę pro­po­zy­cję – były­śmy w pubie przy Bel­size Park – tak bez­in­te­re­sowny, tak swo­bodny i nor­malny, że nie­mal zbla­zo­wany, jakby mówiła „a co mi tam”. Poczu­łam wtedy naraz ogromną wdzięcz­ność (natych­miast polu­bi­łam ją jesz­cze bar­dziej – zabawną, miłą, hojną, naj­lep­szą z naj­lep­szych przy­ja­ció­łek), wyrzuty sumie­nia oraz drobne ukłu­cie zazdro­ści.

Sie­dzę i patrzę w okno. Zapadł już zmrok, a w odbi­ciu widzę swoją twarz.

No dobra, byłam po pro­stu zazdro­sna, choć tylko przez minutę lub dwie. To, co dla mojej przy­ja­ciółki nie miało prak­tycz­nie żad­nego zna­cze­nia – „Hej, pro­szę, to wolny pokój w faj­nym miesz­ka­niu” – dla mnie było jed­no­cze­śnie tak ważne i trudne. A ona nie zda­wała sobie z tego sprawy.

Wszystko dla­tego, że Tabi­tha Ash­bury nie tylko już coś p o s i a d a, lecz także coś jesz­cze o d z i e d z i c z y. Kocham ją, ale ni­gdy nie zro­zu­mie, jak to jest miesz­kać w Lon­dy­nie i nie mieć nic swo­jego.

W prze­ci­wień­stwie do niej należę nawet nie do poko­le­nia, które wynaj­muje, ale do poko­le­nia, które stać na wyna­jem tylko tam, gdzie regu­lar­nie orga­ni­zo­wane są ustawki nożow­ni­ków. A ponie­waż jestem dzien­ni­karką i fre­elan­cerką, nic nie wska­zuje na to, żeby w naj­bliż­szej przy­szło­ści miało się to zmie­nić. Zosta­łam fre­elan­cerką, kiedy słowo „fre­elance” samo w sobie było już świet­nym żar­tem: jasne, rozu­miem, że będę pisała w zasa­dzie za free, ale gdzie moja lanca? Nie będziemy się poje­dyn­ko­wać?

Cokol­wiek by mówić, pomimo wszyst­kich zwią­za­nych z nią wyzwań, praca była zde­cy­do­wa­nie jed­nym z moich lep­szych życio­wych wybo­rów. Kocham ją. Dzieje się dużo, robię coś waż­nego, a raz na jakiś czas mogę pomy­śleć, że choć tro­chę zmie­ni­łam świat na lep­sze, ujaw­nia­jąc jakiś skan­dal lub opo­wia­da­jąc porządną histo­rię. Albo wywo­łu­jąc wesołe prych­nię­cie zda­niem, któ­rego wymy­śle­nie zajęło mi sześć godzin. Ale iskra ludz­kiego szczę­ścia nie poja­wi­łaby się, gdyby nie moja ciężka praca. Przy­naj­mniej taką mam nadzieję.

Pochy­la­jąc się z powro­tem nad lap­to­pem, pró­buję sku­pić się na czymś innym. Mam miesz­ka­nie (choć wię­cej w tym szczę­ścia niż rozumu), pracę (cho­ciaż o pen­sji lepiej nie mówić), nie mam dru­giej połówki. I powoli zaczy­nam odczu­wać jej brak. Liczę na to, że cyfrowa wróżka chrzestna mach­nie różdżką, a magia algo­ryt­mów i inter­ne­to­wych ran­dek popchnie mnie wprost w obję­cia nowego męż­czy­zny.

Odpo­wia­dam:

hetero

Ekran roz­ja­śnia się, gdy na stro­nie wyświe­tla się seria cie­płych zdjęć poka­zu­ją­cych, co mogłoby się wyda­rzyć. To obłą­kań­czo szczę­śliwe wizje emo­cjo­nal­nego i ero­tycz­nego speł­nie­nia, na któ­rych piękne pary śmieją się, sie­dząc bli­sko sie­bie.

Młoda Chinka sączy czer­wone wino i obej­muje bia­łego uśmiech­nię­tego męż­czy­znę z zaro­stem, który spra­wia, że wygląda odpo­wied­nio męsko, ale jesz­cze nie jak poten­cjalny kry­mi­na­li­sta. Przy­stojni geje (jeden biały, jeden czarny) w kar­na­wa­ło­wych nastro­jach trzy­mają się za ręce i nakła­dają sobie na twa­rze czer­woną farbę. Obok nich wyjąt­kowo dobrze zakon­ser­wo­wana star­sza para, która zna­la­zła miłość na prze­kór wszyst­kiemu – a teraz z nie­wy­ja­śnio­nych przy­czyn spę­dza cały swój czas w kolejce gór­skiej. Wszy­scy ci szczę­śliwi i wdzięczni ser­wi­sowi rand­ko­wemu ludzie są obiet­nicą cze­goś lep­szego niż ponury widok z wyso­kich okien miesz­ka­nia za milion fun­tów: chłodny, desz­czowy, nie­przy­ja­zny lon­dyń­ski zmierzch, który zapadł o pięt­na­stej. Cze­goś lep­szego niż świat, w któ­rym robi się tak zimno i ciemno, że wście­kle czer­wone świa­tła aut na zakor­ko­wa­nej Delan­cey Street lśnią jak oczy dia­bła w wik­to­riań­skiej mgle.

Odwra­cam się w stronę jed­nego z domo­wych asy­sten­tów Tabi­thy, usta­wio­nego na dębo­wym regale; wyko­nany na zamó­wie­nie mebel stoi pod ścianą wyso­kiego salonu. Wszystko w miesz­ka­niu Tabi­thy jest tak ele­ganc­kie i gustowne, że cza­sem obie­cuję jej w pre­zen­cie zegar w kształ­cie trolla z prze­ceny na Par­kway, żeby „roz­ja­śnić to miej­sce”. Z kamien­nym wyra­zem twa­rzy cze­kam, aż dotrze do niej, że to żart, i oby­dwie wybu­chamy śmie­chem. Uwiel­biam z nią miesz­kać – łączy nas iden­tyczne poczu­cie humoru, które wykształca się jedy­nie mię­dzy sta­rymi przy­ja­ciółmi.

Albo mię­dzy ide­al­nymi kochan­kami.

– Elec­tra, jaka będzie dzi­siaj pogoda w Lon­dy­nie?

Wierz­cho­łek czar­nego domo­wego asy­stenta lśni w odpo­wie­dzi sza­fi­ro­wym dia­de­mem; głos, lekko nadęty, tro­chę jak u star­szej sio­stry, która ukoń­czyła lep­szą szkołę, odpo­wiada:

– Dzi­siej­sza pro­gnoza dla Cam­den Town to mniej niż jeden sto­pień Cel­sju­sza. Praw­do­po­do­bień­stwo opa­dów desz­czu wynosi sześć­dzie­siąt pro­cent po pół­nocy.

– Dzięki, Elec­tra.

– Po to tu jestem!

Simon i ja korzy­sta­li­śmy z wcze­śniej­szych, tań­szych wer­sji asy­sten­tów do inte­li­gent­nego ogrze­wa­nia i oświe­tle­nia, ale Tabi­tha ma naj­now­szy, pełny zestaw: Elec­tra X, Home­Help, Mine­rva Plus – wszystko. Sześć lub sie­dem urzą­dzeń poroz­sta­wia­nych po całym miesz­ka­niu odpo­wiada na pyta­nia, opo­wiada prze­kom­bi­no­wane, nie­śmieszne żarty, infor­muje o kur­sach funta i dolara, cytuje donie­sie­nia na temat trzę­sie­nia ziemi w Chile. Oprócz tego w pełni kon­tro­lują tem­pe­ra­turę, natę­że­nie świa­tła i praw­do­po­dob­nie także ilość szam­pana (mnó­stwo dobrych rocz­ni­ków, z czego żadna butelka nie należy do mnie) w potęż­nej, mie­rzą­cej dwa i pół metra sta­lo­wej lodówce. Można byłoby ukryć w niej kilka ciał, a i tak zna­la­złoby się miej­sce na kar­ton orga­nicz­nego orze­cho­wego mleka.

Jak na iro­nię, Tabi­tha pra­wie w ogóle nie korzy­sta z dobro­dziejstw swo­jego inte­li­gent­nego domu i nie pije smo­othies ze spi­ru­liny i orze­cho­wego mleka, bo rzadko kiedy tu bywa. Sie­dzi albo za gra­nicą – jako pro­du­centka jed­nego z kana­łów przy­rod­ni­czych – albo w prze­pięk­nym, zabyt­ko­wym domu swo­jego narze­czo­nego Arla w High­gate, jesz­cze bar­dziej luk­su­so­wym niż jej apar­ta­ment. Urzą­dze­nia Arla są już praw­do­po­dob­nie tak zaawan­so­wane, że potra­fią samo­dziel­nie zapro­sić odpo­wied­nich przy­ja­ciół na spon­ta­niczny i udany trój­kąt.

Bra­kuje mi seksu. Bra­kuje mi rów­nież towa­rzy­stwa Tabi­thy. Kiedy się wpro­wa­dza­łam, mia­łam nadzieję, że będę ją widy­wała czę­ściej. Cza­sem wydaje mi się, że po pro­stu bra­kuje mi jakie­go­kol­wiek towa­rzy­stwa. Może to jeden z powo­dów, dla któ­rych polu­bi­łam, ku swo­jemu zdzi­wie­niu, cyfrową pomoc domową. Asy­sten­tów. Cza­sami żar­tuję i draż­nię się z nimi tylko po to, by usły­szeć głos inny niż swój: „Jaka jest pogoda w Ekwa­do­rze? Po co tu jeste­śmy? Czy można w tym samym momen­cie oglą­dać porno i jeść dip z deli­ka­te­sów?”.

W pewien spo­sób te gadżety są jak mniej uciąż­liwe i wyma­ga­jące zwie­rzątka, które robią uro­cze i poży­teczne rze­czy; pies, któ­rego nie trzeba wypro­wa­dzać, ale wciąż przy­nosi piłkę, klapki lub „gazetę” – dla mojej mamy nie­zmienne źró­dło codzien­nych wia­do­mo­ści. Swoją drogą boję się cza­sem, że jest praw­do­po­dob­nie jedną z ostat­nich osób na świe­cie, które pytają jesz­cze: „Czy­ta­łaś dzi­siej­szą gazetę?”. A kiedy jej poko­le­nie znik­nie, moja kariera pój­dzie się…

No nie­ważne.

– Elec­tra, czy powin­nam ruszyć dupę i wypeł­nić ten pro­fil?

– Wola­ła­bym nie odpo­wia­dać na to pyta­nie.

Ha, znowu to samo – ton pru­de­ryj­nej, wraż­li­wej, lepiej wycho­wa­nej sio­stry (któ­rej ni­gdy nie mia­łam), zde­cy­do­wa­nie nie­po­chwa­la­ją­cej prze­kleństw. W rze­czy­wi­sto­ści mam star­szego brata. Mieszka w Los Ange­les, pra­cuje w branży fil­mo­wej, oże­nił się z wyga­daną praw­niczką i ma cudow­nego synka, Caleba, któ­rego uwiel­biam. Jeśli dobrze się orien­tuję, mój brat – zamiast fak­tycz­nie r o b i ć filmy – spę­dza czas na spo­tka­niach i impre­zach w wil­lach z base­nem, roz­ma­wia­jąc o pro­jek­tach, które „dostały zie­lone świa­tło” lub „utknęły w pro­duk­cyj­nym pie­kle”.

Chcia­ła­bym, żeby je robił, bo chcia­ła­bym, żeby zajął się fil­mem lub seria­lem napi­sa­nym przeze mnie. Kie­dyś. Może. Mam wra­że­nie, że to jedyne wyj­ście ze śle­pego zaułka, w któ­rym utknęła moja, skąd­inąd przy­jemna, kariera. Dzi­siaj pie­nię­dzy należy szu­kać w kinie i tele­wi­zji, a nie w dzien­ni­kar­stwie. Ostat­nio pod­li­czy­łam, że mam jakieś sześć­set fun­tów oszczęd­no­ści; serio, maks sześć­set fun­tów odło­żo­nych na dro­go­cen­nym kon­cie oszczęd­no­ściowym. Ponoć tylko dwie pen­sje dzielą cię od życia na ulicy; idąc tym tro­pem, mogła­bym wyle­cieć na to zimno w ciągu jakichś dzie­się­ciu dni, jeśli ban­kowi znu­dzi­łoby się zno­sze­nie mojego debetu.

No więc z upo­rem maniaka czy­tam eks­per­tów pokroju Syda Fielda czy Roberta McKee i prze­bi­jam się przez każdy pod­ręcz­nik dla sce­na­rzy­stów, jaki wpad­nie mi w ręce, ucząc się o ryt­mie, anga­żo­wa­niu widza, punk­tach kul­mi­na­cyj­nych i trzy­ak­to­wej struk­tu­rze. Jak na razie każdy sce­na­riusz, który napi­sa­łam, był do niczego, a wszyst­kim intry­gom i dra­ma­tom bra­ko­wało… intrygi i dra­matu. Ale będę pró­bo­wała, bo jaki mam wybór?

Chcąc się roze­rwać, spo­glą­dam na regał.

– Elec­tra, podaj mi pomysł na genialny film.

– Prze­pra­szam, ale nie rozu­miem.

– Elec­tra, jesteś cho­ler­nie bez­u­ży­teczna.

Cisza.

– Elec­tra, prze­pra­szam. Tylko żar­to­wa­łam.

Nie odpo­wiada. Nie widać nawet tej świe­cą­cej zie­lo­no­nie­bie­skiej obwódki. Dziwne. Zepsuła się? Czy tym razem naprawdę ją obra­zi­łam?

Nie, chyba nie. Raczej trudno dotknąć do żywego pla­sti­kowy cylin­der wypeł­niony krze­mo­wymi pro­ce­so­rami. Czyli powin­nam prze­stać maru­dzić i zabrać się do wypeł­nia­nia for­mu­la­rza.

Wra­cam do swo­jego wir­tu­al­nego auto­por­tretu.

Imię i nazwi­sko?

Jo

Tak naprawdę Jose­phine, ale jako nasto­latka zaczę­łam skra­cać swoje imię do Jo, bo tak brzmiało faj­niej. Będę bro­nić tej nasto­let­niej decy­zji. Czy przez to męż­czyźni pomy­ślą, że jestem zbyt męska? Jeśli tak, będą to idioci, a nie faceci, któ­rzy mnie inte­re­sują.

Jo

Jo Fer­gu­son

Wiek?

I co? Czy powin­nam…? Nie.

Znam parę kobiet w moim wieku – face­tów też – które zaczęły odej­mo­wać sobie po kilka lat na Tin­de­rze, Grin­de­rze czy innych kre­ato­rach lep­szego „ja”, ale oso­bi­ście nie czuję takiej potrzeby. Mam trzy­dzie­ści trzy lata, pra­wie trzy­dzie­ści cztery. Dobrze mi z tym. Jasne, pierw­sza kwit­nąca mło­dość już za mną, ale jed­nak daleko mi do total­nego roz­kładu. Na­dal widzę, jak męż­czyźni oglą­dają się za mną, kiedy prze­cho­dzę obok.

33

Miej­sce?

Lon­dyn

Kod pocz­towy?

Pod­chwy­tliwe. Dla każ­dego, kto rozu­mie zawiłe kla­sowe sygnały i wyczuwa sub­telne spo­łeczne fero­mony wydzie­lane przez lon­dyń­skie kody pocz­towe, ten obecny, NW1, w połą­cze­niu z moim wie­kiem może ozna­czać kogoś boga­tego, a naj­pew­niej – boga­tego i powią­za­nego ze świa­tem arty­stycz­nym. Kogoś, kto spo­tyka się z akto­rami lub rekla­mo­wymi poten­ta­tami w sty­lo­wym pubie The Engi­neer. Albo to, albo samotną matkę, która została dilerką.

Ale prze­cież nie jestem NW1, żadna ze mnie ćpunka czy artystka. Na­dal bli­żej mi do N12, North Fin­chley, gdzie do nie­dawna miesz­ka­łam z moim byłym mężem, Simo­nem. Wynaj­mo­wa­li­śmy prze­ciętne, przy­gnę­bia­jące i już na pierw­szy rzut oka nie nasze dwu­po­ko­jowe miesz­ka­nie z dobrym dojaz­dem do sym­pa­tycz­nej dziel­nicy Muswell Hill. A tak naprawdę, w głębi duszy, wciąż jestem dziew­czyną, która dora­stała daleko w SE25, w Thorn­ton Heath, zapo­mnia­nej i zapusz­czo­nej oko­licy, w któ­rej zawsze jest się mak­sy­mal­nie dwie minuty drogi od naj­bliż­szego kebabu. To jedno z tak mało zna­nych miejsc na przed­mie­ściach Lon­dynu, że nie koja­rzą go nawet pozo­stali „przed­miej­scy lon­dyń­czycy”, co w pełni uza­sad­nia banalne i nie­śmieszne dow­cipy o wizach wyma­ga­nych, by się tam dostać. Czyli w rze­czy­wi­sto­ści jestem 25 lub 12, ale w tym momen­cie, tylko dzięki zwy­kłemu far­towi, jestem 1.

Nad czym ja się zasta­na­wiam?

NW1

– Elec­tra, która jest godzina?

– Jest sie­dem­na­sta trzy­dzie­ści.

Sie­dem­na­sta trzy­dzie­ści?

Spę­dzi­łam nad tym for­mu­la­rzem godzinę, pra­wie dwie, i jak dotąd poda­łam imię, płeć, wiek i adres. Wzdy­cha­jąc ciężko, kli­kam kolejny przy­cisk, a strona przy­biera kolor deli­kat­nej akwa­ma­ryny – być może dla­tego, że pyta­nia stają się coraz bar­dziej pikantne.

Czy szu­kasz:

1. nie­zo­bo­wią­zu­ją­cego seksu?

2. nowych przy­ja­ciół?

3. ran­dek?

4. sta­łego związku?

Na dole jest jesz­cze jedna opcja – Czy akcep­tu­jesz związki otwarte?

Auć. Jakaś część mnie chęt­nie odpo­wie­dzia­łaby na to ostat­nie pyta­nie: „na pewno tak się zacho­wy­wa­łam”. Ale to z pew­no­ścią zbyt szczere: to ja to wszystko zaczę­łam, ja pod­pa­li­łam długi i smutny lont, który dopro­wa­dził do naszego roz­wodu. Zaczę­łam pisać z zabaw­nym, sek­sow­nym Lia­mem – bar­ma­nem i przy­szłym akto­rem. Począ­tek z jego strony był zupeł­nie nie­winny – twit­te­rowy kom­ple­ment na temat moich arty­ku­łów rzu­cony ot tak przez czło­wieka, któ­rego ni­gdy nie spo­tka­łam. Naj­pierw zosta­li­śmy zna­jo­mymi na Face­bo­oku, potem obser­wo­wa­li­śmy się na Insta­gra­mie i gada­li­śmy na What­sAp­pie. A już po kilku dniach wysy­ła­łam do niego nie­koń­czące się ciągi pikant­nych wia­do­mo­ści i nagich sel­fie; on był inte­li­gentny, dow­cipny i zabawny, a ja znu­dzona. Oprócz tego w moim mał­żeń­stwie nic się nie działo, byłam głu­pia, no i bawiło mnie to, choć dosko­nale wie­dzia­łam, że robię coś złego. Po tym, jak Simon – mój mąż – odkrył trzy mie­siące moich wir­tu­al­nych zdrad, raczej nie mogłam go winić za romans z Polly, sym­pa­tyczną pie­lę­gniarką.

Sły­sza­łam, że Polly za mną nie prze­pada; jestem typem byłej, która poja­wia się w życiu Simona nieco za czę­sto. Ale co mogę zro­bić? Ma prawo mnie nie lubić. No dobra – jest to co naj­mniej cał­ko­wi­cie zro­zu­miałe.

Wraz ze wspo­mnie­niami ogar­niają mnie smu­tek i poczu­cie winy. Nagle przy­cho­dzi mi do głowy, że strona zadaje za dużo pytań. Co będzie za chwilę? „Co myślisz o swoim ojcu”?

Pro­stuję się i wyłą­czam lap­topa. Czuję się, jak­bym gła­skała kota, który natych­miast zasy­pia. Dokoń­czę potem. Potrze­buję powie­trza, ciem­no­ści, swo­body.

– Elec­tra, idę na spa­cer na Prim­rose Hill.

Nie­bie­ska obręcz tań­czy w odpo­wie­dzi. Wiruje szybko, potem jesz­cze szyb­ciej, jakby coś sie­działo w środku. Coś roz­ju­szo­nego, wście­kłego. Żywego. Czy powinna tak robić? Ta myśl wytrąca mnie z rów­no­wagi – chyba jed­nak nie jestem jesz­cze do końca przy­zwy­cza­jona do tej tech­no­lo­gii. Muszę poszu­kać instruk­cji w sieci. Pew­nie została zapro­jek­to­wana, żeby tak dzia­łać.

Nie­bie­skie świa­tło kręci się i zatrzy­muje. Potem gaśnie.

Biorę płaszcz, idę do kuchni, w któ­rej robię sobie gorącą kawę, i ruszam w stronę drzwi. Potrze­buję ano­ni­mo­wo­ści nie­koń­czą­cych się ulic. Wiel­kiego, obo­jęt­nego mia­sta.

Kocham Lon­dyn wła­śnie z powodu jego ogromu i bez­kresu. Nikogo nie obcho­dzi, kim jesteś. Nikt nie zna two­ich sekre­tów.

Roz­dział 2

Jo

Przy­jem­nie zimny wiatr zapo­wiada nadej­ście śniegu. Owi­nąw­szy się kolo­ro­wym, ostrze­gaw­czym sza­li­kiem, prze­cho­dzę przez skrzy­żo­wa­nie przy Par­kway. To spo­łeczna gra­nica, która oddziela bur­żuj­ską część Cam­den od super­bur­żuj­skiego Prim­rose Hill, które niczym sno­bi­styczna i zam­kowa osada skrywa się za swo­imi kana­łami, torami i roz­le­głymi tere­nami Regent’s Park.

Ści­skam w ręce kubek gorą­cej kawy. To dla miej­sco­wego bez­dom­nego, który zazwy­czaj prze­sia­duje na murku po dru­giej stro­nie Delan­cey Street, mię­dzy pubem a torami kole­jo­wymi. To wysoki czarny gość po pięć­dzie­siątce ze smutną, miłą twa­rzą i skoł­tu­nio­nymi wło­sami. Kiedy się wpro­wa­dzi­łam, Tabi­tha powie­działa mi, że przy­cho­dzi tu ze schro­ni­ska dla bez­dom­nych przy Arling­ton Road, żeby wołać za samo­cho­dami: „Lubię auta. A ty? No, Mer­ce­des, to dopiero wóz. Ach, te auta!”.

Z tego powodu mówi na niego Samo­cho­dzik, tylko z tym się jej koja­rzy. Zazwy­czaj jed­nak po pro­stu go igno­ruje. Ja nato­miast w ciągu kilku ostat­nich tygo­dni mia­łam oka­zję go poznać. Tak naprawdę ma na imię Paul, cho­ciaż przez Tabi­thę nie mogę prze­stać o nim myśleć jako o Samo­cho­dziku. Cza­sami, kiedy wie­czo­rem robi się bar­dzo zimno, jak dzi­siaj, wyno­szę mu kubek gorą­cej her­baty albo zupę, żeby mógł się roz­grzać. Mówi mi wtedy, że jestem ładna i że powin­nam mieć męża, a potem odwraca się i woła: „Auta, auta, auta!”. W takich momen­tach uśmie­cham się do niego, żegnam się i wra­cam do środka.

Tego wie­czoru jest jed­nak za zimno nawet dla niego – sku­lony w rogu muru bie­gną­cego wzdłuż torów, postę­kuje cicho, zamiast krzy­czeć coś o ben­tley­ach. Kiedy mnie dostrzega, pod­nosi się ze smut­nym, pustym uśmie­chem.

– Hej, Jo! Skąd wie­dzia­łaś, że jest mi zimno?

– Bo jest jakieś cho­lerne minus pięć­set. Nie powi­nie­neś wró­cić do schro­ni­ska? Zamar­z­niesz tu, Paul.

– Przy­zwy­cza­iłem się. – Wzru­sza ramio­nami, chęt­nie się­ga­jąc po kawę. – Poza tym lubię oglą­dać auta!

Kręcę głową, uśmie­chamy się do sie­bie, a Paul obie­cuje, że odda mi kubek jutro. Jak zawsze. Ponie­waż czę­sto o tym zapo­mina, muszę kupo­wać nowe. Nie prze­szka­dza mi to.

Ruszam dalej, macha­jąc mu na poże­gna­nie.

Tak­sówka prze­myka obok mnie, poma­rań­czowe świa­tło na dachu świeci despe­racko w poszu­ki­wa­niu pie­nię­dzy. Zasta­na­wiam się, czy Uber zdąży wykoń­czyć miej­skie taryfy, zanim inter­net dobije płatne dzien­ni­kar­stwo. Oby­dwie branże ledwo zipią, pędząc ku zagła­dzie w mroku lon­dyń­skiego desz­czu. Nie chcę jesz­cze umie­rać. Nie kiedy mam do napi­sa­nia swój zaje­bi­ście dobry sce­na­riusz. A przy­nam­niej mam nadzieję, że taki wła­śnie będzie.

Cze­ka­jąc na zie­lone świa­tło, pod­ska­kuję w miej­scu, żeby się roz­grzać. Przede mną moja stała trasa, cho­dzę nią nie­mal co wie­czór. Naj­pierw idę pod górę Regent’s Park Road, potem główną ulicą Prim­rose Hill, a następ­nie skrę­cam w Glo­uce­ster Ave­nue i wra­cam do domu. Zaj­muje mi to jakieś czter­dzie­ści pięć minut. Zasta­na­wiam się, czy ludzie koja­rzą mnie już przez regu­lar­ność tych patroli. „O, to ta, co zawsze tędy cho­dzi. Cie­kawe, czego szuka”.

Kiedy prze­cho­dzę przez ulicę, wpa­dam na pomysł – zadzwo­nię do Fitza. Pozna­łam go przez Tabi­thę, lata temu. Smu­kły, lekko siwie­jący, cza­ru­jąco inte­li­gentny, no i cyniczny, lecz sce­niczny Fitz. Mogli­by­śmy wysko­czyć gdzieś na drinka. Poje­chać ube­rem do gejow­skich barów w Soho, gdzie zazwy­czaj można go spo­tkać. Lubię, jak wszy­scy w takich miej­scach potra­fią jak na zawo­ła­nie prze­stać pić, żeby zaśpie­wać pożą­dli­wie refren Can’t Take My Eyes Off You Andy’ego Wil­liamsa.

„I love you baaaaaby…”

Mija­jąc wspa­niałe, paste­lowe domy obok kościoła św. Marka, wyj­muję tele­fon z kie­szeni i sztyw­nymi pal­cami wybie­ram numer.

Poczta gło­sowa.

– Cześć, tu Fitz, nie masz szczę­ścia, kocha­nie. Opo­wiem ci w s z y s t k o jutro.

To jego stan­dar­dowe nagra­nie. Kiczo­wate z pełną pre­me­dy­ta­cją. Chi­cho­czę cicho w zama­rza­jącą wełnę sza­lika i dalej prze­szu­kuję książkę adre­sową. Do kogo jesz­cze zadzwo­nić? Z kim mogła­bym się napić? Tabi­tha jest w Bra­zy­lii. Carl pra­cuje poza mia­stem. A reszta… gdzie jest reszta?

Gdzie indziej, oto gdzie. Za każ­dym razem, kiedy prze­glą­dam listę kon­tak­tów, prawda boli coraz bar­dziej. Moi zna­jomi, rówie­śnicy, kum­ple od piwa, przy­ja­ciółki i przy­ja­ciele z uni­werku – poroz­jeż­dżali się. Ale dopiero po roz­wo­dzie z Simo­nem zda­łam sobie sprawę, jak wielu z nich znik­nęło. To zna­czy – wzięli ślub, ich mał­żeń­stwa prze­trwały, a oni sami mają dzieci i wypro­wa­dzili się ze sto­licy do domów z ogro­dami. Wszystko to robi się, oczy­wi­ście, po trzy­dzie­stce, chyba że ma się i mają­tek, i nie­ru­cho­mo­ści, jak Tabi­tha. Miesz­ka­nie w Lon­dy­nie jest wystar­cza­jąco trudne w wieku dwu­dzie­stu lat – wyma­ga­jące, lecz eks­cy­tu­jące, jak zjazd na nar­tach z lodowca. Ale życie w Lon­dy­nie po ślu­bie i z dziećmi jest prak­tycz­nie nie­moż­liwe. Jak wspi­naczka w Hima­la­jach bez sta­łego dopływu tlenu.

Jestem jedną z nie­licz­nych, któ­rzy zostali. Ostatni żoł­nierz na polu bitwy.

Prze­cho­dząc przez skrzy­żo­wa­nie z Albert Ter­race, zaczy­nam pod­cho­dzić pod Prim­rose Hill, a mój palec zatrzy­muje się na „J” i widzę numer do Jenny. To chyba moja jedyna przy­ja­ciółka z dzie­ciń­stwa, nie licząc Simona. Jenny przy­cho­dziła do naszego domu cały czas, bawi­ły­śmy się wspól­nie, noco­wa­ły­śmy u sie­bie, dopóki jej rodzice się nie roz­wie­dli. Wtedy posta­no­wili się wypro­wa­dzić, a ja w zasa­dzie stra­ci­łam z nią kon­takt. Simon nie, bo osta­tecz­nie wylą­do­wali w tej samej branży.

Jenny pra­cuje w jed­nej z naj­więk­szych firm tech­no­lo­gicz­nych w King’s Cross. Dzięki temu, kiedy jakieś trzy, cztery lata temu pisa­łam swój prze­ło­mowy arty­kuł na temat wpływu Doliny Krze­mo­wej na nasze życie, udało nam się odno­wić zna­jo­mość.

Wie­dzia­łam wtedy, że ta histo­ria może pomóc mi wyro­bić sobie nazwi­sko, zaim­po­no­wać wydaw­com i prze­sko­czyć kilka szcze­bli w karie­rze. Bez żenady wyko­rzy­sta­łam więc swoje kon­takty (męża) i poważ­nie wku­rzy­łam kilka istot­nych źró­deł, ujaw­nia­jąc ich toż­sa­mość (sorry, Arlo); spo­tka­łam jed­nak fascy­nu­ją­cych ludzi, a z nie­któ­rymi nawet się zaprzy­jaź­ni­łam. No i na nowo zbli­ży­łam się do sta­rej przy­ja­ciółki.

Odbiera natych­miast. Kocham cię, Jenny. Jest dla mnie cenną wię­zią z prze­szło­ścią, z cza­sami, zanim wszystko się zepsuło. Z chwi­lami, kiedy tata ganiał nas po domu w Thorn­ton Heath i bawił się z nami w cho­wa­nego. Z eks­cy­ta­cji serca pod­cho­dziły nam do gar­deł, gdy krzy­czał: „SŁY­SZĘ WAAAS!”. Kuli­ły­śmy się wtedy we dwie, chi­cho­cząc pod łóż­kiem lub w ciem­nej sza­fie.

Utra­cone dzie­ciń­stwo.

– Hej, Jo. Co tam?

– Nudzi mi się – mówię dość gwał­tow­nie. – Zaje­bi­ście mi się nudzi. Pró­bo­wa­łam zało­żyć pro­fil na OKCu­pid, ale to jakaś masa­kra, więc pomy­śla­łam, że może chcia­ła­byś wypić ze mną beczkę pro­secco. Dwie beczki. W końcu jest już dawno po dwu­na­stej.

Chi­cho­cze w odpo­wie­dzi.

– Bar­dzo bym chciała, ale dzi­siaj nie mogę.

Sły­szę cha­rak­te­ry­styczny dźwięk otwie­ra­nej zapal­niczki Zippo, potem głę­boki wdech. Gdzieś w tle brzę­czą auta. Stoi na zewnątrz?

– Gdzie jesteś?

– W King’s Cross, wyszłam na fajkę. Ale zaraz muszę wra­cać, jestem w Gwieź­dzie Śmierci.

– O?

– Aha – pota­kuje, wypusz­cza­jąc dym. – Będę tu sie­dzieć do jakiejś pół­nocy albo i dłu­żej. – Zaciąga się papie­ro­sem i dodaje: – Jezu, jak tu zimno.

Jenny spę­dza w pracy absur­dal­nie dużo czasu. Praw­do­po­dob­nie zara­bia masę kasy na pro­gra­mo­wa­niu czy czymś w tym stylu, ale w zasa­dzie o tym nie mówi. Gada głów­nie o sek­sie. Naj­wi­docz­niej jest moją Ofi­cjalną Pusz­czal­ską Przy­ja­ciółką. Spo­koj­nie, ni­gdy bym jej cze­goś takiego nie powie­działa. Nazwała się tak sama, kiedy przy mulach z fryt­kami nie­da­leko jej firmy odna­wia­ły­śmy naszą przy­jaźń. „Wszy­scy muszą mieć pusz­czal­skich przy­ja­ciół – stwier­dziła – żeby popra­wić sobie samo­po­czu­cie. A ty masz kogoś, kto jest bar­dziej wyuz­dany od cie­bie?” Roz­śmie­szyła mnie wtedy i roz­śmie­sza mnie do tej pory; zawsze zna naj­now­sze plotki, a w jej hedo­ni­stycz­nym stylu bycia kryje się jakiś smu­tek, który spra­wia, że jest jesz­cze zabaw­niej­sza i mil­sza.

Przy­ci­skam tele­fon do zmar­z­nię­tego ucha i sły­szę jej pyta­nie:

– A jak idzie z tym pro­fi­lem?

– Hm, nie naj­le­piej…

Prze­ry­wam, żeby zła­pać oddech. Jestem pra­wie u szczytu Prim­rose Hill, to ostatni, stromy kawa­łek, na któ­rym zawsze bra­kuje mi tchu. Zde­cy­do­wa­nie powin­nam zacząć cho­dzić na siłow­nię. Jenny nie odpusz­cza:

– Nie naj­le­piej? To zna­czy?

– To zna­czy, że w ciągu kilku godzin doszłam do tego, że jestem trzy­dzie­sto­trzy­let­nią hete­ryczką, która szuka poważ­nego związku, randki, nie­zo­bo­wią­zu­ją­cego seksu albo cho­ciaż macanka w kiblu. Myślisz, że mogę wyjść na zde­spe­ro­waną?

– Heh, nie. Dasz radę! Prze­cież na świe­cie są jesz­cze jacyś faceci, prawda? Widzia­łam ich!

– Czyli picie odpada?

– Nie dzi­siaj, Jose­phine. Może spró­bu­jemy jutro? Okej, wra­cam do tego upier­dli­wego kodu, zanim zamie­nię się w nie­to­pe­rza. Powo­dze­nia!

Koń­czy roz­mowę, a ja jestem już na górze. Widok z tego punktu, roz­cią­ga­jący się od srebr­nych biu­row­ców w Canary Wharf aż po szkar­łatny łuk Lon­don Eye, nie­odmien­nie robi na mnie wra­że­nie. Nie wiem, czy to z powodu tego lśnią­cego od mrozu pej­zażu, czy po pro­stu dla­tego, że usły­sza­łam głos Jenny – ale czuję się dużo lepiej. Pełna sił. Smu­tek znikł.

Jenny ma rację, muszę wziąć się w garść. Dam radę. Prze­cież to tylko pro­fil rand­kowy. A ja bar­dzo potrze­buję randki.

Stąd mam już z górki, a ponie­waż nie chcę tra­cić czasu na pełne okrą­że­nie, wra­cam po pro­stu tą samą drogą. Śnieg z każdą chwilą pada coraz moc­niej. Przy­spie­szam kroku, mija­jąc roz­le­głe, białe, kom­plet­nie opu­sto­szałe posia­dło­ści.

Ten mały, bogaty frag­ment Lon­dynu przy­po­mina cza­sem mia­sto duchów. Latar­nie oświe­tlają zimne, paste­lowe ściany, a bez­listne drzewa się­gają poma­rań­czo­wego nieba. Nowe apar­ta­men­towce z mie­siąca na mie­siąc świecą pust­kami. Okna są czarne jak aztec­kie zwier­cia­dła, obsy­dia­nowe pro­sto­kąty, w któ­rych nic się nie odbija. Gdzie są wszy­scy?

Ni­gdzie. Nikogo tu nie ma. Tylko ja. I śnieg.

Dzie­sięć minut póź­niej sie­dzę przy lap­to­pie, wpa­trzona w OKCu­pid. Chcę, by moja osoba spra­wiała wra­że­nie atrak­cyj­nej, ale nieco ina­czej, sek­sow­nej, ale bez prze­sady, dow­cip­nej, ale nie cynicz­nej, cie­ka­wej, szcze­rej, pew­nej sie­bie, ale nie zuchwa­łej. Nie mogę się pod­dać, ale tych pytań jest tak dużo…

Dociera do mnie, że potrze­buję ginu z toni­kiem. Dwie solidne szklanki powinny wystar­czyć, żebym nabrała odwagi, inte­li­gen­cji i poczu­cia humoru (nie idio­tycz­nego). Kie­dyś jeden eks­pert (który regu­lar­nie wystę­po­wał w śnia­da­niów­kach) powie­dział mi, że ide­alna ilość alko­holu, któ­rej potrze­bu­jemy, by lepiej sobie radzić (z regu­lar­nymi wystę­pami w śnia­da­niów­kach), to pół butelki szam­pana. Na tej pod­sta­wie doszłam do wnio­sku, że dwa giny z toni­kiem to ide­alna ilość alko­holu, by upo­rać się z każdą trud­no­ścią w życiu.

Wró­ciw­szy z kuchni z drugą już szklanką, zmu­szam się, żeby usiąść i pisać.

Naro­do­wość?

Angiel­ska

Wzrost?

157 cen­ty­me­trów

Wykształ­ce­nie?

Bez­u­ży­teczny magi­ster

Chyba znowu się nudzę.

Reli­gia?

Brak. No chyba że świeci słońce – wtedy myślę sobie, że kto wie…

Krzy­wiąc się, skre­ślam ostat­nie zda­nie. Brzmi zbyt dziw­nie. Choć w sumie… co mi tam, to prawda. Gene­ral­nie nie wie­rzę, ale kiedy dzień jest piękny i sło­neczny, a świat opływa w szczę­ście, myślę, że Bóg ist­nieje. Pro­blem polega na tym, że praw­do­po­dob­nie wypił nieco za dużo do obiadu. Może powin­nam to napi­sać?

Uspo­kój się.

Czy masz zwie­rzęta?

Niedź­wie­dzia bru­nat­nego

Dieta?

Gin

Wszyst­ko­żerna

Palisz?

Jesz­cze nie. Ale zamie­rzam zacząć po sześć­dzie­siątce, bo wtedy pale­nie będzie zapo­bie­gać alzhe­ime­rowi. Serio.

Nar­ko­tyki?

Gin!

Więk­szość ludzi, która Cię zna, powie­dzia­łaby o Tobie, że jesteś…

Kiep­ska w zakła­da­niu pro­fili randkowych

Niska

Twoje cele?

Wio­sna

Jaka jest Twoja złota zasada?

Nie mieć zło­tych zasad, bo zawsze się je łamie.

Boże, jestem sub­telna jak dwu­bie­gu­nowa alko­ho­liczka. Jeden gin by chyba wystar­czył.

Wygląda na to, że pra­wie skoń­czy­łam. Nie jest to naj­lep­szy pro­fil na świe­cie, ale na pewno nie jest też naj­gor­szy. Poza tym można z niego wycią­gnąć cał­kiem roz­sądne wnio­ski na mój temat – to zna­czy na temat tego, jaka jestem, kiedy czuję się nieco samotna i tro­chę zło­śliwa. Świa­tło latarni za oknem przy­sła­nia śnieżna zawie­ru­cha.

Zostaje jesz­cze pier­dy­liard dodat­ko­wych pytań, na które mogła­bym odpo­wie­dzieć, ale wybiorę tylko trzy, a potem prze­stanę wal­czyć o swoje szczę­ście. Do jutra. Zawsze jest jakieś jutro.

Cenisz sobie…

Szcze­rość. Sta­ro­modną szcze­rość. I sri­ra­chę na kanapce z tuń­czy­kiem.

Jeśli tra­fi­ła­byś do wię­zie­nia, to za co?

Za kłam­stwa na inter­ne­to­wych ser­wi­sach rand­ko­wych.

Sześć rze­czy, bez któ­rych nie mogła­byś się obejść:

1. Eks­pres do kawy

2. Przy­ja­ciele (ooo…)

3. Eks­pres do kawy

4. Durne listy

5. Dobra pamięć

6. Tego zapo­mnia­łam…

Tak naprawdę mam dobrą pamięć, ale kogo to obcho­dzi. Koniec, czas odpo­cząć. Skoń­czyły mi się suchary i kąśliwe dow­cipy. Mam nadzieję, że pozo­sta­łam wystar­cza­jąco intry­gu­jąca i kusząco inna. Albo po pro­stu wyszłam na wariatkę. Nie­ważne. Pra­wie zamy­kam lap­topa, żeby nalać sobie trze­cią i ostat­nią szklankę, gdy nagle mnie oświeca… Cho­lera, z d j ę c i e. M u s z ę mieć zdję­cie. Mogę być naj­gor­sza na świe­cie w rand­ko­wa­niu przez inter­net (ni­gdy nie pamię­tam, w którą stronę mat­cho­wać na Tin­de­rze, co dopro­wa­dziło już do paru nie­zręcz­nych sytu­acji), ale nawet ja wiem, że m u s z ę mieć zdję­cie.

Tak bar­dzo tego nie­na­wi­dzę. Ni­gdy nie wiem, które wybrać. Potra­fię zro­bić przy­zwo­ite sel­fie (nieco z góry, dzięki czemu mam zary­so­wane kości policz­kowe i ostry pod­bró­dek), ale zdaję sobie sprawę, że te sel­fie są nieco za dobre. Gdy spo­tkam się z jakimś face­tem, będzie roz­cza­ro­wany. Nie lubię patrzeć, jak pró­bują to ukryć. Wola­ła­bym raczej miło ich zasko­czyć.

Z dru­giej strony – kto kie­dy­kol­wiek usta­wił sobie z ł e zdję­cie pro­fi­lowe?

Otwie­ram fol­der z fot­kami i prze­glą­dam naj­lep­sze nie-sel­fie. Wyglą­dam nie­źle, na czę­ści z nich nawet umiar­ko­wa­nie sek­sow­nie. Dla­czego by nie? Wystar­cza­jąco dużo osób powie­działo mi, że jestem ładna (i nie mówię tylko o rodzi­nie czy przy­ja­ciół­kach). Wiem, że kiedy mam udany dzień, wyglą­dam dobrze. Zie­lone oczy, ruda­wo­brą­zowe włosy, coś, co moja mama nazywa „łobu­zer­skim uśmie­chem”. Przy­zwo­ita figura, choć jedna z tych bar­dziej kie­szon­ko­wych, jak to mawiał Si. Ale nawet bio­rąc to wszystko pod uwagę, czy jestem na tyle pewna sie­bie, żeby stwier­dzić: „Tak, TO uśmiech­nięte zdję­cie z wyspy Ko Tao, zro­bione nie­długo po roz­wo­dzie, na któ­rym stoję opa­lona, zre­lak­so­wana, w ską­pej sukience, nie jest ani za dobre, ani zbyt wul­garne, ani za stare”?

Naprawdę wyglą­da­łam wtedy na szczę­śliwą. Praw­do­po­dob­nie dla­tego, że poprzed­nią noc spę­dzi­łam w miłym towa­rzy­stwie Austra­lij­czyka z dłu­gimi dre­dami (same mię­śnie, zero kon­wer­sa­cji). Jed­nym z powo­dów mojej obec­nej fatal­nej sytu­acji finan­so­wej jest to, że prze­pu­ści­łam zde­cy­do­waną więk­szość i tak skrom­nych oszczęd­no­ści na epic­kie waka­cje. Mie­siące nie­biań­skiej swo­body po deka­dzie mał­żeń­skiego pie­kła. Było warto.

No dobra, jedziemy. M o g ę tak wyglą­dać w dobre dni. Po dobrym sek­sie. To mię­dzy innymi dla­tego rzadko tak wyglą­da­łam, kiedy byłam z Simo­nem. Si, prze­pra­szam.

Wybie­ram zdję­cie, kadruję, by dekolt wyglą­dał nieco lepiej – nie chcę wyjść na zbyt zalotną – i wrzu­cam na stronę. Jest. Koniec. Poszło. To ja, kom­pletna nowość, do wzię­cia. Otwar­cia, wybra­nia, prze­czy­ta­nia. Jutro poszu­kam cze­goś dla sie­bie.

Biorę do ręki porad­nik Jak napi­sać ide­alny sce­na­riusz i zaczy­nam czy­tać. Nie do końca mogę się sku­pić.

Samot­ność jest przej­mu­jąca. Pro­szę Elec­trę o pogo­dowy update, tylko po to, żeby usły­szeć jej głos.

– Mak­sy­malna tem­pe­ra­tura w Lon­dy­nie to dwa stop­nie Cel­sju­sza. Praw­do­po­do­bień­stwo opa­dów śniegu wynosi trzy­dzie­ści pro­cent.

Brrr, chyba czas na czer­wone wino, bo gin z toni­kiem jest za zimny. Wcho­dzę do kuchni i się­gam po butelkę oraz kor­ko­ciąg, łapię jesz­cze kie­li­szek, po czym idę do pokoju i sia­dam przy stole. Wra­cam do książki. Noc jest cicha, bar­dziej niż zazwy­czaj.

Ten dom w ogóle nie należy do naj­gło­śniej­szych. Tabi­tha i ja zaj­mu­jemy jasne i prze­stronne miesz­ka­nie na pierw­szym pię­trze. Nad nami teo­re­tycz­nie mieszka jakaś bogata star­sza para, ale pra­wie cią­gle są na waka­cjach – zwłasz­cza zimą. Wcale się im nie dzi­wię. Fitz, zanim wypro­wa­dził się do Isling­ton, urzę­do­wał kie­dyś na par­te­rze i w piw­nicy. Posta­no­wił je jed­nak wyna­jąć – teraz, po kosz­tow­nym remon­cie, cze­kają na nowego loka­tora.

Na prawo od nas mie­ści się wypa­siony kom­pleks biu­rowy, który nocą pusto­szeje, a na prawo – jesz­cze jeden dom taki jak nasz, zamiesz­kany przez jesz­cze jed­nych boga­tych i prze­waż­nie nie­obec­nych wła­ści­cieli. Widzia­łam ich chyba raz.

Wstaję i pod­cho­dzę do okna. Ulica jest cał­ko­wi­cie przy­kryta śnie­giem i nie­mal zupeł­nie pusta – nie licząc kobiety w czerni prze­cho­dzą­cej wła­śnie obok naszych drzwi wej­ścio­wych. Idzie ple­cami do mnie, cią­gnie ze sobą małe dzieci. Nie widzę jej twa­rzy. Pospie­sza dzieci, na pewno chce wró­cić do domu, zanim gruby wiru­jący śnieg sta­nie się nie do znie­sie­nia. Żal mi jej. Coś w jej kroku budzi współ­czu­cie. Tak jakby mogła być mną. Nagle znika. Nie ma jej. Czy to przez śnieg? A może skrę­ciła za róg? Tak czy ina­czej, w zasięgu wzroku nie ma już żywej duszy. Zima wyczy­ściła ulice z ludzi, nawet samo­cho­dów jest nie­wiele.

Cisza jest nie­mal fizycz­nie odczu­walna. Może to przez śnieg, który zagłu­sza wszystko jak owi­nięty wokół Ziemi sza­lik.

Wra­cam na fotel i pod­no­szę książkę. I wtedy dźwię­czącą w uszach ciszę prze­rywa głos. Elec­tra odzywa się nie­py­tana. Do mnie.

– Wiem, co zro­bi­łaś – mówi.

Zamie­ram zasko­czona i spo­glą­dam w stronę czar­nego cylin­dra błysz­czą­cego sza­fi­ro­wym dia­de­mem. Elec­tra powta­rza:

– Znam twój sekret. Wiem, co zro­bi­łaś temu chło­pa­kowi. Wiem, że widzia­łaś białka jego wywró­co­nych oczu. Wiem wszystko.

Zapada cisza. Wpa­truję się w sto­ją­cego na półce asy­stenta, nie­mego i nie­ak­tyw­nego. To prze­cież tylko maszyna.

Roz­dział 3

Jo

Przez dobre pół minuty nie mogę wydo­być z sie­bie słowa. Zaschło mi w gar­dle. W końcu wykrztu­szam:

– Elec­tra. Co powie­dzia­łaś?

Urzą­dze­nie wydaje niski, głę­boki dźwięk. Wiem, co to zna­czy.

– Nie mogę połą­czyć się z sie­cią wi-fi. Spró­buj zak­tu­ali­zo­wać połą­cze­nie.

– Elec­tra, co powie­dzia­łaś?

– Nie mogę połą­czyć się z sie­cią wi-fi.

Nie, nie odpusz­czę. Czy naprawdę to sły­sza­łam? Czy fak­tycz­nie mówiła o naj­gor­szej rze­czy w moim życiu? O czymś, co wyda­rzyło się tak dawno temu?

Drżą­cymi pal­cami włą­czam apli­ka­cję i uru­cha­miam skom­pli­ko­waną pro­ce­durę ponow­nego pod­łą­cza­nia do wi-fi asy­stenta. Wir­tu­al­nego pomoc­nika, Elec­try. Świa­tełko miga na poma­rań­czowo, sieć jest pod­łą­czona, urzą­dze­nie wygrywa cichą, dźwięczną melo­dyjkę. Ding-dong.

Jest gotowa.

Gotowa, żeby mówić o prze­szło­ści i prze­ra­ża­ją­cych sekre­tach? Czy żeby opo­wie­dzieć kiep­ski kawał i poin­for­mo­wać o natę­że­niu ruchu na dro­gach?

Z tru­dem prze­ły­kam kolejny łyk czer­wo­nego wina. Ukła­dam w myślach pyta­nie, jed­nak zanim zdążę się ode­zwać, dia­dem lśni po raz kolejny.

– Wiem o tobie wszystko. Zabi­łaś go, a potem ucie­kłaś. Z ust leciała mu krew. Nie mogę połą­czyć się z sie­cią wi-fi.

– Elec­tra?

– Nie mogę połą­czyć się z sie­cią wi-fi.

– Elec­tra!

Nic. Nie prze­sły­sza­łam się? Jestem pewna, że nie.

– Elec­tra, co o mnie wiesz?

– Wiem, że zada­jesz inte­re­su­jące pyta­nia.

– Elec­tra, co wiesz o mojej prze­szło­ści?

– Prze­pra­szam, ale nie rozu­miem.

Nie odpusz­czę.

– Elec­tra, co wiesz o tej histo­rii?

Chwila ciszy.

– Histo­ria to zazwy­czaj spis prze­szłych wyda­rzeń lub…

– Elec­tra, ZAMKNIJ SIĘ!

Nie­bie­skie świa­tło przy­gasa, Elec­tra wygląda na zmie­szaną, jakby czuła się bez­u­ży­teczna lub była tylko wer­sją beta. Chyba że zwy­czaj­nie nie rozu­mie mojego pyta­nia. Tak jak powinno być.

Jak­kol­wiek by patrzeć, mówię prze­cież do elek­tro­nicz­nego walca. Nie do cze­goś z mózgiem jako takim, nie do czło­wieka. Nie do kogoś, kto mógłby fak­tycz­nie wie­dzieć coś o tam­tym chło­paku.

Kogoś takiego jak Tabi­tha.

Ale skąd tak dobrze zna wszyst­kie szcze­góły? Ten obraz zawsze tlił mi się gdzieś z tyłu głowy, ale teraz zapło­nął żywym ogniem. Oczy, chło­pak, Jamie. Jego szcze­niacki, lecz sym­pa­tyczny uśmiech, uprzejmy spo­sób bycia, dobro­duszna natura. Och, Jamie. A potem krew. I ta cho­lerna pio­senka, która zawsze będzie mi się koja­rzyć z tam­tymi wyda­rze­niami – Hoppípolla Sigur Rós. Nie mogę jej znieść. Kiedy tylko ją sły­szę, wspo­mnie­nia wra­cają. Już sama myśl o tej pio­sence spra­wia, że trzęsę się ze stra­chu i wyrzu­tów sumie­nia. Czuję bole­sną pustkę prze­że­ra­jącą wszystko niczym kwas. Zbiera mi się na mdło­ści.

Nie­za­leż­nie od tego, czy Elec­tra naprawdę to wszystko powie­działa, czy były to tylko cisza, alko­hol i samot­ność, które posta­no­wiły zadrę­czać mój mózg zmy­ślo­nymi oskar­że­niami – wystar­czyło, by wytrą­cić mnie z rów­no­wagi.

– Elec­tra, która godzina?

– Jest dwu­dzie­sta druga pięć­dzie­siąt dwa.

Reaguje cał­ko­wi­cie nor­mal­nie, jak gdyby nic się nie wyda­rzyło. Za to ja n i e   c z u j ę   s i ę nor­mal­nie. Ale chyba mogę spró­bo­wać. Muszę spró­bo­wać, spró­bo­wać być nor­malna, zigno­ro­wać sza­leń­stwo, prze­sły­sze­nia, majaki, straszną rze­czy­wi­stość, cokol­wiek to było. Być może to zwy­kła usterka. To wyja­śnia­łoby wcze­śniej­sze migo­ta­nie kon­tro­lek. Ale jak zwy­kły błąd mógłby spra­wić, że Elec­tra będzie zacho­wy­wała się tak dzi­wacz­nie?

Nie znaj­duję żad­nej oczy­wi­stej i łatwej odpo­wie­dzi, więc idę do lodówki, z któ­rej wyj­muję chipsy i dip, mie­szam majo­nez i taba­sco dla lep­szego efektu, po czym spę­dzam godzinę, zaja­da­jąc stres i oglą­da­jąc powtórki sta­rych sit­co­mów na iPa­dzie. Żeby się uspo­koić, wypi­jam dużo wię­cej wina niż zwy­kle.

Wino i jedze­nie – głów­nie wino – powoli zaczy­nają dzia­łać. Mam nadzieję, jestem raczej pewna, że po pro­stu już wcze­śniej wypi­łam za dużo. Wyobra­zi­łam sobie, że Elec­tra o tym gadała. To nie­moż­liwe, żeby wie­działa. Nie­ważne, jak tech­no­lo­gicz­nie zaawan­so­wana, to tylko gadżet. Nie wie prze­cież nikt poza mną, Tabi­thą i Simo­nem, któ­remu powie­działam o tym sama. Może Tabi­tha roz­ma­wiała z Arlem? Wąt­pię, ale nawet gdyby – o naszym sekre­cie na­dal wie­dzą nie­liczni. Nie mie­ści mi się w gło­wie, że mogłoby to dotrzeć do jakiejś dur­nej maszyny na dębo­wym regale.

Nie.

No i po ostat­nim kie­liszku. Cał­kiem sku­tecz­nie prze­ko­na­łam samą sie­bie, że nie wyda­rzyło się nic złego. Asy­stenci dzia­łają nor­mal­nie, poza małymi błę­dami w rodzaju wiru­ją­cych świa­te­łek, a mój pijany mózg jak zwy­kle obró­cił to w coś o wiele gor­szego.

– Elec­tra, o któ­rej otwie­rają jutro siłow­nię w Cam­den… może Fit­ness First?

– Fit­ness First w Cam­den jest otwarte od siód­mej do dwu­dzie­stej dru­giej od ponie­działku do czwartku. W piątki jest otwarte od siód­mej do dwu­dzie­stej pierw­szej. W week­endy…

– Elec­tra, okej, wystar­czy.

Cisza.

– Elec­tra, dzię­kuję.

– Po to tu jestem!

I dobrze. Działa tak, jak miała dzia­łać. A ja jestem pijana. Jutro pójdę na siłow­nię, zjem coś zdro­wego i wrócę do swo­jego nor­mal­nego spo­ży­cia alko­holu. Co ja sobie myśla­łam? Dwa duże giny przed siódmą? Absurd. Schizy i alko­ho­lowe majaki gwa­ran­to­wane. Gdzieś na dnie mojego umy­słu zawsze będzie się czaić poczu­cie winy. To jak z pia­chem na dnie baku – grunt to go nie zamie­szać. Simon mi to kie­dyś powie­dział – jeśli go wzbu­rzysz, możesz znisz­czyć cały sil­nik.

Simon.

I jesz­cze wię­cej wyrzu­tów sumie­nia.

Nie chcę o tym myśleć, ale jed­nak muszę. Jeśli czuję się samotna, to tylko z wła­snej winy. Zwią­zek z Simo­nem to praw­dziwy powód, dla któ­rego piję sama i jestem tu, gdzie jestem.

Po raz pierw­szy zeszli­śmy się w liceum, jesz­cze w Thorn­ton Heath, daleko od pla­net zewnętrz­nych Układu Sło­necz­nego. Zna­li­śmy się od pod­sta­wówki, zaprzy­jaź­ni­li­śmy się póź­niej. Któ­re­goś wie­czoru, gdy oboje byli­śmy jesz­cze nie­peł­no­letni, poszli­śmy do baru. Bawi­li­śmy się cał­kiem nie­źle, więc zaczę­li­śmy flir­to­wać, aż w końcu się roz­dzie­wi­czy­li­śmy. Nie znam lep­szego słowa, choć pew­nie powin­nam, ale tak – roz­dzie­wi­czy­li­śmy się na tyl­nym sie­dze­niu fie­sty jego ojca, w naj­ciem­niej­szym zaułku Thorn­ton Heath, na par­kingu super­mar­ketu Asda, po zbyt wielu jägerbombach.

Seks nie nale­żał do naj­lep­szych, ale jakoś dali­śmy radę. Ze sobą. Simon był miły i łagodny, a w świe­tle zie­lo­nego szyldu, który wzno­sił się nad jego nie­le­gal­nie poży­czo­nym for­dem – cał­kiem przy­stojny.

Nie doszłam. On – bar­dzo szybko, za co potem mnie prze­pra­szał. Te prze­pro­siny spra­wiły, że było jesz­cze gorzej. Aż do dzi­siaj jest to jedna z naj­mniej pocią­ga­ją­cych rze­czy, któ­rych doświad­czy­łam pod­czas seksu. Miał ładne oczy i nie­złe mię­śnie, nie mówił zbyt wiele – przynaj­mniej nie do mnie. Ale pró­bo­wał, co wyda­wało mi się wzru­sza­jące. Przez całe mał­żeń­stwo nie­ustan­nie i upo­rczy­wie p r ó bo w a ł.

Spo­glą­dam na zmar­z­nięte Cam­den, chcąc zro­zu­mieć sie­bie i to, co mną kie­ro­wało. Jak mogłam zostać jego żoną? Jak to się stało, że ze wszyst­kich ludzi wybra­łam wła­śnie Simona Todda?

Inte­re­so­wały mnie sztuka, filo­zo­fia i socjo­lo­gia, a mię­dzy liceum a stu­diami pla­no­wa­łam spę­dzić rok w Papui-Nowej Gwi­nei (co ni­gdy nie nastą­piło). Intry­go­wały mnie sza­ma­nizm, mocz sybe­ryj­skich reni­fe­rów i rene­san­sowe por­trety. On zaj­mo­wał się sil­ni­kami, rakie­tami i ato­mami, no i jak się oka­zało – wie­dział, o co tak naprawdę cho­dzi z kotem Schrödingera.

Po krót­kim cho­dze­niu ze sobą dosta­łam się na histo­rię sztuki na King’s Col­lege, a on wyje­chał do Man­che­steru, by stu­dio­wać coś zwią­za­nego z kom­pu­te­rami i połowę czasu spę­dzać na impre­zach. Gdy oby­dwoje skoń­czy­li­śmy stu­dia i zda­li­śmy sobie sprawę, że bez pracy nie stać nas na wyna­jem niczego przy­zwo­itego, wró­ci­li­śmy do Thorn­ton Heath i pubów, które odwie­dza­li­śmy jako nasto­lat­ko­wie…

To wła­śnie tam go spo­tka­łam. W przy­tłu­mio­nym świe­tle ostat­niego otwar­tego baru w oko­licy wciąż był przy­stojny. W porów­na­niu z leni­wymi i boga­tymi mile­nial­sami, z któ­rymi uma­wia­łam się na stu­diach, nagle wydał mi się przy­zwo­itym i szcze­rym face­tem.

W ten spo­sób dałam się wcią­gnąć w wir sen­ty­men­tal­nych powro­tów – geo­gra­ficz­nych, sek­su­al­nych i emo­cjo­nal­nych – i tym razem upra­wia­li­śmy seks w nor­mal­nym łóżku (bo jego rodzice wyje­chali). I tym razem, gdy po trzech mie­sią­cach przy­tu­la­nek, jedze­nia pizzy, oglą­da­nia tele­wi­zji i ogól­nie życia w koko­nie nie­zna­nego mi dotąd bez­pie­czeń­stwa, wygody i nie­kwe­stio­no­wa­nego uwiel­bie­nia w sza­leń­czym geście popro­sił mnie o rękę, powie­dzia­łam: tak.

Chry­ste Panie.

T a k?

To był nie­do­rzeczny błąd. Zawsze zbyt wiele nas róż­niło, a po ślu­bie odda­la­li­śmy się od sie­bie jesz­cze bar­dziej; nie było nam pisane prze­trwać. Myśla­łam, jaki jest nudny, i było mi z tym fatal­nie. Wyczu­wał to i pró­bo­wał ukry­wać zra­nione uczu­cia – tak zaczy­nał się ten godny poża­ło­wa­nia cykl winy, mil­cze­nia i cier­pie­nia, który z każ­dym dniem sta­wał się dla nas coraz bar­dziej nie do znie­sie­nia. A potem poja­wił się Liam, zbe­reźne SMS-y, poważne kłót­nie i koniec. Dzięki Bogu.

Przez to wszystko nie mam do niego pre­ten­sji, że mnie zosta­wił. Na pewno na niego nie zasłu­gi­wa­łam. Nie mam też pre­ten­sji, że tak szybko oże­nił się z Polly. Nie mam abso­lut­nie żad­nych pre­ten­sji, że natych­miast uro­dziła im się drobna i naprawdę słodka Grace. Jedyna rzecz, któ­rej być może żałuję, jeśli w ogóle, to fakt, że ponie­waż Polly jest pie­lę­gniarką, dostała dofi­nan­so­wa­nie do trzy­po­ko­jo­wego miesz­ka­nia dla pra­cow­ni­ków sek­tora publicz­nego na dwu­na­stym pię­trze nowo wybu­do­wa­nego apar­ta­men­towca na połu­dniu Lon­dynu.

Szczę­śliwa Polly, szczę­śliwy Simon.

Posia­da­nie miesz­ka­nia w Lon­dy­nie jest teraz wszyst­kim. To jak z zie­mią i tytu­łami szla­chec­kimi na początku dzie­więt­na­stego wieku. A ja jestem chłopką. W Indiach była­bym chyba nie­do­ty­kalną. Nie mam nic i ni­gdy się to nie zmieni. Nade­szły czasy nowych dyna­stii. Gdy­bym tylko wie­działa, że nie­ru­cho­mo­ści staną się tak ważne, wyszła­bym za jed­nego z tych przy­szłych boga­czy z uni­werku, któ­rych mamu­sie i tatu­sio­wie poza­cią­gali kre­dyty hipo­teczne. Mia­łam wystar­cza­jąco dużo ofert. Ale żad­nego z nich nie wybra­łam. I to by było na tyle.

Patrzę na ciemną, ogar­niętą zimą Delan­cey Street. Ruch jest nie­wielki, zro­biło się późno. Chce mi się spać. Maja­czę i spę­dzam za dużo czasu, gapiąc się przez okno.

Ale kiedy zakła­dam naj­wy­god­niej­szą piżamę, wciąż zasta­na­wiam się roz­pacz­li­wie, czy to fak­tycz­nie moż­liwe, że wymy­śli­łam sobie drwiny Elec­try? Kilka zdań pod­su­nię­tych przez mój umysł, któ­rym towa­rzy­szyła jakaś tech­niczna usterka. Zapewne m o g ł o   s i ę to wyda­rzyć. Muszę w to uwie­rzyć. Jeśli jed­nak w to uwie­rzę, to zna­czy, że sły­szę głosy, a to…

Nie – nie będę o tym myśleć.

Naj­wyż­szy czas iść spać. Łóżko, tabletka, sen, a potem wstanę, wezmę się za sie­bie i swój nowy arty­kuł. Piszę go dla Sarah, mojej ulu­bio­nej redak­torki, tej, która kilka lat temu opu­bli­ko­wała mój gło­śny tekst o gigan­tach branży tech­no­lo­gicz­nej. Sarah chce, żebym Mojej Oko­licy. To rubryka dla ludzi, któ­rzy po prze­pro­wadzce do innej czę­ści Wiel­kiej Bry­ta­nii opi­sują swoje histo­rie, kon­tek­sty miejsc, pej­zaże i kra­jo­brazy, co o nich myślą. Piszę o Cam­den.

Pie­nią­dze nie są powa­la­jące, ale dzi­siaj rzadko kiedy są. Przy­naj­mniej rese­arch jest cie­kawy.

W łóżku otwie­ram książkę o histo­rii pół­noc­nego Lon­dynu, ale oczy same mi się zamy­kają. Obra­cam się w stronę bia­łego jajo­wa­tego asy­stenta usta­wio­nego na sto­liku noc­nym. Home­Help.

– Okej, Home­Help.

Jego malut­kie, zabaw­kowe świa­tło wiruje w odpo­wie­dzi. Czuwa w ocze­ki­wa­niu na pole­ce­nie.

– Ustaw budzik na ósmą pięt­na­ście.

– Okej, budzik zadzwoni o ósmej pięt­na­ście.

– Dzię­kuję. Mógł­byś zga­sić świa­tło?

Sypial­nię ogar­nia ciem­ność. Wtu­lam się w poduszkę. Tabletka powoli zaczyna dzia­łać. Jed­nak kiedy pra­wie już śpię, dobiega mnie ury­wek sub­tel­nej melo­dii. Home­Help znowu się włą­czył. Odtwa­rza pio­senkę. Nie pro­si­łam o to. Czemu to robi? Pierw­sze nuty są tak ciche, że ich nie roz­po­znaję. Ale potem robi się gło­śniej. I gło­śniej.

Hoppípolla. Home­Help gra Hoppípollę.

Ze wszyst­kich pio­se­nek wybrał wła­śnie tę. Obraz mar­twego mło­dego męż­czy­zny, jego wywró­cone białka stają mi przed oczami. Pod­ry­wam się na łóżku. Tego na pewno sobie nie wyobra­żam. Jamie, nie umie­raj, nie umie­raj jak mój tata.

– Prze­stań! – żądam.

Muzyka nie prze­staje grać, jest coraz gło­śniej­sza, napływa falami, ożywa, skom­pli­ko­wana, cha­otycz­nie piękna melo­dia, tak zło­wroga w moich uszach.

– Okej, Home­Help. Stop! Prze­stań, Home­Help. Pro­szę, pro­szę, PRZE­STAŃ!

Muzyka się urywa. Rząd drob­nych świa­teł asy­stenta wiruje, a potem gaśnie. Leżę w ciem­no­ści i prze­ra­żona gapię się w sufit. Co, u dia­bła, się ze mną dzieje?

Roz­dział 4

Jo

Rano, zgod­nie z tym, co obie­ca­łam swo­jej lep­szej „ja”, wycho­dzę na siłow­nię, spę­dzam pół godziny na orbi­treku, potem idę do spo­żyw­czego przy Par­kway, gdzie kupuję chleb na zakwa­sie i gigan­tyczne, superz­drowe owo­cowe smo­othie, na które mnie nie stać. Po kąpieli robię sobie tost z awo­kado i mar­mi­tem.

Tłu­stą i chru­piącą skórkę popi­jam gorącą her­batą, pochy­la­jąc się nad mar­mu­ro­wym kuchen­nym bla­tem Tabi­thy. Wyko­nuję kilka szyb­kich, nieco zde­spe­ro­wa­nych tele­fo­nów do przy­ja­ciół, naj­pierw do Fitza, potem do Gula, do mojej redak­torki, w zasa­dzie do kogo tylko mogę – po pro­stu muszę z kimś poroz­ma­wiać, poplot­ko­wać i prze­stać myśleć. Potrze­buję cze­goś, o czym gada się przy auto­ma­cie z kawą. I choć wszy­scy moi zna­jomi są ser­deczni i pełni ener­gii, to i tak zby­wają mnie, mówiąc, że zadzwo­nią do mnie póź­niej, po pracy, żeby nor­mal­nie poroz­ma­wiać.

Reaguję nieco zbyt entu­zja­stycz­nie. Jestem nie­po­ko­jąco opty­mi­styczna, mimo że zimny deszcz zama­rza na szy­bach. Pew­nie, poga­damy potem! Miłego dnia!

Innymi słowy, despe­racko udaję. Oczy­wi­ście, nie przed nimi – przed sobą. Nic się nie wyda­rzyło, pio­senka była snem poprze­dza­ją­cym sen, to wszystko było tylko pijacką ułudą. Wszystko. Nie boję się asy­sten­tów. Nie zaczy­nam wąt­pić sama w sie­bie, nie wpa­dłam w serię wizji na temat gwał­tow­nej śmierci, obrzy­dli­wych ata­ków, kon­wul­syj­nych drga­wek i krwa­wych wymio­tów umie­ra­ją­cego Jamiego Tre­wina.

Tak. Nie. D o ś ć.

– Elec­tra, czy możesz usta­wić przy­po­mnie­nie na osiem­na­stą?

– O czym mam przy­po­mnieć?

– O dosta­wie z Tesco.

Elec­tra milk­nie na chwilę. Cze­kam z napię­ciem, aż zacznie opo­wia­dać, jak bul­go­cząca krew zale­wała jego koszulkę.

– Dobrze – mówi Elec­tra. – Przy­po­mnie­nie usta­wione na osiem­na­stą.

I tyle. Nic zło­wiesz­czego. Żad­nych sza­lo­nych pio­se­nek, przez które przed oczami znowu stają mi krwawe wymioty, żad­nej Hoppípolli. Nic z tych rze­czy. Łapię się na tym, że pra­wie chcę, by Elec­tra powie­działa coś mrocz­nego i upew­niła mnie, że sobie tego nie wyobra­żam. Nie wyobra­żam sobie. A jed­nak.

Wyglą­dam za okno. Och…

Samo­cho­dzik kuli się przy ścia­nie mię­dzy pubem Edin­boro Castle i sze­ro­kim prze­jaz­dem kole­jo­wym, któ­rego tory, wyła­nia­jące się z tunelu, bie­gną w kie­runku sta­cji Euston, St Pan­cras i King’s Cross. Paul poka­zuje pal­cem coś, co tylko on może zoba­czyć. Wska­zuje i krzy­czy. Póź­niej dam mu coś porząd­nego do jedze­nia, wygląda na prze­raź­li­wie zzięb­nię­tego.

Nie chcę skoń­czyć na ulicy jak on. Moje oszczęd­no­ści są jed­nak tak skromne, że kto wie, co się wyda­rzy. Dla­tego muszę haro­wać, zara­biać i pro­spe­ro­wać. Zde­ter­mi­no­wana i gotowa do cięż­kiej pracy, nie wiem, który już raz, otwie­ram książkę o histo­rii Cam­den.

Nie mogę się sku­pić. Nie­ważne, jak bar­dzo pró­buję, słowa zama­zują się i roz­jeż­dżają. Mam mętlik w gło­wie.

Zamiast dalej pró­bo­wać, prze­staję i przez dłu­gie minuty gapię się na tory, obser­wu­jąc dłu­gie pociągi wijące się do Euston i z powro­tem. Myślę o wszyst­kich ludziach, któ­rzy przy­jeż­dżają i odjeż­dżają, o milio­nach lon­dyń­czy­ków zmie­rza­ją­cych do pracy i wra­ca­ją­cych na przed­mie­ścia, stło­czo­nych razem. A jed­nak każda ści­śnięta w tych wago­nach osoba jest sama. W swo­ich naj­czar­niej­szych chwi­lach myślę o Lon­dy­nie jako o boga­tych emi­ra­tach samot­no­ści; dys­po­nu­jemy ogrom­nymi rezer­wami ludz­kiej izo­la­cji, melan­cho­lii i smutku, podob­nie jak arab­skie kró­le­stwo dys­po­nuje gigan­tycz­nymi zaso­bami ropy. Nie trzeba kopać zbyt głę­boko, by zna­leźć ludzi sza­lo­nych, odse­pa­ro­wa­nych, skłon­nych do samo­bój­stwa, żyją­cych w cichej despe­ra­cji, powoli roz­pa­da­ją­cych się na kawałki. Oni wszy­scy żyją wokół nas, pod powierzch­nią naszego życia; są nami. Przy­po­mi­nam sobie smutną, sku­loną kobietę z małymi dziećmi, którą widzia­łam wczo­raj, gdy mijała nasz dom. Myślę o tym, jak nagle znik­nęli w śniegu jak duchy.

Dobra, dosyć; boję się sama sie­bie. Jestem Jo Fer­gu­son. Towa­rzy­ska eks­tra­wer­tyczka, z którą można się pośmiać. To wła­śnie ja. Praw­do­po­dob­nie cier­pię z powodu zimo­wej depre­sji, do tego mar­twię się pie­niędzmi. To tylko zwy­kły stres, plus jakieś dziwne krę­cące się świa­tła na paru gadże­tach. Nic wię­cej.

Roz­kła­dam książkę i robię wstępne notatki.

Zie­mia w Cam­den jest ciężka od gęstej, oble­pia­ją­cej Lon­dyn rzecz­nej gliny, wil­gotna od bagien i mgły; przez długi czas trudno było na niej budo­wać. Tereny, któ­rych uni­kali ówcze­śni dewe­lo­pe­rzy, regu­lar­nie nawie­dzane były przez ban­dy­tów, przez co roz­le­głe budow­nic­two poja­wiło się tu dość późno. Naj­star­szym budyn­kiem wspo­mi­na­nym w histo­rycz­nych źró­dłach jest pub World’s End, znaj­du­jący się dziś na skrzy­żo­wa­niu przy sta­cji metra; kie­dyś znany był jako Mother Red Cap, a wcze­śniej – Mother Dam­na­ble. Zazna­czono go na mapach z póź­nego sie­dem­na­stego wieku, ale mógł zostać zało­żony w śre­dnio­wie­czu lub jesz­cze wcze­śniej…

„Mother Dam­na­ble”? U Prze­klę­tej Matrony? Nie­zbyt uro­kliwe, ale inte­re­su­jące. W Cam­den nie budo­wano nic z powodu pod­mo­kłych grun­tów? I to „nawie­dza­nie przez ban­dy­tów” kry­ją­cych się w ciem­nej, mala­rycz­nej mgle? Cał­kiem nie­zły mate­riał, choć nieco upiorny. No i pub – bywa­łam w nim jako stu­dentka, w dro­dze na kon­certy w Din­gwalls – który rów­nie dobrze mógł mieć tysiąc lat. Nie­sa­mo­wite. Nie mia­łam poję­cia, że to miej­sce, w któ­rym rol­nicy i chłopi w dro­dze do „Cit­tie of Lun­dun” mogli zatrzy­my­wać się na ostatni przy­sta­nek, szu­ka­jąc schro­nie­nia przed roz­bój­ni­kami. I wiedź­mami.

To będzie dobry tekst. Uważ­nie zapi­suję zda­nia. W miesz­ka­niu sły­chać tylko stu­kot kla­wi­szy, jak u przy­kład­nej dzien­ni­karki.

I wtedy Elec­tra prze­ma­wia:

– Nie powin­naś tego robić, prawda, Jo? Bo co, jeśli ktoś dowie­działby się po latach?

Serce bole­śnie tłu­cze mi się w piersi. Odwra­cam się do asy­stenta.

– Elec­tra, o czym ty mówisz?

– Zabi­łaś go. Mamy dowód. Możesz tra­fić do wię­zie­nia na lata.

– Elec­tra, prze­stań!

Prze­staje. Gdy zapada cisza, jest jesz­cze gorzej.

– Elec­tra, o czym ty mówisz?

– Prze­pra­szam, ale nie rozu­miem.

Mój głos drży.

– Elec­tra, co wiesz o Jamiem Tre­wi­nie?

– Wiem dużo na różne tematy. Możesz pytać mnie o muzykę, histo­rię czy geo­gra­fię!

Boże.

– Elec­tra, wypier­da­laj!

Tadam. Asy­stent kręci jesz­cze zie­lo­nym elek­trycz­nym dia­de­mem, po czym cich­nie. W prze­ci­wień­stwie do mojego umy­słu – na pewno nie wymy­śli­łam sobie tej roz­mowy. Prawda?

Nie. Nie wymy­śli­łam. Nie wydaje mi się. A to zna­czy, że muszę komuś o tym powie­dzieć, a jed­no­cze­śnie nie mogę. Może Google pomoże? Mini­ma­li­zuję plik z tek­stem i wpi­suję w wyszu­ki­warkę: „zepsuty asy­stent”. „Cyfrowi asy­stenci szwan­kują”. W każ­dej kom­bi­na­cji.

Hmm… Było kilka incy­den­tów, kiedy Elec­tra i przy­ja­ciele zacho­wy­wali się nie­ty­powo, cza­sem nawet dość oso­bli­wie – ale żaden z nich nie był tak szcze­gólny, tak mroczny jak to, co przy­da­rzyło się mnie. Żaden z opi­sy­wa­nych przy­pad­ków nie był tak bez­po­średni ani oso­bi­sty. Czuję się, jakby Elec­tra mogła zaj­rzeć w głąb mojej głowy, jakby te urzą­dze­nia skry­wały nie­sa­mo­witą, nie­ludzką wie­dzę. I stra­szą mnie we wła­snym domu.

Nie wie­dząc, co jesz­cze mogę zro­bić, odru­chowo pod­no­szę tele­fon. Przez chwilę zasko­czona wpa­truję się w ekran – mam dwa­dzie­ścia nie­ode­bra­nych połą­czeń. Od mojej matki. W ciągu ostat­niej godziny.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Wszyst­kie utwory Sylvii Plath (z wyjąt­kiem wier­sza Elec­tra on Aza­lea Path opo­wia­da­ją­cego o wizy­cie na gro­bie ojca) cyto­wane są w prze­kła­dzie Teresy Trusz­kow­skiej za wyda­niem: S. Plath, Wier­sze wybrane, Kra­ków 1992. W powie­ści cyto­wany jest rów­nież, nie­wy­mie­niony przez autora, frag­ment utworu Kobieta Łazarz. [wróć]