Asmodeusz - Jolanta Knitter-Zakrzewska - ebook

Asmodeusz ebook

Jolanta Knitter-Zakrzewska

0,0

Opis

Fascynacja drugim człowiekiem, obsesja, uzależnienie psychiczne – to wszystko może być tylko iluzją, w której tkwimy silniej niż w rzeczywistości.

 

Nigdy nie jest jednak zbyt późno na zmianę. Wyboru dokonujemy każdego dnia, podobnie, jak bohaterowie sportretowani w Asmodeuszu. Co może być latarnią w ciemności? Czy na pewno wiemy, co jest dla nas najważniejsze?

 

Asmodeusz. Portrety to zbiór 7 opowiadań.

 

Jolanta Knitter-Zakrzewska (rocznik 1976) – jej pasją jest rodzina i literatura. Interesuje się historią, teatrem i filmem. Ukończyła administrację na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim w Olsztynie i Podyplomowe Studia Pedagogiczne na Uniwersytecie Gdańskim.

 

Mieszkała w wielu miejscach, co znajduje odzwierciedlenie w niektórych z jej utworów. O swoim rodzinnym mieście mówi z nostalgią: „Olsztyn, moje miasto ukochane, o którym nigdy nie zapomnę... Olsztyn, moje miasto utracone, do którego nigdy już nie wrócę...”.

 

Obecnie pracuje i mieszka z mężem oraz trzema synami w Wejherowie, w pobliżu pięknej Kalwarii, w malowniczym krajobrazie kaszubskiej ziemi.

Z klasyków literatury światowej najbardziej ceni Johna Steinbecka, Williama Faulknera i Theodora Dreisera. Równie ważni pozostają dla niej Antoine de Saint Exupery oraz Isaac Bashevis Singer, a jako ulubionych pisarzy współczesnych wymienia Bernharda Schlinka i Erica Emmanuela Schmitta.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 277

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Okładka

Strona tytułowa

Jolanta Knitter-Zakrzewska

Asmodeusz

Portrety

Strona redakcyjna

Redakcja: Monika Pasek

Korekta: Katarzyna Czapiewska

Okładka: Magdalena Zawadzka / Aureusart

Zdjęcie na okładce: © Jmpaget | Dreamstime.com

Skład: Monika Burakiewicz

© Jolanta Knitter-Zakrzewska i Novae Res s.c. 2014

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Wydanie pierwsze

ISBN 978-83-7722-871-5

NOVAE RES – WYDAWNICTWO INNOWACYJNE

al. Zwycięstwa 96/98, 81-451 Gdynia

tel.: 58 698 21 61, e-mail: [email protected], http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Wydawnictwo Novae Res jest partnerem Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni.

Konwersja do formatu EPUB:

Legimi Sp. z o.o. | Legimi.com

Asmodeusz

„Świat, w którym istnieje grzech, jest lepszy niż świat bez wyboru”

– Edward Dolnick,

„Wielki zegar Wszechświata.

Wiek geniuszy i narodziny nowoczesnej nauki”

Kim jestem? Przekonajcie się sami. Poznajcie moją historię. Poznajcie kobiety mojego życia, które ciągle marzą o ideale mężczyzny.

Daleko mi do kanonu piękna. Jestem niski, korpulentny, szpakowaty, a mimo to odczuwam niegasnące zainteresowanie ze strony kobiet. Jak to możliwe?

Asmodeusz zło czyni słowami tylko z pozoru gładkimi jak jedwab: „Bajko ty moja... Jesteś piękna, zmysłowa, najważniejsza, wyjątkowa... Jestem twoim przyjacielem. Nigdy, nigdy cię nie skrzywdzę. Te chwile będą tylko nasze, nikt nam ich nie odbierze. To jest to coś, dla czego warto żyć”.

Do ciebie dziś należy karta. Kiedy się zorientujesz, o co tu chodzi? Nieprędko, moja mała, nieprędko...

Zimna, cyniczna gra. Kto wygra – on, ona, a może gorączkowa obsesja? Wzbudzić pragnienie, aby go nie ugasić, drażnić zmysły, żeby za chwilę uderzyć chłodem obojętności. Ja niczego złego nie robię, to tylko taka zabawa w Asmodeusza i kobiety.

„Tą mądrością jest księga przykazań Boga

i Prawo trwające na wieki”

– Ba 4,1 [1]

Moja matka dała mi imię niezwykłe. Imię, w którym zakochiwały się wszystkie kobiety. Moja matka dała mi na imię Asmodeusz...

Nie wiedziała, że to imię diabła ze Starego Testamentu. Kiedyś jakiś mężczyzna powiedział jej, że ma tak na imię, a ona była zachwycona. Miał ją w ramionach przez krótką chwilę, ale była to jedna z tych chwil, których się nie zapomina. Najpierw nazywała go „najprzystojniejszym facetem pod słońcem”, potem „złamanym kutasem, który dziury nie zrobi, a krew wypije”. Tak więc dała mi to imię z braku wiedzy i z głupiej miłości. Niewiedza w dzisiejszych czasach jest w cenie. Czasami im większa głupota, tym więcej aplauzu. A ile warta jest głupia miłość? Miłość bez mądrości jest jak popiół. Nie daje ciepła, bezpieczeństwa, oparcia...

A jednak mimo wszystko, mimo swej niewiedzy moja matka dała mi imię, które pojawia się w uniwersalnej księdze mądrości, jaką jest Biblia. Czym bowiem jest mądrość, jeżeli nie umiejętnością odróżniania dobra od zła? Czym jest dobro? Czym jest zło? Jak odróżnić jedno od drugiego? Żadna księga poza Biblią nie daje tak jednoznacznej odpowiedzi na te pytania – prostych, klarownych imperatywów. Dekalog od wieków stanowi stały punkt odniesienia, niezmienny wobec przeróżnych ścieżek, dróg, pomysłów, wobec zmieniających się jak w kalejdoskopie teorii, filozofii czy prawa. We wszystkich rozważaniach etyczno-moralnych znajdziemy ślady Dekalogu. Moje imię pojawia się w Księdze Tobiasza. Asmodeusz jest tam złym duchem, który zabił siedmiu kolejnych mężów Sary.

Moje imię jest bardzo ważne. Beze mnie nikt nie wiedziałby, czym jest dobro, jestem kontrastem, dzięki któremu ludzie dostrzegają białą barwę. Czym byłoby nasze życie bez dobra? Jednak beze mnie dobroć nie byłaby przez nikogo doceniona, nie byłaby celem, dążeniem, mądrością. Nie ma dnia bez nocy, yin bez yang, życia bez śmierci, dobra bez zła.

Moje imię stało się moim przeznaczeniem. Stałem się Asmodeuszem. Jestem Asmodeuszem. Nie jestem dobrem, ale beze mnie ono by nie istniało. Wprowadzam chaos, żeby ludzie poszukiwali ładu, wprowadzam zamęt, żeby pragnęli światła, wprowadzam niepokój, żeby zatęsknili za spokojem, rozbijam małżeństwo każdej Sary, by zrozumiała, że tak naprawdę mogła liczyć tylko na Tobiasza...

Czy każda kobieta to zrozumie, czy będzie potrafiła dostrzec dobroć Tobiasza pośród jego wad, które są przecież częścią każdego człowieka? Czy zmarnuje swoje życie na czekanie i tęsknotę za kimś innym? Czy małżeństwo jest końcem jej tęsknot czy wręcz przeciwnie – ich początkiem?

***

„Małżeństwo – zdarzenie, po którym

mężczyzna przestaje kupować kwiaty,

a zaczyna kupować warzywa”

– Antoni Uniechowski

Jeśli kobiety mogą liczyć już tylko na „warzywa”, zaczynają żyć w dwóch światach – w realnym, w którym wypełniają swoje obowiązki, i iluzorycznym, który ja im podsuwam, w którym marzą o swoich Wrońskich z płonącym wzrokiem na wieczornym dworcu i Tolibowskich zbierających nenufary w wodzie po kolana, drzemią w nich romantyczne porywy serca, silne namiętności, które wystarczy obudzić. Oddają się marzeniom, a kiedy pojawiam się ja, łudzą się, że je urzeczywistnię. Śmiać mi się chce, kiedy pomyślę, jak łatwe mam pole do działania. Pojawiam się w ich życiu jako przeciwieństwo przyzwyczajenia, przeciwieństwo nudy, niosę ożywczy powiew odmiany, a któż czasem jej nie pragnie? Wyrwać się z utartych kolein codzienności. Zamiast ją docenić, rozsmakować się w niej, cieszyć się jej drobiazgami, ludzie odwracają się od niej plecami, jakby nie była ich prawdziwym życiem, tylko udręką, od której najlepiej byłoby uciec albo na którą się godzą jedynie z powodu przyzwyczajenia. Jestem tymi drugimi drzwiami, przez które można przejść. Jestem wyborem, na który tak często się decydujemy. Jesteśmy ludźmi po to, by wybierać te właściwe drzwi. Które wybierzesz?

***

„Sądzicie, że potrzebujecie odmiany. Zacznijcie romansować. Najpierw poczujecie poprawę, a nawet ustąpienie wszelkich nieprzyjemnych przejawów życia. Potem zrozumiecie, że jesteście we władzy demona, który upaja i uzależnia, daje wam wszystko i wszystko odbiera. Im więcej zostaje wam obiecane, tym dotkliwsze jest poczucie straty, a ten demon obiecuje wszystko”.

„[...] wdajcie się w jałowy romans, naładowany bezsensownymi emocjonalnymi wzlotami i upadkami”.

Tomasz Mazur,

„Fiasko”

Za moimi drzwiami lśni srebrzysta łza jeziora w dolinie, z góry spływa kojąca cisza i gwiazdy błyszczą tak mocno, jakby były bliskie na wyciągnięcie ręki. Nie ma żadnego progu i żadnej drogi, której trzeba byłoby się trzymać. Jestem drogowskazem, który prowadzi donikąd. Obiecuję wolność i beztroskę bezdroży. Zapomnienie w dotyku, którego nigdy nie doświadczysz. Rozłożę na pachnącej jesiennymi liśćmi ziemi czarną kurtkę, na której się położysz. Twoje ciało będzie lśniło w ciemności jak perła. Żadna nie rozumie, że jestem tylko obrazem, do którego nigdy nie dotrą, jestem tylko mgielną obietnicą, pięknym i kuszącym przedstawieniem zręcznego iluzjonisty.

***

„Początkiem każdego dzieła – słowo”

Syr 37,16

Moje dzieła okazały się banalnie proste. Cegłami na moją budowlę były słowa. Potrafiłem z nich zbudować każdą ułudę. Wszystkie kobiety są narkomankami słów. Można je słowami uwieść, uśpić, uzależnić. Kochają słuchać, że są piękne, że ładnie im w czerwonym, że wyglądają zmysłowo, że są jedyne, wyjątkowe, że to wszystko, co jest między nami – ta miłość, przyjaźń – jest niezwykłe, niespotykane i będzie trwało wieki.

Lepiej, żeby mnie nie kochały, a że dzieje się inaczej, cóż, to ich wybór. Każdy dokonuje wyboru pomiędzy dobrem a złem, mądrością a głupotą. Dokonuje tego wyboru każdego dnia. One są jak ćmy, lecą do mojego blasku. Miłość bez mądrości jest nic niewarta. Kiedy to zrozumieją? Lepiej mnie nie kochaj – to jedyna prawda, jaką wypowiadam, ale zarazem jedyne słowa, w które nie wierzą. Dają wiarę każdemu kłamstwu: jesteś najważniejsza, wyjątkowa, piękna, boska, cudowna, niesamowita, zapierająca dech. Nie chcą prawdy, wolą być czarowane. A ja jestem doskonałym magikiem, czarodziejem codzienności, u mnie nie ma nudy i wszystko ma rozkoszne rumieńce hedonizmu.

***

„Słyszeliście, że powiedziano: Nie cudzołóż! A Ja wam powiadam: Każdy, kto pożądliwie patrzy na kobietę, już się w swoim sercu dopuścił z nią cudzołóstwa”.

– Mt 5,27

Najbardziej lubię uwodzić mężatki. Mężatka to dla mnie trofeum. W dodatku dosyć łatwe do zdobycia. Większość czuje się niekochana, niedoceniana, niedopieszczona. Większość nie docenia swoich mężów, nie szanuje ich, nie docenia ich starań, marzą o swoim Tolibowskim jak Barbara z „Nocy i dni”.

Małżeństwo – węzeł, który rani nadgarstki dwojga ludzi, w gruncie rzeczy obcych sobie, którzy składają przysięgę na całe życie, nie będąc w stanie jej dotrzymać.

Od samego początku wpływają na siebie, chcą się wzajemnie zmienić. Jakim prawem dokonują gwałtu na umyśle, duszy, osobowości drugiego człowieka? Nie potrafią akceptować się nawzajem, porozumieć, cieszyć się życiem. Nie, zamiast tego ciągła walka, kto będzie dominował, kto będzie miał rację. Małżeństwo nie jest dla każdego, jest dla nielicznych, dla mocarzy, dla ludzi moralnych, dla ludzi z zasadami, dla ludzi, którzy chcą się starać, pracować, łatać, poprawiać, nie tracąc przy tym radości z życia we dwoje. Kiedyś czytałem o syndromie brakującej dachówki. Wychodzisz przed dom, patrzysz w górę na piękny dach swojego domu i podziwiasz lśniące brunatną czerwienią dachówki, ale nagle twój wzrok pada na puste miejsce – jednej dachówki brakuje!

Od tej chwili nie widzisz już dachu, nie rozpiera cię radość z dachu, który nie przecieka, solidnie chroni przed wiatrem, osłania twój dom, ciągle widzisz tylko tę brakującą dachówkę. Czy nie jest tak, że czasem widzimy tylko wady (tę brakującą dachówkę)? Kiedy moje panie będą zadowolone?

***

„Kobieta nie starzeje się dopóty, dopóki jest pożądana”

– Gabriela Zapolska

Czy młodość i piękno mogą być zasługą tylko kremu przeciwzmarszczkowego, liftingu, skalpela? Tylko radość z poczucia bycia kochaną, pożądaną nadaje kobiecym rysom tego blasku, jaki nie jest w stanie zapewnić im żaden chemiczny kosmetyk...

Kobiety są czasami ofiarami bajki o Kopciuszku, zamiast postawić sobie jasny cel – szczęście rodziny, wychowanie dzieci albo samorealizację, rozwijanie talentu, pasji, pracę – czasami brakuje czegoś stałego w ich hierarchii wartości. Jeśli tak jest, wówczas można je „złowić” na mrzonki o wiecznej, wielkiej miłości. Jest w nich to czekanie na „księcia”. I wtedy zjawiam się ja. Prawdziwy, zmaterializowany, prawiący komplementy, miły, pomocny.

***

„Poznacie ich po ich owocach. [...] każde dobre drzewo wydaje dobre owoce, a złe drzewo wydaje złe owoce”

– Mt 7,16

Dałaś się zwieść. Nie potrafiłaś mnie poznać. Uwiodłem cię słowami i długo zachwycałaś się mną. Teraz wiesz już dużo więcej, szkoda... Poznałaś wszystkie moje karty, całą moją talię znakowanych waletów, królów i dam. Ta talia jest nie do zdarcia! Musisz przyznać mi rację, prawda?

Z dumą odwracałaś się ode mnie i mówiłaś, że na ciebie to nie działa.

A jednak przywiązałem cię do siebie. Jesteś ze mną nierozerwalnie związana uczuciem. Nienawiść to uczucie. Nienawiść jest silniejsza od miłości. Nie uwolnisz się ode mnie. Tylko miłość mogłaby cię uzdrowić. Ale jej nie ma, ani w tobie, ani we mnie. Nie potrafisz mi przebaczyć, dźwigasz w sobie urazę, traumę, uważasz, że przeze mnie cierpiałaś, że obudziłem w tobie demona przeszłości. Brak przebaczenia jest największą fabryką zła. Pycha, złość, gniew, zemsta, nienawiść. To wszystko ma swoje zatrute źródło w braku przebaczenia. Ludzie nazywają się chrześcijanami, a nie potrafią przebaczyć. Nie potrafią przebaczyć ani innym, ani sobie. Wszelkie zło ma swoją przyczynę w braku przebaczenia.

Gdybyś potrafiła mi przebaczyć, byłabyś znowu szczęśliwa. A może ty nie chcesz zaznać szczęścia, jest w tobie jakaś autodestrukcja, dlaczego?

***

„Oto Ja was posyłam jak owce między wilki.

Bądźcie tedy roztropni jak węże,

a nieskazitelni jak gołębie”.

– Mt 10,16

Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, nie wiedziałaś, kim jestem. Niewinny, dobry starszy pan z siwymi skroniami o głębokim spojrzeniu czarnych jak węgle oczu. Nie wiń się za to przywiązanie twoje do mnie. Nie mogłaś wiedzieć wtedy, na początku naszej znajomości, że stanę się twoim cierniem.

Chwaliłaś się swoim mężem, chwaliłaś się swoim spokojem, poukładanym jak w pudełeczku światem. Drażniło mnie to. Ja nie znoszę happy endów, tej nudnej harmonii, w której pachnie niedzielny obiad, a rodzice z dziećmi idą, trzymając się za ręce, do kościoła, a potem do parku. Chciałem zniszczyć twój spokój, zasiać w twoim umyśle chaos. Nie myl tego ze złem. Nie chciałem zła. W chaosie rodzą się nowe światy.

Bawiło mnie „otwieranie” ciebie. Wydawałaś się niewinna i trzymałaś się tak daleko... Byłaś taka zamknięta i skryta, jednak z każdym dniem jak dziecko nabierałaś do mnie zaufania i mówiłaś o sobie coraz więcej i więcej...

Wprawiało mnie to w dobry humor. Delektowałem się swoim sukcesem. Triumfowałem z powodu zwycięstwa. Bardzo szybko odkryłem twoje słabe punkty, wiedziałem, co cię boli, jak cię zranić. „Pokaż mi swoje rany, a ja je wyleczę...” Każdego coś boli, coś z przeszłości i z dnia dzisiejszego. Byłem przyjacielem do momentu, w którym uznałaś, że jestem twoim lekarstwem. W końcu się zorientowałaś, że to lekarstwo jest trucizną, ale było już trochę zbyt późno.

***

„Nie wydawaj duszy na pastwę smutku”

– Syr 30,21

Kiedy zniknąłem z twojego życia, przeżyłaś to ciężej, niż przypuszczałem. Głęboki smutek zaczął rzeźbić rysy twojej twarzy. Po jakimś czasie zauważyłem, że zawiesiłaś sobie krzyżyk na szyi. Czy zrozumiałaś, że tylko Jezus jest przy tobie zawsze, w każdej chwili dnia i nocy? Wróciłem, kiedy zobaczyłem, że pogodziłaś się z moim zniknięciem, kiedy już nie bolało cię to puste miejsce obok.

I wszystko zaczęło się od nowa...

A byłaś taka szczęśliwa, zanim mnie poznałaś. Przywiązana do męża i kochająca swoje dzieci. Pamiętasz, jaka byłaś szczęśliwa? Urodziłaś swoją drugą córeczkę, z czułością całowałaś jej paznokietki u maleńkich stóp. Miały kształt półksiężyców, a skronie maleństwa były jak aksamit, granatowe oczy – spokojne i głębokie jak niebo. Ssała twoją pierś, zapach ciepłego mleka otulał was obie bezpieczną kołyską nadchodzącego snu. Nie sądziłaś, że powrót do korporacji cokolwiek zmieni w twoim życiu. Wierzyłaś w przyjaźń, życzliwość, bezinteresowność, szczerość. Co ci z tego pozostało? Utracone nadzieje bolą, prawda?

Podobno prawda wyzwala, a ciebie przygniotła, zaczęłaś tracić siły i pochłonął cię demon smutku. Jako katoliczka powinnaś chyba wiedzieć, że osoba wierząca jest radosna, pogodna, ufa Bogu, swoje życie oddaje w Jego ręce i ma tę pewność, że pasterz poprowadzi ją na szczęśliwe, błękitne obszary. Smutek jest największym grzechem. Rozpacz jest złem, melancholia – największym wykroczeniem przeciwko nadziei.

***

„Lecz to, co z ust wychodzi, pochodzi z serca, i to właśnie czyni człowieka nieczystym. Z serca bowiem pochodzą złe myśli, zabójstwa, cudzołóstwa, czyny nierządne, kradzieże, fałszywe świadectwa, przekleństwa. To właśnie czyni człowieka nieczystym. To zaś, że się je nie umytymi rękami, nie czyni człowieka nieczystym”

– Mt 15,18 – 20

„Bo przewrotne myśli oddzielają od Boga [...].

Mądrość nie wejdzie w duszę przewrotną,

nie zamieszka w ciele uwikłanym w grzech”

– Mdr 1,3 – 4

Lubisz być czarowana czy wolisz prawdę?

Powiedziałaś, że wolisz prawdę. Kiedy już ją poznałaś, zaczęło się twoje cierpienie. Widziałem, jak cierpisz, a ja byłem twoim cierniem.

Wkraczam w twoją duszę jako coś obcego, innego, niezgodnego z twoimi przekonaniami, ona próbuje mnie odrzucić. Walczysz, szamoczesz się, protestujesz, a ja zarzucam swoją kotwicę na dno twojej podświadomości.

Twój Jezus, którego nosisz na szyi, na łańcuszku, jak jakiegoś idola, był niby moralny, uzdrawiał ludzi, a został wychłostany i zabity. Po co go nosisz? I tak nikt nie jest w stanie przestrzegać jego nauki, jest zbyt trudna. Czy widziałaś, żeby ktoś nigdy nie cudzołożył czy nie pożądał wzrokiem, w myśli innej kobiety, innego mężczyzny?

Pokusom trzeba ulegać, to jedyny sposób, by zniknęły. To, z czym zajadle walczymy, staje się naszym demonem! Czy nie stałem się twoją obsesją? Powtarzałem ci, że tylko dzieci są prawdziwą miłością, tylko one wyszły z ciebie, są częścią twojej duszy, twojego ciała, reszta jest nieważna. Twój mąż jest dla ciebie obcy! Pamiętaj o tym! Miłość w małżeństwie kończy się po dwóch latach, potem jest już tylko przyzwyczajenie. Odpierałaś atak, upierając się, że przyzwyczajenie jest silniejsze od miłości. Miłość to odpowiedzialność za stan duszy najbliższego człowieka. Potem znowu cię zostawiłem. Musiałem swój czas poświęcić Y., która bardzo o mnie dbała, zachwycała się mną, zawsze się ze mną zgadzała, spędzała ze mną wiele miłych chwil. Ty coraz częściej atakowałaś mnie słownie, a nasze rozmowy były tylko kłótniami. Miałem cię dość, zaczęłaś mnie męczyć.

***

Rozbudzić pragnienie, żeby go nie ugasić. Wzbudzić nadzieję tylko po to, żeby ją rozwiać. Masz odczuwać brak, puste miejsce po mnie obok siebie, tęsknotę jak nieugaszone pragnienie, trawiące duszę, obracające energię życiową w popiół. Wróciłem, ale nie było już jak dawniej...

Dziwiłem się, co się stało, że moja magia nagle przestała działać. Nie byłaś już chorobliwie zazdrosna, nie wpadałaś w tak głęboki smutek, przygnębienie. Dopiero po długim czasie zrozumiałem, że nie spodziewałaś się po mnie już niczego dobrego, twoje oczekiwanie na kolejny cios, drzazgę, ukłucie, przykrość, rozstanie – było jak tarcza. Zabroniłaś mi już mówić do siebie „słodkie słowa”, więc uzależnianie cię ode mnie było trochę utrudnione, ale nie martwi mnie to. Nie ma kobiecej duszy niemożliwej do zdobycia.

***

„[...] okazało się, że w loży czeka na nas jeszcze pięć czy sześć kobiet. Wstały wszystkie na nasz widok i przywitały się w milczeniu. [...] Kongres kobiet czy też harem. [...] Siedziałam wobec Witkacego, który skinął, dosłownie skinął i natychmiast wszystkie kobiety, ile ich tam nie było, rzuciły się, żeby nas obsługiwać. Nalewały wina, wyrywały z rąk kelnerom półmiski, aby nam nakładać na talerze. [...] Witkacy siedział chmurny, popijał wino, czasem tylko rzucał uwagę (rozkaz), że jestem nie dość obsłużona. [...] Pięć czy sześć idiotek nadal obsługiwało mnie gorączkowo. [...] na dzisiejszy wieczór ja miałam być faworytą, a wszystkie kobiety niewolnicami. Ależ wytresował sobie Witkacy to stadko”.

– Irena Krzywicka,

„Wspomnienia”

W naszej korporacji, poza sprawozdaniami, raportami, zestawieniami, bilansami, projektami, toczyło się jeszcze inne życie – biurowo-kawowe, sercowo-miłosne. Miałem swój prawdziwy harem. Jedna z „moich” pań, która proponowała mi intymne tête--à-tête, została zwolniona z pracy, ale zostało tyle innych, że naprawdę nie mogę narzekać na brak zainteresowania i dowodów uwielbienia. Opowiem trochę o jednej z nich. Była najłatwiejszą „ofiarą”. Wiecznie niezadowolona ze swojego męża: za mało zarabia, nigdzie jej nie zabiera. Nie była ładna, ale miała miły uśmiech. Wystarczyło tylko kilka słów: „jesteś piękna, jesteś seksowna”. Jakiś czas później wystarczyły trochę ostrzejsze słowa: „gdybyś ze mną była, krzyczałabyś z rozkoszy”.

Zaczęła mnie namawiać, a potem prosić i błagać, żebyśmy to zrobili. Była potwornie rozczarowana, kiedy dotarło do niej, że nie chcę jej tknąć nawet jednym palcem. Odraza, jaką przez moment dostrzegła w mojej twarzy, doprowadziła ją do poczucia odrzucenia, poczucia własnej nieatrakcyjności fizycznej. Mąż nie potrafił przywrócić jej właściwych proporcji, więc szukała potwierdzenia w ramionach innego. Od tej pory widywali się raz w tygodniu. Ich ukradkowe spotkania kończyły się gorączkowym zbliżeniem gdzieś na gasnącej zieleni traw, nad srebrną łzą jeziora, które błyszczało w ciemności jak jedyny świadek ich zakazanej miłości. Jej ciało lśniło w ciemności, nad sobą widziała miliony gwiazd. Leżała przed nim bezbronna i naga. Czekała na niego. On stał i patrzył. Chciał ją zapamiętać właśnie taką, w tej chwili. Potem wchodził w nią gwałtownie i gorączkowo. Nie mieli miejsca na miłość. Ona oddawała mu tylko swoje ciało, bez duszy, a on z każdym kolejnym spotkaniem chciał coraz bardziej poznać jej myśli, wedrzeć się do jej głowy, ale nie było to możliwe, bo tam, mimo wszystko, pozostałem ja. Byli jak złoczyńcy, złodzieje czasu, najcenniejszej rzeczy, jaką można ofiarować drugiemu człowiekowi. Czas nie odrośnie jak drzewo, kwiat, trawa, przeminie bezpowrotnie. Okradali swoich najbliższych z godzin, które powinni z nimi spędzić. Ten czas tylko dla nich był chwilą skradzioną, wyrwaną, wyszarpaną z codziennych obowiązków. Musieli jechać do innego miasta, żeby przejść przez park, trzymając się za ręce.

„To będzie nasze miasto” – powiedział jej, kiedy po raz pierwszy zabrał ją do odległej o kilkadziesiąt kilometrów miejscowości. Szli przez jesienne aleje, całe w złocie i czerwieni, trzymając się za ręce, jakby znowu mieli osiemnaście lat, objęci, całujący się, zafascynowani sobą, głodni dotyku, oczekujący spełnienia. Ten powrót do pierwszych bezgranicznych czułości był magicznym kręgiem, z którego nie potrafili wyjść. Dręczyły ją później wyrzuty sumienia, z których zwierzała mi się cichym szeptem, oskarżając mnie przy okazji, że to ja ją popchnąłem do takiego życia. Odczuwałem satysfakcję, że kolejny raz sprawdziła się moja teoria, iż człowiek zawsze ewoluuje w kierunku dehumanizacji, nie pomoże mu religia, wartości, Bóg, zasady, przykazania, zawsze przegra ze swoją zwierzęcą naturą, z instynktem.

Nie byłem bezduszny, okazałem jej serce i zrozumienie. Pomogłem jej nie myśleć o nim, pomogłem jej zapomnieć. Stałem się prawdziwym przyjacielem, który nie osądza, nie krytykuje, nie ocenia, po prostu jest, bliski, stale obecny, dający wsparcie. Stałem się wtedy jak wiatr, skała, cisza i melodia...

***

„[...] warto znosić wszystkie wady małżeństwa,

aby mieć jednego przyjaciela

w świecie skażonym obojętnością”.

– Erica Jong

Małżeństwo jest jak delikatna roślina. Niepodlewana – więdnie. Z jej związkiem właśnie tak się stało...

Kobieta, którą tu wspomniałem, nie jest już dla mnie ważnym trofeum, przeminęła, tak jak jej małżeństwo. Była słabą, głupiutką Sarą. Nie potrafiła docenić Tobiasza, szła za moim głosem jak ślepiec spadający ze skały. Jej kochanek uwolnił ją ode mnie. Jego usta oddaliły ją ode mnie, jego ręce, jego słowa odgrodziły ją ode mnie, ale nie była wolna, z jednych sideł wpadła w kolejne. Straciła swego jedynego przyjaciela Tobiasza i stała się, jak liść na wietrze, zdana na przypadkowe romanse z mężczyznami, dla których była jedynie seksualną zabawką.

***

„Strzeż się go, byś nie miał przykrości [...]

Unikaj go, a znajdziesz wytchnienie”

– Syr 22,13

Uważasz, że nie jesteś z tej galerii kobiet? Jesteś. Wprawdzie nie latasz wokół mnie, ale wkradłem się do twoich myśli i nie możesz zaznać spokoju. Chciałabyś się ode mnie uwolnić. Nie uda ci się! Ode mnie nie można uciec!

Ciągle wspominasz złe momenty, złe słowa, które ode mnie usłyszałaś, żeby podtrzymać nienawiść do mnie, żeby mieć poczucie, że się ode mnie nie uzależniłaś, że jesteś wolna. Grasz znakomicie swoją rolę. Udajesz, że śmieszy cię moje podrywanie innych kobiet. Jednak prawdę masz w oczach. Twoje oczy nie potrafią niczego ukryć. Kiedy tylko spojrzę – wiem. Jest w nich oddanie i zranienie, czułość i obawa przed samotnością.

Gdybyś potrafiła pielęgnować w sobie dobre wspomnienia, żyłoby ci się lżej, a twój uśmiech byłby szczery. Nie martwiłoby cię, że jesteś tylko kolejnym koralikiem w moim łańcuszku sukcesu.

Próbujesz odpocząć od zgiełku myśli w ciszy. Powiedz mi, jaka jest twoja cisza?

To stan, w którym nie ma dźwięku, ale przecież tak naprawdę one zawsze są wokół nas. Cisza absolutna nie istnieje, tak jak nie istnieje doskonałość, możemy tylko do niej dążyć i po to tutaj jesteśmy...

Twoja cisza jest pełna szumu drzew, kropel deszczu, głosu świerszczy, kroków na żwirowej alejce, jest w niej niegłośne, dalekie szczekanie psa, śmiech dzieci, ich drobne utarczki, kłótnie i rozczulające słowa, które tak często przecinają twoją ciszę: „Mamusiu, jesteś taka piękna. Kocham cię”. Uwielbiasz tego słuchać. Wtedy znowu kochasz życie.

W moich ustach słowa stawały się dla ciebie kpiną, wiedziałaś, że nic nie znaczą, że słyszy je każda kobieta, ale w ustach twojego dziecka były jak źródlana woda. Wiedziałaś, że ono naprawdę tak myśli.

***

Czy kiedykolwiek się zmienię? Czasem, kiedy spaceruję po wejherowskiej Kalwarii, czuję, że być może tak. Przecież nie urodziłem się Asmodeuszem. Byłem kiedyś aniołem, a teraz nadal jestem... aniołem... upadłym aniołem...

Ale teraz znowu czuję się czysty, kiedy wchodzę po kamiennych schodach na wzgórza Kalwarii.

Z zieleni wysokich drzew wydobywały się białe ściany Kaplicy Wniebowstąpienia powstałej w roku 1665, a ufundowanej przez drugą żonę Jakuba Wejhera – Joannę Katarzynę Radziwiłłównę. Śnieżne ornamenty, wykute w kamieniu, w kształcie wygiętych jak wiolonczela łuków, umieszczone tuż pod lekko spadzistym dachem pokrytym brunatnoczerwoną dachówką, zdobiły wysokie drzwi z ciemnobrązowego drewna, do których prowadziło kilka kamiennych stopni. Zajrzałem do środka przez niewielki przesmyk w drzwiach. W migotliwej czerni dostrzegłem obraz olejny malowany na płótnie: uczniowie, skupieni wokół swego nauczyciela, widzą go po raz ostatni, wszyscy z przejęciem wznoszą oczy ku górze, ku Jezusowi.

Nie udało mi się dostrzec śladów stóp wykutych w posadzce, o których czytałem, że zostały tutaj umieszczone na pamiątkę miejsca, w którym apostołowie ostatni raz widzieli Chrystusa – wnętrze tonęło w mroku, jedynie ów obraz olejny o nasyconych, ciemnych barwach, Jezus w szkarłatnym suknie odcinał się wyraźnie od ciemności. Kiedy tak stałem przytulony do drzwi kaplicy, by jak najwięcej dostrzec, owładnęła mną na chwilę głęboka, jakby bezgraniczna cisza, która biła z wnętrza, i zapach wilgotnej ziemi, zapach tej niewielkiej, zamkniętej przestrzeni, spowitej w ciszę i półmrok rozświetlany jedynie cienkimi przesmykami słońca wpadającymi do wnętrza przez dwa niewielkie romby wycięte w drzwiach.

W zamyśleniu szedłem dalej, do Kaplicy Ogrójca, z daleka już widziałem jej kremowe ściany poprzecinane wąskimi kolumnami połyskującymi bielą. Tuż pod niewielkim, spadzistym dachem wznosiło się okienko niknące w półokrągłym łuku. Nad wejściem widać było wykuty w kamieniu opacki kapelusz z pastorałem, upamiętniający fundatora kapliczki – opata cystersów oliwskich Aleksandra Kęsowskiego. Wewnątrz znajdował się obraz Jezusa z rozpostartymi dłońmi modlącego się w Ogrodzie Oliwnym, a przed nim anioł z kielichem w dłoni... Sugestywne, pełne wyrazu płótno zdawało się krzyczeć: „Panie, oddal ode mnie ten kielich!” Na bocznych płótnach dostrzegłem apostołów – niczego nieświadomych, pogrążonych we śnie... Dalej, na samym wzgórzu, z którego rozpościerał się widok na Wejherowo, na strzeliste wieże kościołów, niewielkie z tej odległości domy i kamienice, stała niepozorna, nieduża, wyjątkowo skromna w porównaniu z pozostałymi – Kaplica Pocałunku Judasza. Siedem kamiennych stopni wiodło do obszernych drzwi, za którymi wznosiło się płótno pojmanego Jezusa. U podnóża Góry Oliwnej, w cieniu wysokich drzew stała nieduża Kaplica Grobu Matki Bożej. Wewnątrz, w przeszklonej trumnie leżała gipsowa figura Marii. Kamienne schody biegnące tuż przy kaplicy pięły się w górę, przykryte brunatnym dywanem liści, które przetrwały tutaj aż od jesieni, i niknęły w gęstej, poprzetykanej promieniami słońca zieleni. Stąd szedłem w dół, aż do Kaplicy nad Cedronem, która nie zachowała się od czasów Jakuba Wejhera, tuż przy kamiennym moście stała jedynie kapliczka z czerwonej cegły ufundowana w 1860 roku przez Ottona Keyserlinga. Wodom Cedronu w tym właśnie miejscu pątnicy przypisują niezwykłą moc. Zatrzymałem się nad wąskim strumieniem pełnym kamieni, które w słońcu mieniły się najróżniejszymi odcieniami brązu, czerwieni i złota, zanurzyłem palce w spokojnym strumieniu, przeniknął mnie chłód wody, aż poczułem ból w dłoni. Cofnąłem rękę i wróciło do mnie ciepło, jakby ze zdwojoną siłą, orzeźwiony ruszyłem dalej. Przed sobą miałem jeszcze tak wiele kaplic...

Kaplica Bramy Jerozolimskiej – śnieżnobiała z ciemnobrązowym napisem „Brama Jerozolimska” – wewnątrz fresk: wprowadzenie Chrystusa do Jerozolimy oraz pogrzeb Matki Boskiej. Kaplica Domu Annasza – dach wieńczyły cztery drobne wieżyczki, na wąskich kolumnach wyryto głębokie krzyże. Duże, brązowe drzwi, proste, bez ornamentów i ozdobnych rzeźbień, sprawiały surowe, ascetyczne wrażenie. Wewnątrz obraz – Chrystus przed Annaszem, i Kaplica Wieczernika – duża, z dachem krytym brunatną dachówką, oknami niknącymi w półokrągłych niszach, przypominała dom, w którym Chrystus umył uczniom nogi i spożył z nimi ostatnią wieczerzę, stąd udał się na Górę Oliwną. Od ciemności odcinał się nasyconymi barwami obraz „Ostatnia Wieczerza”. Dalej stała Kaplica Domku Matki Bożej z 1660 roku, przypominała niewielki domek, skromny, pozbawiony ozdobnych ornamentów, połączenie ciemnobrązowego drewna z białym murem. Wewnątrz w ciszy i półmroku dostrzegłem tryptyk maryjny na płótnie: „Pożegnanie Jezusa z Marią”, „Zaśnięcie Matki Bożej i dwunastu Apostołów” i „Wniebowzięcie”. Kapliczka Domu Kajfasza – najwyżej położona na kalwaryjskich wzgórzach, otoczona ozdobnym mosiężnym ogrodzeniem, prowadzą do niej obmurowane schody. To tutaj, w dolnej części kaplicy, została umieszczona kamienna figura Jezusa ze spętanymi grubym sznurem dłońmi. Moim kolejnym przystankiem w wędrówce była Kaplica Pałacu Piłata. Potężna i imponująca w porównaniu z mniejszymi kapliczkami. Rezydencja Piłata zbudowana w barokowym stylu. Na kolumnach zamkniętych półokrągłymi łukami wznosiły się srebrne dachy połyskujące w blasku południowego słońca. Zatrzymałem się tutaj dłużej z powodu szarej płyty nagrobnej z wyrytym napisem: „Adele von Lynar aus Keyserling”.

Wróciły wspomnienia... To tutaj przychodziłem ze swoją dawną dziewczyną, trzymaliśmy się za ręce, spacerowaliśmy po Kalwarii kilka godzin, aż w końcu skręcaliśmy w leśne bezdroża. Ona kładła się na mojej kurtce na ziemi. Pieściłem językiem jej delikatne piersi. Wchodziłem w nią szybko, gwałtownie, w pośpiechu. Wyginała swoje kruche ciało w łuk. Jej głośne jęki doprowadzały mnie do szaleństwa... To wszystko przeminęło... Odegnałem wspomnienia, nie lubię nosić przeszłości na swoich barkach. Przeszłość to coś, czego nie ma. Balast, z którego powinniśmy zabrać tylko to, co ładne i delikatne, miłe, radosne, dobre, w przeciwnym razie dźwigamy ciężar, który nas zabija. Jesienny wiatr chłodził moją twarz. Szedłem przed siebie dalej, do kolejnej stacji. Przede mną jeszcze kilka kapliczek: Kaplica Pałacu Heroda – jedna z największych na Kalwarii. Wewnątrz obraz „Jezus przed Herodem”, Kaplica Podjęcia Krzyża – ufundowana przez Cecylię Eleonorę, młodszą córkę Jakuba Wejhera z pierwszego małżeństwa z Anną Elżbietą Schaffgotsch. Podobnie jak Kaplica nad Cedronem w stylu neogotyckim, z czerwonobrunatnej cegły, silnie kontrastuje z nasyconą słonecznym światłem zielenią. W głębi każdej z wąskich kolumn widniał krzyż.

Szedłem od jednej kapliczki do kolejnej, mijałem te wszystkie miejsca, ja – grzesznik – nie czułem tutaj swojej czarnej duszy. Kalwaria przyjmuje w swoją cichą zieleń każdego człowieka. Jedyne czyste miejsce w brudzie świata... Minąłem Kaplicę Cyranejczyka – obudowaną murem pruskim, kryjącą w swym niewielkim wnętrzu rzeźbę Szymona Cyranejczyka pomagającego dźwigać krzyż Chrystusowi – i Kaplicę Weroniki, również w stylu „muru pruskiego”, chroniąca figurę świętej Weroniki z chustą w ręku, na której odcisnęła się twarz Jezusa poraniona do krwi przez koronę cierniową. Szedłem dalej bez pośpiechu, bez gonitwy myśli, wypełniał mnie spokój, jakiego nie zaznałem od lat. Odpoczywałem przy Kaplicy Grobu Chrystusa – w miejscu odmiennym od pozostałych, przypominającym szary kamienny sarkofag, zakończony półokrągłą kopułą, na szczycie której wznosi się mosiężny krzyż, a kolumny wspierają półokrągłe łuki. Doszedłem w końcu do Bramy Oliwskiej – dwudziestej szóstej, ostatniej kaplicy, ufundowanej w osiemnastym wieku przez Piotra Jerzego Przebendowskiego.

Kiedy tak wędrowałem przed siebie, wolny od ciężaru myśli, nagle mimowolnie z zakamarków pamięci wydobyłem tę chwilę, kiedy zabrałaś mnie do kościoła. Wokół nas była pustka i cisza. Byliśmy tam tylko my. Siedzieliśmy w ławce, kiedy nagle dotknęłaś mnie. Nie spodziewałem się tego – moje ręce zamknęłaś w swoich dłoniach. Odczułem spokój, zapach gasnących kadzideł i być może coś metafizycznego, obecność nieosiągalnego Sacrum...

Pokrzepiony kalwaryjską wędrówką, wracam do domu, do swojego życia i do siebie samego, niestety...

***

„Zło, które ci wyrządzają, jest dobrem. Dobro, które wyświadczają, może być złem. Reagować na zło to zamieniać je w dobro”.

– Shan Sa,

„Aleksander i Alestria”

Kiedy cię poznałam, uwierzyłam, że możesz być moim przyjacielem. Byłeś inny, w najbardziej pozytywnym sensie tego słowa. Spośród ludzi z korporacji, w której razem pracowaliśmy, tylko ty miałeś swoje pasje i zainteresowania, poza tym był w tobie luz, poczucie humoru, nie byłeś tak przejęty swoją rolą jak pozostali karierowicze w białych kołnierzykach i pod krawatem. Jednak interesuje cię najbardziej wywieranie wpływu na innych. Chcesz widzieć, jak zmienia się czyjaś osobowość pod wpływem twoich teorii. Uprawiasz silny behawioryzm. Torpedujesz człowieka wieloma czynnikami tego samego rodzaju, aż do wywołania reakcji, jak u psa Pawłowa. Człowiek to nie tylko instynkty, a ty za wszelką cenę chcesz udowodnić, że nikt nie wygra z instynktem. Zmienić człowieka mentalnie, uwolnić jego id, przewartościować superego.

***

Myślisz, że nic się we mnie nie zmieniło, ale zmiana nastąpiła i utrwalona w świadomości trwa permanentnie. Teraz już wiem, czego potrzebuję, co jest najważniejsze. Ten życiowy wybór, którego dokonałam wiele lat temu, jest najlepszy. Nic ważniejszego nie mogło mnie w życiu spotkać. To właśnie rodzina – mąż, dzieci, dom – jest moim portem. Tylko tutaj czuję się naprawdę szczęśliwa i mam poczucie bezpieczeństwa. Kiedyś szlochało wszystko we mnie, gdzieś głęboko, w środku... Ale to już minęło. Z tego, co było dla mnie złem, wydobyłam dobro – doceniłam w pełni własne życie. Staram się pamiętać tylko to, co dobre – dziękuję ci za wszystkie ciekawe rozmowy, książki, które dzięki tobie poznałam, za twoje piękne wiersze, za twoją przy mnie obecność i za to pouczające doświadczenie, jakim się stałeś, po którym przez moment czułam się wyczerpana, ale odzyskałam już siły i zamiast mnie odwieść, utwierdziłeś mnie, umocniłeś we wszystkich dotychczasowych poglądach.

Byłeś jak szatan namawiający, bym porzuciła swój kawałek czekolady, bo ty masz dla mnie coś lepszego. Trzymasz w ręku wielką bombonierkę i mówisz: „Chodź, zobacz, ile tu jest rozkoszy!”. Kobiety wyciągają ręce, otwierają zachłannie opakowanie, a w środku jest... pusto, nie ma nic...

Zło, o którym mi opowiedziałeś, pozwoliło mi otworzyć oczy na dobro. Słowa krytykujące poukładany świat pozwoliły mi w pełni do niego powrócić i schronić się w nim, odpocząć, a w końcu w pełni docenić zwykłą, spokojną codzienność.

***

„Co więc Bóg złączył, niech człowiek nie rozdziela”

– Mt 19,6

„Jest ona dana tobie od dziś na zawsze”

– Tb 7,12

Słowo Boże to słowo, które uspokaja. Słowo szatańskie wnosi niepokój, zamęt, wiatr, burzę, ulewę. Słowo Boże uzdrawia. Słowo szatańskie niszczy.

Życie to umiejętność dokonywania właściwych dla nas wyborów. Każdy jest do czegoś innego powołany. Jeśli człowiek już na coś się zdecydował, powinien przy dokonanym wyborze odpowiedzialnie trwać, a nie dryfować jak bezwolny patyk na wodzie.

Jestem powołana do macierzyństwa. Spodziewam się dziecka. Ta myśl o narodzinach nowego życia, boskiego cudu, napawa mnie spokojem i radością, oddala wszystkie niepokoje i udręki, cały chaos.

Za dziewięć miesięcy będę trzymała w ramionach maleńki cud. Moje dziecko będzie miało skronie jak ciepły aksamit, paznokcie u maleńkich stóp jak półksiężyce, oczy jak głębokie granatowe niebo. Urodzę w bólach, których się nie pamięta, małego człowieka i uwierzę, że będzie szczęśliwy. Nie popełni moich błędów, poda mi szklankę wody, kiedy będę stara, będzie kochał i będzie kochany, dokona dobrych wyborów, znajdzie swoją życiową drogę, która nie będzie pokrętna. Za dziewięć miesięcy do mojej piersi będzie tuliła się maleńka istotka i obok nas będzie ten, z którym Bóg mnie połączył w sakramencie małżeństwa, ten, który zwyciężył jak biblijny Tobiasz, a ja... ja jestem jego Sarą.

Anna

Już w chwili narodzin nosimy w sobie nieuchronność odejścia.

Wszystko musi kiedyś przeminąć, zakończyć się, zniknąć bezpowrotnie albo przejść do innego wymiaru, nieosiągalnego dla nas, pozostających w tym samym miejscu.

Tak, ale Anna była kimś stałym w niestałości świata, nieprzemijającym światłem w szarym dniu, radością, która nie jest tylko przebrzmiałą muzyką, ale dźwiękiem, którym drga każda chwila życia.

Zjawiła się nieoczekiwanie, o nieokreślonej godzinie, w zwykły, szary dzień. Zatrzymała mnie na ulicy. Dotknęła ręką mojego ramienia. Odwróciłem się, a ona zapytała: „Czy mógłby mi pan powiedzieć, gdzie jest ulica Północna?”. Miała na sobie szary płaszcz, mocno związany w talii, i czarną torebkę przewieszoną przez ramię. Patrzyła wyczekująco, nieco zagubiona, z lekkim uśmiechem.

Pomyślałem o Północnej, to przecież moja ulubiona ulica, tak niewielka, na której nie ma nic oprócz jednej kamienicy. Zatrzymałem wzrok na jej rozwianych na wietrze włosach i jasnozielonym spojrzeniu. Nigdy wcześniej nie widziałem oczu o tak intensywnym odcieniu zieleni...