Anonimowi Heretycy - Katie Henry - ebook + audiobook + książka

Anonimowi Heretycy ebook i audiobook

Henry Katie

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Ateista w katolickiej szkole średniej może mieć sporo problemów, zwłaszcza jeśli spróbuje naruszyć ustalone reguły. Michael coś o tym wie. Chłopak nie miał nic do powiedzenia, gdy rodzice postanowili umieścić go w szkole im. Świętej Klary. Już pierwsze minuty w nowym środowisku pozbawiły go resztek optymizmu. Wyglądało na to, że był tam jedynym ateistą i będzie skazany na samotność. Jednak gdy na lekcji historii Lucy, jedna z uczennic, wdaje się w ostrą dyskusję z zakonnicą, w Michaelu budzi się nadzieja na zaprzyjaźnienie się z kimś o podobnym światopoglądzie. Szybko się przekonuje, że dziewczyna jest feministką, ale też wierzącą katoliczką i planuje zostać kapłanem.

Podobnych wyrzutków w Świętej Klarze jest więcej. Anonimowi Heretycy pozostają jednak w ukryciu i nie afiszują się swoją odmiennością. Avi jest żydem i gejem, Max - unitarianinem uniwersalistą, a Eden - praktykującą poganką. Wszyscy akceptują siebie wzajemnie i starają się przetrwać, pocieszając się, że szkoła średnia, nawet ta katolicka, nie trwa wiecznie. Wiecznie nie trwa też względny spokój. Któregoś dnia Michael przekonuje Anonimowych Heretyków do buntu. Tajne stowarzyszenie ma w planach rozpoczęcie kampanii przeciw sztywnym zasadom i obnażenie wszechobecnej w szkole hipokryzji. Początek wydaje się obiecujący. Wkrótce jednak Michael posuwa się za daleko...

Oto poruszająca powieść o dojrzewaniu, przyjaźni i bolesnej drodze do odkrycia własnej wiary. Opowiada o młodzieńczym buncie, pierwszej miłości, ale także porusza trudne tematy i skłania do przemyśleń, a wartka akcja i świetnie poprowadzone dialogi sprawiają, że nie sposób się od niej oderwać!

Kto ucierpi, jeśli heretyk nie podporządkuje się hipokryzji?

Gdy pierwszy raz usłyszałam o młodzieżówce, której głównym spoiwem jest wiara, pomyślałam, że to nie dla mnie. Nic bardziej mylnego! Katie Henry tworzy świetnych bohaterów, których sporo dzieli, a to sprawia, że muszą nauczyć się najważniejszego: tolerancji. Michael - ateista, Lucy - feministka, która chce być księdzem, a także cały przekrój innych ciekawych postaci, w których każdy odnajdzie część siebie. Boska komedia!

Karolina Borkowska, ambasadorka książki, Comebook

Co może się wydarzyć, gdy zdeklarowany ateista trafia do katolickiego liceum i spotyka tam feministkę, której planem na życie jest kapłaństwo? Zdradzę Wam! Rodzi się z tego wspaniała historia o nauce tolerancji i odkrywaniu samego siebie. Anonimowi Heretycy to rewelacyjny debiut z wciągającą fabułą i nietuzinkowymi bohaterami. Czegóż chcieć więcej?

Aleksandra Misior-MroczkowskaKsiążkowyFrik

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 344

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 17 min

Lektor: Czyta: Andrzej Hausner

Oceny
3,9 (34 oceny)
8
14
11
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
yumechu

Dobrze spędzony czas

Zaskakująco mądra i dobrze napisana książka jak na YA.
00
Artigiana

Z braku laku…

Dla mnie nie do przejścia. A szkoda, bo fantastycznie się zapowiadało.
00
azutodragon

Dobrze spędzony czas

Bardzo dobra. Jedna z lepszych książek młodzieżowych jaką w tym roku czytałam.
00
martyna090

Dobrze spędzony czas

Książkę czytałam jakiś czas temu. Szczerze mówiąc podobała mi się, była ciekawa, ale prawdopodobnie nie wrocilabym do niej drugi raz. Taka o, książka do rozrywki i odłożenia.
00

Popularność




Katie Henry

Anonimowi Heretycy

Przekład: Marcin Machnik

Tytuł oryginału: Heretics Anonymous

Tłumaczenie: Marcin Machnik

ISBN: 978-83-283-6480-6

Heretics Anonymous © 2018 by Catherine Henry All rights reserved.

Polish edition copyright © 2020 by Helion SA All rights reserved.

All rights reserved. No part of this book may be reproduced or transmitted in any form or by any means, electronic or mechanical, including photocopying, recording or by any information storage retrieval system, without permission from the Publisher.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.

Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.

Niniejszy utwór jest fikcją literacką. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci — żyjących obecnie lub w przeszłości — oraz do rzeczywistych zdarzeń losowych, miejsc czy przedsięwzięć jest czysto przypadkowe.

Drogi Czytelniku! Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adreshttp://editio.pl/user/opinie/anoher_ebookMożesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.

Helion SA ul. Kościuszki 1c, 44-100 Gliwice tel. 32 231 22 19, 32 230 98 63 e-mail: [email protected]: http://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)

Poleć książkęKup w wersji papierowejOceń książkę
Księgarnia internetowaLubię to! » nasza społeczność

Babci, która nauczyła mnie czytać, odmawiać różaniec i samodzielnie myśleć.

Credo Anonimowych

Wierzymy w jednego Boga, w wielu bogów i w to, że być może nie ma żadnego,

A także w to, że kwestia istnienia Wszechmogącego jest zasadniczo nieistotna,

Ponieważ kimkolwiek jest stworzyciel nieba i ziemi,

To do nas należy dbanie o wszelkie stworzenie, widzialne i niewidzialne.

Wierzymy w jedną podstawową prawdę:

Że wszyscy ludzie, cokolwiek wyznają, kochają

I myślą,

Mają prawo do istnienia i prawo do bycia wysłuchanym.

Pragniemy, by wiara była współistotna rozumowi i współczuciu,

Bo z tego zrodzone jest wszystko, co dobre.

Wierzymy we wrodzoną dobroć ludzi (mimo nielicznych wyjątków),

W to, że warto słuchać naszych przyjaciół i zrozumieć naszych wrogów,

W moc zgodnego głosu w cichym pokoju

Oraz w praktyczność peleryn i najróżniejszych innych historycznych ubiorów.

Nie wszyscy wierzymy w jeden, święty, powszechny i apostolski Kościół,

Niemniej jesteśmy mu wdzięczni, że nas połączył.

Chcemy pamiętać, że szkoła średnia nie trwa wiecznie,

I oczekujemy dnia rozdania świadectw

I życia, które po nim nadejdzie.

Amen.

1

MATERIAŁWKRATĘ ma w sobie coś prawdziwie złowieszczego.

Wygląda jak siatka przeplatających się kolorów, ale życie nauczyło mnie, że zawsze zwiastuje zgubę, podobnie jak komety i czarne koty. Amatorski dudziarz, który grał na pogrzebie mojego dziadka, miał na sobie kratę. Gryzący garnitur, w który wciskano mnie trzy Gwiazdki z rzędu, także był w kratę. A szef, który awansował mojego ojca, a tym samym spowodował katastrofę w moim życiu, niechybnie miał na sobie bokserki w kratę. Ta złowieszczość musiała gdzieś się ukrywać.

Ale wcieleniem wszelkiego zła było monstrum, które widziałem naprzeciw swojego łóżka i w które wpatrywałem się jak w kratkowanego grzechotnika.

— To krawat, Michael — powiedziała mama, gdy otwarłem paczkę ze szkolnym uniformem, którą odebraliśmy w zeszłym tygodniu, i zagroziłem, że sprawdzę odporność tego poliestrowego materiału na ogień. — Przecież nosiłeś już krawaty.

Owszem, na pogrzebach i imprezach z dziadkami w staroświeckich i nudnych klubach seniora. Nie w szkole. Chodziłem już do czterech szkół — dwóch publicznych, jednej prywatnej i jednego „eksperymentalnego stowarzyszenia edukacyjnego” — ale nigdzie nie wymagano krawatów.

Mama obiecywała, że sporo rzeczy nie będzie żadnym problemem. Na przykład czwarta przeprowadzka w ciągu dziesięciu lat. Lub zmiana szkoły półtora miesiąca po rozpoczęciu jedenastej klasy[1]. Lub przejście ze szkoły publicznej, honorującej ferie zimowe, do szkoły, której motto brzmi Deus meus et omnia — Bóg mój i wszystko. Jak dotąd pomyliła się we wszystkich możliwych przypadkach, dlatego nie miałem podstaw, by ufać jej w kwestii krawata.

Za piętnaście minut powinienem wyjść, a to powinien być zwykły drugi poniedziałek października, lecz w rzeczywistości był pierwszym dniem w szkole, której nigdy wcześniej nie widziałem. Kraciasty krawat leżał na pudle z książkami, którego jeszcze nie rozpakowałem. I prowokował mnie.

Wziąłem go i owinąłem wokół szyi, pod kołnierzykiem Obowiązkowo Wymaganej białej koszuli, na wpół wciśniętej w Obowiązkowo Wymagane sztywne granatowe spodnie. Nie pamiętałem, jak się wiąże krawat.

Próba nr 1: przełożyłem pod zamiast nad i uzyskałem zwój, który wyglądał jak zwijana urodzinowa trąbka.

Próba nr 2: źle wymierzyłem i cienka część wystawała kilka centymetrów spod grubej części.

Próba nr 3: wyszło na odwrót. Zrobiłem węzeł na odwrót.

Pewnie tak czuje się skazaniec czekający na powieszenie. Pętla zdaje mu się słaba i nieszkodliwa, mimo że za moment powoli i boleśnie pozbawi go życia.

Mogłem poprosić tatę o powtórkę kursu Podstawowych Umiejętności Mężczyzny, zanim wyszedł wczoraj na nocny lot do Brukseli, ale w ten sposób zakłóciłbym rekordowe sześć dni nierozmawiania z nim. Co innego, gdybyśmy przeprowadzali się z konieczności, na przykład gdyby tato był żołnierzem, dyplomatą lub uciekającym skazańcem. Ale praca taty sprowadza się do sprzedaży i importu plastikowych pokrowców na baseny, a my musimy się przeprowadzać za każdym razem, gdy wespnie się na kolejny szczebel korporacyjnej drabiny.

Porzuciłem próby właściwego zawiązania krawata i sięgnąłem po ostatni element uniformu, granatowy blezer z naszywką na lewej piersi z napisem PRYWATNE LICEUM IM. ŚW. KLARY. Mogli nazwać je PIEKŁO, zaoszczędziliby na kosztach haftowania.

Niektórzy ludzie są stworzeni do wiary w jakieś wyższe istoty w rodzaju Boga lub gospodarzy programu Telezakupy, ale istnieją też inni, tacy jak ja, którym trudniej spełniać zachcianki rodziców, nauczycieli lub urodzonych dwa tysiące lat temu nieumarłych żydowskich mistyków o żelaznych poglądach na rozwody.

To nie tak, że straciłem wiarę. Ja jej po prostu nigdy nie miałem. Nigdy nie wierzyłem w żadnego Boga, tak samo, jak nie wierzyłem w wilkołaki, duchy czy w to, że połączenie cukierków Pop Rock z napojem gazowanym prowadzi do eksplozji żołądka. Okej, w to ostatnie wierzyłem, ale tylko do momentu, gdy A.J. Rubin w przedszkolnej jadalni pchnął w moją stronę puszkę coli i torebkę cukierków i stwierdził, że na pewno tego nie zrobię. Zrobiłem to i żołądek nie eksplodował. Dopijając colę, doświadczyłem pierwszego objawienia: to, że ktoś twierdzi, że coś jest prawdą, nie oznacza, że tak jest, a każdy, kto przekonuje cię, byś czegoś nie robił, prawdopodobnie chce ci uniemożliwić zrobienie czegoś fajnego.

Rok później, gdy miałem siedem lat, każdy miał przynieść coś z domu i o tym opowiedzieć. Zrobiłem prezentację na temat nieprawdopodobieństwa istnienia Świętego Mikołaja, ale Amy Buckley zepsuła mi ją swoim płaczem. W szkole podstawowej ułożyłem listę religii od najbardziej do najmniej przekonujących i przedstawiłem ją na wieczerzy wigilijnej, skutkiem czego babcia wrzuciła na tacę w kościele pieniądze, które miałem dostać pod choinkę.

I teraz, w wieku szesnastu lat, starszy, mądrzejszy i ubrany jak bankier inwestycyjny w średnim wieku, przygotowywałem się do największego wyzwania w moim ateistycznym życiu.

Szkoły katolickiej.

[1]  Odpowiednik trzeciej klasy polskiego liceum — przyp. tłum.

2

JAKNAPIERWSZEGOKSIĘDZA, jakiego widziałem na żywo, ojciec Peter mnie rozczarował. Po części spodziewałem się zobaczyć kogoś rodem z Egzorcysty, w czarnej sutannie i z gigantycznym krucyfiksem, albo średniowiecznego mnicha z wygolonym czubkiem głowy. Tymczasem ojciec Peter wyglądał jak wszyscy dyrektorzy, których dotychczas poznałem: w średnim wieku, w okularach, smutny. Gdybym nie wiedział, że poświęcił swe życie indoktrynowaniu podatnych na wpływy dzieci i temu, by nigdy nie zaruchać, wyglądałby dla mnie niemal normalnie.

Przeskanował jakieś papiery w szarej teczce, po czym podniósł wzrok i spojrzał na mnie zza biurka.

— Michael Ausman — powiedział, a ja przytaknąłem, chociaż nie było to pytanie. — Widzę, że zjawiłeś się tu z gorącymi rekomendacjami członka naszej rady Craiga Collinsa.

Szefowi ojca nie wystarczyło zmusić moją rodzinę do nagłej przeprowadzki. O nie, on musiał też zapewnić mi przyjęcie do najlepszej prywatnej szkoły w okolicy. Wolałbym szkołę publiczną. Jest większa. A im większa szkoła, tym łatwiej się wtopić.

— Nieczęsto zdarza się, by uczeń zmieniał szkołę po rozpoczęciu semestru…

Chyba jemu. Mnie się już zdarzyło.

— …ale twoje oceny z poprzednich szkół sugerują, że jesteś dobrym uczniem, więc sądzę, że nie będziesz miał problemów z nadgonieniem?

— Nie — odparłem.

Ojciec Peter uniósł brew.

— „Nie” co?

Poczułem drętwienie lewej nogi.

— Nie, nie będę miał problemów z nadgonieniem?

Ojciec Peter pokręcił głową.

— Nie, ojcze — podpowiedział mi.

Zaschło mi w gardle. Nie nazwę tego faceta z obgryzionymi paznokciami i łupieżem na swetrze ojcem. Mam już jednego ojca, nawet jeśli jestem o krok od wniosku o pozbawienie go praw rodzicielskich.

Ojciec Peter zabębnił palcami po blacie w sposób sugerujący, że nie wypuści mnie z gabinetu z nienaruszoną godnością.

— Nie, ojcze — odparłem niemal bezgłośnie.

Westchnął i wstał zza biurka.

— Pani Edison przekaże ci plan lekcji. Pierwsza lekcja zaczyna się za piętnaście minut.

Ruszyłem w stronę drzwi, ale głos ojca Petera zatrzymał mnie w miejscu.

— Jeszcze nie skończyłem, Ausman — powiedział. — Zanim pójdziesz, chciałbym, żebyś coś zrozumiał. Moim zadaniem w świętej Klarze jest kształtowanie młodych mężczyzn i kobiet na liderów w swoich parafiach i swoich społecznościach. To, czy ten proces będzie ci się podobał, jest bez znaczenia. — Twarz mu złagodniała. — Ale pracuję w tej szkole od dwóch dekad, więc mogę ci powiedzieć z doświadczenia, że pobyt tu jest karą tylko wtedy, gdy sam do tego doprowadzisz. Możesz iść.

Nie rozmawiałem jeszcze z nikim poniżej czterdziestki. Chłopak dzielący ze mną stolik w laboratorium zmierzył mnie przelotnie wzrokiem, po czym się odwrócił. Do lunchu zostały trzy lekcje, co oznaczało, że miałem trzy godziny na wbicie się w jakąś grupę koleżeńską. Nie potrzebowałem niczego poza jedną osobą, z którą mógłbym zjeść lunch tego pierwszego dnia. Zrozumienie wszelkich złożonych hierarchii społecznych mogło poczekać.

Zatrzeszczały głośniki i w klasie zapadła cisza.

— Dzień dobry, święta Klaro! — Dzieciak w głośniku brzmiał tak radośnie, że od razu go znienawidziłem. — Podziękujmy za kolejny piękny dzień, w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego.

Cała klasa zrobiła znak krzyża, jakby wszyscy byli połączeni sznurkami, idealnie zsynchronizowani. Machnąłem dłonią w górę, w dół, a potem na boki, kończąc co najmniej dwie sekundy po wszystkich. Dzieciak z głośnika zaczął już mówić dalej:

— Jest dziewiąty października, Świętego Dionizego, patrona Francji i ofiar wścieklizny. Oto dzisiejsze ogłoszenia…

Nastąpiło standardowe przypomnienie o zapisach na egzamin SAT[2] i o przesłuchaniach do chóru kameralnego. Przez chwilę poczułem się jak w starej szkole i zacząłem się zastanawiać, czy tutaj na zajęciach w laboratorium też coś rozwalimy.

— Pochylcie głowy do porannej modlitwy.

I tyle było normalności.

Po niekomfortowo długiej modlitwie, której niemal nie dało się zrozumieć, nasz nauczyciel chemii zaczął wypisywać na tablicy procedury laboratoryjne. Ktoś postukał mnie w ramię. Odwróciłem się i zobaczyłem dziewczynę o pszenicznych włosach, ze złotym krzyżem na szyi i w przepisowej koszuli zapiętej na ostatni guzik. Miała w sobie pewien urok w stylu amiszów, a ja byłem gotów zignorować wisiorek z krzyżem, gdyby oznaczało to, że przestanę być traktowany jak niewidzialny.

— Hej — powiedziałem. — Jestem…

— Zrobiłeś to odwrotnie — przerwała mi z powagą spotykaną zazwyczaj wyłącznie na prezydenckich pogrzebach.

Spojrzałem na nią zdziwiony, na co ona się skrzywiła.

— Zrobiłeś odwrotnie znak krzyża — dopowiedziała.

— Aha — odparłem. — Cóż, nie mam w tym zbyt wielkiej wprawy, więc…

— Ma być w górę, w dół, w lewo, w prawo. — Pokazała mi powoli, jakbym był głupi jak golden retriever.

— A co — zażartowałem — zrobienie w drugą stronę przyzywa szatana?

— Nie — odpowiedziała z przymrużonymi powiekami. — Ale jest źle.

Nagle odniosłem wrażenie, że wcale nie mówi mi tego z troski, bym zrobił to dobrze następnym razem, lecz dlatego, że czuje się lepsza, gdyż już to wiedziała.

— Szkoda — stwierdziłem. — Liczyłem na zjawienie się Lucyfera.

— To nie jest śmieszne — powiedziała.

Mój umysł się z nią zgadzał. Usta miały to głęboko gdzieś.

— Nie żartuję. — Przybrałem swoją najpoważniejszą minę. — Wiesz może, jak to zrobić? Może jakimś zaklęciem? Rytualną ofiarą? — Nachyliłem się bliżej. — Myślisz, że szatan woli kozy czy owce? Mam straszny problem ze znalezieniem niemowlęcia.

Wpatrywała się we mnie przez chwilę, po czym obróciła się na pięcie, prawdopodobnie wzywając w myślach inkwizycję.

To dopiero pierwsza lekcja i tylko jedna osoba z całą pewnością życzyła mi śmierci. Było lepiej, niż się spodziewałem.

Przed trzecią lekcją byłem już wyczerpany i trzypiętrowa wspinaczka do następnej klasy wcale mi się nie uśmiechała. Miałem dosyć gubienia się w tych korytarzach. Ojciec obiecał, że więcej mi tego nie zrobi i że zostaniemy w jednym miejscu przez całą szkołę średnią. Ale gdy tylko dostał lepszą ofertę, natychmiast wyciągnął pudła do przeprowadzki, jak zawsze. Nie wiem, na co liczyłem.

Pokonując z mozołem strome i wąskie schody, spojrzałem na plan lekcji.

LEKCJA 3.: HISTORIA — S. JOSEPH

Co to, u licha, oznaczało: S. JOSEPH? Jedyne, co przychodziło mi do głowy, to „sir”. Sir Joseph. Może gość był rycerzem.

Dotarłem do klasy równo z dzwonkiem, dysząc od wspinaczki, ale wcale nie zobaczyłem faceta z lancą i w zbroi. Zamiast tego przywitał mnie widok korpulentnej surowej kobiety w szarej sukni do łydek, z włosami i uszami ukrytymi pod czarnym nakryciem głowy. Mój nauczyciel wcale nie był rycerzem, tylko siostrą zakonną.

— Jesteś tym nowym? — spytała.

— Tak — odpowiedziałem. — Michael.

— Jestem siostra Joseph Marie. Możesz do mnie mówić „siostro”.

Siostro. Ojcze. Wyglądało na to, że dorobiłem się całej nowej rodziny, z którą także nie miałem ochoty przebywać.

Wskazała puste krzesło z tyłu klasy.

— Usiądź tam. Dzisiaj uczniowie przedstawiają prezentacje na temat amerykańskich postaci historycznych, więc na razie będziesz się przyglądać.

Usiadłem. Wiedziałem, że jeśli chcę wyjść z tej instytucji z życiem, muszę znaleźć kumpla. Nie przyjaciela, nic z tych rzeczy — wystarczy ktoś, z kim mógłbym jeść posiłki. Ktoś na tyle bliski, żeby zapraszał mnie na imprezy. Ale nie za bliski. Powierzchowny przyjaciel, czyli taki, którego nie szkoda zostawić, gdy zajdzie taka konieczność.

Siostra Joseph Marie wybrała swoją pierwszą ofiarę, Jenny Okoye. Dziewczyna wyglądała na przerażoną naszą obecnością, więc niemal bez namysłu skreśliłem ją z listy potencjalnych kumpli.

— Moja prezentacja dotyczy działaczki na rzecz praw obywatelskich Diane Nash — zaczęła, zakładając kilka długich czarnych warkoczyków za ucho.

— Głośniej, proszę — powiedziała siostra Joseph Marie. — Z tyłu cię nie słyszą. Z przodu zresztą też.

Jenny spojrzała bezradnie na kamienne twarze kolegów i koleżanek z klasy i spróbowała ponownie:

— DianeNashpoprowadziłapierwsząskutecznąkampanię…

Siostra Joseph Marie szczypnęła się w przegrodę nosa.

— Panno Okoye, to nie jest wyścig.

Jenny ściskała swoje różowe karteczki z notatkami z siłą imadła.

— Diane Nash — wydusiła — miała zaledwie dwadzieścia dwa lata, gdy poprowadziła pierwszą skuteczną kampanię mającą na celu zniesienie segregacji rasowej w lunch barach w Nashville, w stanie Tennessee. Przez dekady swojej aktywności była aresztowana dziesiątki razy, z czego wynika, że grzeczne kobiety rzadko tworzą historię.

Siostra Joseph Marie podniosła się zza biurka i zatrzymała Jenny gestem.

— Chciałabym dokonać drobnego historycznego sprostowania. Grzeczne kobiety często tworzą historię. Nazywamy je świętymi.

Nim Jenny zdążyła zemdleć, umrzeć ze wstydu lub zrobić jedno i drugie naraz, do dyskusji wtrącił się zdecydowany głos osoby siedzącej przede mną:

— Siostro, chyba nie mówi siostra poważnie.

Nie przyjrzałem się tej dziewczynie, gdy zajmowałem miejsce, i teraz widziałem tylko tył jej wykrochmalonej przepisowej bluzki, pozbawiony kłaczków sweterek i gąszcz przewiązanych czerwoną wstążką ciemnych włosów.

Siostra Joseph Marie wzniosła oczy ku niebiosom.

— Gdybym nie mówiła poważnie, w ogóle bym tego nie powiedziała.

— Ale to nieprawda — odparła Czerwona Wstążka. — Grzeczne kobiety nie tworzą historii. Dotyczy to także świętych.

Byłem w tej szkole zaledwie sto dwadzieścia dwie minuty i czterdzieści sześć sekund — nie, żebym liczył — ale nawet ja wiedziałem, że ta pingwinia pani z męskim imieniem nie jest kimś, z kim można zadzierać. Ale nikt w klasie nie wyglądał na zdziwionego.

Siostra Joseph Marie chrząknęła.

— Panno Peña, chyba nie sugeruje pani, że którakolwiek ze świętych uznanych przez święty rzymskokatolicki Kościół zachowywała się w sposób niegodny swojemu statusowi?

Czerwona Wstążka przechyliła głowę z namysłem.

— Nie.

— Dobrze. W takim razie, panno Okoye, proszę…

— Joanna d’Arc — wtrąciła się Czerwona Wstążka — została skazana na spalenie na stosie przez sąd kościelny, ponieważ nie nosiła sukni.

— Proces Świętej Joanny był nieco bardziej skomplikowany.

— Święta Maria MacKillop została ekskomunikowana za niesubordynację.

— Ta ekskomunika została zniesiona — odparowała siostra Joseph Marie, a Jenny ruszyła ukradkiem w stronę swojego krzesła.

— Święta Katarzyna poniosła męczeńską śmierć, gdyż nie chciała poślubić wyznaczonego jej mężczyzny, podobnie jak Święta Agnieszka, Święta Agata i Święta Lucyna.

— One zostały zamęczone, gdyż ślubowały zachować czystość — stwierdziła siostra Joseph Marie. — To co innego.

— A Święta Klara? — Czerwona Wstążka wskazała na wiszący nad tablicą baner. — Patronka tej szkoły uciekła od rodziców w wieku osiemnastu lat, ponieważ nie chciała wyjść za mąż, po czym postanowiła żyć w lasach z Franciszkiem z Asyżu, który zasadniczo był wielkim dziwakiem bardzo lubiącym zwierzątka. Czy naprawdę uważa siostra, że taką kobietę można uznać za grzeczną?

Siostra Joseph Marie machnęła dłonią.

— Porozmawiaj o tym ze swoim nauczycielem teologii — powiedziała — ponieważ niebezpiecznie ocierasz się o bluźnierstwo.

Dziewczyna przede mną wzięła długi i głęboki wdech. Jej ramiona nieco się uniosły, a wstążka we włosach zadrżała.

— Cóż, jeśli siostra zamierza ignorować fakt, że większość z tych kobiet wolała umrzeć, niż zrobić to, co kazali im inni ludzie, to moim zdaniem to siostra ociera się o bluźnierstwo.

Obserwowałem, jak twarz siostry Joseph Marie przechodziła cyklicznie przez kilka odcieni czerwieni, i przyszło mi do głowy, że Czerwona Wstążka ma coś w głosie. Był jasny, zdecydowany i natarczywy, jakby przywykła do tego, że się jej przerywa. Brzmiał jak flet, na którym grała moja siostra — wznosił się na wyższe tony bez popadania w piskliwość i potrafił brzmieć, jakby był trzykrotnie większym instrumentem.

Siostra Joseph Marie, której twarz przybrała odcień jajka sadzonego, wściekle wypisywała różowy kwit detencyjny, a ja uznałem następujące punkty za prawdziwe:

Dziewczyna z czerwoną wstążką postradała rozum.Dziewczyna z czerwoną wstążką będzie moją nową najlepszą przyjaciółką.

Pędząc korytarzami po skończonej historii, poznałem trzecią prawdę absolutną: śledzenie kogoś jest znacznie trudniejsze, gdy wszyscy noszą te same uniformy.

Musiałem pogadać z tą dziewczyną. Na pewno była niewierząca jak ja, bo inaczej siostra Joseph Marie nie oskarżyłaby jej o bluźnierstwo. Coś takiego mówiono ludziom tuż przed spaleniem ich na stosie. Widziałem to na History Channel. W najgorszym wypadku jest agnostyczką, co także mi pasowało.

Przeciskałem się przez tłum, podążając za krótkimi przebłyskami czerwonej wstążki, która przemieszczała się w błyskawicznym tempie. Byłem w stanie ją dogonić, ale nie miałem pojęcia, co miałbym wtedy zrobić. Hej, mam na imię Michael, czy ty także jesteś zdeprawowanym grzesznikiem? Hej, mam na imię Michael, masz ochotę na lunch i pogawędkę o oczywistym fakcie nieistnienia kochającego Boga? Skręciła na końcu korytarza, za posągiem Dziewicy Maryi o posępnym spojrzeniu.

Dotarłem do zakrętu z desperackim pragnieniem, by nie zgubić jej z oczu w morzu kraty, i nagle stanąłem twarzą w twarz z ciemnowłosą dziewczyną, której brązowe oczy przyglądały mi się podejrzliwie. Koniec czerwonej wstążki wychylał się zza ucha.

— Hej — powiedziałem.

— Hej — odparła. — Dlaczego mnie śledzisz?

— Jestem Michael. — Wyciągnąłem dłoń i natychmiast pożałowałem, że nie wytarłem jej najpierw o spodnie. Zignorowała ją.

— Okej. Dlaczego mnie śledzisz, Michael?

— Chodzę z tobą na historię.

— Kiepsko ci wychodzi odpowiadanie na pytania.

Opuściłem dłoń i poczułem ciepło na twarzy.

— Ja tylko… — Szukałem czegoś do powiedzenia, po czym nie wyszedłbym na stukniętego prześladowcę. — Chciałem ci powiedzieć, że uważam, że naprawdę spoko było to, co zrobiłaś na lekcji. To, jak się jej postawiłaś.

Twarz Czerwonej Wstążki złagodniała na ułamek sekundy, ale natychmiast z powrotem się spięła. Dziewczyna przycisnęła torbę z książkami do piersi.

— Nie zrobiłam tego, żeby być spoko. Powiedziałam to, bo naprawdę w to wierzę.

— Zauważyłem — odparłem.

— Aaa… — Rozluźniła uścisk torby.

— No i… chciałem ci to powiedzieć.

— Po co?

Bo twój głos brzmi jak flet mojej siostry. Okropne. Bo wiem, że jesteśmy tacy sami. Jeszcze okropniejsze. Bo jest przerwa na lunch i nie wiem, gdzie pójść. Okropne, desperackie i smutne.

— Nie chciałem, żebyś poczuła, że jesteś osamotniona w takim myśleniu — wyjaśniłem. — To niefajne, w takim miejscu prawdopodobnie nawet bardziej niż gdzie indziej.

Otaksowała mnie starannie spojrzeniem.

— Pierwszy raz cię widzę.

— Jestem nowy.

— Jestem Lucy. — Zarzuciła torbę z książkami na ramię. — Oprowadzić cię?

[2]  SAT — ustandardyzowany test dla uczniów szkół średnich w USA — przyp. tłum.

3

ŻAŁOWAŁEM,ŻENIEMAMMAPY, gdy razem z Lucy przemierzałem kręte schody i korytarze, które czasem prowadziły donikąd. Żałowałem też, że Lucy, która przemieszczała się równie szybko, jak mówiła, nie zwolniła tempa.

— Szkolna higienistka jest za tym zakrętem w lewo, ale szczerze powiedziawszy, nie warto tam iść, bo nie dostaniesz nawet advilu, jeśli nie masz pisemnego pozwolenia. Pokój nauczycielski to drzwi na lewo od posągu Świętego Franciszka, ale nie wyobrażam sobie, żebyś kiedykolwiek miał potrzebę, by tam pójść.

W końcu wzięła wdech i pomyślałem, że mogłem ją nagrywać. Lucy pokazała mi całą szkołę od góry do dołu, ale teraz, gdy zatrzymaliśmy się na parterze, z trudem przypominałem sobie własne imię.

— Zwieńczeniem naszego obchodu — dodała Lucy, popychając ciężkie dębowe drzwi — jest ta oto sala obiadowa.

— Masz na myśli jadalnię?

Wzruszyła ramionami.

— Nigdy nie słyszałam, żeby ktoś tak ją nazywał.

Gdy tylko znalazłem się w środku, uznałem, że „sala obiadowa” znacznie lepiej opisuje to miejsce. W jadalniach znajdowały się metalowe stoliki i donice ze zwiędłymi roślinami. Pachniały przypaloną pizzą i tłuszczem. Tutaj natomiast stały ciemne drewniane stoły i pachniało świeżo wyciśniętymi cytrynami. Wziąłem grillowaną kanapkę z serem i frytki ze słodkich ziemniaków, po czym dołączyłem do Lucy w kolejce do baru sałatkowego.

— Hej, Lucy — odezwał się chłopak stojący przed nią, którego rozpoznałem z lekcji historii. Obejmował w talii ładną dziewczynę w taki sposób, że wyglądał jak zaborczy dzieciak z misiem. — Zdarzy się w ogóle taka lekcja, na której nie wyskoczysz z jakąś feministyczną jazdą? — Dziewczyna u jego boku zachichotała.

— Nie wiem, Connor — odpowiedziała Lucy, oglądając butelkę z sosem do sałatek. — Zdarzy się w ogóle taki apel szkolny, na którym nie będziesz próbował robić palcówki swojej dziewczynie z tyłu sali?

Dziewczyna się zarumieniła. Connor szybko wyprowadził ją z kolejki, rzucając Lucy przez ramię gniewne spojrzenie.

— Podczas apelu szkolnego? — spytałem Lucy.

— Tak twierdzi Jason Everett, który siedział tuż za nimi. — Musiałem wyglądać na zszokowanego, ponieważ wskazała głową tłum uczniów w uniformach sadowiący się do posiłku. — Nie daj się zwieść tym kiltom. To nadal jest szkoła średnia.

Lucy zaprowadziła mnie do stołu, przy którym wysoki chłopak w okularach czytał książkę, na zmianę przewracając strony i wkładając do ust łyżki puddingu.

Nie podniósł wzroku, gdy usiedliśmy, i nadal marszczył brwi nad książką.

— Co, u licha, oznacza mirabile dictu? — spytał.

— Dalej tkwisz w tej części Eneidy? — zdziwiła się Lucy. — Przecież mieliśmy to przeczytać chyba na zeszły tydzień.

— Mam tego świadomość. Czy mirabile dictu oznacza „dziw to mówić” czy „cudownie to mówić”?

— Jedno i drugie — odparła Lucy. — Dziwnie i cudownie. Fenomenalnie.

— Nie może oznaczać jednego i drugiego, bo wtedy nie ma to sensu — stwierdził chłopak.

— Chyba może. Czyż nie jest tak, że wszystkie cudowne rzeczy są nieco dziwne?

— Nieważne. — Zamknął książkę i zauważył mnie. — Kto to?

— Przybłęda — wyjaśniła Lucy, nim zdążyłem się odezwać. Zrobiło mi się gorąco w kark. Przybłęda?

— Jestem Michael — powiedziałem. — To mój pierwszy dzień.

— Jestem Avi — odpowiedział chłopak. — Normalnie starałbym się lepiej cię poznać, ale właśnie walczę, by nie zawalić łaciny.

— Napiszę ci to tłumaczenie — zaoferowała się Lucy.

— Bardzo proszę — powiedział, przesuwając książkę w jej stronę.

— Jeśli — dodała — podpiszesz mój kwit detencyjny. — Uniosła dwoma palcami pognieciony łososiowy karteluszek. Aviemu zrzedła mina.

— Co zrobiłaś? — spytał, a jego głos był jednocześnie znudzony i pełen wyrzutu.

— Mała teologiczna różnica zdań z siostrą Joseph Marie. Podpiszesz?

Potrząsnął głową.

— Przyłapią cię.

— Mam próbę orkiestry po szkole, nie mogę na nią nie pójść — odpowiedziała. — Dzisiaj na dyżurze w kozie jest pan Mead, sprawdziłam. Świetnie ci wychodzi jego podpis. Prooszę…

Avi wyglądał na zbyt purytańskiego, by dopuścić się oszustwa w zatłoczonej jadalni, i spodziewałem się, że odmówi, lecz on westchnął i wziął kwit, oglądając się ostrożnie przez ramię.

— Zawsze możesz przestać sprzeczać się z nauczycielami — stwierdził, podpisując kwit. — Wtedy nie będziemy musieli tego robić.

— Tym razem nie miałam wyjścia. — Zerknęła na mnie. — Michael uważa, że to było spoko.

Avi spojrzał na mnie i przymrużył powieki.

— Serio?

— Tak — potwierdziłem. — To było niesamowite.

— Widzisz? — powiedziała do Aviego i obdarzyła mnie krótkim uśmiechem.

— Zwłaszcza to wszystko o świętych — dodałem. — Nie znałem żadnej z tych postaci, ale w bardzo inteligentny sposób wykorzystałaś jej religijne bzdury przeciwko niej.

Lucy przestała się uśmiechać, lecz ja nie potrafiłem przestać mówić. — Przez cały ranek myślałem, że utknąłem tu na dwa lata z bandą bezmyślnych katolickich owiec. Cieszę się, że nie jestem jedynym.

— Jedynym w czym? — spytała Lucy.

— No wiesz — powiedziałem i ugryzłem kęs grillowanego sera. — Jedynym ateistą.

Lucy i Avi spojrzeli po sobie. Avi się roześmiał. Lucy nie.

— Nie jestem ateistką — stwierdziła.

— No to agnostyczką — sprostowałem. — Obojętne.

— Nie — sprzeciwiła się. — Jestem katoliczką.

Kęs grillowanego sera stanął mi w gardle.

— Co? — Kaszlnąłem. — Ale to wszystko, co powiedziałaś w klasie…

— Powiedziałam to, bo jestem katoliczką. Siostra Joseph Marie lekceważyła odwagę kobiet, które zginęły za swojego Boga. — Przerwała na moment. — I mojego też.

O, cholera.

Mam niewiele talentów, jestem jednak niekwestionowanym mistrzem rozwalania przyjaźni, zanim się zacznie. Spróbowałem sobie przypomnieć, ile razy obraziłem jej religię. Przynajmniej trzy.

— Ale nie martw się — ciągnęła. — Nie będziesz otoczony przez… jak to ująłeś? Bezmyślne owce?

Cóż, z tej perspektywy wychodziłem na niesłychanego palanta. Pewnie dlatego, że jestem niesłychanym palantem.

— Wiara w coś nie czyni ze mnie owcy ani nie czyni mnie bezmyślną — wyjaśniła Lucy. — Nie przeczę, są w tej szkole okropni ludzie, ale nie bezmyślni. Może poza Connorem. — Zerknęła w stronę Connora, który wlewał do ust gorący sos przy akompaniamencie histerycznego śmiechu swoich znajomych. — Ale nie sądzę, żeby to miało coś wspólnego z jego religią.

Chciałem powiedzieć jej, że przepraszam, że wcale tak nie myślałem. Tyle że tak myślałem, co było jeszcze gorsze.

— Ja… Ja nie…

— Spoko. — Zbyła mnie dłonią. — To twój pierwszy dzień. Dwudziestoczterogodzinny okres łaski.

— Serio? — spytałem.

— My, owce, szczerze wierzymy w łaskę — odpowiedziała.

Avi nachylił się w moją stronę.

— Jeśli to ci poprawi humor, w trakcie mojego pierwszego lunchu z Lucy spytałem ją, czy obwinia mój lud o śmierć Jezusa.

— Oczywiście, gwoli ścisłości, nie obwiniam — powiedziała Lucy.

— Oczywiście, gwoli ścisłości, był taki historyczny precedens — zauważył Avi.

— Jesteś żydem? — zdziwiłem się. Przytaknął. — Ale że… jak bardzo żydowskim?

— To nie równanie matematyczne — skwitowała Lucy.

— Zapalam świece w Chanukę — wyjaśnił Avi. — Zjadam równowartość masy mojego ciała w hamantaszach w Purim i siedziałem na sziwie po śmierci dziadka. — Odłożył pustą miskę po puddingu na swoją tacę. — Ale jutro zjem na lunch tacos z carnitas, bo nie uważam wieprzowiny za nieczystą. Moim zdaniem starożytni Izraelici mądrze robili, że jej unikali, gdyż szybko się psuje i możesz się nią zatruć, ale ja nie jestem starożytnym Izraelitą. I ufam naszym kucharkom.

— Tak czy owak masz jakąś religię — stwierdziłem. — Oboje macie.

— Czym, twoim zdaniem, jest ta szkoła? — spytała mnie Lucy. — Krucjatą albigeńską?

— Nie mam pojęcia, co to oznacza.

— To oznacza, że nikogo nie obchodzi, że jesteś ateistą. Co więcej… — przerwała i oczy jej rozbłysły — …to może być naprawdę super — dokończyła, ale co dziwne, patrząc na Aviego.

— Dlaczego? — spytałem w poczuciu, że coś mi umknęło.

— Wiesz, przydałaby się świeża krew — stwierdziła, wciąż patrząc na Aviego, nie na mnie. Najdyskretniej jak to możliwe potrząsnął głową, a ona wzruszyła ramionami, lecz wyglądała na zawiedzioną.

— Co masz po lunchu? — spytała mnie Lucy. Wyszperałem z plecaka plan lekcji.

— Teologię — odpowiedziałem. — Z… serio? Z kolejną zakonnicą?

Nachyliła się nad moim ramieniem, żeby spojrzeć, i czerwona wstążka musnęła mnie w podbródek. Jej włosy pachniały ekstraktem wanilii i prawdopodobnie kadzidłem.

— Och, ale to siostra Helen — powiedziała. — Jest miła, polubisz ją. Avi i ja też chodzimy na te lekcje, więc cię zaprowadzimy.

Poszliśmy opróżnić tace i przy śmietnikach spotkaliśmy blondynkę z chemii. Lunch niespecjalnie poprawił jej nastrój. Gdy nas zobaczyła, spojrzała na mnie, na Lucy i Aviego, po czym ciężko westchnęła.

— Typowe — wymamrotała, mijając nas.

— To Theresa — oznajmił Avi. — Urocza dziewczyna. Naprawdę sympatyczna.

— Tak, poznaliśmy się już — stwierdziłem. — Chyba nie bardzo za mną przepada.

— No to jesteś w wyśmienitym towarzystwie — skwitowała Lucy.

Gdy dotarliśmy do klasy siostry Helen, Lucy przepuściła Aviego i odwróciła się z takim uśmiechem, jakby prowadziła mnie na przyjęcie-niespodziankę. Jakby wiedziała coś, czego ja jeszcze nie rozgryzłem. Coś dziwnego i cudownego.

— Nie martw się — powiedziała. — Jest w tej szkole miejsce dla takich jak my.

My?

Wchodząc za nią do klasy, trzymałem się tego słowa, jakby było moim kołem ratunkowym.

4

GDYDZWONEK obwieścił koniec szóstej lekcji i cała święta Klara wysypała się przez drzwi frontowe, myślałem, że poczuję się lepiej, jakby spadł mi kamień z serca, ale zamiast tego byłem przepełniony poczuciem zagubienia.

Ruszyłem w miejsce, które mama nazywała „domem”, lecz które dla mnie było „eksplozją pudeł przeprowadzkowych”. Nowy dom wciąż stanowił strefę klęski żywiołowej, o czym przekonałem się, gdy przekroczyłem drzwi. Ja rozpakowałem większość swoich rzeczy już pierwszego wieczoru. Zawsze staram się zaaranżować pokój dokładnie tak samo — książki na tej samej autonomicznej półce, plakaty w podobnych miejscach, lampka nocna ustawiona tak, by pęknięcie w podstawie było widoczne. Tuż obok lampki stawiałem figurkę astronauty, którą miałem od zawsze. Nie mam pojęcia, skąd się u mnie wzięła. Tato kiedyś chował ją po całym domu, prowadząc ze mną swego rodzaju grę. Astronauta mógł pojawić się wszędzie. W misie z owocami, z ramionami owiniętymi wokół banana. W piaskownicy, upozowany, jakby się opalał. W wannie, dosiadając gumowej kaczki. Tato zarzucił to dawno temu, ale astronauta miał stałe miejsce w moim pokoju. Przynajmniej to się nie zmieniało.

W kuchni stało jeszcze więcej pudeł, a stół kuchenny był zastawiony górą garnków i patelni. Mama chyba w końcu poczuła chęć gotowania. I całe szczęście — nie sposób żywić się bez końca pizzą i kiepską chińszczyzną na wynos.

Sophia, moja młodsza siostra, wróciła już ze szkoły. Siedziała przy wysokim stole śniadaniowym i wpatrywała się w zupę z literkami. Mama, stojąc plecami do drzwi, ścierała kurze i chowała naczynia.

— Witaj w domu, Michael! — powiedziała, nie odwracając się. — Jak pierwszy dzień?

— Fajnie — wymamrotałem i usiadłem obok Sophii, która nie oderwała wzroku od zupy.

— Mamo — powiedziała, układając literki końcem łyżki. — Mogę dokładkę zupy?

— Dlaczego, kochanie?

— Próbuję ułożyć słowo „histeryczny”, ale brakuje mi t.

Normalny dziesięciolatek ułożyłby w zupie z literkami słowo „pierd”, po czym zjadłby je, żeby mama nie zobaczyła. A Sophia wykorzystywała zupę, żeby pochwalić się swoim słowem dnia na egzamin SAT.

— Jeśli zjesz dokładkę, nie zgłodniejesz do kolacji — odparła mama, próbując dosięgnąć najwyższej półki. — „Histeryczny” to całkiem duże słowo.

— Jedenaście liter to wcale nie dużo. — Sophia porzuciła swój literkowy projekt i zabrała się za zjadanie słów jedno po drugim. — Znam słowa, które mają nawet dwadzieścia liter.

Sophia znała także stolice wszystkich państw europejskich oraz potrafiła się przywitać i pożegnać w dwudziestu językach. Nie mogłem się doczekać, gdy dostanie pierwszego Nobla, a ja opowiem wszystkim na przyjęciu celebracyjnym o tym, jak będąc dzieckiem, wepchnęła sobie groszek do nosa.

— Co ono oznacza? — spytała mama.

— „Histeryczny”. Przymiotnik — wyrecytowała Sophia swoim specjalnym głosem dwukrotnego zwycięzcy okręgowych konkursów literowania. — Będący objawem histerii, nacechowany histerią, dotyczący histerii.

Mama podniosła się na blacie jeszcze wyżej, balansując niepewnie na jednym kolanie. Powinienem jej pomóc, a przynajmniej zaoferować pomoc. Przerosłem ją, chociaż tylko trochę. To moja mama i nie z jej winy tu trafiliśmy, więc powinienem to zrobić. Tato powiedziałby mi coś takiego, gdyby był w domu. Ale nie było go, więc jego zdanie się nie liczyło.

Poczułem gulę w gardle, która przypominała masło orzechowe, ale o gorzkim smaku. Przełknąłem ją i nie wstałem.

Mamie udało się wsunąć naczynia na najwyższą półkę.

— Potrafisz użyć tego słowa w zdaniu?

Sophia zerknęła na mnie przelotnie.

— Michael wygląda dziś bardzo histerycznie.

— Hej!

— Sophia! — Mama zsunęła się z blatu i odwróciła się do mnie. Spojrzała na mój uniform w jego idiotycznej krasie. — No proszę, spójrz na siebie! Wybiegłeś rano tak szybko, że nie zdążyłam ci się przyjrzeć.

— To było celowe — odparłem, a ona poprawiła mi krawat.

— Moim zdaniem wyglądasz bardzo fajnie — stwierdziła.

— Wyglądam jak szkocki grabarz.

— Teraz nie nazywa się ich grabarzami — wtrąciła Sophia — tylko przedsiębiorcami pogrzebowymi.

Odstawiła miskę do zlewu i oburzona podreptała na górę.

Mama usiadła obok mnie.

— Tato dzwonił, gdy byłeś w szkole. Oddzwonisz do niego?

Pokręciłem głową.

— Michael — jęknęła. — Nie sądzisz, że już wystarczy tej demonstracji?

— On mnie okłamał.

— Nie zrobił tego rozmyślnie. To była bardzo nieoczekiwana oferta.

— Ciebie także okłamał.

Mama zamknęła oczy.

— Bardzo dobra nieoczekiwana oferta, która otworzyła przed nim wiele możliwości. Miałam zmusić go do jej odrzucenia?

Miałem nadzieję, że moje milczenie mówi samo za siebie.

Mama położyła swoją dłoń na mojej.

— Wiem, że nie jest idealnie.

— Trudno byłoby sobie wyobrazić coś bardziej odległego od…

— Bo dla mnie także nie jest idealnie — przerwała mi ostro. — To, że ojciec tyle podróżuje. To, że musimy zaczynać od nowa. Ale ja się staram, Sophia się stara i ty też powinieneś się postarać.

Teraz powinienem opowiedzieć jej o Lucy, Avim, dobrym jedzeniu w sali obiadowej i o tym, że „jest w tej szkole miejsce dla takich jak my”, żeby pokazać jej, że się staram. Że istnieje niewielka szansa, iż ten rok nie będzie taką katastrofą, jak się spodziewałem. Gdybym jej to powiedział, nowa zmarszczka na jej czole zniknęłaby, a jej spojrzenie nieco by się rozchmurzyło. Wtedy jednak mogłaby zacząć myśleć, że to, co zrobili mi z tatą, jest w porządku, a wcale nie było i niezależnie od liczby nowych przyjaciół nie będzie.

— Postaram się — odpowiedziałem. — Ale jeśli tato zadzwoni wieczorem, powiedz mu, że nie mówię po belgijsku.

Mama wstała i delikatnie pogłaskała mnie po głowie w sposób, w jaki robiła to, gdy byłem dzieckiem.

— Oj, kochanie — westchnęła. — Nie ma takiego języka.

5

NAJDZIWNIEJSZE w szkole katolickiej było to, że mimo tych wszystkich posągów świętych i prawdziwego przesytu modlitw, nadal była to szkoła. To że w klasie chemicznej wisiał krucyfiks, nie zmieniało faktu, że miałem całe strony pytań z katalizatorów i masy molowej. Pierwszy tydzień zlewał mi się w zamazany ciąg zadań domowych, przypisywania nazwisk do twarzy i gubienia się w korytarzach.

Lunche spędzałem z Avim i Lucy, która prócz tego siadała obok mnie na teologii. Szeptała mi do ucha definicje kompletnie nieznanych dla mnie słów w rodzaju „magisterium” czy „transsubstancjacja” i wpisywała mi je do notesu perfekcyjnym pismem z zawijasami. Któregoś dnia w trakcie lunchu wykonałem parodię Ultrapobożnej Theresy i Lucy niemal się popłakała ze śmiechu. Byłem tak z siebie zadowolony, że gdy wieczorem zadzwonił ojciec, zdobyłem się na wypowiedzenie do niego czterdziestu ośmiu słów.

Avi zdawał się mniej przekonany do zaprzyjaźnienia się ze mną. Raz Lucy wspomniała o ich kole naukowym, sugerując, że może mógłbym przyjść, ale Avi jej przerwał i przypomniał, że jestem w innej klasie z angielskiego. Chyba jednak po prostu nie chciał, żebym zbliżył się do Lucy w takim stopniu jak on. Może się w niej kochał — w końcu była śliczna. Śliczna jak obraz za szkłem, którego nie powinno się dotykać. Postanowiłem, że zbliżę się do Aviego, nawet jeśli będę musiał strącić go z piedestału i wtłuc mu tę przyjaźń do głowy.

Chociaż po namyśle ten plan niespecjalnie mnie przekonywał. Avi był znacznie ode mnie wyższy.

Dzień po Halloween trener Kent powiedział, że przez cały wuef mamy okrążać tor, bo jego okrutnie boli głowa i ma mnóstwo papierkowej roboty, więc Boże, miej nas w opiece, jeśli którykolwiek z nas zacznie narzekać.

Dogoniłem Aviego, który leniwie szedł zewnętrzną krawędzią toru. Gdy tylko zrównałem z nim krok, natychmiast zaczął wyglądać na zmęczonego. Tak działałem na ludzi.

— Wydaje mi się, że Lucy chciałaby, żebyśmy się zaprzyjaźnili — powiedziałem.

— Lucy chciałaby wielu rzeczy. — Chuchnął w dłonie. — Ale Lucy ma też skłonność do pakowania się w różne rzeczy bez zastanowienia. Co z całą pewnością zauważyłeś.

Trochę zgasiła mnie sugestia, że jestem rzeczą, której Lucy nie przemyślała, ale niezrażony kontynuowałem konwersację:

— Jak się poznaliście?

Avi wzruszył ramionami.

— Usiadłem obok niej na lekcji algebry w pierwszej klasie i była dla mnie miła. — Przyjrzał mi się ostrożnie, zanim zaczął mówić dalej. — Czasem jedliśmy razem lunch, zwykle jednak przebywałem z innymi ludźmi. W końcu powiedziałem jej o sobie coś ważnego, a ona nie robiła z tego problemu. Inni reagowali dziwnie, a ona nie. I tyle.

— Chodzi o kwestię judaizmu?

— Nie — odparł ze wzrokiem wpatrzonym przed siebie. — Bardziej o kwestię gejostwa.

Zatrzymałem się.

— Jesteś gejem? — Avi nie czekał na mnie, więc potruchtałem do niego.

— Zaskoczyło cię to? — spytał.

— Trochę… myślałem, że kochasz się w Lucy.

— To chyba klasyczna projekcja.

— Co?

— Lucy nie jest w moim typie — wyjaśnił. — Ani ty, na wypadek, gdybyś się obawiał.

Nie obawiałem się, ale poczułem się dotknięty.

— Hm… a dlaczego nie? — spytałem.

— Dlaczego nie co?

— Dlaczego nie jestem w twoim typie?

Avi wbił we mnie wzrok.

— Chcesz być dla mnie pociągający?

— Nie — odpowiedziałem. — Ale nie musisz się zachowywać tak, jakby to było oczywiste. Nie jestem górskim trollem.

— Uhm — zgodził się. — Górskie trolle mają więcej taktu. — Ale uśmiechał się, gdy wychodziliśmy z zakrętu.

Mina mu zrzedła, gdy zerknął na lewo w stronę kortów tenisowych, w pobliżu których krępy chłopak w stroju gimnastycznym wiązał wokół szyi coś, co wyglądało jak płaszcz czarnoksiężnika.

— Kto to? — spytałem.

— Max Kim — odpowiedział i ruszył w stronę chłopaka. — Chodź.

— Co on ma na szyi? Wygląda niedorzecznie.

Avi obrócił się na pięcie.

— Wcale nie — warknął. — Wygląda po swojemu. Nie bądź dupkiem.

Ukłuło mnie to, że uznał bycie dupkiem za mój naturalny stan, ale poszedłem za nim. Max przywitał go skinieniem głowy i wrócił do wiązania płaszcza.

— Max — stwierdził Avi — musisz to zdjąć.

— Co zdjąć? — spytał Max, jakby wcale nie miał na sobie olbrzymiego purpurowego okrycia.

— Trener Kent powiedział, że ci to odbierze, jeśli jeszcze raz zobaczy cię w tym na wuefie.

— Wcale nie.

— Sam słyszałem.

— Nie — nie zgodził się Max. — Powiedział, że wrzuci to do pieca do wypalania ceramiki w sali plastycznej. To coś innego. Gorszego. — Spojrzał na mnie. — Nie wiem, kim jesteś.

— Jestem Michael — przedstawiłem się. — Moim zdaniem twój płaszcz jest fajny.

Avi zmierzył mnie gniewnym spojrzeniem, ale Max uśmiechnął się szeroko.

— To de facto peleryna, a nie płaszcz, ale masz rację. Jest fajna. Peleryny są super. Kiedyś, dawno temu każdy je nosił, ale teraz wszyscy uważają, że pasują wyłącznie czarodziejom, wampirom i Darthowi Vaderowi, przez co lekceważą całą historię noszenia tego elementu garderoby.

— O mój Boże — jęknął Avi, ale Max się dopiero rozkręcał:

— Peleryny mają wiele praktycznych zastosowań. Chronią przed chłodem i przed deszczem, można ich użyć jako poduszki, koca lub niewielkiego namiotu, prawdopodobnie dałoby się nawet kogoś nimi zabić. Nie wiem, nigdy nie próbowałem, ale na pewno dałoby się kogoś zakneblować lub udusić…

Polubiłem tego chłopaka. Może i wyglądał jak tania podróbka Drakuli w trakcie joggingu, ale jeśli ktoś wie, jak przerobić swój ubiór na narzędzie zbrodni, warto mieć go po swojej stronie.

— To wynika z wymogów dotyczących ubioru — powiedział Avi. — Noś to po szkole.

— W podręczniku ucznia nie ma nic o pelerynach — polemizował Max. — Sprawdziłem. Poza tym, jak peleryna może być sprzeczna z wymogami dotyczącymi ubioru, skoro papież nosi ją cały czas?

— Papież nie chodzi do świętej Klary, więc nie musi przestrzegać naszych zasad.

— A co, gdybyś zamiast płaszcza założył bluzę? — zasugerowałem. — Jeśli przewiążesz rękawy wokół szyi, będzie przypominała pelerynę. I nikt nie będzie mógł ci jej zabrać, bo jest elementem uniformu.

Max rozważał to przez chwilę.

— Tyle że nie wziąłem dziś bluzy — oznajmił, spoglądając na swoją koszulkę gimnastyczną z długimi rękawami.

— Weź moją — stwierdziłem, ściągając bluzę. Wręczyłem mu ją, a on zawiązał rękawy na szyi. Był niższy ode mnie, więc bluza zakrywała mu całe plecy. Obrócił się w miejscu, próbując się zobaczyć.

— Dobrze to wygląda? Jak prawdziwa peleryna? — spytał.

Avi i ja potwierdziliśmy, więc ukrył prawdziwą pelerynę w krzakach i ruszył do biegu, a ta zaimprowizowana powiewała za nim. Avi patrzył na mnie wzrokiem człowieka oglądającego iluzję optyczną; zaskoczonego, że z plątaniny kształtów i barw wyłoniło się coś realnego, ale zadowolonego z takiego obrotu spraw. Nie wiem, czy spotkanie Maksa było testem, ale jeśli było, to chyba go zdałem.

— Będzie ci zimno bez bluzy — stwierdził Avi.

— W takim razie lepiej zacznijmy biegać.

I tak zrobiliśmy.

Lekcje skończyły się wcześniej, ponieważ był pierwszy listopada — Wszystkich Świętych — i cała szkoła miała uczestniczyć we mszy. Cieszyłem się, że ominęły mnie ćwiczenia gramatyczne z hiszpańskiego, ale niezbyt ekscytowała mnie perspektywa siedzenia na pierwszej w życiu mszy. Ostatni raz byłem w kościele na koncercie Sophii w zeszłym roku i było to wystarczająco męczące. Dodanie do tego Jezusa z całą pewnością niczego nie poprawi.

— Dzień Wszystkich Świętych — wyjaśniła Lucy, gdy zmierzaliśmy w stronę kaplicy — to dzień, w którym czcimy życie wszystkich świętych, a ściślej rzecz biorąc, wszystkich chrześcijan, którzy zmarli.

— I to, że święto dotyczące dusz i zmarłych wypada tuż po Halloween, to po prostu niesłychanie dziwny zbieg okoliczności? — spytałem. W kontekście tego święta i Starego Testamentu katolicy wypadali na największych plagiatorów w historii.