Annika Bengtzon. Czerwona wilczyca - Liza Marklund - ebook

Annika Bengtzon. Czerwona wilczyca ebook

Liza Marklund

4,2

Opis

Pewnej ciemnej zimowej nocy w wypadku samochodowym w Lulea, na północy Szwecji, ginie dziennikarz miejscowej gazety. Jego śmierć budzi zainteresowanie Anniki Bengtzon, która ostatnio współpracowała z dziennikarzem w związku ze sprawą pewnego ataku na bazę lotniczą w latach 60. ubiegłego wieku.

Szybko okazuje się, że wypadek był upozorowany, a dziennikarz został zamordowany. Annika zostaje wciągnięta w sieć intryg. Podejrzewa, że zabójstwo ma coś wspólnego ze sprawą, którą razem się zajmowali, ale nikt nie chce jej wierzyć. Kiedy jej szef wręcz zakazuje jej zajmowania się sprawą, Annika postanawia działać na własną rękę. Ślady prowadzą do działającej wówczas grupy maoistycznej.

Sprawa nabiera przyspieszenia, gdy odkrywa, że jedna z ówczesnych członkiń grupy, tytułowa Czerwona Wilczyca, jest ministrem w obecnym rządzie. Annika walczy teraz nie tylko z terrorystami sprzed lat, ale i z obecnym politycznym establishmentem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 438

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (47 ocen)
18
21
7
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kaligraf_z_Toledo

Całkiem niezła

Znerwicowana dziennikarka po przejściach, egoistyczny mąż dupek, dzieciaczki. Do tego maoiści, terroryści, płatni mordercy. politycy. Taka sobie. Można przeczytać ale szału nie ma.
10

Popularność




Pro­log

ZAWSZE Z TRU­DEM ZNO­SIŁ widok krwi. Miało to coś wspól­nego z jej kon­sy­sten­cją. Była gęsta, pul­so­wała. Zda­wał sobie sprawę, że to nie­ra­cjo­nalne, zwłasz­cza w jego sytu­acji. Ostat­nio krew zaczęła poja­wiać się w jego snach, zaska­ki­wała go obra­zami, które wymy­kały się spod kon­troli.

Spoj­rzał na swoje ręce i stwier­dził, że ma na nich ciem­no­czer­woną ludzką krew. Kapała mu na spodnie, jesz­cze cie­pła i lepka. Czuł jej zapach. Cof­nął się i w panice pró­bo­wał ją z sie­bie strzą­snąć.

− Jeste­śmy na miej­scu.

Głos dotarł do niego przez cienką błonkę snu, krew nagle zni­kła. Na­dal jed­nak było mu nie­do­brze. Przez otwarte drzwi auto­busu wtar­gnęło do środka zimne powie­trze. Kie­rowca uniósł ramiona w darem­nym geście obrony przed chło­dem.

− A może chce mi pan towa­rzy­szyć do garażu?

Pozo­stali pasa­że­ro­wie opu­ścili już jadący z lot­ni­ska auto­bus. Wstał z tru­dem, zgięty wpół z bólu. Się­gnął po leżący obok worek mary­nar­ski i wymam­ro­tał:

– Merci beau­coup.

Dotknął sto­pami ziemi, poczuł ude­rze­nie, jęk­nął. Oparł się na moment o oszro­nioną karo­se­rię pojazdu, prze­cią­gnął ręką po czole.

W stronę przy­stanku zmie­rzała kobieta. Na gło­wie miała robioną na dru­tach weł­nianą czapkę. Mija­jąc go, zatrzy­mała się, sta­nęła tuż obok jego mary­nar­skiego worka. Spoj­rzała na niego, auten­tycz­nie zanie­po­ko­jona. Pochy­liła się nad nim, jej plecy wygięły się w łuk.

− Coś się stało? Potrze­buje pan pomocy?

Zare­ago­wał gwał­tow­nie, mach­nął jej ręką przed nosem.

− Lais­sez moi! – powie­dział zde­cy­do­wa­nie za gło­śno. Dyszał z wysiłku.

Kobieta nie poru­szyła się. Zamru­gała oczami, usta wciąż miała na wpół otwarte.

− Êtes-vous sourde? J’ai déjà dit lais­sez-moi!

Kobieta posłała mu pełne urazy spoj­rze­nie, jej twarz się skur­czyła. Patrzył na jej przy­sa­dzi­stą, sze­roką syl­wetkę, kiedy z wyła­do­wa­nymi pla­sti­ko­wymi tor­bami ruszyła cięż­kim kro­kiem w stronę przy­stanku trójki.

Cie­kawe, czy tak wła­śnie brzmię, prze­szło mu przez myśl. Kiedy mówię po szwedzku.

Nagle uświa­do­mił sobie, że for­mu­łuje myśli w ojczy­stym języku.

Indépendance, pomy­ślał, zmu­sza­jąc mózg do powrotu do fran­cu­skiego. Je suis mon pro­pre maître…

Kobieta burk­nęła coś gniew­nie i wsia­dła do auto­busu.

Kolejne auto­busy ruszały w drogę, opróż­nia­jąc Stor­ga­tan z ludzi, a on stał w opa­rach spa­lin i wsłu­chi­wał się w chłodną ciszę, chło­nął pozba­wione cieni świa­tło.

Ni­gdzie na ziemi kosmos nie wyda­wał mu się tak bli­ski jak tutaj, za krę­giem polar­nym. Gdy dora­stał, uwa­żał tę pustkę za coś oczy­wi­stego. Nie poj­mo­wał, co jest takiego nie­sa­mo­wi­tego w tym, że się mieszka na dachu świata. Teraz już wie­dział. Widział samot­ność i nie­koń­czące się prze­strze­nie tak wyraź­nie, jakby były wyryte w tych uli­cach, w bla­sza­nych domach i zamar­z­nię­tych świer­kach. Tak dobrze mu znane, a jed­no­cze­śnie tak obce.

Trudno tu żyć, pomy­ślał, znów po szwedzku. Zamar­z­nięte mia­sto, żyjące z pań­stwa i ze stali.

I zaraz potem: Tak jak ja.

Ostroż­nie prze­rzu­cił pasek worka przez ramię i pierś i ruszył w stronę Hotelu Miej­skiego. Fasada budynku z prze­łomu wie­ków wyglą­dała dokład­nie tak, jak ją pamię­tał. Czy coś się zmie­niło w środku, nie był w sta­nie oce­nić. Kiedy ostat­nio był w Luleå, nie miał oka­zji odwie­dzić tej ostoi miesz­czań­stwa.

Recep­cjo­ni­sta przy­wi­tał star­szego pana z roz­tar­gnioną grzecz­no­ścią. Dał mu pokój na dru­gim pię­trze, poin­for­mo­wał, o któ­rej podają śnia­da­nie, wrę­czył pla­sti­kową kartę z paskiem magne­tycz­nym otwie­ra­ją­cym drzwi i natych­miast o nim zapo­mniał.

W morzu ludzi czło­wiek staje się nie­mal nie­wi­doczny, pomy­ślał. Podzię­ko­wał łamaną angielsz­czy­zną i skie­ro­wał się w stronę wind.

Pokój miał jakiś ory­gi­nalny, nieco wsty­dliwy urok. Loka­li­za­cja i cena miały świad­czyć o luk­su­sie i tra­dy­cji, ale lodo­wato zimne kafle i kopie sty­lo­wych mebli sta­no­wiły jedy­nie deko­ra­cję, zza któ­rej widać było brudne okna i wybla­kłe tapety.

Usiadł na chwilę na łóżku, wpa­trzony w zapa­da­jący zmrok. Czy może to już świt?

Widok na morze, któ­rym hotel chwa­lił się na stro­nie inter­ne­to­wej, oka­zał się wido­kiem na szarą wodę, drew­nianą budę w por­cie, neon i duży dach z czar­nej papy.

Zaczął go morzyć sen; otrzą­snął się, żeby odzy­skać jasność umy­słu. I znów sobie uświa­do­mił, że z jego wnę­trza sączy się odór. Wstał i otwo­rzył worek. Pod­szedł do biurka i zaczął na nim usta­wiać lekar­stwa, zaczął od table­tek prze­ciw­bó­lo­wych. Potem poło­żył się na łóżku i mdło­ści zaczęły powoli ustę­po­wać.

Więc naresz­cie jest na miej­scu.

La mort est ici.

Śmierć jest tutaj.

Wto­rek, 10 listo­pada

ANNIKA BENGT­ZON zatrzy­mała się w progu redak­cji, zamru­gała oczami w ostrym bia­łym świe­tle jarze­nió­wek. Ude­rzyły ją znane dźwięki: szum fak­sów, ska­ne­rów, lek­kie ude­rze­nia krótko obcię­tych paznokci o kla­wia­turę. Ludzie kar­mili maszyny tek­stami, obra­zami, lite­rami, pole­ce­niami, napeł­niali ich cyfrowe brzu­chy bez nadziei, że kie­dy­kol­wiek się nasycą.

Zaczerp­nęła tchu i ruszyła przed sie­bie. Przy stole redak­cyj­nym w dziale wia­do­mo­ści pra­co­wano w mil­czą­cym sku­pie­niu. Gwóźdź, szef wyda­nia, sie­dział z nogami skrzy­żo­wa­nymi na stole i prze­glą­dał papiery. Jego zastępca prze­la­ty­wał wzro­kiem migo­czący tekst na moni­to­rze kom­pu­tera i miał coraz bar­dziej czer­wone oczy. Reu­ters, fran­cu­ska agen­cja AFP, Asso­cia­ted Press i TTA, i TTB, ser­wisy kra­jowe i zagra­niczne, sport, gospo­darka, nie­koń­czący się stru­mień infor­ma­cji i tele­gra­mów z całego świata. Jesz­cze nie było sły­chać pod­nie­co­nych okrzy­ków, gło­śno obwiesz­cza­nego entu­zja­zmu ani jęków prze­ra­że­nia, bo gdzieś na świe­cie stało się coś złego, ani prze­rzu­ca­nia się argu­men­tami za takim czy innym pomy­słem.

Minęła ich, nie zauwa­ża­jąc nikogo. Sama też pozo­stała nie­zau­wa­żona.

I nagle głos, pyta­nie prze­ci­na­jące naelek­try­zo­waną ciszę:

− Znów gdzieś jedziesz?

Wzdry­gnęła się i odru­chowo zro­biła krok w bok. Rzu­ciła Gwoź­dziowi nie­pewne spoj­rze­nie, ośle­piło ją świa­tło ener­go­osz­częd­nej żarówki.

− W gra­fiku jest napi­sane, że po połu­dniu lecisz do Luleå.

Róg redak­cyj­nego stołu wbił jej się w udo, gdy zbyt gwał­tow­nie skrę­ciła w stronę swo­jego szkla­nego boksu. Zatrzy­mała się i zamknęła na chwilę oczy. Poczuła, jak torba ześli­zguje się jej z ramie­nia, odwró­ciła się.

− Może, a co?

Ale Gwóźdź zdą­żył już znik­nąć, zosta­wia­jąc ją samą na środku redak­cyj­nego morza, wśród roz­bie­ga­nych spoj­rzeń i jęków elek­tro­niki. Obli­zała wargi, pod­cią­gnęła torbę, poczuła iro­niczne spoj­rze­nia przy­kle­jone do jej nylo­no­wej kurtki.

Roz­wi­nąć żagle i przeć do przodu. Szklane akwa­rium było coraz bli­żej. Otwo­rzyła roz­su­wane drzwi i z ulgą skryła się za zmię­tymi zasło­nami. Zasu­nęła drzwi i oparła głowę o chłodne szkło.

Pokój jej zosta­wili.

Trwałe ele­menty rze­czy­wi­sto­ści nabie­rały z cza­sem coraz więk­szego zna­cze­nia, czuła to wyraź­nie. Zresztą nie odno­siło się to tylko do niej, ale do więk­szo­ści ludzi. Gdy powsta­wał chaos, gdy wojna zmie­niała cha­rak­ter, trzeba było spoj­rzeć w prze­szłość i wycią­gnąć wnio­ski.

Poło­żyła torbę i kurtkę na kana­pie dla gości i włą­czyła kom­pu­ter. Dzien­ni­kar­stwo infor­ma­cyjne wydało jej się nagle odle­głe, mimo że prze­cież znaj­do­wała się w samym środku jego pul­su­ją­cego elek­tro­nicz­nego serca. Sprawy, które dzi­siaj były na ustach wszyst­kich, jutro zostaną zapo­mniane. Nie miała siły śle­dzić infor­ma­cji AP ENPS, infor­ma­cyjnego mon­strum epoki cyfro­wej.

Prze­cią­gnęła ręką po wło­sach.

Może po pro­stu jest zmę­czona?

Oparła brodę na dło­niach i cze­kała spo­koj­nie, aż pro­gramy się zała­dują. Potem wybrała potrzebne jej mate­riały. Uwa­żała, że są inte­re­su­jące; nie­stety redak­cyjna weł­niana ławica nie zawsze podzie­lała jej entu­zjazm.

Przy­po­mniała sobie Gwoź­dzia, jego głos uno­szący się nad redak­cyj­nym morzem.

Zebrała notatki i zaczęła szy­ko­wać pre­zen­ta­cję.

* * *

Klatka scho­dowa była pogrą­żona w mroku. Chło­piec zamknął za sobą drzwi i nasłu­chi­wał w napię­ciu. Na pię­trze, na któ­rym miesz­kali Anders­so­no­wie, wiatr jak zwy­kle zawo­dził w nie­szczel­nych oknach, gdzieś grało radio. Poza tym było cicho.

Jesteś cykor, pomy­ślał. Tu nic nie ma. Głu­pek.

Chwilę stał bez ruchu. W końcu zde­cy­do­wa­nym kro­kiem ruszył do wyj­ścia.

Praw­dziwy wojow­nik nie przej­mo­wałby się takimi pier­do­łami. On był w tym mistrzem. Cruel Devil był bli­ski prze­obra­że­nia się w Tesla­tron God. Wie­dział, że pod­czas walki ni­gdy nie wolno się wahać.

Otwo­rzył bramę, żało­sny jęk zawia­sów. Nie­koń­czące się opady śniegu spra­wiły, że już po kil­ku­dzie­się­ciu cen­ty­me­trach drzwi napo­tkały opór; naj­wy­raź­niej nikt jesz­cze nie odśnie­żał. Sam prze­śli­zgnął się z łatwo­ścią, ale ple­cak utknął w drzwiach; nie­ocze­ki­wane szarp­nię­cie roz­zło­ściło go tak bar­dzo, że omal się nie roz­pła­kał. Cią­gnął, aż poczuł, że coś pękło. Do dia­bła z tym!

Ruszył i natych­miast się pośli­zgnął, zama­chał wście­kle rękami, żeby utrzy­mać rów­no­wagę. Wylą­do­wał na końcu schod­ków, spoj­rzał w górę przez pada­jące płatki śniegu i zamarł.

Niebo roz­ja­śniło nie­bie­skie świa­tło. Wiro­wało nad czarną otchła­nią, poja­wiało się nad nią i zni­kało, poja­wiało się i zni­kało.

Już tu są, pomy­ślał, i poczuł, jak coś go ści­ska za gar­dło. Są tu, naprawdę.

Wstał i pod­szedł do zepsu­tej kosiarki, nie­mal nie­wi­docz­nej pod śnie­giem. Czuł, jak mu wali serce, coraz szyb­ciej i szyb­ciej, łup, łup, łup. Zaci­snął powieki z całych sił.

Nie chciał widzieć. Nie odważy się podejść i spoj­rzeć z bli­ska.

Stał i nasłu­chi­wał. Czuł, jak żel w jego wło­sach sztyw­nieje na mro­zie. Płatki śniegu padały mu na nos. Dźwięki spo­wi­jała biała mięk­kość śniegu, huk sta­lowni nie­mal tu nie docie­rał.

I wtedy usły­szał głosy. Ktoś roz­ma­wiał. Odgłos sil­nika, samo­chód, jeden, może dwa.

Otwo­rzył oczy naj­sze­rzej, jak potra­fił, i zer­k­nął przez płot na boisko.

Poli­cjanci, pomy­ślał. Poli­cjanci nie są groźni.

Zanim odważy się wyjść na drogę, musi tro­chę ochło­nąć. Rozej­rzał się ostroż­nie.

Dwa radio­wozy i karetka. Męż­czyźni: pewni sie­bie, wypro­sto­wani, sze­rocy w ramio­nach. W mun­du­rach, z pasami.

Broń, pomy­ślał chło­piec. Pisto­lety. Pach, pach i zostaje tylko popiół.

Stali i roz­ma­wiali, cho­dzili, coś sobie poka­zy­wali. Jeden z nich miał taśmę, wła­śnie zaczął ją roz­wi­jać. Jakaś dziew­czyna zamknęła drzwi karetki i usia­dła na miej­scu pasa­żera.

Spo­dzie­wał się, że zaraz usły­szy syrenę, ale nic takiego nie nastą­piło.

Nie ma sensu się spie­szyć do szpi­tala.

Prze­cież on nie żyje, pomy­ślał chło­piec. Nie mogłem nic zro­bić.

Teraz przy­spie­sza­jący auto­bus było sły­chać wyraź­niej. Zoba­czył, jak jedynka prze­jeż­dża za pło­tem, i pomy­ślał, że, kur­czę, uciekł mu auto­bus, a facet od matmy zawsze się zło­ści, kiedy ktoś się spóź­nia.

Powi­nien się pospie­szyć. Powi­nien biec.

Ale wciąż stał. Nogi odma­wiały mu posłu­szeń­stwa, może wie­działy, że nie powi­nien wycho­dzić na drogę, bo mogą nad­je­chać samo­chody, te duże, w kolo­rze złota.

Padł na kolana, ręce mu drżały, zaczął pła­kać. Cykor, cykor. Ale nie mógł prze­stać.

− Mamo – wyszep­tał. – Nie chcia­łem na to patrzeć.

Redak­tor naczelny Anders Schy­man roz­wi­nął wydruk z danymi o nakła­dzie gazety i poło­żył go przed sobą na stole kon­fe­ren­cyj­nym. Był pod­nie­cony, dło­nie miał lekko wil­gotne. Wie­dział, co za chwilę zoba­czy. Znał wyniki ana­liz i był poru­szony. Aż się zaru­mie­nił.

To naprawdę działa. Pora­dzili sobie.

Powoli zaczerp­nął powie­trza. Poło­żył dło­nie na stole, wychy­lił się do przodu i jesz­cze raz spo­koj­nie wszystko prze­my­ślał.

Nowy kie­ru­nek dzia­łal­no­ści infor­ma­cyj­nej zna­lazł odzwier­cie­dle­nie zarówno we wzro­ście nakładu, jak i w sytu­acji finan­so­wej. Miał to przed sobą czarno na bia­łym. Redak­cja funk­cjo­no­wała, roz­cza­ro­wa­nie po wpro­wa­dze­niu oszczęd­no­ści minęło, ludzie byli zmo­ty­wo­wani, zespół zgrany.

Obszedł lśniący drew­niany stół z orze­cha, prze­cią­gnął pal­cami po bla­cie. Ładny mebel. Ale zasłu­żył na niego. Jego nowa poli­tyka per­so­nalna oka­zała się słuszna.

Cie­kawe, czy ktoś inny by sobie z tym pora­dził, zasta­na­wiał się. I wie­dział, że nie. Jego kom­pe­ten­cje w końcu na coś się przy­dały.

Umowa, którą wyne­go­cjo­wał z dru­kar­nią, obni­żyła koszty o osiem pro­cent. W skali roku ozna­czało to dla wła­ści­cieli kon­cernu milio­nowe oszczęd­no­ści. Koniunk­tura wpły­nęła na obniżkę cen papieru, co w żad­nej mie­rze nie było jego zasługą, ale przy­czy­niło się do roz­woju firmy. Zatrud­nie­nie nowego szefa sprze­daży przy­nio­sło wzrost liczby ogło­szeń. W ciągu ostat­nich trzech kwar­ta­łów udało im się ode­brać klien­tów zarówno pra­sie poran­nej, jak i mediom elek­tro­nicz­nym.

A kto prze­for­so­wał zwol­nie­nie sta­rego ramola, który się zacho­wy­wał tak, jakby na­dal sprze­da­wał ogło­sze­nia w lokal­nej gaze­cie w Borås?

Uśmiech­nął się do sie­bie.

Naj­waż­niej­szy jest jed­nak wzrost sprze­daży, mię­dzy innymi wydań spe­cjal­nych. Nie chciał się cie­szyć na wyrost, żeby nie zape­szyć, ale wyglą­dało na to, że za rok mogą prze­go­nić „Kon­kur­ren­ten”. No, może jesz­cze nie za rok, ale za dwa na pewno.

Redak­tor naczelny prze­cią­gnął się, roz­ma­so­wał dół krę­go­słupa. Po raz pierw­szy od chwili, kiedy prze­szedł do „Kvällspressen”, był naprawdę zado­wo­lony. Tak wła­śnie wyobra­żał sobie swoją pracę.

Zajęło mi to pra­wie dzie­sięć lat, pomy­ślał. Cho­lera.

− Mogę wejść? − spy­tała Annika Bengt­zon przez redak­cyjny tele­fon.

Schy­man poczuł, że nagle serce zamiera mu w piersi, magia pry­ska. Wziął kilka głę­bo­kich odde­chów, wró­cił do biurka, wci­snął czarny guzik i odpo­wie­dział:

− Jasne.

Patrząc w stronę rosyj­skiej amba­sady, cze­kał, aż usły­szy za drzwiami ner­wowe kroki repor­terki. Suk­ces gazety przy­niósł mu sza­cu­nek pra­cow­ni­ków. Prze­stali go bez prze­rwy nacho­dzić w gabi­ne­cie, po czę­ści wyni­kało to pew­nie z nowej orga­ni­za­cji pracy. Czte­rech wszech­mo­gą­cych kie­row­ni­ków wyda­nia pra­co­wało na zmiany, sze­fu­jąc wszyst­kim dzia­łom. Dokład­nie tak, jak to sobie wymy­ślił. Prze­ka­za­nie wła­dzy w dół nie osła­biło go, ale para­dok­sal­nie wzmoc­niło jego pozy­cję. Zamiast bez prze­rwy besz­tać ludzi, spra­wo­wał teraz wła­dzę przez swo­ich namiest­ni­ków.

Annika Bengt­zon, była sze­fowa działu kry­mi­nal­nego, dostała pro­po­zy­cję wej­ścia do czwórki. Odmó­wiła. Strasz­nie się wtedy pokłó­cili. Już wcze­śniej dał jej do zro­zu­mie­nia, że ma wobec niej poważne plany. Widział ją w trójce swo­ich zastęp­ców, chciał jak naj­szyb­ciej włą­czyć ją do spe­cjal­nego pro­jektu, który miał przy­nieść dal­szy roz­wój gazety. Sta­no­wi­sko szefa wyda­nia miało być jedy­nie pierw­szym kro­kiem, ale Annika się nie zgo­dziła.

− Nie zmu­szę cię – powie­dział jej wtedy, wyraź­nie nie­za­do­wo­lony.

− Pró­bo­wać zawsze możesz – odpo­wie­działa, patrząc na niego swoim nie­prze­nik­nio­nym wzro­kiem.

Nale­żała do tych nie­wielu osób, które na­dal miały swo­bodny dostęp do jego gabi­netu. Jej szcze­gólna pozy­cja wią­zała się z medial­nym cyr­kiem, który roz­pę­tał się w Boże Naro­dze­nie zeszłego roku. Jakiś sza­le­niec wziął ją za zakład­niczkę i prze­trzy­my­wał w tunelu. I wtedy sprze­daż wresz­cie prze­stała spa­dać, wszyst­kie ana­lizy poka­zy­wały to wyraź­nie. Czy­tel­nicy wró­cili do „Kvällspressen”, zwa­bieni histo­rią matki dwojga dzieci, która przez całą noc była zakład­niczką Zama­chowca. Nic dziw­nego, że po tej histo­rii długo obcho­dzono się z nią bar­dzo deli­kat­nie. To, jak sobie pora­dziła, i zain­te­re­so­wa­nie mediów jej uwol­nie­niem zro­biło wra­że­nie nawet na zarzą­dzie. Nie tylko sobie pora­dziła, ale także zażą­dała, żeby kon­fe­ren­cja pra­sowa odbyła się w redak­cji „Kvällspressen”. Pre­ze­sowi zarządu Her­ma­nowi Wen­ner­gre­nowi opa­dła szczęka, kiedy zoba­czył logo gazety w nada­wa­nej na żywo audy­cji CNN. Schy­man dosko­nale pamię­tał tę scenę. Stał w świe­tle reflek­to­rów, tuż za Anniką. A potem nie­koń­czące się powtórki we wszyst­kich kana­łach.

Pamię­tał, jak wpa­try­wał się w jej nie­sforną czu­prynę, widział jej sztywne ramiona. W tele­wi­zo­rze wyglą­dała blado, jakby jej się krę­ciło w gło­wie; na pyta­nia odpo­wia­dała mono­sy­la­bami, poprawną szkolną angielsz­czy­zną. Na szczę­ście była opa­no­wana. Żad­nych gwał­tow­nych uczu­cio­wych reak­cji, powie­dział Wen­ner­gren przez komórkę, roz­ma­wia­jąc z przed­sta­wi­cie­lem wła­ści­cieli. Dzwo­nił z jego gabi­netu.

Pamię­tał też, jak się prze­ra­ził, gdy sto­jąc u ujścia tunelu, usły­szał strzały. Tylko nie to, nie chcę mar­twej repor­terki, pomy­ślał.

Odwró­cił wzrok od bun­kra amba­sady rosyj­skiej i usiadł na krze­śle.

− Któ­re­goś pięk­nego dnia zała­mie się pod tobą – powie­działa Annika Bengt­zon, zasu­wa­jąc za sobą drzwi.

Nie miał siły się roze­śmiać.

− Stać mnie na nowe. Gazeta cho­dzi jak w zegarku.

Annika rzu­ciła szyb­kie, nieco nie­śmiałe spoj­rze­nie na leżące na stole tabelki. Schy­man odchy­lił się do tyłu i przy­glą­dał się jej uważ­nie. Usia­dła w jed­nym z jego obszer­nych foteli dla gości.

− Mam pomysł na nową serię arty­ku­łów – ode­zwała się po chwili, wbi­ja­jąc wzrok w swoje notatki. – W przy­szłym tygo­dniu przy­pada rocz­nica zama­chu na bazę F21 w Luleå. Pora pod­su­mo­wać to, co się wtedy stało, przed­sta­wić znane wszyst­kim fakty. Prawdę mówiąc, nie ma ich wiele, ale zamie­rzam tro­chę poszpe­rać. Minęło już co prawda trzy­dzie­ści lat, ale część z tych ludzi na­dal pra­cuje w lot­nic­twie. Może ktoś się zde­cy­duje coś powie­dzieć. Kto nie pyta, nie dostaje odpo­wie­dzi…

Schy­man poki­wał głową i skrzy­żo­wał ręce na brzu­chu. Kiedy minęło naj­więk­sze zamie­sza­nie, Annika jesz­cze na trzy mie­siące została w domu. Śmiała się, że ma urlop od kom­pu­tera. Gdy w kwiet­niu wró­ciła do redak­cji, uparła się, że zosta­nie samo­dzielną repor­terką. Od tam­tego czasu dono­siła z róż­nych miejsc o aktach ter­roru. Jede­na­stego wrze­śnia nada­wała z Gro­und Zero. Pisała o bom­bie pod­ło­żo­nej w fiń­skim super­mar­ke­cie, roz­ma­wiała z ludźmi, któ­rzy prze­żyli zamach na Bali.

Wła­ści­wie nie było tego wiele. Teraz zamie­rzała wró­cić do ter­ro­ry­zmu. Pyta­nie brzmiało: czy temat jest dosta­tecz­nie nośny i czy należy go poru­szać wła­śnie teraz.

− Jasne – odpo­wie­dział powoli. – To może być cie­kawe. Odkurz nieco nasze naro­dowe traumy: porwa­nie samo­lotu na lot­ni­sku Bul­l­to­fta, wysa­dze­nie w powie­trze zachod­nio­nie­miec­kiej amba­sady, dra­mat na Nor­r­malm­storg…

− I zabój­stwo Pal­mego. Tak, wiem. Ale z tych pię­ciu zda­rzeń zamach na F21 jest naj­mniej znany.

Annika pozwo­liła, żeby kartka z notat­kami spa­dła jej na kolana, i pochy­liła się do przodu.

− Mini­ster­stwo Obrony poło­żyło na wszyst­kim łapę, powo­łują się na tajem­nicę pań­stwową i tajny cha­rak­ter sprawy. W tam­tych cza­sach sztab nie miał rzecz­nika pra­so­wego i biedny szef floty powietrz­nej musiał oso­bi­ście pofa­ty­go­wać się do dzien­ni­ka­rzy i wykrzy­czeć, że muszą mieć wzgląd na bez­pie­czeń­stwo kraju.

Schy­man uznał, że może jej pozwo­lić mówić dalej.

− Co wła­ści­wie wiemy? – spy­tał.

Annika zer­k­nęła w notatki naj­wy­raź­niej jedy­nie z poczu­cia obo­wiązku. Wszyst­kie argu­menty znała na pamięć.

− W nocy z sie­dem­na­stego na osiem­na­sty listo­pada 1969 roku na lądo­wi­sku bazy F21 w Kal­la­xhe­den nie­da­leko Luleå doszło do eks­plo­zji myśliwca typu Dra­ken. Jeden męż­czy­zna został popa­rzony. Obra­że­nia były na tyle poważne, że zmarł – recy­to­wała.

− Jeśli dobrze pamię­tam, był to żoł­nierz służby zasad­ni­czej.

− Zga­dza się. Prze­trans­por­to­wano go śmi­głow­cem do Uppsali, do szpi­tala aka­de­mii medycz­nej. Spę­dził tam tydzień, zawie­szony mię­dzy życiem a śmier­cią, aż w końcu umarł. Rodzi­nie zakne­blo­wano usta, ale kilka lat póź­niej pod­nio­sła larum, ponie­waż resort obrony nie wypła­cił odszko­do­wa­nia.

− I ni­gdy nikogo nie zła­pano?

− Poli­cja prze­słu­chała tysiące osób, Säpo zapewne jesz­cze wię­cej. Wzięto pod lupę wszyst­kie lewi­cowe orga­ni­za­cje z Nor­r­bot­ten. I nic. Sytu­acja nie była pro­sta. Lewica zwarła sze­regi. Nikt nic nie wie­dział, nie padły żadne nazwi­ska, zresztą wszy­scy mieli pseu­do­nimy.

Schy­man uśmiech­nął się z nostal­gią. Sam przez jakiś czas wystę­po­wał jako Per.

− Na dłuż­szą metę takich rze­czy nie da się ukryć.

− Nie do końca, to prawda, ale o ile wiem, nawet dzi­siaj są w Luleå ludzie, któ­rzy na­dal ukry­wają się pod pseu­do­ni­mami, jakich uży­wali, kiedy w latach sześć­dzie­sią­tych dzia­łali w ruchu lewi­co­wym.

Jej nie było wtedy na świe­cie, pomy­ślał redak­tor naczelny.

− Więc kto to zro­bił?

− Co?

− Kto wysa­dził w powie­trze samo­lot?

− Pew­nie Rosja­nie. Przy­naj­mniej resort obrony tak uważa. Pamię­taj, że wtedy wszystko wyglą­dało ina­czej. Wyścig zbro­jeń trwał w naj­lep­sze, zimna wojna też.

Zamknął na chwilę oczy, pró­bo­wał przy­wo­łać w myślach obrazy z tam­tych cza­sów.

− Roz­pę­tała się dys­ku­sja na temat nad­zoru nad obiek­tami woj­sko­wymi – przy­po­mniał sobie nagle.

− Wła­śnie. Nagle opi­nia publiczna, to zna­czy media, zaczęła żądać, żeby każdy obiekt woj­skowy w Szwe­cji był strze­żony lepiej niż sama żela­zna kur­tyna. Było to oczy­wi­ście cał­ko­wi­cie nie­re­ali­styczne, ale rze­czy­wi­ście zaostrzono prze­pisy. Po jakimś cza­sie na lot­ni­skach woj­skowych wpro­wa­dzono wewnętrzne strefy bez­pie­czeń­stwa, a han­gary oto­czono wysoką siatką i wypo­sa­żono w dodat­kowe sys­temy alar­mowe.

− I wła­śnie tam chcesz jechać? Z któ­rym z sze­fów o tym roz­ma­wia­łaś?

Annika zer­k­nęła na zega­rek.

− Z Jans­so­nem. Mam otwartą rezer­wa­cję na samo­lot, na dzi­siaj. Chcę się tam spo­tkać z dzien­ni­ka­rzem z „Nor­r­lands-Tid­nin­gen”. Facet doko­pał się podobno do nowych infor­ma­cji, a w pią­tek wyjeż­dża do połu­dniowo-wschod­niej Azji i wróci dopiero po Bożym Naro­dze­niu. Stąd ten pośpiech. Muszę mieć twoją zgodę.

Schy­man był coraz bar­dziej ziry­to­wany. Może dla­tego, że tłu­ma­czyła się tak nie­zręcz­nie.

− Nie mogłaś popro­sić Jans­sona?

Annika zro­biła się czer­wona.

− W zasa­dzie mogłam – przy­znała, wytrzy­mu­jąc jego spoj­rze­nie. – Ale sam wiesz, jak jest. Jans­son woli mieć twój pod­pis, żeby w razie czego nie pono­sić kon­se­kwen­cji.

Schy­man poki­wał głową.

Annika wyszła, ostroż­nie zasu­wa­jąc za sobą drzwi. Patrzył za nią dłuż­szą chwilę. Jest nie­prze­wi­dy­walna. Wła­ści­wie zawsze to wie­dzia­łem, pomy­ślał. Nie uznaje żad­nych gra­nic, nie ma instynktu samo­za­cho­waw­czego. Naraża się w spo­sób dla więk­szo­ści ludzi nie­wy­obra­żalny. Jakby jej cze­goś bra­ko­wało. Jakby coś zni­kło gdzieś po dro­dze, zostało wyrwane z korze­niami. Otwarta rana z cza­sem się zabliź­niła, ale Annika pozo­stała wraż­liwa na ota­cza­jący ją świat, na sie­bie samą. Zawsze dokład­nie prze­strze­gała prawa, jej dro­go­wska­zem w ciem­no­ści była prawda. Nie potra­fiła dzia­łać ina­czej.

Nie­kiedy bywało to nie­wia­ry­god­nie uciąż­liwe.

Eufo­ria kie­row­nika redak­cji wywo­łana wzro­stem sprze­daży pod­czas pamięt­nego Bożego Naro­dze­nia szybko się skoń­czyła, kiedy się dowie­dział, że Annika w aresz­cie prze­pro­wa­dziła wywiad z mor­dercą. Spi­sała wszystko na kom­pu­te­rze ofiary. Schy­man prze­czy­tał tekst i uznał go za praw­dziwą sen­sa­cję. Ale Annika nie wyra­ziła zgody na publi­ka­cję.

− Temu łaj­da­kowi wła­śnie o to cho­dziło – stwier­dziła. – Ponie­waż to ja mam do niego prawa, mogę się nie zgo­dzić.

I wygrała. Gdyby puścili arty­kuł mimo jej sprze­ciwu, zaskar­ży­łaby ich. Powie­działa to wyraź­nie. Nawet jeśli w sądzie w końcu by wygrali, a zapewne tak by się stało, wolał nie rzu­cać jej wyzwa­nia. Zwłasz­cza że i tak dużo na tym wszyst­kim zyskali.

Nie jest głu­pia, pomy­ślał, ale moż­liwe, że stra­ciła instynkt.

Wstał i wró­cił do swo­ich tabe­lek.

Cóż, prę­dzej czy póź­niej przyj­dzie czas na kolejne cię­cia.

Zacho­dzące słońce zale­wało pokład samo­lotu ogni­stą czer­wie­nią, choć była dopiero druga po połu­dniu. Annika usi­ło­wała wypa­trzyć szparkę w kłę­bach bitej śmie­tany pod sobą, ale bez powo­dze­nia. Sie­dzący obok niej tęgi męż­czy­zna z wes­tchnie­niem roz­ło­żył „Nor­r­lands-Tid­nin­gen” i wbił jej łokieć mię­dzy żebra.

Annika zamknęła oczy, zapa­dła się w sobie. Jakby zacią­gnęła firanki. Miały stłu­mić szum wen­ty­la­cji, zła­go­dzić ból po ude­rze­niu, wyci­szyć głos kapi­tana infor­mu­ją­cego o tem­pe­ra­tu­rze na zewnątrz i pogo­dzie w Luleå. Prze­miesz­czała się w prze­strzeni z pręd­ko­ścią tysiąca kilo­me­trów na godzinę; sku­piła się na ubra­niu uci­ska­ją­cym jej ciało. Czuła się lekko oszo­ło­miona. Zasko­czyła ją wła­sna reak­cja na wyso­kie dźwięki, było to dla niej nowe doświad­cze­nie. Otwarte prze­strzenie prze­ra­żały ją, małe spra­wiały, że zaczy­nała się dusić. Zauwa­żyła, że jej postrze­ga­nie prze­strzeni jest zakłó­cone. Miała kło­poty z oceną odle­gło­ści; zawsze była poobi­jana, wpa­dała na meble, ściany, samo­chody na ulicy, poty­kała się o kra­węż­niki. Cza­sem miała wra­że­nie, że bra­kuje jej tlenu. Inni go zużyli, nie zosta­wia­jąc nic dla niej.

Ale to nie było nie­bez­pieczne. Wie­działa o tym; wie­działa, że musi po pro­stu odcze­kać chwilę, że to minie: dźwięki i kolory powrócą. To nie było nie­bez­pieczne.

Odsu­nęła od sie­bie ponure myśli, pozwo­liła się uko­ły­sać. Broda opa­dła jej na pierś i natych­miast zoba­czyła anioły.

„Desz­czowe włosy – śpie­wały. – Świa­tła pro­mień i let­niego wia­tru powiew…”.

Wzdry­gnęła się i usia­dła prze­ra­żona, wypro­sto­wała się tak gwał­tow­nie, że ude­rzyła o tackę. Sok poma­rań­czowy opry­skał ścianę kabiny. Bicie serca wypeł­niło jej głowę, zamy­ka­jąc dostęp wszyst­kim innym dźwię­kom. Tęgi męż­czy­zna coś powie­dział, ale nie zro­zu­miała co.

Nic nie prze­ra­żało jej bar­dziej niż śpiew anio­łów.

Dopóki trzy­mały się snów, było jej wszystko jedno. Ich głosy koły­sały ją do snu, pocie­szały, zawo­dząc cicho. Słowa bez zna­cze­nia, ale w jakiś nie­okre­ślony spo­sób piękne. Ostat­nio jed­nak sły­szała je także na jawie i to nie było przy­jemne.

Otrzą­snęła się, odchrząk­nęła, prze­tarła oczy.

Spraw­dziła, czy sok nie zmo­czył torby z kom­pu­te­rem.

Meta­lowy kor­pus samo­lotu prze­dzie­rał się przez masy chmur. Tuż przed lądo­wa­niem oto­czyły go wiru­jące krysz­tałki lodu. Przez zamieć dostrze­gła w oddali lodową sza­rość Zatoki Bot­nic­kiej, poprze­ty­kaną gdzie­nie­gdzie wysep­kami i ska­łami w róż­nych odcie­niach brązu.

Lądo­wa­niu towa­rzy­szyły drga­nia i wstrząsy, podmu­chy wia­tru koły­sały maszyną.

Wyszła jako ostat­nia. Prze­stę­po­wała z nogi na nogę, cze­ka­jąc, aż tęgi męż­czy­zna zdej­mie z półki bagaż i zacznie się mozol­nie ubie­rać. Potem minęła go szyb­kim kro­kiem i z zado­wo­le­niem zauwa­żyła, że w kolejce do wypo­ży­czalni samo­cho­dów stoi za nią.

Z klu­czy­kami w ręku minęła pospiesz­nie sto­ją­cych przy wyj­ściu z lot­ni­ska tak­sów­ka­rzy: masa męż­czyzn w ciem­nych mun­du­rach, śmie­ją­cych się gło­śno i bez skrę­po­wa­nia tak­su­ją­cych ewen­tu­al­nych klien­tów.

Wyszła z ter­mi­nalu i zasko­czyło ją zimno. Wcią­gnęła ostroż­nie powie­trze, popra­wiła torbę na ramie­niu. Rząd gra­na­to­wych tak­só­wek przy­wo­łał wspo­mnie­nie poprzed­niego pobytu w tym mie­ście. Wtedy z Anne Snap­phane jechały do Piteå. To musiało być dobre dzie­sięć lat temu. Boże, jak ten czas leci, pomy­ślała.

Par­king znaj­do­wał się na dole, po pra­wej stro­nie za przy­stan­kiem auto­bu­so­wym. Jej goła dłoń, w któ­rej trzy­mała lap­top, szybko zro­biła się lodo­wata. Dźwięk dobie­ga­jący spod jej stóp przy­po­mi­nał chrzęst potłu­czo­nego szkła i budził jej czuj­ność.

Szła do przodu, zosta­wia­jąc za sobą wąt­pli­wo­ści i strach. Znów była w dro­dze, miała cel, robiła coś sen­sow­nego.

Samo­chód stał na samym końcu par­kingu. Musiała odgar­nąć śnieg z tablicy reje­stra­cyj­nej, żeby się upew­nić, że to ten.

Zmrok zapa­dał nie­skoń­cze­nie powoli, pochła­nia­jąc świa­tło, które wła­ści­wie nie zdą­żyło się na dobre prze­bić. Pada­jący śnieg zacie­rał kon­tury niskiego sosno­wego lasu oka­la­ją­cego par­king. Annika pochy­liła się do przodu i mru­żąc oczy, wyj­rzała przez szybę.

Luleå, Luleå. W którą stronę skrę­cić?

* * *

Gdy jechała dłu­gim mostem w stronę mia­sta, śnie­życa nagle ustała. Gdzieś w oddali zama­ja­czyło ujście rzeki, bia­łej, zamar­z­nię­tej. Przę­sła mostu zda­wały się lekko falo­wać. Powoli zza śniegu zaczęło się wyła­niać mia­sto. Po pra­wej stro­nie wzno­siły się czarne kon­tury fabryk.

Huta i port, w któ­rym ładują rudę, pomy­ślała.

Gdy po chwili oto­czyły ją zabu­do­wa­nia, zare­ago­wała natych­miast. Déjà vu. Powró­ciły obrazy z dzie­ciń­stwa. Luleå to ark­tyczne Katri­ne­holm. Zim­niej­sze, bar­dziej szare i odludne. Niskie domy w roz­my­tych kolo­rach, bla­cha, eter­nit, kamień albo cegła. Ulice sze­ro­kie, ruch nie­wielki.

Bez trudu zna­la­zła Hotel Miej­ski. Stał przy Stor­ga­tan, głów­nej ulicy, tuż obok ratu­sza. Ze zdzi­wie­niem zauwa­żyła, że na par­kingu przed wej­ściem są wolne miej­sca.

Z pokoju roz­cią­gał się widok na teatr i zatokę, dziw­nie bez­barwną, jakby oło­wia­no­szara powierzch­nia wody wchło­nęła całe świa­tło. Annika odwró­ciła się ple­cami do okien. Torbę z lap­to­pem oparła o drzwi łazienki, wyjęła szczo­teczkę do zębów, poło­żyła ubra­nia na łóżku, żeby nie nosić wszyst­kiego ze sobą.

Usia­dła przy biurku i z hote­lo­wego tele­fonu zadzwo­niła do redak­cji „Nor­r­lands-Tid­nin­gen”. Usły­szała sygnał, cze­kała. Już miała odło­żyć słu­chawkę, kiedy usły­szała znu­dzony kobiecy głos.

− Szu­kam Benny’ego Eklanda – powie­działa, wyglą­da­jąc przez okno. Zdą­żyło się już cał­kiem ściem­nić. Przez kilka sekund wsłu­chi­wała się w niemy szum w słu­chawce.

− Halo? Czy zasta­łam Benny’ego Eklanda? Halo?

− Halo – odpo­wie­działa kobieta cicho.

− Mie­li­śmy się spo­tkać w tym tygo­dniu. Jestem Annika Bengt­zon – przed­sta­wiła się. Wstała i zaczęła szu­kać w tor­bie cze­goś do pisa­nia.

− Nie sły­szała pani? – spy­tała kobieta.

− O czym?

Annika się­gnęła po notatki.

− Benny nie żyje. Dzi­siaj rano dosta­li­śmy wia­do­mość.

W pierw­szym odru­chu Annika chciała się roze­śmiać, rzu­cić coś w rodzaju: takie żarty są wysoce nie­sto­sowne, ale powstrzy­mała się.

− Co pani mówi? – powie­działa ze zło­ścią.

− Nie wiemy, co się wła­ści­wie stało. Podobno wypa­dek. Wszy­scy jeste­śmy w szoku − odpo­wie­działa kobieta zdu­szo­nym gło­sem.

Annika zasty­gła. Z notat­kami w jed­nej ręce, słu­chawką i ołów­kiem w dru­giej przy­glą­dała się swo­jemu odbi­ciu w szy­bie. Przez chwilę miała wra­że­nie, jakby na­dal uno­siła się w powie­trzu.

− Halo? – usły­szała głos kobiety. – Połą­czyć panią z kimś?

− Ja… − zaczęła Annika. − Bar­dzo mi przy­kro – dokoń­czyła po chwili. − Co się wła­ści­wie stało? – spy­tała, prze­ły­ka­jąc ślinę.

− Nie wiem – odpo­wie­działa kobieta przez łzy. – Prze­pra­szam, ale muszę ode­brać drugi tele­fon, a potem idę do domu. To był straszny dzień, straszny…

Znów sły­chać było tylko szum. Annika się roz­łą­czyła. Poło­żyła się na łóżku i usi­ło­wała powstrzy­mać nagłe mdło­ści. Na noc­nym sto­liku zauwa­żyła książkę tele­fo­niczną. Się­gnęła po nią, zna­la­zła numer komi­sa­riatu, wybrała go i połą­czyła się z Cen­trum Praw­nym.

− Cho­dzi o tego dzien­ni­ka­rza, tak? – upew­nił się dyżurny, gdy spy­tała o Benny’ego Eklanda. – Jakiś wypa­dek, w oko­li­cach Svartöstaden. Komi­sarz Suup z wydziału kry­mi­nal­nego będzie wie­dział wię­cej.

Annika zakryła dło­nią oczy. Cze­ka­jąc, aż dyżurny ją prze­łą­czy, wsłu­chi­wała się w odgłosy hotelu: pły­nącą w rurach wodę, hała­su­jący gdzieś na zaple­czu wen­ty­la­tor i docho­dzące z sąsied­niego pokoju odgłosy spół­ko­wa­nia na płat­nym kanale.

Komi­sarz Suup z wydziału kry­mi­nal­nego zda­wał się być w wieku, kiedy już nie­wiele może czło­wieka zadzi­wić.

− Przy­kra histo­ria – wes­tchnął ciężko. – Przez ostat­nie dwa­dzie­ścia lat roz­ma­wia­li­śmy ze sobą nie­mal codzien­nie. Cią­gle wydzwa­niał, cią­gle chciał coś wie­dzieć. O wszystko nas wypy­ty­wał, wszystko spraw­dzał, wni­kał w rze­czy, które tak naprawdę nie powinny go obcho­dzić. Słu­chaj, Suup, mówił do mnie. Coś mi się tu nie zga­dza. Może byś to spraw­dził? Co wy tam robi­cie całymi dniami? Stołki wam się do tył­ków poprzy­kle­jały? – Komi­sarz roze­śmiał się smutno.

Annika prze­cią­gnęła dło­nią po czole; zza ściany usły­szała jęk gwiazdy porno uda­ją­cej orgazm.

− Będzie mi go bra­ko­wać – ode­zwał się Suup po dłuż­szej chwili.

− Byłam z nim umó­wiona. Mie­li­śmy poroz­ma­wiać i porów­nać to, czego się dowie­dzie­li­śmy. Co było przy­czyną śmierci?

− Nie ma jesz­cze raportu z sek­cji. Nie chcę zga­dy­wać, jaka była bez­po­śred­nia przy­czyna.

Ostroż­ność poli­cjanta zanie­po­ko­iła ją.

− Ale co się stało? Został zastrze­lony? Cios nożem?

Komi­sarz wes­tchnął ciężko.

− Cóż, wkrótce i tak wszy­scy się dowie­dzą. Podej­rze­wamy, że ktoś w niego wje­chał.

− Zgi­nął w wypadku samo­cho­do­wym? Wpadł pod samo­chód?

− Prze­je­chał go jadący z nad­mierną pręd­ko­ścią pojazd, naj­praw­do­po­dob­niej duży samo­chód oso­bowy. W por­cie zna­leź­li­śmy skra­dzione volvo z uszko­dzoną karo­se­rią. Moż­liwe, że pro­wa­dził je sprawca.

Annika zro­biła kilka kro­ków, się­gnęła po torbę i wyjęła z niej blo­czek.

− Kiedy będzie­cie wie­dzieć na pewno?

− Wczo­raj je tu przy­ho­lo­wa­li­śmy. Tech­nicy już się nim zajęli. Jutro albo w środę powi­nie­nem wie­dzieć coś wię­cej.

Annika usia­dła na łóżku z blocz­kiem na kola­nach. Pró­bo­wała coś zapi­sać, ale zsu­nął jej się z nóg.

− Wie­cie, kiedy to się stało?

− W nie­dzielę wie­czo­rem albo wcze­śnie rano w ponie­dzia­łek. W nie­dzielę widziano go w pubie, pew­nie wró­cił do domu auto­bu­sem…

− Miesz­kał w…

− W Svartöstaden. Tam się chyba uro­dził.

Dłu­go­pis zastraj­ko­wał. Annika zaczęła kre­ślić koła, żeby znów zaczął pisać.

− Kto go zna­lazł i gdzie?

− Ciało leżało przy par­ka­nie od strony nasypu, naprze­ciwko huty żelaza. Prze­le­ciał w powie­trzu jak ręka­wiczka. Zawia­do­mił nas facet, który rano skoń­czył zmianę.

− Sprawca zwiał i ślad po nim zagi­nął?

− Samo­chód został skra­dziony w Bergnäs, w sobotę…

Komi­sarz zamilkł. Annika znów sły­szała tylko jed­no­stajny szum. Sąsiad zmie­nił kanał na MTV.

− A co pan oso­bi­ście o tym sądzi? – spy­tała po chwili.

− Pew­nie jakiś nar­ko­man, ale pro­szę mnie nie cyto­wać. Naćpali się, było śli­sko, potrą­cili go i zwiali. Zabili czło­wieka. Zła­piemy ich. Może pani być tego pewna.

Annika usły­szała głosy w tle. Był nor­malny dzień pracy, współ­pra­cow­nicy doma­gali się uwagi komi­sa­rza.

− Mam jesz­cze jedno pyta­nie. Pra­co­wał pan w Luleå w listo­pa­dzie 1969 roku?

Roze­śmiał się.

− Jestem na tyle stary, że rze­czy­wi­ście mógł­bym, ale wybuch w F21 mnie omi­nął. Miesz­ka­łem wtedy w Sztok­hol­mie. Przy­je­cha­łem tu w maju 1970 roku.

Kiedy Annika wło­żyła kurtkę i ręka­wiczki, zadzwo­niła jej komórka. Numer zastrze­żony, wyświe­tliło się na ekra­nie. To zna­czy, że albo z redak­cji, albo Tho­mas, albo Anne Snap­phane.

Zawa­hała się, wci­snęła „odbierz” i zamknęła oczy.

− Sie­dzę wła­śnie na swoim dyrek­tor­skim krze­śle z Ikei i trzy­mam nogi na bla­cie biurka Prio­ry­tet. A ty gdzie jesteś? – powi­tała ją Anne.

Annika odprę­żyła się: żad­nego poczu­cia winy, żad­nych żądań.

− Tajem­nica – odpo­wie­działa, pozwa­la­jąc kurtce i ręka­wicz­kom opaść na pod­łogę. – Co powie­dział lekarz?

Przy­ja­ciółka wes­tchnęła ciężko.

− Spra­wiał wra­że­nie bar­dziej zmę­czo­nego ode mnie, ale nawet go rozu­miem. Cho­dzę do niego już dzie­sięć lat, każdy byłby wykoń­czony. Ale ja przy­naj­mniej wiem, że jestem hipo­chon­dryczką.

− Hipo­chon­drycy też mogą mieć raka mózgu – wtrą­ciła Annika.

Ciszę na linii zastą­piło prze­ra­że­nie.

− Do licha! Ni­gdy o tym nie pomy­śla­łam – ode­zwała się przy­ja­ciółka po dłuż­szej chwili.

Annika roze­śmiała się, prze­peł­niła ją fala rado­snego cie­pła.

− To co mam, do dia­bła, robić? Jak mam się nie stre­so­wać, skoro jutro jest kon­fe­ren­cja pra­sowa, na któ­rej mam pre­zen­ta­cję? Mam przed­sta­wić pro­fil wła­ści­ciela, zapew­nić obsługę tech­niczną, zała­twić pozwo­le­nie na emi­sję i inne takie bzdury.

− Dla­czego ty? – dopy­ty­wała się Annika. – Jesteś sze­fem pro­gra­mo­wym. Niech twój zastępca się tym zaj­mie.

− Jest w Nowym Jorku. Posłu­chaj i powiedz, co o tym sądzisz: TV Scan­di­na­via jest wła­sno­ścią kon­sor­cjum, w skład któ­rego wcho­dzą ame­ry­kań­scy inwe­sto­rzy z wie­lo­let­nim doświad­cze­niem w kie­ro­wa­niu sta­cjami tele­wi­zyj­nymi. Zamie­rzamy nada­wać w sys­te­mie cyfro­wym w Fin­lan­dii, Danii, Nor­we­gii i Szwe­cji. Sie­dziba firmy i stu­dia będą się mie­ścić w Sztok­hol­mie. Wła­ści­ciele oce­niają, że kraje skan­dy­naw­skie i Fin­lan­dia, z łączną liczbą widzów odpo­wia­da­jącą mniej wię­cej jed­nej dzie­sią­tej liczby widzów w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, są poten­cjal­nie inte­re­su­jącą widow­nią. Mini­ster kul­tury Karina Björnlund w stycz­niu zapro­po­nuje, żeby sieć cyfrowa dzia­łała na takich samych zasa­dach jak pozo­stałe pod­mioty na tym rynku. Roz­dział kon­ce­sji znaj­dzie się więc w gestii Poczty Szwedz­kiej. I co ty na to?

− Stra­ci­łam wątek po kon­sor­cjum – przy­znała Annika szcze­rze. – Nie możesz tego skró­cić?

Anne Snap­phane wes­tchnęła ciężko.

− Nie masz poję­cia, jaki się zrobi szum. Rzu­camy wyzwa­nie wiel­kim kana­łom, to będzie rewo­lu­cja. Będziemy nada­wać w sieci, co pozwoli nam dotrzeć do wszyst­kich gospo­darstw w Skan­dy­na­wii. Wszy­scy nas znie­na­wi­dzą.

− Nie wspo­mi­naj o tym − prze­strze­gła ją Annika, zer­ka­jąc na zega­rek. – Opo­wiedz o pro­gra­mach dla dzieci, które przy­go­to­wa­li­ście, o tym, że sta­wia­cie na pro­gramy oświa­towe, na kul­turę, na pro­gramy infor­ma­cyjne i wła­sne filmy doku­men­talne o Trze­cim Świe­cie.

− Ha, ha, ha, bar­dzo zabawne – skwi­to­wała Anne kwa­śno.

− Muszę lecieć.

− A ja muszę się napić – odpa­ro­wała przy­ja­ciółka.

Redak­cja „Nor­r­lands-Tid­nin­gen” zaj­mo­wała trzy pię­tra kamie­nicy sto­ją­cej mię­dzy ratu­szem a rezy­den­cją woje­wody. Annika spoj­rzała w górę na żółtą ceglaną fasadę budynku, zapewne z lat pięć­dzie­sią­tych.

Rów­nie dobrze mogła to być redak­cja „Katri­ne­holms-Kuri­ren”, budynki były nie­mal iden­tyczne. Wra­że­nie to pogłę­biło się, kiedy nachy­liła się w stronę szkla­nych drzwi, zasło­niła dłońmi oczy, chro­niąc je przed rażą­cym świa­tłem umiesz­czo­nej nad drzwiami lampy, i zaj­rzała do recep­cji. Wydała się jej pusta i ponura. Pod­świe­tlony napis „Wyj­ście awa­ryjne” rzu­cał zie­lony cień na sto­jak z gaze­tami i krze­sła dla gości.

W gło­śniku nad przy­ci­skiem „Recep­cja” coś zatrzesz­czało.

− Tak?

− Annika Bengt­zon z redak­cji „Kvällspressen”. Byłam umó­wiona z Ben­nym Eklan­dem, ale wła­śnie się dowie­dzia­łam, że nie żyje.

Cisza wypeł­niła zimowy mrok. Annika spoj­rzała na niebo. Chmury się roz­pro­szyły, poka­zały się gwiazdy. Tem­pe­ra­tura szybko spa­dała, Annika potarła dło­nie w ręka­wicz­kach.

− Tak? – zatrzesz­czało znów w gło­śniku. Podejrz­li­wość zagłu­szyła kiep­ską tech­nikę.

− Mia­łam mu prze­ka­zać mate­riały, zamie­rza­li­śmy prze­dys­ku­to­wać kilka spraw.

Tym razem odpo­wiedź padła szybko.

− W zamian za co?

− Pro­szę mnie wpu­ścić, to poroz­ma­wiamy.

Trzy sekundy waha­nia, cichy szum i Annika otwo­rzyła drzwi. Ude­rzył ją powiew cie­płego powie­trza wymie­sza­nego z kurzem. Zacze­kała, aż drzwi się za nią zamkną, a oczy przy­zwy­czają do zie­lo­nego świa­tła.

Pro­wa­dzące do redak­cji schody znaj­do­wały się po lewej stro­nie; znisz­czone szare lino­leum z gumo­wymi listwami.

Przy kopiarce cze­kał na nią potęż­nie zbu­do­wany męż­czy­zna w bia­łej koszuli. Roz­jeż­dżała mu się w pasie. Miał czer­woną twarz i oczy.

− Pro­szę przy­jąć wyrazy współ­czu­cia – powie­działa Annika, wycią­ga­jąc do niego rękę. – Benny Ekland był legendą. Także u nas.

Męż­czy­zna ski­nął głową i przed­sta­wił się: Pek­kari, szef noc­nej zmiany.

− Mógł dostać pracę w każ­dej gaze­cie, w Sztok­hol­mie, gdzie­kol­wiek, ale zawsze odma­wiał, chciał pra­co­wać tutaj.

Annika usi­ło­wała się uśmiech­nąć, żeby zatu­szo­wać swoje nie­winne kłam­stwo sprzed chwili.

− Wiem – wymam­ro­tała.

− Napije się pani kawy?

Poszła za nim do nie­wiel­kiej kuchenki, małego pomiesz­cze­nia bez okna z kuchenną płytą wci­śniętą mię­dzy sobotni doda­tek a środ­kową stronę dzien­nika.

− To pani ugrzę­zła w tym tunelu − nie tyle spy­tał, ile stwier­dził.

Annika ski­nęła głową i zdjęła kurtkę, a męż­czy­zna zaczął lać gęsty jak smoła płyn do dwóch nie­zbyt czy­stych kub­ków.

− Jakimi mate­ria­łami mie­li­ście się wymie­nić? – spy­tał w końcu.

Podał jej miseczkę z cukrem, Annika podzię­ko­wała gestem.

− Ostat­nio sporo pisa­łam o ter­ro­ry­zmie. W zeszłym tygo­dniu roz­ma­wia­łam z nim o zama­chu w F21. Mówił, że wpadł na jakiś trop. Miało to być coś naprawdę waż­nego.

Szef noc­nej zmiany posta­wił miseczkę z cukrem na stole i popla­mio­nymi niko­tyną pal­cami zaczął wyj­mo­wać kostki.

− Dali­śmy to w pią­tek.

Annika była zdzi­wiona. Nie sły­szała, żeby gdzie­kol­wiek uka­zał się taki mate­riał. Pek­kari wrzu­cił do kubka trzy kostki cukru.

− Wiem, co pani myśli – powie­dział. − Ale pani pra­cuje w gaze­cie ogól­no­kra­jo­wej, nie ma pani poję­cia, jak funk­cjo­nuje prasa lokalna. Agen­cje inte­re­sują się tylko Sztok­hol­mem. Nasze arty­kuły są dla nich gówno warte.

Nie­prawda, ode­zwał się głos w jej gło­wie. To zależy od jako­ści tek­stu. Ale nie powie­działa tego gło­śno. Spu­ściła wzrok i wpa­try­wała się we wła­sne kolana.

− Pra­co­wa­łam kie­dyś w „Katri­ne­holms-Kuri­ren”. Wiem, jak to jest – powie­działa.

Pek­kari otwo­rzył sze­roko oczy.

− To może pani zna Mac­kego?

− Z działu spor­to­wego? Jasne. To insty­tu­cja. – Nie­zno­śny alko­ho­lik. Już wtedy taki był, pomy­ślała, uśmie­cha­jąc się do roz­mówcy.

− Co miała mu pani dać? – spy­tał Pek­kari, sior­biąc kawę.

− Głów­nie mate­riały z lat sie­dem­dzie­sią­tych, tek­sty, tro­chę zdjęć.

− Wszystko jest w sieci – stwier­dził Pek­kari.

− Tego nie ma.

− A nie chciała pani przy­pad­kiem pode­brać mu tematu?

Jego oczy przy­glą­dały się jej bacz­nie znad kubka. Wytrzy­mała jego spoj­rze­nie.

− Mam wiele talen­tów, ale w myślach nie czy­tam. To Benny do mnie zadzwo­nił. Skąd mia­ła­bym wie­dzieć, nad czym pra­co­wał?

Szef noc­nej zmiany wziął kolejną kostkę cukru i zaczął ją ssać. Popi­jał kawą i zasta­na­wiał się.

− Ma pani rację – stwier­dził po dłuż­szej chwili, prze­ły­ka­jąc gło­śno. – Czego pani potrze­buje?

− Muszę zdo­być arty­kuły Benny’ego o ter­ro­ry­zmie i prze­czy­tać je.

− Pro­szę iść do archi­wum i poga­dać z Han­sem.

Redak­cyjne archiwa w całej Szwe­cji wyglą­dają tak samo, pomy­ślała. Hans Blom­berg też nie odbie­gał wyglą­dem od prze­cięt­nego archi­wi­sty. Mały, zaku­rzony męż­czy­zna w sza­rym swe­trze, w oku­la­rach i z resztką wło­sów zacze­sa­nych na pożyczkę. Nawet tablica infor­ma­cyjna na ścia­nie wyglą­dała tak, jak się spo­dzie­wała. Wisiał na niej dzie­cięcy rysu­nek przed­sta­wia­jący żół­tego dino­zaura i cytat: „Zamiast PIĘKNY wolał­bym być BOGATY”. I jesz­cze kalen­darz, w któ­rym ktoś odli­czał dni do jakiejś bli­żej nie­okre­ślo­nej daty. Napi­sał: „WYTRZY­MAJ!”.

− Benny był cho­ler­nie uparty – wes­tchnął star­szy pan, sia­da­jąc przed kom­pu­te­rem. – Ni­gdy się nie pod­da­wał. Pro­du­ko­wał nie­zli­czoną ilość mate­ria­łów, jakby miał bie­gunkę. Zna pani ten typ?

Spoj­rzał na nią znad oku­la­rów. Annika nie mogła powstrzy­mać uśmie­chu.

− Benny nie żyje, a o zmar­łych mówi się albo dobrze, albo wcale. Cza­sem jed­nak można chyba pozwo­lić sobie na szcze­rość, prawda? – spy­tał, mru­żąc oczy, jakby z przy­zwy­cza­je­nia.

− Rozu­miem, że jego śmierć jest dla redak­cji dotkliwą stratą – powie­działa Annika.

Hans Blom­berg wes­tchnął.

− Był naszą gwiazdą, ulu­bień­cem sze­fów, obiek­tem nie­na­wi­ści kole­gów. To był facet, który wpa­dał do redak­cji i wołał: „Zrób­cie mi miej­sce na pierw­szej stro­nie, bo dzi­siaj stanę się nie­śmier­telny!”.

Annika wybuch­nęła śmie­chem. Nie on jeden, pomy­ślała, a przed oczami sta­nął jej Carl Wen­ner­gren.

− A teraz pro­szę mi powie­dzieć, czego wła­ści­wie pani szuka.

− Serii arty­ku­łów o ter­ro­ry­zmie, przede wszyst­kim ostat­niego tek­stu o F21.

Archi­wi­sta pod­niósł głowę, w jego oczach poja­wił się błysk.

− No pro­szę, kto by pomy­ślał, że taka miła dziew­czyna inte­re­suje się takimi nie­bez­piecz­nymi spra­wami.

− Nie prze­sa­dzaj, wujku – odpo­wie­działa Annika. – Mam męża i dwójkę dzieci.

− Rozu­miem, femi­nistka. Wydruk czy wycinki?

− Naj­chęt­niej wycinki, jeśli to nie za duży kło­pot.

Męż­czy­zna wes­tchnął i znów wstał.

− Tyle się mówi o tych kom­pu­te­rach, że niby to takie uła­twie­nie, ale to nie­prawda. Podwójna praca. Tak to jest z tą kom­pu­te­ry­za­cją – powie­dział.

Znik­nął wśród meta­lo­wych sza­fek, mam­ro­cząc „t, t, ter­ro­ryzm”. Wycią­gnął jakąś szu­fladkę, znów wes­tchnął.

− Ha – ode­zwał się kilka sekund póź­niej, wycią­ga­jąc trium­fal­nie brą­zową kopertę. Cien­kie włosy spa­dły mu z czubka głowy, obna­ża­jąc łysinę. − Ter­ro­ryzm à la Ekland. Może pani tu usiąść. Nie wycho­dzę przed szó­stą.

Annika wzięła kopertę, otwo­rzyła ją wil­got­nymi pal­cami i pode­szła do wska­za­nego biurka. Wycinki miały zde­cy­do­waną prze­wagę nad wydru­kami. Na moni­to­rze kom­pu­tera wszyst­kie tek­sty wyglą­dały mniej wię­cej tak samo: tek­sty były jed­na­ko­wej dłu­go­ści, zdję­cia małe. Na stro­nie gazety tek­sty i zdję­cia żyły, łapały oddech, tytuły krzy­czały albo wdzię­czyły się do czy­tel­ni­ków. Już sam wybór czcionki wiele mówił o tym, co redak­tor chciał zasy­gna­li­zo­wać czy­tel­ni­kowi. Wiel­kość zdję­cia, obróbka i jakość tech­niczna mówiły jesz­cze wię­cej: wska­zy­wały, czy infor­ma­cje zawarte w tek­ście oce­niono jako istotne, czy to, co się stało, uznano za wyjąt­kowe, czy po pro­stu za jedno z wielu zda­rzeń. Wszyst­kie te zabiegi, będące owo­cem zawo­do­wego kunsztu całej masy ludzi, na moni­to­rze kom­pu­tera prze­sta­wały się liczyć.

Tutaj miała do czy­nie­nia z praw­dzi­wym dzien­ni­kar­stwem.

Wycinki były posor­to­wane według dat, naj­star­sze na wierz­chu. Pierw­szy tekst został opu­bli­ko­wany pod koniec kwiet­nia i doty­czył pikant­nych szcze­gó­łów z histo­rii szwedz­kiego ter­ro­ry­zmu. Opo­wia­dał mię­dzy innymi o wyna­lazcy i dok­to­rze filo­zo­fii Mar­ti­nie Eken­bergu z Töreboda, który miał na kon­cie tylko jeden wyna­la­zek: list z bombą. Annika prze­tarła oczy ze zdu­mie­nia, kiedy stwier­dziła, że w kilku miej­scach Ekland użył dokład­nie takich samych sfor­mu­ło­wań jak ona kilka tygo­dni wcze­śniej w arty­ku­łach na ten sam temat. Naj­wy­raź­niej szu­kał inspi­ra­cji w tek­stach kole­gów, pomy­ślała.

Prze­rzu­ciła stos wycin­ków. Część była stara, ich treść była jej dobrze znana. Inne zawie­rały nowe infor­ma­cje. Z coraz więk­szym zain­te­re­so­wa­niem czy­tała o zamie­sza­niu na pół­nocy, w Nor­r­bot­ten, wio­sną 1987 roku, kiedy to woj­sko dzień i noc poszu­ki­wało wśród szkie­rów okrę­tów pod­wod­nych i żoł­nie­rzy obcych armii. Plotka gło­siła, że szwedzki ofi­cer postrze­lił w nogę rosyj­skiego nurka. Pies ofi­cera zaczął nagle szcze­kać, węszył w kie­runku krza­ków. Ofi­cer oddał strzał, a potem zna­le­ziono tam ślady krwi; pro­wa­dziły na brzeg i koń­czyły się w wodzie. Benny Ekland ogra­ni­czył się do opo­wie­dze­nia aneg­dotki, na­dal żywej wśród miej­sco­wej lud­no­ści. To, co naprawdę się wtedy wyda­rzyło, zda­wało się mniej go inte­re­so­wać. Zacy­to­wał krótką wypo­wiedź przed­sta­wi­ciela sztabu armii, który zwró­cił uwagę, że ogólna atmos­fera końca lat osiem­dzie­sią­tych była inna niż obecna, że wszyst­kim się zda­rza popeł­niać błędy, także szwedz­kiemu woj­sku, i że wła­ści­wie ni­gdy do końca nie stwier­dzono, czy na tym tere­nie kie­dy­kol­wiek doszło do naru­sze­nia wód tery­to­rial­nych.

Na samym spo­dzie zna­la­zła arty­kuł, któ­rego szu­kała. To, co w nim prze­czy­tała, było dla niej nowo­ścią.

Pod koniec lat sześć­dzie­sią­tych stare maszyny floty powietrz­nej sta­cjo­nu­ją­cej w Nor­r­bot­ten, tak zwane lan­seny, zostały wymie­nione na nowo­cze­sne dra­keny, pisał Eklund. Wtedy wła­śnie baza lot­ni­cza kil­ka­krot­nie padła ofiarą sabo­tażu: ktoś wło­żył zapałki do rurek Pitota. Były to nie­wiel­kie rurki, przy­po­mi­na­jące nieco strzały, umiesz­czone z przodu maszyny, słu­żące przede wszyst­kim do pomiaru pręd­ko­ści.

Wszy­scy uznali za oczy­wi­ste, że stoi za tym lewica. Głów­nymi podej­rza­nymi były orga­ni­za­cje maoistow­skie. Uszko­dze­nia ni­gdy nie oka­zały się naprawdę poważne, ni­gdy też nie zła­pano nikogo na gorą­cym uczynku. Eklund cyto­wał jed­nak tajne źró­dła z F21, potwier­dza­jące, że te mało zna­czące akty sabo­tażu były wstę­pem do póź­niej­szego zama­chu. Maoiści odkryli coś, co oka­zało się tra­giczne w skut­kach.

Po każ­dym locie, gdy maszyny stały już na lądo­wi­sku, na płytę za samo­lo­tem wyle­wano środki absor­bu­jące lub sta­wiano wia­dro ze stali nie­rdzew­nej. Sil­niki nie spa­lały całego paliwa i po każ­dym locie trzeba było opróż­nić zbior­nik.

Wie­czo­rem w dniu, kiedy doszło do zama­chu, czyli osiem­na­stego listo­pada 1969 roku, cała flo­tylla uczest­ni­czyła w wie­czor­nym locie. Ter­ro­ry­ści ude­rzyli, kiedy maszyny wró­ciły na lot­ni­sko.

Zamiast jed­nak jak zwy­kle wło­żyć zapałki w rurki Pitota, wrzu­cono pło­nące zapałki do wia­der z reszt­kami paliwa. Natych­miast doszło do potęż­nego wybu­chu.

Mając na uwa­dze to, co się działo wcze­śniej, naj­pro­ściej było przy­jąć, że rów­nież za tą akcją stały ugru­po­wa­nia maoistyczne. Róż­nica pole­gała na tym, że tym razem były ofiary śmier­telne, pisał Ekland.

Pisze bez­na­dziej­nie, stwier­dziła Annika. Ale sprawa wydaje się cho­ler­nie inte­re­su­jąca.

− Mogę dostać kopię? – spy­tała.

Archi­wi­sta nie spusz­czał wzroku z moni­tora, jego palce nie prze­stały tań­czyć po kla­wia­tu­rze.

− Zacie­ka­wił panią?

− Ow­szem. To dla mnie coś nowego. Może warto pocią­gnąć ten temat.

− Kopiarka stoi przy scho­dach. Pro­szę ją ład­nie popro­sić i pogła­skać, to może zadziała.

Męż­czy­zna nie­mal uno­sił się bez­gło­śnie nad czar­nymi uli­cami. Ból został poskro­miony, ciało znów miał sprawne. Jego myśli odbi­jały się echem od zmar­z­nię­tych ścian.

Mia­sto Luleå z upły­wem czasu się skur­czyło.

Pamię­tał je sprzed lat. Duże, tęt­niące życiem i han­dlem, pewne sie­bie, dumne.

Teraz nie czuł tej pew­no­ści. Może ni­gdy jej nie było? To mia­sto nie miało poten­cjału. Główna ulica została zamknięta dla ruchu koło­wego i zmie­niła się w długi, nudny, sma­gany wia­trem, oko­lony kar­ło­wa­tymi brzóz­kami plac roz­rywki. Tutaj ludzie odbie­rali nagrodę za swój trud, tutaj mogli się zająć kon­sump­cją i zapo­mnieć o stra­chu.

Prze­kleń­stwo wol­no­ści, pomy­ślał. Prze­klęty czło­wiek rene­sansu obu­dził się pew­nego ranka w XIII wieku we Flo­ren­cji i wyna­lazł kapi­ta­lizm. Sia­da­jąc na łóżku, pojął moż­li­wo­ści swo­jego ego, zro­zu­miał, że pań­stwo jest orga­ni­zmem, który można nie tylko kon­tro­lo­wać, ale któ­rym można też mani­pu­lo­wać.

Męż­czy­zna usiadł na ławce przed biblio­teką, by nieco ochło­nąć z mor­fi­no­wego rau­szu. Wie­dział, że nie powi­nien długo sie­dzieć na takim mro­zie, ale aku­rat w tej chwili chłód mu nie prze­szka­dzał.

Chciał sie­dzieć i patrzeć na swoją świą­ty­nię, na budy­nek, w któ­rym zało­żył swoją dyna­stię. Na tę brzydką kamie­nicę na rogu ulicy bez nazwy, która tu, na ziemi, była jed­nym z jego domów. W środku paliło się świa­tło. Pew­nie odby­wało się jakieś zebra­nie, jak wtedy.

Ale takich spo­tkań jak nasze już ni­gdy nie będzie, pomy­ślał.

Z budynku wyszły dwie młode kobiety. Zatrzy­mały się na chwilę w holu przy tablicy i pil­nie stu­dio­wały ogło­sze­nia.

Może jesz­cze jest otwarte, pomy­ślał lekko zamro­czony. Może wejść?

Dziew­czyny rzu­ciły mu szyb­kie ukrad­kowe spoj­rze­nie, kiedy minęli się kilka metrów od drzwi. Jak zwy­kle na pro­win­cji, pomy­ślał. Nie znamy go, więc uda­jemy, że go nie ma. Pomy­ślał, że w więk­szych mia­stach ludzie się nie zauwa­żają. To mu odpo­wia­dało.

Biblio­teka rze­czy­wi­ście była otwarta. Sta­nął na środku holu i pozwo­lił wró­cić wspo­mnie­niom. Czas prze­stał ist­nieć. Znów miał dwa­dzie­ścia lat, było lato, upał, a obok niego stała jego dziew­czyna, jego uko­chana Czer­wona Wil­czyca, któ­rej wszystko miało się powieść bar­dziej, niż kto­kol­wiek przy­pusz­czał. Przy­cią­gnął ją do sie­bie, objął i poczuł zapach henny w jej mie­dzia­no­czer­wo­nych wło­sach. Nie mógł powstrzy­mać szlo­chu.

Nagły prze­ciąg wokół nóg przy­wró­cił mu poczu­cie rze­czy­wi­sto­ści.

− Coś się stało? Potrze­buje pan pomocy?

Jakiś star­szy męż­czy­zna przy­glą­dał mu się z nie­po­ko­jem.

Zdaw­kowa tro­ska, pomy­ślał. Pokrę­cił głową i prze­łknął swoją fran­cu­ską odpo­wiedź.

Hol uka­zał mu się w całej swej pre­ten­sjo­nal­nej kra­sie. Star­szy pan ruszył dalej, wszedł tam, gdzie było cie­pło, zosta­wia­jąc go sam na sam z tablicą ogło­szeń: Salon Lite­racki, jasełka, kon­cert Håkana Hagegårda i festi­wal femi­ni­styczny.

Wyrów­nał oddech i przy­gła­dził włosy. Ostroż­nie zro­bił krok w stronę wewnętrz­nych drzwi, dys­kret­nie zaj­rzał przez szklaną taflę do środka. Po chwili szedł szyb­kim kro­kiem przez hol, a potem na dół, tyl­nymi scho­dami.

Boże, pomy­ślał, znów tu jestem. Naprawdę tu jestem.

Spoj­rzał na zamknięte drzwi, przy­wo­łał w pamięci obraz tego, co się za nimi kryło. Pamię­tał to dokład­nie: dębowe panele, kamienne stop­nie, skła­dane sto­liki, kiep­skie oświe­tle­nie. Uśmiech­nął się na wspo­mnie­nie wła­snego cie­nia, obrazu mło­dego męż­czy­zny, który rezer­wo­wał lokal w imie­niu Towa­rzy­stwa Węd­kar­skiego, a potem orga­ni­zo­wał trwa­jące do póź­nej nocy spo­tka­nia maoistów.

Dobrze zro­bił, że tu przy­je­chał.

Środa, 11 listo­pada

ANDERS SCHY­MAN wło­żył mary­narkę i wypił ostatni łyk kawy. Ciem­ność zmie­niła szyby w lustra. Popra­wił koł­nierz widoczny na tle zarysu rosyj­skiej amba­sady. Potem stał jesz­cze chwilę, wpa­tru­jąc się w dziury w miej­scu, gdzie powinny być jego oczy.

Naresz­cie, pomy­ślał. Prze­stał być jedy­nie przy­dat­nym kre­ty­nem, mógł zacząć dzia­łać. Na roz­po­czy­na­ją­cym się za kwa­drans zebra­niu zarządu zosta­nie w końcu zaak­cep­to­wany, zyska sza­cu­nek.

Więc dla­czego nie był w eufo­rii? Nie był zado­wo­lony? Co się stało z ner­wo­wym szczę­ściem, które odczu­wał, gdy przed chwilą patrzył na leżące przed nim słupki i tabelki?

Przy­glą­dał się swoim oczom, ale nie zna­lazł w nich odpo­wie­dzi.

− Anders – zatrzesz­czał głos w tele­fo­nie. – Her­man Wen­ner­gren jest w dro­dze na górę – poin­for­mo­wała go sekre­tarka, wyraź­nie pod­nie­cona.

Cze­ka­jąc na pre­zesa zarządu, poczuł, że dzień zaczyna nabie­rać tempa.

− Jestem pod wra­że­niem – oświad­czył Wen­ner­gren z tym swoim cha­rak­te­ry­stycz­nym chrząk­nię­ciem, chwy­ta­jąc jego dłoń w obie ręce. − Czyż­byś zna­lazł cza­ro­dziej­ską różdżkę?

Przez te wszyst­kie lata pre­zes zarządu rzadko komen­to­wał pracę redak­cji. Gdy wyniki oka­zały się o czter­na­ście pro­cent lep­sze, niż zakła­dano, nakład wzra­stał, a dystans do „Kon­kur­ren­ten” malał, zaczy­nał się roz­glą­dać za cza­ro­dziej­ską różdżką.

Anders się roze­śmiał i wska­zał mu miej­sce na kana­pie dla gości. Usie­dli naprze­ciwko sie­bie.

− Wpro­wa­dzi­li­śmy zmiany struk­tu­ralne, które naj­wy­raź­niej zdały egza­min – stwier­dził Schy­man, uwa­ża­jąc, żeby nie wymie­nić nazwi­ska Tor­stens­sona, swo­jego poprzed­nika i dobrego zna­jo­mego Wen­ner­grena.

− Kawa? Może lekki lunch?

Pre­zes uniósł dłoń w odmow­nym geście.

− Zebra­nie będzie krót­kie. Muszę nie­długo wyjść, mam jesz­cze kilka spraw do zała­twie­nia – powie­dział, zer­ka­jąc na zega­rek. – Ale jest coś, o czym chciał­bym z tobą poroz­ma­wiać. Sprawa jest dość pilna.

Schy­man usiadł wygod­niej, pod­parł krę­go­słup poduszką i przy­brał obo­jętny wyraz twa­rzy.

− Dzia­ła­łeś kie­dyś w TU? – spy­tał Wen­ner­gren, przy­glą­da­jąc się swoim paznok­ciom.

Schy­man drgnął. Nie miał wiele wspól­nego z TU, szwedz­kim Sto­wa­rzy­sze­niem Wydaw­ców Prasy.

− Byłem zastępcą członka zarządu, to wszystko.

− Ale wiesz, na czym to polega? Roz­mowy na kory­ta­rzach. Zaku­li­sowe gry.

Wen­ner­gren potarł paznok­ciem o lewą nogawkę spodni; przy­glą­dał mu się spod krza­cza­stych brwi.

− Nie mam wła­ści­wie żad­nych takich doświad­czeń – powie­dział Schy­man, czu­jąc, że stąpa po kru­chym lodzie. – Mam wra­że­nie, że to dość skom­pli­ko­wane sprawy. Ocze­kuje się, że wła­ści­ciele kon­cer­nów pra­so­wych, któ­rzy na co dzień ostro ze sobą kon­ku­rują, nagle usiądą obok sie­bie i wspól­nie zaczną roz­wią­zy­wać pro­blemy. To nie takie pro­ste.

Her­man Wen­ner­gren poki­wał powoli głową i zaczął czy­ścić paznok­cie.

− To prawda. Kon­cerny pra­sowe, wydaw­nic­twa Bon­niers i Schib­sted, prasa lokalna, mię­dzy innymi göteborski „Hjörnes”, „Neri­kes Alle­handa” i filia w Jönköpingu, no i oczy­wi­ście my. Dużo róż­nych inte­re­sów do pogo­dze­nia.

− Cza­sem jed­nak coś się udaje, jak w przy­padku podatku od reklam – wtrą­cił Schy­man.

− To prawda – zgo­dził się Wen­ner­gren. – W Domu Prasy działa grupa, która trzyma rękę na pul­sie, ale decy­zje podej­muje prze­wod­ni­czący zarządu.

Schy­man sie­dział bez ruchu i czuł, że jeżą mu się włosy na karku.

− Jak zapewne wiesz, jestem prze­wod­ni­czą­cym komi­sji wybor­czej Sto­wa­rzy­sze­nia – cią­gnął dalej Wen­ner­gren. – W poło­wie grud­nia mamy przed­sta­wić kan­dy­da­tów do nowego zarządu. Pomy­śla­łem, że na sta­no­wi­sko prze­wod­ni­czą­cego zapro­po­nuję cie­bie. Co ty na to?

W gło­wie Schy­mana huczało jak w ulu; myśli odbi­jały mu się od czaszki, wpa­dały na sie­bie.

− Zwy­kle to sta­no­wi­sko przy­pada któ­re­muś z dyrek­to­rów.

− Nie zawsze. Zda­rza się, że prze­wod­ni­czą­cym zostaje redak­tor naczelny. Tylko nie zro­zum mnie źle. Nie chcę, żebyś zapo­mniał o redak­cji i poświę­cił się wyłącz­nie Sto­wa­rzy­sze­niu, jak to się nie­stety zda­rza. Uwa­żam po pro­stu, że świet­nie się na to sta­no­wi­sko nada­jesz.

W kłę­bo­wi­sku myśli roz­legł się ostrze­gaw­czy dzwo­nek.

− Dla­czego? – spy­tał Schy­man. – Bo łatwo mną mani­pu­lo­wać? O to cho­dzi?

Her­man Wen­ner­gren wes­tchnął gło­śno. Pochy­lił się do przodu, poło­żył dło­nie na kola­nach, jakby zamie­rzał wstać.

− Schy­man, naprawdę myślisz, że gdy­bym chciał umie­ścić tam swo­jego czło­wieka, to przy­szedł­bym do cie­bie? – Wstał z tru­dem, wyraź­nie poiry­to­wany. − Nie rozu­miesz, że jest dokład­nie odwrot­nie? Jeśli mi się uda prze­for­so­wać twoją kan­dy­da­turę, co prze­cież wcale nie jest pewne, to po to, żeby w kie­row­nic­twie Sto­wa­rzy­sze­nia był ktoś, kto oprze się wszel­kim naci­skom. Wła­śnie tak cię widzę, Schy­man – powie­dział, kie­ru­jąc się do drzwi. − Nie opóź­niajmy zebra­nia – dodał, odwra­ca­jąc się do Schy­mana ple­cami.

Annika minęła zjazd na auto­stradę w stronę lot­ni­ska i jechała dalej, w stronę Kal­la­xby. Kra­jo­braz był cał­ko­wi­cie pozba­wiony barw. Sosny jak ciemne duchy, czarno-biała zie­mia, oło­wia­no­szare niebo. Białe welony śnież­nej zadymki tań­czyły nad ciem­no­sza­rym asfal­tem. Ter­mo­metr w wyna­ję­tym samo­cho­dzie wska­zy­wał jede­na­ście stopni w środku i cztery poni­żej zera na zewnątrz.

Minęła kawa­łek pola i trzy miliony kar­ło­wa­tych sosen i w końcu dotarła do drogi skrę­ca­ją­cej w stronę lądo­wi­ska w Nor­r­bot­ten.

Pas pro­wa­dzący do bazy lot­ni­czej wyda­wał się nie­skoń­cze­nie długi. Zie­mia po obu stro­nach była goła, bez roślin­no­ści, poza pokrzy­wio­nymi przy­sa­dzi­stymi sosnami. Lekki skręt w prawo i nagle wyro­sło przed nią ogro­dze­nie, a chwilę potem brama, budka war­tow­nika, domy i par­king po dru­giej stro­nie ogro­dze­nia. Annika poczuła się nagle, jakby pod­glą­dała, jakby była szpie­giem, który dostał do wyko­na­nia wsty­dliwe zada­nie. Tuż za bramą stały dwa myśliwce, jeden wyglą­dał na dra­kena.

Za ogro­dze­niem droga wiła się dalej. Annika pochy­liła się, żeby lepiej widzieć. Minęła par­king dla żoł­nie­rzy służby zasad­ni­czej i doje­chała do ogrom­nej strzel­nicy. Kil­ku­na­stu męż­czyzn w mun­du­rach polo­wych bie­gało po placu, każdy z pisto­le­tem auto­ma­tycz­nym w ręku i kara­bi­nem prze­wie­szo­nym przez ramię. Dro­go­wskaz poka­zy­wał, że droga cią­gnie się aż do cypla Lulnäs, ale sto­jący jakieś sto metrów dalej znak zakazu zmu­sił ją do zawró­ce­nia. Ubra­nych na zie­lono żoł­nie­rzy nie było już widać.

Zatrzy­mała się przy budce war­tow­nika; zawa­hała się, w końcu jed­nak wyłą­czyła sil­nik i wysia­dła. Idąc wzdłuż ściany bla­sza­nego baraku z lustrza­nymi szy­bami w oknach, nie widziała nikogo, nie zauwa­żyła żad­nego dzwonka, niczego, była sama. Nagle, gdzieś po lewej, usły­szała głos z gło­śnika.

− Jakiś pro­blem?

Prze­ra­żona spoj­rzała w stronę, skąd docho­dził głos, ale widziała jedy­nie bla­chę i chrom.

− Szu­kam… Pet­ters­sona – powie­działa do swo­jego odbi­cia w szy­bie. − Ofi­cera pra­so­wego.

− Kapi­tana Pet­ters­sona, chwi­leczkę – odpo­wie­dział głos, nale­żący zapewne do mło­dego żoł­nie­rza.

Odwró­ciła się ple­cami do błysz­czą­cego budynku i spró­bo­wała coś dostrzec przez szta­chety par­kanu. Mię­dzy drze­wami spo­strze­gła sza­ro­zie­lone han­gary i rząd woj­sko­wych pojaz­dów. Z zewnątrz trudno jej było oce­nić wiel­kość bazy.

− Pro­szę przejść przez bramę, a potem pierw­sze drzwi na prawo – roz­legł się znów głos z zaświa­tów.

Annika zro­biła, co jej kazano. Dobry oby­wa­tel i szpieg.

Ofi­cer, który ją przy­jął, wyglą­dał na pro­to­typ zado­wo­lo­nego z sie­bie żoł­nie­rza: pro­ste plecy, szpa­ko­waty, wyspor­to­wany.

− Jestem Annika Bengt­zon – przed­sta­wiła się. − W zeszłym tygo­dniu roz­ma­wia­li­śmy przez tele­fon. O rocz­nicy zama­chu…

Męż­czy­zna przy­trzy­mał jej dłoń w swo­jej o sekundę za długo. Dała się uwieść jego jasnemu spoj­rze­niu i miłemu uśmie­chowi.

− Tak jak mówi­łem przez tele­fon, mamy tylko to, co już zostało opu­bli­ko­wane. Możemy pani prze­ka­zać naszą ana­lizę sytu­acji i wnio­ski, do któ­rych wów­czas doszli­śmy. Chęt­nie poka­za­li­by­śmy pani nasze muzeum, ale nie­stety Gustaf, któ­remu pod­lega, jest dzi­siaj chory. Zapra­szam jutro, na pewno już będzie na nogach.

− Mogła­bym obej­rzeć miej­sce, gdzie doszło do zama­chu?

Męż­czy­zna uśmiech­nął się jesz­cze sze­rzej.

− Sądzi­łem, że ten szcze­gół wyja­śni­li­śmy sobie przez tele­fon. Infor­ma­cje o miej­scu, w któ­rym doszło do zama­chu, nie zostały podane do wia­do­mo­ści publicz­nej.

− Czy­tał pan arty­kuł Benny’ego Eklanda w piąt­ko­wym nume­rze „Nor­r­lands-Tid­nin­gen”?

Męż­czy­zna wska­zał na krze­sło przy sto­liku i zapro­po­no­wał, żeby usia­dła. Annika zdjęła kurtkę i wyło­wiła z torby notes.

− Mam tu kopię arty­kułu, więc jeśli pan ma ochotę…

− Wiem, o jaki arty­kuł cho­dzi – powie­dział, spo­glą­da­jąc na żoł­nie­rza, który wła­śnie wszedł do pokoju. – Może pani pod­pi­sać się na liście?

Annika potwier­dziła swoją obec­ność w bazie nie­czy­tel­nym gry­zmo­łem i podzię­ko­wała za kawę.

− Jest w tym coś z prawdy? – spy­tała, wra­ca­jąc do arty­kułu.

Ofi­cer pra­sowy nalał sobie hoj­nie do kubka z Bruce’em Spring­ste­enem.

− Nie­wiele – odpo­wie­dział.

Annika poczuła, że gaśnie ostat­nia iskierka nadziei.

− Dla mnie było tam kilka nowych infor­ma­cji. Możemy to razem przej­rzeć? Zda­nie po zda­niu. Chcia­ła­bym wie­dzieć, co jest zgodne z prawdą, a co nie.

Wycią­gnęła z cze­lu­ści torby kopię arty­kułu, papier zasze­le­ścił.

Kapi­tan Pet­ters­son podmu­chał i ostroż­nie wypił łyk kawy.

− Pod koniec lat sześć­dzie­sią­tych zaczęto suk­ce­syw­nie wymie­niać lan­seny na myśliwce typu Dra­ken. To się zga­dza. Wer­sja zwia­dow­cza samo­lotu poja­wiła się w 1967 roku, a myśliwce latem 1969 roku.

Annika znała arty­kuł na pamięć.

− Czy to prawda, że docho­dziło do prób sabo­tażu przez wkła­da­nie zapa­łek w różne otwory i rury?

− W tam­tych cza­sach krę­ciło się tu wielu lewa­ków – przy­znał ofi­cer pra­sowy. − Ogro­dze­nie nie sta­no­wiło poważ­nej prze­szkody. Chłopcy z zapał­kami byli zapewne prze­ko­nani, że umiesz­cza­jąc coś w rurce Pitota, uszko­dzą maszynę, ale nie ma żad­nych dowo­dów, że to wła­śnie te grupy miały cokol­wiek wspól­nego z zama­chem z 1969 roku.

Annika noto­wała.

− A resztki paliwa? Czy infor­ma­cja o meta­lo­wych wia­drach, do któ­rych je zle­wano, jest praw­dziwa?

− Ow­szem – potwier­dził. − Ale to paliwo nisko­ok­ta­nowe, nie można go pod­pa­lić zapałką. Trzeba by je porząd­nie roz­grzać, żeby zaczęło pło­nąć. Tak więc i ta infor­ma­cja nie jest do końca praw­dziwa. W każ­dym razie w listo­pa­dzie w Luleå byłoby to nie­moż­liwe – powie­dział, uśmie­cha­jąc się bez­tro­sko.

− A czy tam­tego wie­czoru odby­wały się jakieś ćwi­cze­nia? Czy maszyny stały na zewnątrz?

− To była noc z wtorku na środę. Zawsze latamy we wtorki, wszyst­kie eska­dry w kraju, od dzie­się­cio­leci. Trzy zmiany, lądo­wa­nie o dwu­dzie­stej dru­giej. Potem zwy­kle maszyny stoją jesz­cze godzinę na pły­cie, zanim je wpro­wa­dzimy do han­ga­rów. Do zama­chu doszło o pierw­szej trzy­dzie­ści pięć. O tej porze wszyst­kie maszyny zawsze są już w han­ga­rach.

Annika prze­łknęła ślinę i pozwo­liła kopii arty­kułu opaść na kolana.

− Mia­łam nadzieję, że rzuci pan nieco wię­cej świa­tła na tę histo­rię – powie­działa, uśmie­cha­jąc się do niego.

Odpo­wie­dział jej uśmie­chem inten­syw­nie nie­bie­skich oczu. Annika pochy­liła się do przodu.

− Minęło trzy­dzie­ści lat. Może mi pan cho­ciaż powie­dzieć, co spo­wo­do­wało wybuch?

Zale­gła cisza. Annika nie pró­bo­wała jej prze­rwać. Teraz jego ruch. Nie­stety kapi­tan Pet­ters­son zda­wał się w ogóle nie przej­mo­wać tym, że poko­nała tysiąc kilo­me­trów. Musiała się pod­dać.

− Dla­czego doszli­ście do wnio­sku, że za zama­chem stali Rosja­nie? – zadała ostat­nie pyta­nie.

− Zasto­so­wa­li­śmy metodę wyklu­cza­nia – odpo­wie­dział.

Odchy­lił się do tyłu i zaczął stu­kać dłu­go­pi­sem w kubek.

− Nie byli to lewacy. Miej­scowe grupy można od razu skre­ślić. Säpo wie, że wtedy nie dzia­łali tu żadni inni akty­wi­ści, ani z lewej, ani z pra­wej strony.

− Skąd ta pew­ność?

Ofi­cer po raz pierw­szy spo­waż­niał, prze­stał stu­kać.

− Po zama­chu miej­scowe grupy zostały pod­dane wni­kli­wej obser­wa­cji. Docho­dziły do nas różne plotki. Wiemy na pewno, kto ganiał z zapał­kami, ale o zama­chu nikt nic nie wspo­mi­nał. Gdyby rze­czy­wi­ście za tym stali, wie­dzie­li­by­śmy o tym.

− Prze­słu­cha­nia pro­wa­dziła poli­cja czy wy?

Męż­czy­zna znów się roze­śmiał.

− Powiedzmy, że sobie poma­ga­li­śmy.

Annika ana­li­zo­wała różne argu­menty, wpa­try­wała się nie­wi­dzą­cym wzro­kiem w notatki.

− To, czy ludzie mil­czą, czy nie, zależy chyba od stop­nia ich fun­da­men­ta­li­zmu. Skąd pew­ność, że nie było żad­nego twar­dego jądra ter­ro­ry­stycz­nego, któ­rego nie dostrze­gli­ście, bo oni nie chcieli, żeby­ście je dostrze­gli?

Męż­czy­zna mil­czał o sekundę za długo, potem znów się roze­śmiał.

− Co? Tutaj, w Luleå? Baader-Mein­hof na Mlecz­nym Cyplu? To byli Rosja­nie. Na pewno.

− Dla­czego zado­wo­lili się jedną maszyną? – spy­tała Annika, zbie­ra­jąc swoje rze­czy. − Dla­czego nie wysa­dzili całej bazy?

Kapi­tan Pet­ters­son pokrę­cił głową, wes­tchnął ciężko.

− Pew­nie chcieli tylko poka­zać, że są w sta­nie to zro­bić. Chcieli zbu­rzyć nasze poczu­cie bez­pie­czeń­stwa. Na pewno chęt­nie zaj­rze­li­by­śmy do ich mózgów i poznali tok ich rozu­mo­wa­nia. Może wtedy dowie­dzie­li­by­śmy się też, dla­czego wysy­łali pol­skich sprze­daw­ców obra­zów do naszych ofi­ce­rów. Albo dla­czego ich okręt pod­wodny osiadł na ska­łach w pobliżu Karls­krony. To też chcie­li­by­śmy wie­dzieć. A teraz pro­szę wyba­czyć, ale za dzie­sięć minut mam apel.

Annika wzięła torbę, zasu­nęła zamek bły­ska­wiczny, wstała i wło­żyła kurtkę.

− Dzię­kuję – powie­działa. – Pro­szę pozdro­wić Gustafa i prze­ka­zać mu, że nie wiem, czy zdążę jutro wpaść do muzeum. Mam jesz­cze kilka rze­czy do zro­bie­nia, a po lun­chu wra­cam do domu.

− Pro­szę się nie spie­szyć. To bar­dzo cie­kawa eks­po­zy­cja.

Annika spu­ściła wzrok i wymam­ro­tała coś, co sama nie bar­dzo rozu­miała.

Guzik się dowie­dzia­łam, pomy­ślała, jadąc z powro­tem do mia­sta. Nie mogę wró­cić do redak­cji i oświad­czyć, że wyprawa oka­zała się nie­wy­pa­łem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki