Antarktyka miłości - Sara Stridsberg - ebook + książka

Antarktyka miłości ebook

Stridsberg Sara

3,5

Opis

Wstrząsająca opowieść o całkowitym wyobcowaniu: okrucieństwie, samotności i miłości macierzyńskiej Przez chwilę żyła w świecie pełnym pożądania, tęsknoty i strachu. W końcu ktoś zgasił światło jej istnienia, a szczątki rozrzucił po okolicy. Zostali tylko Valle i Solveig – kiedyś jej dzieci – umieszczeni w rodzinach zastępczych na terenie Szwecji. Jej rodzice, Ivan i Raksha, nadal żyją. Błądzą po Sztokholmie i zagubionej krainie zmarłych. Śmierć czeka, a chwila, w której się zjawi, trwa nieustannie. „Powieść, którą się odrzuca i której zarazem nie można się oprzeć. Brutalna i dziwnie pełna światła, dzika i gwałtowna, a przy tym pełna miłości i czułości”. Aftenposten Sara Stridsberg stworzyła sugestywny portret bezbronnej kobiety, po raz kolejny udowadniając, że po mistrzowsku balansuje między przystępną a oryginalną i wymagającą prozą. W Antarktyce miłości – historii o nieoczekiwanym uczuciu, czułości i świetle w opanowanym przez ciemność świecie – splatają się strach i piękno, tęsknota i rozpacz, dając niezwykle brutalny i niepokojący obraz.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 251

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (15 ocen)
5
3
3
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Kärlekens antarktis

© Sara Stridsberg 2018

Copyright © 2021 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2021 for the Polish translation by Wojciech Łygaś

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

The cost of this translation was defrayed by a subsidy from the Swedish Arts Council, gratefully acknowledged.

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Krzysztof Grzegorzewski

Korekta: Izabela Sieranc, Marta Chmarzyńska, Iwona Wyrwisz

ISBN: 978-83-8230-100-7

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E - wydanie 2021

Stworzenie

Tak więc byliśmy w lesie, panował w nim półmrok, a drzewa przesłaniały słońce. Wszystko wokół spowijało brązowawe, deszczowe światło. Czy mogłam wcześniej do kogoś zadzwonić? Nie, bo nawet gdybym miała do kogo, zabrakłoby mi czasu. Zostały tylko zapadające się, podwodne światło, potężne drzewa i wielkie krople deszczu kapiące z gałęzi jak łzy z ogromnych, groteskowych stworzeń. Byliśmy tam tylko my, a świadomość, że jesteśmy na tym świecie sami, wydawała się tak dojmująca, że nic nie mogło tego zmienić: ani mijane przez nas samochody, ani oświetlone budki telefoniczne, obok których przejeżdżaliśmy, ani audycja radiowa z wygłaszanym łagodnym głosem kazaniem. Brzmiała jak msza święta. Dźwięki tworzyły małe obrazki… jak na zakładkach do książek… i uderzały we mnie. Na jednym z nich była Maria z wielkim, groźnym aniołem, na innym Maria z małym, tłuściutkim dzieciątkiem Jezus, które na wszystkich pozostałych obrazach latało w kółko przy jej piersi. Nie miało skrzydeł, jakby nie działało na nie przyciąganie ziemskie. Na końcu zobaczyłam obraz samotnej Marii bez dzieciątka, którego nie było już pośród ludzi.

Leżałam na ziemi wpatrzona w ciemne korzenie drzew, które systematycznie przedzierały się do wód jeziora. Wszystko jakby stanęło w miejscu, dzięki czemu mogłam dostrzec każdy, nawet najpowolniejszy ruch. Korony drzew poruszały się w zwolnionym tempie, owady pełzały we wnętrzach kwiatków, krople wody spadały z gałęzi na ziemię i pękały, a gleba wchłaniała je błyskawicznie. Miniaturowe wodne perełki odrywały się nieskończenie wolno od lustra jeziora i ulatywały w powietrze. Było zimno, po nogach ściekały mi mocz, kał i krew. Wydawało mi się, że drzewa wiszą między człowiekiem a Bogiem, że wyciągają do nieba gałęzie, a ich korzenie wczepiają się w ziemię jak pazury smoka. W ziemi mieszkali zmarli, do których i ja miałam wkrótce dołączyć.

Było za późno na modlitwy i za późno, żeby prosić o pomoc. Mój czas nieubłaganie dobiegał końca.

– Na kolana – rozkazał myśliwy, więc klęknęłam w czarnej trawie. – Zawiążę ci oczy, tak będzie łatwiej.

– Jak chcesz – odparłam, choć nie bardzo wiedziałam, dla kogo miało to być łatwiejsze.

– Teraz cię uduszę, potem nie będziesz już mogła nic powiedzieć.

– Zrób to – odparłam. – I tak nie mam nic do powiedzenia.

To, co zostało z mojego ciała, myśliwy ćwiartuje na siedem kawałków, które wkłada do dwóch białych walizek. Głowę wrzuca do dołu na śmieci – jego powierzchnia ma taki sam różowawy kolor jak wymiociny. Dół znajduje się niedaleko jeziora, prowadzi do niego biegnąca przez las wąska ścieżka. Myśliwy zaznaczył to wszystko na starej mapie orientacyjnej. Stoi przez chwilę i rozgląda się po pulsującej, grząskiej powierzchni wysypiska, a potem wrzuca do tej mazi moją głowę. Nad wysypiskiem latają czarnozielone muchy i lśniące ważki. Moja głowa opada powoli na dno dołu, który nie jest zbyt głęboki. Ma najwyżej metr. Dopóki głowa się porusza, moje ciemne włosy sterczą nad nią jak spadochron. Nikt jej tu nie znajdzie, szybko zostanie strawiona przez kwasy. Przez cały czas wraca do mnie ten sam obraz. Widzę moje włosy zanurzone w wodzie. W momencie gdy głowa trafia na dno, unoszą się w górę, a po chwili układają we właściwy sposób.

Co potem? Myśliwy wraca ścieżką do samochodu. Po drugiej stronie jeziora zachodzi słońce. Zaczyna padać. Zawsze kochałam deszcz. Zawsze, to znaczy przez całe moje życie. Krótkie życie.

Myślałam, że zostawiłam świat za sobą, ale nagle do niego wróciłam i znowu zaglądam w jego wnętrze. Z daleka wygląda pięknie: delikatna błękitna atmosfera zawieszona wokół naszej planety. Trochę zużyta, ale nadal tam jest. Widzę chmury, które powoli płyną nad tym, co jest waszym niebem; widzę nagie jesienne drzewa, które wyciągają gałęzie do słonecznego światła, a jeszcze dalej czarną morską wodę wpływającą do Sztokholmu; lśni pośród szkierów jasnooleistą ciemnością, na jej powierzchni unoszą się przyklejone do niej pojedyncze jesienne liście. Świat jest nieruchomy jak na olejnych obrazach w Muzeum Narodowym. Dopiero z bliska widać, że na dole coś się porusza, że samoloty i ptaki przywiązane są do nieba, a ludzie do ziemi… Robaki pełzają w kwiatach i w oczach zmarłych.

Próbuję skupić się na tym, co nie sprawia bólu. Ulicą idzie chłopiec z balonikiem w ręku; balonik jest tak piękny, że chłopiec nie może oderwać od niego wzroku. Obserwuję zające, które nocą harcują na trawnikach przed wielkimi szpitalami. Moją uwagę przyciąga zwłaszcza światło, zmienia się jak w kalejdoskopie. Wszystkie te obrazy przynoszą mi pewne pocieszenie. Czasem podglądam jakąś parę, która namiętnie się kocha; wiem, że postępuję nieładnie, ale na szczęście nikt nie widzi, że tam jestem. Ładnie wyglądają, gdy tak leżą spleceni. Często zaglądam do szpitalnych sal, gdy z odległej wieczności przybywa dziecko, które chwilę potem zajmuje miejsce przy piersi mamy. Bardzo mi się podoba, że między matką a jej dzieckiem nadal istnieje stała więź. Niedawno obserwowałam, jak jakiś młodzieniec zatrzymał się o zmierzchu, żeby pomóc pijanej starej kobiecie, która leżała w ogrodzie Björna. Kiedy podnosił ją z ziemi, uwiesiła mu się na szyi jak śpiące dziecko. Zanim stamtąd odszedł, poczęstował ją papierosem. Na koniec oboje zaśmiali się z czegoś, czego nie usłyszałam. Zauważyłam jednak, jak wypełniający jej spękane, niebieskomatowe oczy strach ustępuje miejsca słabemu światłu; jej stara, zużyta dusza rozbłysła w blasku pierwszych promieni słońca. Pilnuję się, żeby nie za często obserwować zło. Już się na nie napatrzyłam.

Kiedyś nadchodzi dzień, gdy człowiek obojętnieje na to, co dzieje się na ziemi. Mnie też to czeka, ale do tego potrzeba czasu. Na razie nadal słyszę mnóstwo głosów, które jeszcze nie ucichły. Na przykład odległą gadaninę profesorów i kryminologów, prywatnych detektywów i dziennikarzy. Podobno człowiek umiera trzy razy. Ja umarłam pierwszy raz w lesie nad jeziorem, gdy pod naciskiem dłoni myśliwego przestało bić mi serce; drugi raz umarłam w chwili, gdy to, co ze mnie zostało, złożono w obecności Ivana i Rakshy do grobu na przykościelnym cmentarzu w Brommie. Za trzecim razem umrę, gdy ktoś ostatni raz wypowie moje imię na ziemi. Czekam więc na dzień, w którym się to stanie. Chciałabym, żeby głosy szybko ucichły. Nie lubię, gdy ktoś wypowiada moje imię… Pełza jak robaki w miejscu, gdzie kiedyś biło moje serce.

Czy jeśli powiem, kto mnie zabił, głosy umilkną? Nie sądzę, bo i tak nikt by mi nie uwierzył. Trudno jest oddzielić jasność od ciemności. Jeszcze trudniej jest wtedy, gdy ktoś został sam, skończył się czas i znikła przestrzeń. Staram się zrozumieć tę różnicę, miłość zawsze myliła mi się z obłędem, a niebo ze śmiercią. Przez długi czas myślałam, że narkotyki pochodzą od sił wyższych i są dla mnie czymś w rodzaju zadośćuczynienia za śmierć mojego młodszego brata. Teraz już tak nie uważam. Ja i mój młodszy brat poruszaliśmy się jak po ślepym torze. Kiedy byliśmy dziećmi, Eskil wszedł do rzeki i już z niej nie wyszedł. Po długim czasie zagłębiłam się w ciemność, żeby go odszukać, chociaż czasem dochodzę do wniosku, że uczyniłam to z innego powodu – bo nie miałam co ze sobą zrobić. A może wiedziałam, że nigdy go nie znajdę w tych niekończących się, krętych jak labirynt nocach? Zresztą to i tak bez znaczenia, bo ten drugi świat był już przede mną zamknięty. Tak czy inaczej, nasz ród wygasł, chociaż to też nie do końca prawda. Moim przedłużeniem są bowiem Valle i Solveig, chociaż żadne z nich nic nie wie o swoim pochodzeniu. Czasem w rysach ich twarzy widzę Rakshę, która pojawia się i znika równie szybko, jak szybko zachodzą zmiany na powierzchni wody. To dziwne, że tyle fantazjuję na temat Solveig. Przecież wcale jej nie znam i nigdy nie znałam. Zostało mi po niej tylko jedno wspomnienie: dwie godziny spędzone z nią na porodówce. Była ciepłą istotką, którą trzymałam na rękach. Łatwiej mi o niej myśleć niż o Valentinie, którego nazywaliśmy Valle, bo nigdy nie wyrządziłam jej krzywdy, ba, przez cały czas ją chroniłam i pilnowałam, żeby nie musiała ze mną przebywać. Zrobiłam dla niej jedyną rzecz, jaką byłam w stanie. Shane nigdy mi tego nie wybaczył.

Jesteśmy w lesie. Niebo nad nami przecinają czarne gałęzie drzew. Pomyślałam sobie, że to ciemne pęknięcia po błyskawicach, przejścia do innego świata, do którego wiózł mnie myśliwy.

– Tu jestem, Boże – szepnęłam. – Pomóż mi, bez względu na to, kim jesteś.

W lesie słychać było jedynie szmer wody. Płynęła ze wszystkich stron i miejsc: z jeziora, nieba i koron drzew. Czułam się trochę tak, jakbym patrzyła na to wszystko z góry albo wisiała w powietrzu jak drżący anioł. Moje zmysły przestały funkcjonować, zostały skorupy popękanych obrazów, przez które spoglądałam na świat: widziałam plecy myśliwego w wypłowiałej wiatrówce, tył jego dużej głowy i piegowate dłonie, którymi obejmował szyję dziewczyny. Leżała rozciągnięta na trawie porastającej ciemną powłokę ziemi. Wyglądało to tak, jakby ziemia zamierzała ich pochłonąć. Myśliwy wczepił się w dziewczynę jak jakiś wielki chrząszcz.

– Ja tylko chcę być blisko ciebie – szepnął. Usłyszałam go, chociaż unosiłam się nad nim. Nadal żyłam, ale już ulatywałam.

Potem straciłam słuch. Piękna sprawa, bo znalazłam się w wypełnionym ciszą świecie. Pozbawiona słuchu łatwiej dostrzegałam to, co mnie otaczało, jakby świat nagle się rozjaśnił, a kolory stały się bardziej intensywne. Pomyślałam, że być może świat wypełnił się wodą, bo od tego momentu wszystko przebiegało powoli. Czas zwolnił, bogowie wstrzymali oddech.

Z kwiatów i koron drzew płynęły piekielne obrazy, które odnosiły się do mnie. Ale wcale ich nie chciałam. Przypominały szybko podświetlane i równie szybko gasnące przybrudzone urywki filmów. Spadały z drzew jak płonące lepy na muchy. Zamknęłam oczy, ale i tak widziałam obrazy wystrzeliwane w moim kierunku jak z projektora. Cała od nich pojaśniałam. Na jednym z nich trzymałam Vallego przy piersi i patrzyłam na niego. Na drugim Nanna jechała na rowerze, gdy spadł pierwszy śnieg. Potem ten fragment się skończył i zobaczyłam las. Myśliwy wszedł w leżącą na ziemi dziewczynę… to znaczy we mnie… wbił się w ciemny otwór między jej udami i zacisnął dłonie wokół jej szyi, jakby zakładał jej gorset. Poczułam, jak przetacza się przeze mnie burza, być może to dlatego wokół mnie zrobiło się tak cicho. Ujrzałam samotnego motyla, który zataczał kręgi w czarnej trawie obok myśliwego i dziewczyny. Na pewno był to śnieżny motyl, bo miał białe ubarwienie. Czy istnieją śnieżne motyle? Czy w ogóle istnieją motyle? Czy nadal istnieje świat?

Tak, świat wciąż istniał, podobnie jak istniały moje kręgi szyjne – duże, kanciaste paciorki. Tworzyły kręgosłup, który kiedyś należał do mnie, a teraz był złamany. Nadal miałam ścięgna, ale były pozrywane. Miałam też tchawicę, przez którą przez cały czas przepływało powietrze… To zużyte wychodziło z płuc myśliwego i wpadało do moich, tworząc mieszankę dwutlenku węgla, gorąca i żądzy krwi. Moje płuca wypełniała czarna krew. Miałam na sobie ludzkie ciało, które było tak ciężkie, że wydawało mi się wprost nieludzkie. Ale było jak najbardziej ludzkie i mocno przyciskało mnie do ziemi. Wiedziałam, że już wkrótce też zamienię się w ciemną, zimną glebę, w której będzie się roić od robactwa. Bardzo chciałam, żeby coś – na przykład coś ciężkiego albo gruby sznur wokół nadgarstków i kostek – przytrzymywało mnie na ziemi, żeby nie pozwalało mi się z niej ruszyć. Ale na pewno nie chodziło mi o coś takiego – las i myśliwego. A może właśnie na to od dawna czekałam? Może tęskniłam za drogą, która wyprowadzi mnie z tego świata i doprowadzi do czarnej szczeliny, która nagle się otworzy i mnie pochłonie?

Obserwowałam, jak chmura zderza się z koroną drzew, a gałęzie rozrywają ją na strzępy; widziałam źrenicę oka, która drżała jak igła kompasu; widziałam drzewko nad strumieniem, zasadzone przez Rakshę w dniu, w którym przyszłam na świat. Kiedyś musiała tędy przejść potężna burza, bo drzewko wisiało zawieszone między niebem a ziemią. Rosło w czarnej ziemi, gałęziami w dół, podczas gdy korzenie wyciągały się ku jasnemu niebu. Gałęzie, które przytrzymywały się wnętrza ziemi, przypominały żyły w łożysku płodu albo arterie wypełnione ciemną, śmiertelną cieczą.

Zobaczyłam Vallego, który raczkował w pieluszce po placu Sergela. W górze unosił się drapieżny ptak, który czekał, aż ludzie oddalą się z tego miejsca. Widziałam też siebie: siedziałam przy stoliku w Burger Kingu i czekałam na dilera. Nagle z nieba spadł wielki ptak, pochwycił w szpony moje dziecko i poszybował z nim w górę.

Kiedy odzyskałam oddech, znowu spadłam na ziemię i zobaczyłam świat od dołu. Ujrzałam niebo, które rozciągało się od jednego filaru do drugiego, i promyki światła przebijające przez korony drzew w postaci złotych pasemek. Myśliwy zwolnił na chwilę chwyt i świat powrócił do poprzedniej wersji – z motylami, wypalonymi dmuchawcami i postrzępionym, poszatkowanym światłem. Nagle mężczyzna wyjął nóż, który zalśnił w jego dłoni jak lusterko. Nóż był rzeźnicki albo myśliwski i sam diabeł raczy wiedzieć, czy na jego widok nie padłam wtedy na kolana, żeby się pomodlić. Tuż przed śmiercią, gdy strach i ból stają się nie do wytrzymania, ścigana ofiara doświadcza nagłego znieczulenia. Ten mechanizm dotyczy podobno zarówno ludzi, jak i zwierząt. Jeśli bowiem na wszystko jest już za późno i nie ma sensu się bronić, strach i rozpacz przybierają formę łagodnej, znieczulającej cieczy, która rozchodzi się w żyłach jak mgła.

Tak samo było na początku z narkotykami. Kiedy brunatna ciecz zaczynała krążyć w moich żyłach, działo się ze mną coś, co przypominało tę ostatnią chwilę życia pod jego dłońmi, gdy wszystko nagle umilkło, a ja przestałam się bronić. W ślad za buzującą we mnie czarodziejską cieczą znikło poczucie podległości i braku godności, bycia nikim i niczym, szkodliwym robakiem, którego należy wytępić. Jeśli bowiem na świecie nie ma już żadnej nadziei, znieczulamy ciało i strach znika, jakby nigdy nie istniał… strach, który dniem i nocą ściga człowieka, gdy ten tuż przed śmiercią szybuje jak skrawek nieba.

Byłam młoda i znajdowałam się u progu czegoś nowego, ale przez cały czas miałam mocne przeświadczenie, że dotarłam do końca drogi i stoję tuż nad urwiskiem, z którego zaraz spadnę. Niepotrzebna, bezbronna, słaba, nieprzydatna… Typowy produkt miesiąca, jedna spośród całej masy kobiet urodzonych w latach pięćdziesiątych, które nikomu nie były do niczego potrzebne, więc pewnego dnia musiały zniknąć bez śladu. Nikt nie będzie za nimi tęsknił.

Szliśmy ścieżką przez las, ostatni odcinek był wąski i kamienisty. W pewnej chwili drzewa się skończyły i ujrzałam jezioro, które na tle otoczenia wyglądało jak lśniące lustro. Co wtedy pomyślałam? Że tu umrę i tu będzie mój grób?

Deszcz lał się na drzewa, które stały tam od stu lat albo dłużej. Ich własny świat był niemy i powolny. Wprawdzie widziały, co działo się w świecie ludzi, ale nie mogły zareagować. Gdybym poprosiła myśliwego, abyśmy przed dotarciem nad srebrne jezioro zatrzymali się koło przydrożnej budki telefonicznej, z której mogłabym wykonać ostatnią rozmowę, weszłabym między zaparowane szyby i zdjęła z widełek czarną słuchawkę. Potem – wstrząsana urywanym, rzężącym oddechem – stałabym z cieknącym nosem i spływającą z ust śliną, zalana łzami i pełna strachu wbijającego mi w kręgosłup zimne szpony. Gdyby w tym momencie sygnał w słuchawce nagle ucichł i gdyby się okazało, że to Raksha odebrała w swoim mieszkaniu przy Svartviksvägen, położonym według mapy zaledwie kilka kilometrów od tego miejsca, a w rzeczywistości w odległości całego świata, prawdopodobnie wypuściłabym słuchawkę z ręki i zostawiłabym ją, żeby wisiała w tej pozycji. Potem usłyszałabym, jak Raksha coś do mnie woła. Co mogłabym jej powiedzieć? „Mamo… mamo… nie wiem, gdzie jestem”?

Dawno temu, gdy w dzieciństwie dzwoniłam do Rakshy z budki przed kościołem i kurczowo ściskałam w dłoni dużą czarną słuchawkę, czułam się tak, jakby mieściło się w niej całe życie, jakbym nie mogła oddychać, gdybym nie usłyszała jej głosu. W takich chwilach bicie jej serca słychać było tylko w tamtej budce i nigdzie indziej. Raksha wyjechała do Sztokholmu, podczas gdy Ivan leżał na kuchennej kanapie i pogrążał się w coraz większej samotności. Mnie został tylko jej głos – docierał do mnie biegnącymi głęboko pod ziemią przewodami, w mieście, w którym w przyszłości miałyśmy zamieszkać same, bez Ivana. Tym razem było już jednak za późno, nie miałam odwrotu. Spływające po szybach krople deszczu były wielkie jak plwocina i nienaturalnie powoli ześlizgiwały się po prążkowanych szybach. Potem spadały na ziemię, zderzały się z nią i rozpadały.

Latem całe to zatęchłe miejsce, porośnięte prastarymi drzewami z ich ciężkimi od wody koronami, wyglądało przerażająco. Myśliwy siedział nieruchomo w samochodzie, jakby wsłuchiwał się w wewnętrzny głos, który zagłuszał muzykę z radia. Pewnie nawet nie przyszło mu do głowy, że mogłabym mu uciec do lasu i zniknąć; reflektory rozświetlały otaczający nas deszczowy świat, a pełzająca mgła pochłaniała wszystko oprócz nas: miasto, ludzi i przyszłość, która zastygła w bezruchu. W pewnym momencie myśliwy wyłączył radio, ale dalej siedzieliśmy w samochodzie. Słychać było tylko pracujące wycieraczki i ciepły szum silnika. W niektórych miejscach niebo wisiało tak nisko, że można było odnieść wrażenie, że korony drzew znikły w chmurach. Dawno temu próbowałam wyciągnąć ręce, żeby dotknąć Eskila w niebie.

Gdybym tylko nadal mogła podążać swoją drogą… Biegnij, moje serce, biegnij jak zwierzę przez las… Przecież to wciąż możliwe… W niektórych miejscach, między ciężkimi od deszczu drzewami, rozbłysło słońce. Myśliwy otworzył drzwi, spojrzał na mnie nieprzeniknionym wzrokiem, a potem zerknął w kierunku lasu. Gdybym w tym momencie pobiegła, mogłabym zniknąć między drzewami. Problem polegał jednak na tym, że nie miałam dokąd uciec. Las kiedyś by się skończył i stanęłabym na skraju drogi, a on by za mną pojechał, złapał i zawiózł z powrotem nad brzeg srebrnego jeziora koło dołu na śmieci. Zostałam więc w samochodzie, który lśnił na biało w słabym, brunatnym świetle nadciągającym nad okolicę wraz z letnimi deszczami.

– Chodź – powiedział.

Prawda była taka, że nawet gdyby czas przestał płynąć i miałabym do kogo zadzwonić, na przykład do Rakshy, Shane’a albo jakiegoś anioła, i tak nie wiedziałabym, o czym z nimi porozmawiać. Czy mogłabym im teraz powiedzieć coś, czego nie udało mi się powiedzieć wcześniej? Może znalazłam się u kresu drogi… zdecydowanie za wcześnie… na tej błotnistej ścieżce biegnącej skrajem nieznanego lasu także dlatego, że zabrakło mi słów na to, czym byłam i skąd przyszłam? Było we mnie cicho i głucho, nad sobą miałam jedynie nagie, odsłonięte niebo, a od spodu niewzruszoną i nieubłaganą siłę przyciągania, która ciągnęła mnie w dół.

Mamo… mamo… nie wiem, gdzie jestem.

– To ty?

– Tak, to ja.

– Gdzie jesteś?

– W lesie.

– Musisz mi powiedzieć, gdzie jesteś, bo inaczej nie będę mogła ci pomóc.

– Ale ja właśnie nie wiem, gdzie jestem.

– Dlaczego nie?

– Już mówiłam: bo nie wiem, gdzie jestem.

– Co widzisz wokół siebie?

– Padający deszcz i potężne, ciemne, prastare drzewa. Trochę dalej jest jezioro. I ptaki, które drą się na cały głos. Żadnych drogowskazów…

– Tylko się teraz nie rozłączaj.

– Chciałam tylko usłyszeć twój głos. Nic więcej.

Kilka tygodni później znalazła mnie jakaś kobieta, która o świcie wyszła z psem. Nad jedną z odnóg jeziora Mälaren, niedaleko pałacu w Hadze, leżała biała walizka z fragmentami mojego ciała. Tego samego lata ktoś znalazł drugą walizkę na skałach przy autostradzie w Hägersten. Jej zawartość trafiła do prosektorium. Tylko tyle ze mnie zostało. Miednica z wyciętym podbrzuszem i macicą, obie ręce, udo, łydka i piersi. Brakowało głowy, a ponieważ nigdy jej nie znaleziono, nie udało się ustalić przyczyny śmierci. Policja nie mogła przecież wykluczyć, że udusiłam się własnym kołnierzem albo jak Śnieżka udławiłam się jabłkiem…

Na początku nikt nie zauważył mojego zaginięcia. Valle i Solveig byli za mali i przebywali gdzieś na terenie Szwecji, daleko ode mnie. Shane przepadł bez śladu, a fakt, że w umówionym terminie nie stawiłam się w ośrodku opieki społecznej, nie zwrócił niczyjej uwagi, ponieważ zwykle tak było: przychodziłam albo nie, czasem zapadałam się pod ziemię i znikałam na wiele miesięcy. Ivan też myślał, że błąkam się gdzieś w podziemiach miasta, na przykład w sieci metra albo w tunelach pod jednym z dużych szpitali psychiatrycznych. Zawsze miał swoje teorie, ale pod koniec pierwszego lata zaczął mnie wreszcie szukać. Nawet mu przez myśl nie przeszło, że to ja byłam w tych walizkach.

Właściwie to już na samym początku śledztwa mogłam powiedzieć policjantom, jak się skończy. Wiedziałam, że nie ma sensu wzywać kogokolwiek na przesłuchania, bo sprawca i tak wszystkiemu zaprzeczy. Tak to niestety jest. Pewnie by się zażegnywał, że nigdy mnie nie widział, nigdy się ze mną nie spotkał i nigdy nie był na odludnej ulicy biegnącej jak otwarta rana wzdłuż wzgórza Brunkebergsåsen. Zabójcy tak bardzo wypierają się winy, że w końcu sami zaczynają wierzyć we własną niewinność. Potem moje życie przestało być kwestią prawną, bo zbrodnia się przedawniła. Nie żyłam i tyle.

Znajdowaliśmy się poza miastem, w dziewiczym lesie nad brzegiem jeziora. Pojechałam z nim, bo na tym polegał mój zawód… No i potrzebowałam pieniędzy. Trwało to dniem i nocą i nic innego nie było ważne.

– Żeby być wolną – mawiała Nanna.

– Żeby ukarać samą siebie – mawiali ci, którym się wydawało, że wiedzą, co mówią. Nie powiedzieli jednak, za co miałabym zostać ukarana, a ja poszłam z nim jak pies.

Gdyby działo się to w innych czasach, być może dostrzegłabym w jego wyglądzie albo zachowaniu coś, co by sprawiło, że odpuściłabym go sobie już na Herkulesgatan. Trzasnęłabym drzwiami samochodu i odeszła. W innych czasach być może ostrzegłabym przed nim Nannę i inne dziewczyny. Niestety, tamte czasy były równie odległe, jak odległa była Nanna. To oczywiste, że człowiek uczy się rozpoznawać znaki na ziemi… Tak podpowiada mu instynkt. Przychodzi jednak taki dzień, gdy dłużej nie daje rady i przestaje się nimi przejmować. Przykłady? Tamtego dnia niebo otworzyło się nagle nad wzgórzem Brunkebergsåsen i przepuściło mnóstwo mocnego światła. Było jakieś takie żółtofioletowe i zwiastowało nieszczęście… Poza tym na dachu pałacu Bankowego siedział biały ptak, który darł się przejmującym, ostrym głosem. Myśliwy twierdził, że to jakiś utwór Mozarta, ale dla mnie ta muzyka brzmiała jak śmierć. Panująca wokół cisza była jak chłodne opary unoszące się o świcie z jeziora. Teraz słyszę, że to ta sama cisza, która spowija grób.

Umówiłam się z nim na Herkulesgatan. Na nadgarstku mam opaskę z porodówki, ubrana jestem w miękkie spodnie, które pożyczyłam w szpitalu, boa z lisa i parę czerwonych pantofli. Najwidoczniej nadal przebywałam na tym świecie, ale czułam się tak, jakbym była martwa… Tyle razy ocierałam się o królestwo zmarłych, że w końcu przestałam się go bać i z nieznanych mi przyczyn ten świat ponownie wciągnął mnie z powrotem. Myśliwy wyszedł z cienia.

– Chodź – powiedział.

Wyjechaliśmy z miasta. Odwróciłam się, zerknęłam przez tylną szybę i zobaczyłam, że droga, którą za sobą zostawiamy, zapada się i zamienia w błotniste, gnijące NIC, a w powstałym zapadlisku znikają domy.

Las, w którym się znajdowaliśmy, zalewała brunatna woda. Wszędzie słyszałam jej szum i nawet pamiętam, co wtedy pomyślałam: jezioro wezbrało i wystąpiło z brzegów. Ale to nie przyroda tak płakała. Ja zresztą też nie. Czułam dziwne ssanie z ziemi, od dołu, jakby nagle wysunęły się z niej jakieś niewidzialne ręce i mocno mnie chwyciły. Strużka zimnej śliny trysnęła myśliwemu z ust i kapnęła mi na twarz.

Łagodny blask słońca, który utrzymywał się w powietrzu, sprawił, że wszystkie ruchy stały się miękkie i powolne, jakby spóźnione.

– Ja tylko chcę być blisko ciebie – szepnął myśliwy. Roześmiałam się, bo jego życzenie było nieoczekiwane, naiwne i dosyć komiczne. Przestałam się bać i nic mnie nie bolało, bo wszystko, co wcześniej sprawiało mi ból, już się skończyło. Kiedy się śmiałam, słyszałam, że mój śmiech jest twardy i metaliczny. Chciałam coś powiedzieć i otworzyłam usta, ale wysypały się z nich ziemia, błoto, jakaś błotnista, szarawa ciecz i muł wymieszany z pokruszonymi zeszłorocznymi liśćmi. Z ust nie wydobywał mi się żaden dźwięk, nawet jedno słowo, spomiędzy warg wysypywały się grudki grobowej ziemi i wypływało z nich coś białego: szarawa, zjełczała, pachnąca truflami ciecz. Nagle myśliwy odwrócił moją głowę na bok. Zrobił to tak szybkim i mocnym ruchem, że w oczach mignął mi skrawek nieba. Stało się to wbrew mojej woli. Ale czymże była moja wola? Chciałam być wolna i lekka jak gaz, ale nic z tego nie wyszło. Jedną dłoń wyciągałam do nieba, drugą trzymałam zanurzoną w błocie. Niebo pociemniało, nad rozległą powłoką kuli ziemskiej wisiały pozlepiane, zamazane i lekko postrzępione różowe chmury. Jak to możliwe, że w niebie jest tak pięknie, a na ziemi strasznie? Dokąd pójść, jeśli ktoś nie ma się gdzie podziać?

– Ja tylko chcę być blisko ciebie – szepnął myśliwy i powtórzył to zdanie kilka razy. Jego słowa brzmiały jak kazanie, więc znowu się roześmiałam, tym razem głośniej. Chyba nie lubił, gdy ktoś się śmieje, zwłaszcza dziewczyny, bo nagle zrobiło się ciemno, jakby ktoś narzucił koc na słońce. Leciałam przez ryczące ciemności jak przez rozległe przestworza. Minęła chwila i tysiąc lat. Modliłam się, żeby zstąpił anioł, ale nic takiego się nie stało. Miałam nadzieję, że to jeszcze nie koniec, ale to właśnie był koniec.

W przyszłości to, o czym tu opowiadam, nie będzie miało żadnego znaczenia. Nawet dla mnie. Wszyscy staniemy się częścią cienkiej czarnej warstwy gleby pokrywającej naszą planetę. Połączymy się z tymi, którzy żyli dawno temu. Ludzkie ciało można łatwo uszkodzić, ponieważ składa się jedynie z płynów ustrojowych i składników chemicznych. Właśnie to zapewnia nam miejsce w czasie, a czas to taka foremka dla zła, pojemnik pełen mrocznych doświadczeń. Czasem jednak myślę sobie, że gorsze jest to, co jasne, że istniały chwile bez cieni, a ja i Shane i tak nie mogliśmy niczego zatrzymać. Na przykład tamtej chwili, gdy staliśmy razem, obserwując, jak Valle wznosi się do nieba na huśtawce, jak się od nas oddala, a potem coś popycha go z powrotem do nas. Teraz, gdy mam mnóstwo czasu, widzę, jak Valle przez cały czas patrzy na mnie tym swoim szczerym, ufnym spojrzeniem. W jego oczach czytam, że nadal bezgranicznie mi wierzy. We wszystkim.

Raksha miała w czerwcu urodziny. Ja skończyłam niedawno dwadzieścia cztery lata. Nigdy nie kontaktowałam się z nią w moich sprawach, tylko dzwoniłam z życzeniami w dniu jej urodzin. Kiedy tym razem nie zadzwoniłam, zaczęła odmierzać czas. Minęły dwa dni, dziesięć i nagle okazało się, że upłynęły trzy tygodnie. Nadszedł czas, gdy noce robią się jaśniejsze niż w pozostałe miesiące roku i taka jasność panuje aż do rana… To czas letnich nocy, gdy świt trwa nad horyzontem i migocze, jest jak zasłona z delikatnego światła. Czy Raksha domyśliła się, że nie żyję i nie ma mnie na tym świecie? Czy czuła, że to, co kiedyś było jej częścią, unosi się teraz we własnych płynach pośmiertnych? Co czuła, gdy znaleziono torby z moimi szczątkami? Czy było to coś w rodzaju dzikiego wyzwolenia, coś zabronionego, co przemknęło jej przez głowę jak iskra przez noc? W końcu jest już po wszystkim, wreszcie nie ma się już nad kim użalać. Ani nad Eskilem, ani nad nią.

Kiedy miałam siedem lat, urodził mi się brat. Był to najpiękniejszy prezent, jaki kiedykolwiek dostałam od Ivana i Rakshy. Mieliśmy taki zwyczaj, że wkładaliśmy go do kosza na brudną bieliznę i przenosiliśmy z jednego pokoju do drugiego jak małą płonącą świecę, w której trzeba podtrzymywać ogień. Kilka dni przed moimi dwunastymi urodzinami Eskil utonął w rzece.

Raksha i ja jesteśmy w tej samej sytuacji; nic nie stoi na przeszkodzie, abyśmy okazywały sobie wzajemne zrozumienie, ale tego nie robimy. Ujmę to inaczej: rozumiałyśmy się, ale to, że się rozumiałyśmy, wcale nam się nie podobało. Może gdybym się u niej pokazała, tak jak dawniej, powinna spytać: „Pewnie się za mną troszkę stęskniłaś, głuptasku?”. I miałaby rację, bo zawsze za nią tęskniłam, chociaż za każdym razem, gdy z nią byłam, wzbudzała we mnie złość. Potem szepnęłaby jak zwykle swoim lekko przytłumionym, wstydliwym głosem:

– Przecież wiesz, jaka ze mnie niezdara… gubię rzeczy i zapominam o ważnych sprawach.

– Tak, wiem…

– Pogubiłam nawet własne dzieci.

– W takim razie jest nas dwie – mogłabym na to odpowiedzieć i byłaby to prawda, chociaż nikomu już na niej nie zależy. Jest jednak pewien rodzaj rozpaczy, której nie da się dzielić wspólnie, a na pewno nie z kimś, kto sprowadził nas na ten świat.

Dzielnica wygląda archaicznie, wieją nad nią zimne, porywiste wiatry. Sprawia wrażenie młodej, ale w rzeczywistości jest prastara. Archipelag wysp pod gołym niebem w otoczeniu spokojnej morskiej wody. Wypłowiałe żółto-różowe fasady domów na przemian z nowoczesnymi budynkami ze szkła i czarnej stali. Pałac Bankowy, galerie, podziemne i naziemne garaże przypominają swym wyglądem konstrukcje z przyszłości… Za to w umysłach ludzi krążą ospałe, ociężałe, niemrawe, gnuśne, niezmienne, a zarazem prastare myśli. Są ofiary, sprawcy i świadkowie, wszyscy oni spoglądają w dół, na ziemię. W centrum mieszkają ludzie zamożni, ale przecież zawsze tak było. Miejski krwiobieg przebiega Herkulesgatan i przez banki, jedne pieniądze do miasta wpływają, inne z niego wypływają, a miejscowa architektura jest zimna i surowa. Jedni są skazani na zatracenie, inni będą się piąć wyżej, a niektórzy już górują nad innymi. Łatwo to zauważyć we wczesnych latach, bo dzieci naznaczone są od samego początku. Mają tajne wodne znaki, które przeświecają przez ich skórę na czole. W tym mieście żyje też ktoś, kto od pewnego czasu mnie ścigał. Nazwijmy go myśliwym. A może to ja – dziewczyna, która przestała bać się o swoje życie – ścigałam jego?

Wyobraźcie sobie pędzące miasto, ludzi, samochody i puls przyszłości, który przebija się przez wszystko, co istnieje, bo w tym czasie przyszłość nadal jest obecna. Biegnie przez okoliczne tereny jak rzeka albo szeroka autostrada. Myślimy, że nas porwie, ale myślenie o przyszłości jest jak tęsknota za śmiercią, więc niektórzy już na zawsze pozostają na brzegu rzeki – w błocie i szlamie. Wyobraźcie sobie pokratkowany jak szachownica rynek w centrum tego miasta. Kilkaset metrów od tej szachownicy stoję ja. Stoję i czekam.