Annika Bengtzon. Miejsce w słońcu - Liza Marklund - ebook

Annika Bengtzon. Miejsce w słońcu ebook

Liza Marklund

4,2

Opis

Szwedzka rodzina z dziećmi zostaje zamordowana trującym gazem w swoim domu na hiszpańskiej riwierze. Początkowo policja uważa, że było to włamanie, które poszło nie tak, ale gdy na jaw wychodzą nowe szczegóły, sprawa staje się coraz bardziej zagadkowa.

Annika Bengtzon z ramienia „Kvällspressen” ma śledzić dochodzenie na miejscu, w Marbelli. Choć zlecenie przyjmuje bardzo niechętnie, to tajemnicze morderstwo całkowicie ją pochłania. Szybko wpada na trop wiodący ją w kręgi celebrytów, sportowców i międzynarodowych finansistów. Wkrótce zostaje wciągnięta w niebezpieczną intrygę. W grę wchodzi pranie brudnych pieniędzy, handel kokainą i chęć zemsty za czyny z przeszłości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 539

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (57 ocen)
21
29
6
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
dagmarakrynicka1987

Nie oderwiesz się od lektury

Super , zresztą jak każda jej książka
00
Kaligraf_z_Toledo

Całkiem niezła

"Ogarnięta", niezależna, samodzielna i inteligentna dziernikarka kolejny tom marzy, żeby czyścić buty samolubnemu bubkowi. Jakieś pamiętniki z tragicznego dzieciństwa trzech dziewczynek. Zagmatwana i mało wiarygodna zagadka kryminalna. Pola konopi i rozwiązanie "od czapy".Na plus - nieźle się czyta. Mam nadzieję, że kolejny tom będzie lepszy.
00
calicja

Dobrze spędzony czas

Zanim zaczniecie czytać powinniście zaopatrzyć się w kartkę i ołówek i w miarę pojawianie się kolejnych postaci rysować powiązania między nimi. Na koniec wyjdzie jedno wielkie drzewo genealogiczne. Bez tego można się polubić kto jest kim. A tak serio - niezła lektura.
00

Popularność




Część I

Po Nowym Roku

Nueva Andalucía, godzina 3.14

NOC BYŁA CZARNA JAK SMOŁA. Kątem oka widziała rosnące wzdłuż ulicy drzewa poma­rań­czowe, czarne cie­nie na obrze­żach pola widze­nia. Z pojem­nika na śmieci wysta­wały trzy zmierz­wione kocie łebki, ostre świa­tło reflek­to­rów odbi­jało się od oczu kociąt, zamie­niało je w duchy.

Deszcz ustał, ale asfalt na­dal był mokry i błysz­czący, pochła­niał świa­tło nie­licz­nych latarni. Kobieta opu­ściła boczną szybę, wsłu­chi­wała się w tar­cie opon o mokrą nawierzch­nię, sły­szała gło­śne cyka­nie świersz­czy i szum pal­mo­wych liści tar­ga­nych przez wiatr. Wpa­da­jące przez okno podmu­chy nio­sły chłodną wil­goć.

Poza tym pano­wała nie­mal ide­alna cisza.

Zaha­mo­wała i zatrzy­mała się przed skrzy­żo­wa­niem, zawa­hała się. Powinna skrę­cić w lewo tutaj czy dopiero na następ­nym skrzy­żo­wa­niu? Trzy­mała kur­czowo kie­row­nicę – w pozy­cji za dzie­sięć druga. Przy­pad­kowa urba­ni­styka, zero pla­no­wa­nia. Nie obo­wią­zy­wały żadne zasady, nie było planu zabu­dowy, nie było więc rów­nież map. Nawet w Google Earth nie było pla­nów powsta­ją­cych tu osie­dli.

Tak, to musiało być tutaj. Roz­po­znała złote zdo­bie­nia bramy wjaz­do­wej po pra­wej strony ulicy. W ciem­no­ściach wszystko wyglą­dało ina­czej.

Wrzu­ciła kie­run­kow­skaz, żeby kie­rowca jadą­cej za nią cię­ża­rówki wie­dział, gdzie skrę­cić.

Oba samo­chody jechały na krót­kich świa­tłach. Na takiej dro­dze samo­chód bez świa­teł zwra­całby uwagę bar­dziej, niż gdyby jechał na dłu­gich. Skrę­ciła, żeby omi­nąć dziurę w jezdni, spraw­dziła w lusterku, czy kie­rowca cię­ża­rówki poszedł za jej przy­kła­dem.

Skie­ro­wała świa­tła na bramę: bogato zdo­bione kute żelazo, po obu stro­nach kamienne lwy. Ode­tchnęła z ulgą, odprę­żyła się i opu­ściła ramiona. Szybko wstu­kała kod. Bra­mo­fon zain­sta­lo­wano na słupku, tuż obok kamien­nego lwa, coś zaszu­miało i brama zaczęła się otwie­rać. Unio­sła głowę i spoj­rzała na nocne niebo.

Po połu­dniu znad Afryki nad­cią­gnęły chmury i przy­kryły grubą war­stwą całe wybrzeże. Gdzieś nad nimi był księ­życ. Zauwa­żyła, że wiatr przy­brał na sile, miała nadzieję, że skoń­czą, zanim chmury się rozejdą.

Uliczki na tere­nie pose­sji miały – w prze­ci­wień­stwie do ulicy – ide­al­nie gładką nawierzch­nię. Jak par­kiet do salsy, pomy­ślała. Wzdłuż zadba­nych chod­ni­ków z poma­lo­wa­nymi na biało kra­węż­ni­kami cią­gnął się żywo­płot. Minęła trzy alejki, skrę­ciła w prawo i zaczęła zjeż­dżać z łagod­nego zbo­cza.

Willa stała po lewej stro­nie. Tarasy wycho­dziły na połu­dnie, obok był basen.

Minęła dom, zapar­ko­wała przy chod­niku, nie­da­leko sąsied­niej, nie­za­bu­do­wa­nej jesz­cze działki, i cze­kała cier­pli­wie, aż zoba­czy w lusterku cię­ża­rówkę.

Się­gnęła po teczkę, wysia­dła, zamknęła samo­chód. Pode­szła do cię­ża­rówki i wsia­dła do kabiny.

Sie­dzący w niej męż­czyźni byli sku­pieni, pocili się.

Wło­żyła latek­sowe ręka­wiczki, wyjęła strzy­kawki.

– Pochyl się – zwró­ciła się do jed­nego z nich.

Męż­czy­zna jęk­nął cicho, ale wyko­nał pole­ce­nie. Jego gruby brzuch led­wie się mie­ścił pod deską roz­dziel­czą.

Nie zadała sobie trudu, żeby zde­zyn­fe­ko­wać pośla­dek, szybko zro­biła zastrzyk. Wbiła w mię­sień nie­mal całą igłę.

– Gotowe – powie­działa.

Wycią­gnęła igłę, zaczęła zbie­rać swoje rze­czy.

Prze­su­nęła się, żeby tęgi męż­czy­zna mógł wysiąść, a potem usia­dła obok kie­rowcy.

– To ma być sku­tecz­niej­sze niż maska gazowa? – spy­tał kie­rowca. Lekko zalęk­niony patrzył na strzy­kawkę w jej ręku.

Mówił dość dobrze po hisz­pań­sku, ale prze­cież rumuń­ski jest języ­kiem romań­skim.

– Sobie też zro­bię – zapew­niła go.

Męż­czy­zna odpiął pasek, poło­żył ręce na kie­row­nicy i pochy­lił się do przodu, żeby mogła dosię­gnąć jego pośladka.

– Pie­cze – poża­lił się.

– Zacho­wu­jesz się jak dzie­ciak.

Na koniec pod­cią­gnęła sukienkę i wbiła igłę we wła­sne udo.

– Potrzebny ci tylko sejf? – upew­nił się męż­czy­zna, zanim otwo­rzył drzwi i wysiadł.

Kobieta się roze­śmiała. Pochy­liła się nad teczką, wyjęła dwie litrowe butelki piwa San Miguel i posta­wiła je mię­dzy sie­dze­niami.

– Tylko sejf – powtó­rzyła. – Reszta jest wasza. Bierz­cie, co chce­cie.

Kie­rowca spoj­rzał na butelki i roze­śmiał się.

Tęgi męż­czy­zna zdą­żył już wyjąć narzę­dzia i pojem­niki i poło­żyć je przy drzwiach.

– Na pewno po tym odlecą? – powtó­rzył, nie do końca prze­ko­nany.

Przy­glą­dał się uważ­nie pojem­ni­kom. Wyglą­dały ina­czej niż te, z któ­rymi zwy­kle miał do czy­nie­nia.

Kobieta spoj­rzała na dom. Zza chmur wyglą­dał księ­życ, była peł­nia. Muszą się pospie­szyć.

Sku­piła się, wstu­kała kod, na panelu alarmu zapa­liło się zie­lone świa­tełko, furtka się otwo­rzyła.

– Na pewno. To mogę ci zagwa­ran­to­wać.

Księż­niczka na zamku wśród chmur

Świa­tło było białe, wypeł­niało wszyst­kie pokoje. Jego pro­mie­nie peł­zały mię­dzy żyran­do­lami, frędz­lami firan i łbami jeleni, sły­szała, jak szep­czą i chi­cho­czą pod sufi­tem, pod bel­kami.

Tak łatwo tu oddy­chać.

Powie­trze było tak jasne i czy­ste, że chwi­lami miała wra­że­nie, że sama zmie­nia się w piórko, w małe, lek­kie nie­bie­skie piórko, tań­czące razem z bia­łym świa­tłem na pro­mie­niach słońca i gobe­li­nach ze sce­nami polo­wań.

Mówi­łam ci, żebyś była cicho, prawda?

Bar­dzo cicho, bo Führerowi nie wolno prze­szka­dzać.

Tam, na zamku wśród chmur, wszy­scy ludzie mówili cicho i z sza­cun­kiem. Pod­łogi i kamienne schody wyło­żone były gru­bymi dywa­nami, które pochła­niały ich szepty, cho­wały je w bez­piecz­nych miej­scach.

Naj­bar­dziej lubiła die Halle, salę wielką jak morze, z oknem wycho­dzą­cym na chmury i ośnie­żoną górę w głębi.

Cza­sem tań­czyła w die Halle, oczy­wi­ście cicho i na bosaka, przed posą­gami, wiszą­cymi na ścia­nach obra­zami i lal­kami w roli zachwy­co­nej publicz­no­ści. Jej sukienka z cien­kiego mate­riału trze­po­tała i uno­siła się przy każ­dym ruchu, jakby była żywa. A ona pod­ska­ki­wała i wiro­wała w powie­trzu, i wszystko w niej wołało rado­śnie, że prze­cież jest Księż­niczką. Księż­niczką na zamku wśród chmur. Tań­czyła dla koni i mar­twych jeleni, i wszyst­kich tych pięk­nych zdo­bień na sufi­cie. Nanna oczy­wi­ście zawsze pró­bo­wała ją powstrzy­mać, ale ona nic sobie z tego nie robiła. Nanna była tylko brudną Landwirtmädchen. Nie miała prawa jej mówić, co ma robić, bo prze­cież ona była Księż­niczką na zamku wśród chmur.

Kie­dyś, kiedy tań­czyła, wpa­dła pro­sto na Führera.

Nanna ucie­kła i roz­pła­kała się. Głu­pia krowa. W die Halle mogła tań­czyć sama, a Führer wcale się nie pognie­wał, naprawdę, nic a nic.

Zła­pał ją swo­imi dłu­gimi rękami, schy­lił się i poło­żył dło­nie na jej ramio­nach. Miał nie­bie­skie oczy, lekko zaczer­wie­nione w kąci­kach, ale Księż­niczka nie patrzyła mu w oczy, tylko zachwy­cona wpa­try­wała się w jeden długi włos wysta­jący mu z nosa.

Wie­działa, że robi źle.

Mama na pewno będzie się gnie­wać!

A wszyst­kiemu winna była Nanna!

– Praw­dziwa z cie­bie Aryjka – powie­dział Führer.

Dotknął jej jasnych loków, a ona poczuła bijącą od niego moc. Było dokład­nie tak, jak opo­wia­dali rodzice.

– Czy teraz jestem już bło­go­sła­wiona? – spy­tała.

Puścił ją i poszedł do czę­ści miesz­kal­nej, za nim, mer­da­jąc ogo­nem, szła Blon­die. Wtedy widziała go po raz ostatni.

Oczy­wi­ście nie miesz­kała na zamku wśród chmur cały czas.

Kiedy byli w Obe­rsal­zbergu, zazwy­czaj zatrzy­my­wali się w Hotel Zum Türken, razem z rodzi­nami innych ofi­ce­rów. U Turka, jak mawiała mama. „Dla­czego mamy się gnieź­dzić u Turka, skoro Goeb­bels może miesz­kać na górze, w Ber­gho­fie?”.

Mama czę­sto wspo­mi­nała miesz­ka­nie przy Frie­drich­strasse. Zostało zbom­bar­do­wane przez tych ver­dam­m­ten Verbündeten, tych prze­klę­tych alian­tów. Na szczę­ście nie­któ­rzy z nas zacho­wali jesz­cze zdol­ność racjo­nal­nego myśle­nia, mawiała, patrząc surowo na tatę.

Tata nie chciał się ewa­ku­ować. Uwa­żał, że zawiódłby Führera, jakby w niego nie wie­rzył. Ale mama nie dała za wygraną, posta­wiła na swoim. Opróż­niła miesz­ka­nie i dopil­no­wała, żeby cały ich doby­tek prze­wie­ziono pocią­giem do Adler­horst.

Kiedy zaczęli się zbli­żać Rosja­nie, zamó­wiła w kwa­te­rze par­tii samo­chód i wysłała Księż­niczkę z Nanną i trzema waliz­kami, w któ­rych były wszyst­kie jej piękne lalki i sukienki, na Harve­ste­hu­der Weg.

Księż­niczka nie chciała wyjeż­dżać. Chciała zostać w Adler­horst, chciała poje­chać do zamku.

Ale mama powie­siła jej na szyi kartkę i nie­wiele mówiąc, czer­wona na twa­rzy, poca­ło­wała ją. Księż­niczka natych­miast wytarła poli­czek. Drzwi zamknęły się z hukiem.

Ni­gdy nie dotarli na Harve­ste­hu­der Weg.

Zostali zatrzy­mani pod mia­stem, któ­rego nazwy nie znała. Żoł­nie­rze zabrali jej bagaże, Nannę zacią­gnęli do lasu, a kie­rowcy strze­lili w głowę, krew popla­miła płasz­czyk Księż­niczki.

Kiedy dotarła do Gudagårdenu, miała ze sobą tylko płasz­czyk, sukienkę i lalkę Annę.

Bo na kartce, którą miała na szyi, był adres cioci Helgi i wujka Gun­nara. Gudagården, Sörmland, Schwe­den. I tam wła­śnie ode­słano Księż­niczkę, kiedy nie było już nikogo, kto mógłby się nią zaopie­ko­wać.

Sama tego nie pamię­tam, ale tak mi to przed­sta­wiono.

Opo­wia­dano mi, jak wujek Gun­nar poło­żył ele­ganc­kie ubranka i lalkę na podwó­rzu, polał naftą i spa­lił. Ludzie z oko­licy opo­wia­dali o tym jesz­cze wiele lat.

Grzesz­nik ma się sma­żyć w pie­kle, miał wtedy powie­dzieć. I zapewne tak było.

Tele­gra­ficzna Agen­cja Infor­ma­cyjna TT, godzina 09.13

PILNE

Pro­ku­ra­tor gene­ralna żąda unie­win­nie­nia ska­za­nego za potrójne mor­der­stwo

SZTOK­HOLM (TT) Pro­ku­ra­tor gene­ralna Lilian Ber­gqvist wnie­sie w ponie­dzia­łek o unie­win­nie­nie finan­si­sty Filipa Anders­sona, zna­nego jako zabójca z sie­kierą.

Filip Anders­son został ska­zany na doży­wo­cie za potrójne mor­der­stwo na Södermalmie w Sztok­hol­mie. Pod­czas pro­cesu cały czas utrzy­my­wał, że jest nie­winny.

– W grud­niu ubie­głego roku, kiedy praw­dziwy mor­derca został zabity, Filip Anders­son mógł naresz­cie wyznać prawdę – mówi jego adwo­kat Sven Göran Olin. – Mor­der­stwa popeł­niła jego sio­stra, Yvonne Nor­din.

Ponad cztery lata temu Filip Anders­son został ska­zany przez sądy dwóch instan­cji na naj­wyż­szą moż­liwą karę za potrójne mor­der­stwo, groźby, szan­taż oraz zbez­czesz­cze­nie zwłok. Wszyst­kie trzy ofiary, dwóch męż­czyzn i kobieta, zostały oka­le­czone.

Dowody winy Filipa Anders­sona od początku były słabe. Pro­ces był poszla­kowy. Filip Anders­son został ska­zany mię­dzy innymi na pod­sta­wie śla­dów DNA jed­nej z ofiar na nogawce swo­ich spodni i odci­sków pal­ców na klamce. I za dług, któ­rego nie zdą­żył spła­cić.

Do wnio­sku pro­ku­ra­tor Lilian Ber­gqvist dołą­czony zosta­nie opis mate­riału dowo­do­wego, na który pro­ku­ra­tura zamie­rza się powo­łać.

(cdn.)

© TT lub autor arty­kułu

Poniedziałek, 3 stycznia

SZKLANE DRZWI DZIU­PLI redak­tora naczel­nego były odsu­nięte. Annika Bengt­zon wetknęła głowę do środka i zapu­kała w drew­nianą fra­mugę. Anders Schy­man stał odwró­cony do niej ple­cami, pró­bo­wał zapro­wa­dzić porzą­dek w roz­rzu­co­nych na biurku i na pod­ło­dze papie­rach. Usły­szał puka­nie, odwró­cił się i zoba­czył ją.

– Zamknij za sobą drzwi i sia­daj – powie­dział, wska­zu­jąc jej fotel dla gości.

Okrą­żył biurko, opadł na krze­sło po dru­giej stro­nie. Zatrzesz­czało zło­wiesz­czo.

Annika zasu­nęła drzwi. Zer­k­nęła podejrz­li­wie na stosy papie­rów na pod­ło­dze, kątem oka zauwa­żyła rysu­nek. Wyglą­dał jak plan redak­cji.

– Tylko nie mów, że znów czeka nas reor­ga­ni­za­cja – powie­działa, sia­da­jąc.

– Mam do cie­bie jedno pyta­nie. Chciał­bym wie­dzieć, jak widzisz swoją przy­szłość w redak­cji.

Annika unio­sła głowę, ich spoj­rze­nia się skrzy­żo­wały.

– A o co cho­dzi?

– Spy­tam wprost: chcesz zostać sze­fem redak­cji?

Annika poczuła, że ma ści­śnięte gar­dło. Otwo­rzyła usta, jakby chciała coś powie­dzieć, ale natych­miast je zamknęła. Spu­ściła głowę, spoj­rzała na swoje leżące na kola­nach ręce.

– Była­byś odpo­wie­dzialna za wszyst­kie audy­cje infor­ma­cyjne. Pra­co­wa­ła­byś pięć dni, a kolejne pięć miała wolne. Współ­pra­co­wa­ła­byś z redak­cją spor­tową i dzia­łem roz­rywki, no i oczy­wi­ście publi­cy­styki – cią­gnął Schy­man. – Podej­mo­wa­ła­byś osta­teczne decy­zje doty­czące mate­ria­łów na pierw­szą stronę i kon­sul­to­wała pozo­stałe z sze­fami innych dzia­łów. Z wyda­niem inter­ne­to­wym nie mia­ła­byś nic wspól­nego. Uczest­ni­czy­ła­byś w zebra­niach kie­row­nic­twa dzia­łów i mia­ła­byś wpływ na budżet redak­cji i na pro­mo­cję. Chciał­bym, żebyś zaczęła od zaraz.

Annika odchrząk­nęła. Chciała coś powie­dzieć, ale słowa uwię­zły jej w gar­dle.

Szef redak­cji to ważne i odpo­wie­dzialne sta­no­wi­sko, druga osoba po Bogu. Pod­le­ga­łaby bez­po­śred­nio redak­to­rowi naczel­nemu, spra­wo­wała pie­czę nad wszyst­kimi dzia­łami. Wyda­wa­łaby pole­ce­nia kie­row­ni­kom redak­cji infor­ma­cyj­nej, roz­rywki i sportu i róż­nym innym waż­nia­kom, któ­rzy przy­wy­kli się tu sza­ro­gę­sić.

– Muszę prze­pro­wa­dzić reor­ga­ni­za­cję. – Annika nie odpo­wia­dała, Schy­man prze­rwał ciszę. – Chcę pra­co­wać z ludźmi, na któ­rych będę mógł pole­gać.

Annika na­dal wpa­try­wała się w swoje dło­nie. Jego głos docie­rał do niej gdzieś z góry. Miała wra­że­nie, że słowa odbi­jają się od ścian i tra­fiają ją w kark.

– Jesteś zain­te­re­so­wana?

– Nie.

– Podwoję ci pen­sję.

Annika pod­nio­sła głowę.

– Wiem, jak to jest, kiedy się ma pie­nią­dze. To wcale nie jest takie fajne, jak by się mogło wyda­wać.

Schy­man wstał, pod­szedł do szkla­nych drzwi. Jego pokój był tak mały, że łyd­kami nie­mal otarł się o kolana Anniki.

– Rok temu o tej porze gro­ziła nam likwi­da­cja. Wie­dzia­łaś o tym?

Spoj­rzał przez ramię, żeby zoba­czyć, jak zare­aguje. Annika zacho­wała kamienną twarz. Sie­działa i obra­cała na palcu odzie­dzi­czony po babci pier­ścio­nek ze szma­rag­dem. Bli­zna na palcu na­dal była czer­wona i brzydka, szcze­gól­nie kiedy było zimno.

– Udało nam się odbić od dna – powie­dział Schy­man, przy­glą­da­jąc się redak­cji po dru­giej stro­nie szkla­nej ściany. – Zagro­że­nie minęło, wygląda na to, że wszystko jest na dobrej dro­dze, ale nie potra­fię powie­dzieć, jak długo tu jesz­cze zostanę.

Odwró­cił się i spoj­rzał na nią. Omi­nęła go wzro­kiem, spoj­rzała na redak­cję.

– Nie chcę two­jego sta­no­wi­ska – powie­działa.

– Nie pro­po­nuję ci swo­jego sta­no­wi­ska, tylko sta­no­wi­sko szefa redak­cji.

– A Berit? Na pewno by sobie pora­dziła.

– Dla­czego sądzisz, że mia­łaby ochotę?

– No to Jans­son. Albo Gwóźdź.

Schy­man usiadł na biurku i wes­tchnął.

– Chęt­nych nie bra­kuje, ale ja chcę kogoś zaufa­nego.

Roze­śmiała się mimo woli.

– I dla­tego zwra­casz się do mnie? To wiele mówi o zasa­dach awan­so­wa­nia obo­wią­zu­ją­cych w redak­cji.

– Alter­na­tywą jest praca według gra­fiku. Będziesz sie­dzieć w redak­cji, wydzwa­niać do ludzi i robić to, co ci każe szef wia­do­mo­ści.

Nagle Annika poczuła, że fotel, na któ­rym sie­dzi, jest strasz­nie nie­wy­godny. Prze­su­nęła się tro­chę.

– Nie powi­nie­neś uzgod­nić tego ze związ­kami? Prawo do współ­de­cy­do­wa­nia i tak dalej…?

– Związki to żaden pro­blem. Wierz mi.

– W moim przy­padku gra­fik nie jest chyba naj­lep­szym pomy­słem. Dobrze wiesz, że naj­le­piej pra­cuję, kiedy mam tro­chę swo­body.

Pochy­lił się nad nią, miała przed oczami jego kolana.

– Annika – zaczął. – Jesie­nią prze­pro­wa­dzi­li­śmy duże cię­cia. Nie stać nas na samo­dziel­nych repor­te­rów. Patrik będzie twoim sze­fem.

– Żar­tu­jesz – powie­działa, pod­no­sząc wzrok.

Schy­man skrzy­żo­wał ręce.

– Zasta­na­wia­łem się nad tym. Jeśli przyj­miesz moją pro­po­zy­cję, będziesz jego prze­ło­żoną. Jeśli zde­cy­du­jesz się na gra­fik, będziesz mu pod­le­gać.

– Ja go zatrud­ni­łam – prze­rwała mu Annika. – Nie może być moim sze­fem. Poza tym jeśli cho­dzi o zdol­ność oceny sytu­acji, to aku­rat Patrik…

– Tym zajmą się ci na górze. Na pozio­mie redak­cji potrze­buję jego zapału. Szu­kam kogoś, kto to wszystko pchnie do przodu.

Annika wycią­gnęła szyję, spoj­rzała w stronę zdzie­siąt­ko­wa­nej redak­cji kry­mi­nal­nej i Patrika. Sie­dział z głową w moni­to­rze, łok­cie ster­czały mu na boki, pisał coś w sku­pie­niu. Przy­po­mniała sobie, jak w dniu, kiedy ustą­pił mini­ster gospo­darki, udało mu się – jako jedy­nemu – zdo­być wypo­wiedź pre­miera. Biegł przez całe cen­trum Sztok­holmu za samo­cho­dem ochrony, żeby w końcu usły­szeć: „Czyś ty osza­lał, kre­ty­nie?”. Wró­cił do redak­cji i przed­sta­wił to jako swoje zwy­cię­stwo.

– No cóż, jeśli szu­kasz entu­zja­zmu, to Patrik rze­czy­wi­ście będzie dobrym wybo­rem.

– Pra­cu­jesz w dzień, od ponie­działku do piątku – odpo­wie­dział Schy­man, pod­no­sząc się. – Żad­nych nad­go­dzin, żad­nych dodat­ków. Ponie­waż zli­kwi­do­wa­li­śmy redak­cje lokalne, musisz się liczyć z tym, że w każ­dej chwili możesz zostać wysłana prak­tycz­nie wszę­dzie, nie tylko w kraju, ale rów­nież za gra­nicą. Przej­miesz serię arty­ku­łów o Wybrzeżu Koka­ino­wym, temat Patrika. Pew­nie zaraz do cie­bie podej­dzie i wszystko ci prze­każe.

– Co takiego? Myśla­łam, że ta seria to tylko alibi, żeby mógł miło spę­dzić waka­cje.

– No to się myli­łaś. To ma być coś wyjąt­ko­wego, pomysł wyszedł od sze­fo­stwa. Nawią­za­li­śmy współ­pracę z poli­cją i Mini­ster­stwem Spra­wie­dli­wo­ści, żeby sobie zapew­nić dostęp do potrzeb­nych infor­ma­cji. To duża rzecz.

– Co się sta­nie ze sto­łem repor­te­rów dzien­nych? – spy­tała Annika, zer­ka­jąc na swoje miej­sce pracy, na kom­pu­ter, na roz­rzu­cone na bla­cie papiery, na torbę i kurtkę.

– Zamie­nimy go na dział new­sów. Miej­sce redak­cji kry­mi­nal­nej zaj­mie dział publi­cy­styki – powie­dział Schy­man, wska­zu­jąc na szkic.

Annika wstała i nie oglą­da­jąc się za sie­bie, opu­ściła szklaną klatkę.

Było jej obo­jętne, na jakim krze­śle sie­dzi i jakie arty­kuły pisze. Nie­dawno rzu­cił ją mąż. Dzie­lili się opieką nad dziećmi. Jej dom spło­nął, nie mogła odzy­skać pie­nię­dzy z ubez­pie­cze­nia. Miesz­kała w trzy­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu przy Agne­ga­tan, które zała­twił jej komi­sarz Q, z zaso­bów poli­cji. Nie wie­działa do końca, na jakich warun­kach tam mieszka. Bała się, że nagle ktoś uzna, że nie ma do niego prawa, i zażąda, żeby się wypro­wa­dziła.

Szybko zebrała rze­czy i zanio­sła je na nie­wielki stół działu wia­do­mo­ści. Z tru­dem zna­la­zła miej­sce na lap­top. Torbę, kurtkę i notatki poło­żyła obok, na pod­ło­dze. Usia­dła, usta­wiła krze­sło na odpo­wied­niej wyso­ko­ści, włą­czyła kom­pu­ter i zaczęła pisać mejl do Q: „Wpro­wa­dzi­łam się, ale na­dal nie mam umowy. Do two­jej wia­do­mo­ści: mam zamiar spraw­dzić, jak doszło do wyda­nia Koteczka”.

To powinno mu dać do myśle­nia.

Wysłała mejl i się­gnęła po słu­chawkę. Wybrała numer Mini­ster­stwa Spra­wie­dli­wo­ści, popro­siła o połą­cze­nie z sekre­ta­rzem pra­so­wym mini­stra. Oka­zała się nim kobieta. Ode­brała komórkę wyraź­nie zde­ner­wo­wana, w tle sły­chać było zawo­dze­nie wia­tru.

Annika przed­sta­wiła się, powie­działa, skąd dzwoni.

– Chcia­łam pro­sić mini­stra o komen­tarz w spra­wie wyda­nia pew­nej Ame­ry­kanki, płat­nej mor­der­czyni, zwa­nej Kociąt­kiem.

– Słu­cham?

– Wiem, że została wydana Sta­nom w zamian za Vik­tora Gabriels­sona, ska­za­nego za zamor­do­wa­nie poli­cjanta. Wiem też, że Gabriels­son odby­wał karę w wię­zie­niu w New Jer­sey, nie wiem nato­miast, jak i dla­czego doszło do wymiany.

– Mini­ster nie komen­tuje spraw mają­cych zwią­zek z bez­pie­czeń­stwem kraju – odpo­wie­działa pani sekre­tarz. Sta­rała się, żeby to zabrzmiało neu­tral­nie.

– Kto tu mówi o bez­pie­czeń­stwie kraju? Chcę tylko wie­dzieć, co zro­bi­li­ście z Kociąt­kiem.

– Mogę do pani zadzwo­nić póź­niej?

Annika podała jej numer swo­jej komórki i bez­po­średni numer do redak­cji, uda­jąc, że wie­rzy, że zadzwoni. Tak, oczy­wi­ście, do widze­nia. Odło­żyła słu­chawkę, a potem wybrała numer Berit Ham­rin. Przy­ja­ciółka ode­brała natych­miast.

– Ty też zosta­łaś zde­gra­do­wana? – spy­tała Annika.

– Pod­le­gam bez­po­śred­nio Patri­kowi – potwier­dziła Berit.

W tle sły­chać było szum samo­cho­dów.

– Gdzie jesteś?

– Wła­śnie wje­cha­łam na E18.

Annika zoba­czyła zbli­ża­ją­cego się Patrika, szedł z jaki­miś papie­rami w ręku. Przy­su­nęła słu­chawkę bli­żej ust.

– Szef nad­cho­dzi – powie­działa cicho. – Może być cie­ka­wie.

Odło­żyła słu­chawkę w chwili, kiedy Patrik usiadł na biurku. Szybko odsu­nęła na bok lap­top.

– Ale się będzie działo – powie­dział świeżo upie­czony szef redak­cji wia­do­mo­ści, prze­glą­da­jąc kartki, które trzy­mał w ręku. – Mamy pożar w miesz­ka­niu w Hal­lunda, mor­der­stwo na hisz­pań­skim Wybrzeżu Słońca i wypa­dek auto­karu w Danii. Zacznij od auto­karu, sprawdź, czy wśród ofiar są Szwe­dzi. Może na przy­kład jakaś szwedzka klasa szkolna wra­cała z wycieczki do Tivoli.

– Pro­ku­ra­tor gene­ralna Lilian Ber­gqvist wnio­sła o unie­win­nie­nie Filipa Anders­sona – powie­działa Annika, włą­cza­jąc sto­jący tuż obok, przy udzie Patrika, lap­top.

– Sta­roć – orzekł Patrik. – Wie­dzie­li­śmy o tym od chwili, kiedy odkry­li­śmy, że mor­dercą, a raczej mor­der­czy­nią była jego sio­stru­nia. Berit coś napi­sze.

Kiedy to ja odkry­łam, kto naprawdę ich zamor­do­wał, pomy­ślała Annika, ale nic nie powie­działa.

– Mor­der­stwo w Hisz­pa­nii. Okropna sprawa – powie­dział Patrik, poda­jąc jej kolejną kartkę. – Zaga­zo­wano całą rodzinę, łącz­nie z psem. Może uda ci się coś z tego wyci­snąć. Spró­buj zdo­być jakieś zdję­cia, dowiedz się, jak się wabił pies. Szwe­dzi kochają czy­tać o Hisz­pa­nii. To chyba naj­po­pu­lar­niej­szy cel naszych podróży.

– Nie mamy tam nikogo? – spy­tała Annika.

Miała wra­że­nie, że widziała jakąś kore­spon­den­cję z Hisz­pa­nii ze zdję­ciem autora. Opa­lony facet o nie­zbyt mądrym uśmie­chu.

– Przy­je­chał do domu na Boże Naro­dze­nie. Pożar w Hal­lunda nie wydaje się szcze­gól­nie cie­kawy, ale może trzeba było ewa­ku­ować miesz­kań­ców i może się oka­zało, że cio­cia Hedvig ma pro­blem z wóz­kiem inwa­lidz­kim czy coś w tym stylu.

– Rozu­miem – skwi­to­wała Annika.

Coś w tym stylu, Boże drogi! – pomy­ślała. Chło­pak szybko się uczy.

– Jest kilka rze­czy, które chcia­ła­bym spraw­dzić – powie­działa gło­śno. Sta­rała się być spo­kojna i opa­no­wana. – Dowie­dzia­łam się, że rząd jest zamie­szany w pewną dziwną wymianę. O dru­giej mam spo­tka­nie z kimś, kto być może zgo­dzi się udzie­lić mi wywiadu…

Ale Patrik już był w dro­dze do kolej­nego działu.

Annika patrzyła za nim. Tłu­ma­czyła sobie, że nie ma sensu się dener­wo­wać. Jeśli uznał, że nie warto słu­chać pod­wład­nych, to jego pro­blem.

Popra­wiła się na krze­śle i zaczęła się roz­glą­dać.

Wła­ści­wie była sama.

Kiedy o ósmej rano zadzwo­nił Schy­man, pomy­ślała, że pew­nie znów będzie pró­bo­wał ją nama­wiać, żeby się zgo­dziła pokie­ro­wać któ­rymś z dzia­łów. Wie­działa, że sprawa jest pilna. Ostat­nio pro­po­no­wał jej dział wia­do­mo­ści. Kie­dyś przez jakiś czas kie­ro­wała redak­cją kry­mi­nalną, ale jesz­cze ni­gdy nie było mowy o sta­no­wi­sku szefa całej redak­cji.

No cóż. Wes­tchnęła. Tryb, w jakim mia­łaby pra­co­wać, pięć dni w redak­cji, pięć dni wol­nego, ozna­czał, że i tak musia­łaby dzie­lić z kimś etat. Pew­nie ze Sjölanderem. Odpo­wia­da­łaby nie tylko za błędy, nie­unik­nione przy takim tem­pie pracy, ale musia­łaby też uczest­ni­czyć w nie­koń­czą­cych się zebra­niach doty­czą­cych budżetu, pro­mo­cji i poli­tyki kadro­wej.

To już wolę pożar w Hal­lunda, pomy­ślała i wybrała numer alar­mowy.

Nie­do­pa­łek papie­rosa, poin­for­mo­wał ją stra­żak. Jedna ofiara, ren­ci­sta. Pożar uga­szono, szkody nie­wiel­kie, ewa­ku­acja nie była konieczna.

– Kim jest ofiara? – spy­tała jesz­cze.

Sły­szała, jak po dru­giej stro­nie słu­chawki sze­lesz­czą papiery.

– Miesz­ka­nie nale­żało do… gdzieś to mia­łem… Do nie­ja­kiego Jons­sona. Na pewno nikt znany.

Nikt znany, nie ma newsa.

Roz­łą­czyli się.

Wypa­dek auto­karu. Rze­czy­wi­ście poszko­do­wane były głów­nie dzieci, mło­dzie­żowa dru­żyna bandy wra­cała z Ålborga, z zawo­dów. Na oblo­dzo­nej dro­dze gdzieś na Jutlan­dii auto­kar wpadł w poślizg i prze­wró­cił się na bok. Dzieci musiały wycho­dzić przez okno kie­rowcy.

Wysłała mejl do działu moto­ry­za­cyj­nego. Niech się temu przyj­rzą. Może na przy­kład są zdję­cia prze­ra­żo­nych dzieci? Uznała, że nic wię­cej nie da się z tej histo­rii wyci­snąć.

Mor­der­stwo w Hisz­pa­nii oka­zało się więk­szym wyzwa­niem.

Na kartce, którą dostała od Patrika, były wła­ści­wie tylko infor­ma­cje prze­ka­zane przez Agen­cję Infor­ma­cyjną TT. Kilka zdań. Rodzina z dwoj­giem dzieci i pies. Zna­le­ziono ich mar­twych, poli­cja podej­rzewa wła­ma­nie z uży­ciem gazu.

Posta­no­wiła poszu­kać w inter­ne­cie. Z hisz­pań­skich gazet znała tylko „El País”. Weszła na ich stronę. España es el país euro­peo con más atro­pel­los mor­ta­les de peato­nes.

Zmru­żyła oczy, patrzyła w ekran. Tyle powinna zro­zu­mieć. W liceum dwa lata uczyła się hisz­pań­skiego. Nie­wiele, ale wystar­cza­jąco, żeby sobie pora­dzić z pro­stym tek­stem. „Hisz­pa­nia to kraj, w któ­rym ginie naj­wię­cej pie­szych”. Jeśli dobrze zro­zu­miała. Sześć­set osiem­dzie­siąt ofiar w ubie­głym roku.

Szu­kała dalej. Fami­lia muerto Costa del Sol, tak chyba powi­nien brzmieć tytuł.

Pomy­ślała, że „El País” to dzien­nik o zasięgu ogól­no­kra­jo­wym. Pew­nie sku­piają się przede wszyst­kim na tym, co się dzieje w Madry­cie. Może w ogóle się nie inte­re­sują tym, co się dzieje na połu­dniu, gdzieś przy gra­nicy z Afryką.

Cho­ciaż jeśli zamor­do­wano całą rodzinę? Coś takiego powinni odno­to­wać, przy­naj­mniej w wyda­niu inter­ne­to­wym.

Poszła do auto­matu po kawę. Gorący kubek parzył jej palce. Szcze­gól­nie palec wska­zu­jący lewej ręki był bar­dzo wraż­liwy, od czasu kiedy została zra­niona nożem…

Usia­dła przed moni­to­rem i zaczęła się zasta­na­wiać. Wła­ma­nie z uży­ciem gazu? Takie rze­czy naprawdę się zda­rzają? Spraw­dziła w Google, jeden wynik.

Może zaszło nie­po­ro­zu­mie­nie? Może to błąd w tłu­ma­cze­niu? Może TT coś źle podała?

Podmu­chała w kawę, ostroż­nie wypiła łyk. Nie sądziła, że to moż­liwe, ale kawa naprawdę sma­ko­wała jesz­cze gorzej niż wczo­raj.

Wró­ciła do Google. Tym razem wpi­sała: napad z uży­ciem gazu para­li­żu­ją­cego. Wyni­ków było wię­cej: „kie­rowca uśpiony gazem pod­czas wła­ma­nia”. Zda­rze­nie miało miej­sce w Szwe­cji, infor­ma­cję podano trzy­na­stego grud­nia, w dniu świę­tej Łucji, w 2004 roku. W nocy na sta­cji ben­zy­no­wej Shell, na dro­dze kra­jo­wej numer 40, na zachód od Jönköpingu, skra­dziono trans­port tele­wi­zo­rów pla­zmo­wych. Ani kie­rowca, ani jego pies, który spał z panem w kabi­nie, nic nie zauwa­żyli. Rano kie­rowca skar­żył się jedy­nie na silny ból głowy i złe samo­po­czu­cie. Poli­cja podej­rzewa, że zło­dzieje uśpili go gazem. Pobrano mu krew do ana­lizy.

No pro­szę, pomy­ślała. Szu­kała dalej.

„Zło­dzieje odu­rzyli psa gazem – znaczny wzrost liczby wła­mań do domów w oko­li­cach Sztok­holmu”. Arty­kuł sprzed tygo­dnia.

Weszła w redak­cyjne archi­wum i szu­kała dalej.

„Zło­dzieje uśpili tury­stów gazem. Duże stę­że­nie hek­sanu może być nie­bez­pieczne”. „Znany reży­ser odu­rzony gazem”.

Szwedzki reży­ser opo­wia­dał o przy­krym zda­rze­niu na hisz­pań­skiej Riwie­rze. Kiedy on i jego dziew­czyna obu­dzili się rano, stwier­dzili, że drzwi ich miesz­ka­nia są otwarte, a miesz­ka­nie jest puste.

– Więc znów jeste­śmy sze­re­go­wymi wyrob­ni­kami – usły­szała głos Berit, która wła­śnie do niej pode­szła i posta­wiła torbę na stole.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego w Nowym Roku i tak dalej – powie­działa Annika.

– Co u cie­bie? – spy­tała przy­ja­ciółka, prze­wie­sza­jąc palto przez opar­cie krze­sła.

Annika poło­żyła ręce na kla­wia­tu­rze.

– Dzię­kuję. W zasa­dzie dobrze, ale mam nadzieję, że ten rok będzie lep­szy niż poprzedni. Nic innego nie jest chyba moż­liwe…

Berit poło­żyła lap­top na biurku.

– Zosta­ły­śmy tylko my? Wszyst­kich zra­cjo­na­li­zo­wano?

Annika się rozej­rzała.

Nieco dalej, przy dziale spor­to­wym, stał Patrik i wyraź­nie pod­eks­cy­to­wany roz­ma­wiał przez komórkę. Tam, gdzie kie­dyś był dział roz­rywki, sie­dzieli jacyś ludzie z wyda­nia inter­ne­to­wego, zajęci pisa­niem mate­ria­łów do cyber­prze­strzeni. Obok stał jeden z redak­to­rów dodatku nie­dziel­nego i ner­wowo prze­stę­po­wał z nogi na nogę. Tore, redak­cyjny por­tier, uoso­bie­nie wszel­kiego nie­szczę­ścia, roz­wie­szał ogło­sze­nia na tablicy infor­ma­cyj­nej.

– Wojna na rynku pra­so­wym to taka sama wojna jak każda inna – stwier­dziła Annika. – Redu­kuje się pie­chotę, sta­wia na tech­nikę i pomy­słowe bomby. Kiedy Schy­man z tobą roz­ma­wiał?

– W pią­tek – powie­działa Berit. – Da się wypić? – spy­tała, wska­zu­jąc głową na kubek Anniki.

– Odpo­wiedź brzmi: nie. Do mnie zadzwo­nił dzi­siaj rano. Chciał cię włą­czyć do kie­row­nic­twa?

– Zapro­po­no­wał mi kie­ro­wa­nie dzia­łem wia­do­mo­ści. Odmó­wi­łam.

Annika spoj­rzała na moni­tor. Jej Schy­man zapro­po­no­wał wyż­sze sta­no­wi­sko.

– Szu­kam cze­goś na temat pew­nego mor­der­stwa w Hisz­pa­nii. Wła­ma­nie z uży­ciem gazu, nie żyje cała rodzina.

Berit włą­czyła lap­top, wstała i ruszyła w stronę auto­matu z kawą.

– Ric­kard Marmén. Zadzwoń do niego – rzu­ciła przez ramię. – Nie mam jego numeru, ale wiem, że jeśli na hisz­pań­skim Wybrzeżu Słońca dzieje się cokol­wiek god­nego uwagi, to on na pewno jest na bie­żąco.

Annika pod­nio­sła słu­chawkę i wybrała numer mię­dzy­na­ro­do­wego biura nume­rów.

Zajęte.

Wró­ciła do Google, zasta­no­wiła się i wpi­sała: buscar numero tele­fono españa. Tak to się pisze? Wyszu­kaj numer tele­fonu w Hisz­pa­nii?

Na ekra­nie poja­wił się napis: Pagi­nas Blan­cas. Białe strony.

Bingo!

Po chwili poka­zał się for­mu­larz. Wpi­sała: pro­win­cja Malaga, imię: Ric­kard, nazwi­sko: Marmén, naje­chała myszą na encon­trar.

No pro­szę!

Miesz­kał w Mar­belli przy Ave­nida Ricardo Soriano, miał zarówno tele­fon sta­cjo­narny, jak i komórkę.

Po dru­giej stro­nie stołu usia­dła Berit z kub­kiem paru­ją­cej kawy.

– Co to za jeden ten Ric­kard? – spy­tała Annika, się­ga­jąc po słu­chawkę.

– Dawny zna­jomy mojego szwa­gra. Mieszka tam od dwu­dzie­stu lat. Pró­bo­wał już chyba wszyst­kiego, zawsze z takim samym nie­po­wo­dze­niem. Wynaj­mo­wał leżaki, hodo­wał konie, pro­wa­dził knajpę, był udzia­łow­cem w fir­mie, która sprze­da­wała drew­niane domy.

– Na hisz­pań­skim wybrzeżu? – spy­tała Annika z nie­do­wie­rza­niem.

– Mówi­łam, że nie były to tra­fione pomy­sły.

– Jaki jest kie­run­kowy do Hisz­pa­nii?

– Trzy­dzie­ści cztery – powie­działa Berit. Wypiła łyk kawy, skrzy­wiła się.

Annika posta­no­wiła zadzwo­nić naj­pierw na sta­cjo­narny. Po pię­ciu sygna­łach ode­zwał się elek­tro­niczny głos. Powie­dział coś nie­zro­zu­mia­łego po hisz­pań­sku. Roz­łą­czyła się, wstu­kała numer komórki. Po dwóch sekun­dach usły­szała męski głos:

– Si dígame!

– Ric­kard Marmén?

– Hablando!

– Nazy­wam się Annika Bengt­zon, dzwo­nię ze sztok­holm­skiej redak­cji „Kvällspressen”. Pan jest Ric­kard Marmén… A wła­śnie, mówi pan po szwedzku?

– Oczy­wi­ście, skar­bie. W czym mogę pomóc? – ode­zwał się z wyraź­nym göteborskim akcen­tem.

– Dzwo­nię do pana, bo podobno wie pan o wszyst­kim, co się dzieje na hisz­pań­skim Wybrzeżu Słońca – powie­działa Annika, zer­ka­jąc na Berit. – Sły­szał pan może o wła­ma­niu z uży­ciem gazu?

– Wła­ma­nie z uży­ciem gazu? Skar­bie, my tu mamy tylko takie wła­ma­nia. W Neuva Andalucía nie ma już chyba domu, który by nie był wypo­sa­żony w czuj­nik gazu! Coś jesz­cze chcia­ła­byś wie­dzieć?

W tle sły­chać było szum, jakby stał przy auto­stra­dzie.

– No dobrze. – Annika była nieco zbita z tropu. – Na czym dokład­nie to polega?

– Zło­dzieje wpusz­czają do domu gaz usy­pia­jący, przez okno albo przez szyb wen­ty­la­cyjny. Miesz­kańcy śpią sobie spo­koj­nie, a dra­nie prze­szu­kują cha­łupę. Mają czas, więc zda­rza się, że przy­rzą­dzą sobie kola­cję, wypiją butelkę wina.

– I twier­dzi pan, że to obec­nie naj­po­pu­lar­niej­szy spo­sób?

– To praw­dziwa epi­de­mia. Wszystko zaczęło się jakieś pięć, sześć lat temu, cho­ciaż wcze­śniej też się to zda­rzało.

– Skąd to się bie­rze?

– Pie­nią­dze kuszą, złotko. W domach w oko­li­cach Puerto Banús pod mate­ra­cami leżą grube zwitki bank­no­tów. Poza tym sporo tu ele­mentu prze­stęp­czego i bie­da­ków, któ­rzy za parę gro­szy gotowi są zro­bić wszystko. Jesie­nią zatrzy­mano grupę Rumu­nów, któ­rzy wyczy­ścili chyba z setkę wilii na wybrzeżu, od Gibral­taru aż po Nerja…

– Agen­cja Infor­ma­cyjna podała, że w wyniku zatru­cia gazem zmarła cała rodzina. Wie pan coś o tym?

– Kiedy? Dzi­siaj w nocy? Gdzie?

– Nie wiem – powie­działa Annika. – Podobno czte­ro­oso­bowa rodzina. I pies.

Ric­kard Marmén mil­czał. Gdyby nie docho­dzący ze słu­chawki szum auto­strady, Annika uzna­łaby, że się roz­łą­czył.

– Wie coś? – dopy­ty­wała się Berit.

Annika pokrę­ciła głową.

– Zatruli się gazem pod­czas wła­ma­nia, mówisz? – powtó­rzył Marmén. – Mogę za chwilę oddzwo­nić?

Annika odnio­sła wra­że­nie, że natę­że­nie hałasu w słu­chawce się zmie­niło. Podała Marménowi bez­po­średni numer do redak­cji i numer swo­jej komórki.

– Co o tym myślisz? – zwró­ciła się do Berit.

Przy­ja­ciółka ugry­zła jabłko, z kawy naj­wy­raź­niej zre­zy­gno­wała.

– O prze­stęp­czo­ści na połu­dnio­wym wybrzeżu Hisz­pa­nii czy o reor­ga­ni­za­cji redak­cji?

– O reor­ga­ni­za­cji redak­cji.

Berit zało­żyła oku­lary, któ­rych uży­wała do pracy przy kom­pu­te­rze, i spoj­rzała na moni­tor.

– No cóż, trzeba spró­bo­wać zna­leźć jakieś plusy. Jeśli odpo­wie­dzial­ność za to, co robię, spo­czywa na kimś innym, to będę miała wię­cej czasu, żeby się zająć tym, co mnie naprawdę inte­re­suje.

– Na przy­kład czym? Zamie­rzasz napi­sać kolejną serię arty­ku­łów? Zająć się ogród­kiem? Czy nauczyć się nur­ko­wać?

– Piszę tek­sty pio­se­nek – powie­działa Berit, nie prze­ry­wa­jąc czy­ta­nia.

Annika przy­glą­dała się przy­ja­ciółce ze zdzi­wie­niem.

– Piszesz pio­senki? Jakie pio­senki?

– Prze­boje. Mię­dzy innymi. Kie­dyś nawet wysła­li­śmy coś na jakiś festi­wal tele­wi­zyjny – rzu­ciła niby od nie­chce­nia, nie spusz­cza­jąc wzroku z moni­tora.

Annice opa­dła szczęka.

– Prze­stań. Byłaś w green roomie? Jakie to uczu­cie?

Berit spoj­rzała na nią.

– Moja pio­senka nie zakwa­li­fi­ko­wała się do grupy tysiąca dwu­stu naj­lep­szych. Ale ostat­nio sły­sza­łam, że jakiś zespół z Kram­fors grywa ją na róż­nych impre­zach w połu­dniowo-wschod­niej Ångermanlandii. Czy­ta­łaś pismo pro­ku­ra­tor Lilian Ber­gqvist do Sądu Naj­wyż­szego?

– Nie, jesz­cze nie zdą­ży­łam. Jak się nazywa?

– Odwo­ła­nie w spra­wie…

– Twoja pio­senka.

Berit zdjęła oku­lary.

– Abso­lu­tely me. Cytuję w niej mię­dzy innymi kla­syka: to be, or not to be. Pra­cuję w tej redak­cji już trzy­dzie­ści dwa lata. Jeśli gazeta utrzyma się na powierzchni, to pew­nie prze­pra­cuję jesz­cze z dzie­sięć. Będę miała sześć­dzie­siąt pięć lat i zacznę myśleć o eme­ry­tu­rze. Lubię swoją pracę, lubię szu­kać infor­ma­cji, pisać arty­kuły, a kto mi je zleca i na jakim krze­śle sie­dzę, jest mi dość obo­jętne. – Zamil­kła, spoj­rzała uważ­nie na Annikę. – Masz wra­że­nie, że jestem zgorzk­niała, że się pod­da­łam?

Annika ode­tchnęła głę­boko.

– Nie. Prawdę mówiąc, czuję się dość podob­nie. Nie żebym marzyła o eme­ry­tu­rze, ale było już tyle zawi­ro­wań, że prze­sta­łam się tym przej­mo­wać. To be, or not to be. I co dalej?

– No more cry­ing, no self-deny­ing – powie­działa Berit, zało­żyła oku­lary i spoj­rzała w moni­tor. – Jak oce­niasz szanse Filipa Anders­sona na unie­win­nie­nie?

– To, że stara się o nie pro­ku­ra­tor gene­ralna, na pewno ma zna­cze­nie.

Annika weszła na stronę pro­ku­ra­tury, żeby zapo­znać się z wnio­skiem.

– Kilka mie­sięcy temu spo­tka­łaś się z nim w wię­zie­niu w Kumli – mówiła dalej Berit. – Wie­rzysz, że jest nie­winny?

Annika rzu­ciła okiem na wnio­sek. Ta zbrod­nia zawsze budziła przy­kre wspo­mnie­nia. Tam­tego wie­czoru towa­rzy­szyła patro­lowi, który jako pierw­szy przy­był na miej­sce zda­rze­nia. Nagle zna­la­zła się w samym cen­trum wyda­rzeń.

Potem wie­lo­krot­nie naty­kała się na nazwi­sko Anders­son w związku z mor­der­stwem poli­cyj­nego cele­bryty Davida Lin­dholma. Filip Anders­son był finan­si­stą. Zawo­dowo radził sobie cał­kiem dobrze, cho­ciaż czę­ściej poja­wiał się na zdję­ciach w plot­kar­skich maga­zy­nach niż na stro­nach poważ­nych pism zaj­mu­ją­cych się gospo­darką. Oczy­wi­ście do czasu, kiedy zasły­nął jako mor­derca z sie­kierą. On i David Lin­dholm przy­jaź­nili się.

– To jego sza­lona sio­stra oka­zała się mor­der­czy­nią – powie­działa Annika. Zamknęła stronę pro­ku­ra­tury. – Jak dobrze znasz Ric­karda Marména?

– Znam jak znam. Harald, mój szwa­gier, z któ­rym Thord cza­sem jeź­dzi na ryby, kupił w latach sie­dem­dzie­sią­tych miesz­ka­nie w Fuen­gi­roli. Kiedy dzieci były małe, jeź­dziliśmy tam cza­sem latem, a Ric­kard należy do ludzi, któ­rych nie można nie zauwa­żyć. Muszę ci powie­dzieć, że nie jestem tak do końca prze­ko­nana, że Filip Anders­son jest nie­winny.

– Rze­czy­wi­ście facet jest dość anty­pa­tyczny – przy­znała Annika.

„szwe­dzi hisz­pań­skie wybrzeże słońca” – wpi­sała w Google. Wyświe­tlił jej się adres www.costa­del­sol. Strona zaczęła się łado­wać, Annika pochy­liła się, żeby lepiej widzieć.

Na połu­dnio­wym wybrzeżu Hisz­pa­nii ist­niał szwedzki kanał nada­jący całą dobę reklamy po szwedzku. Wycho­dził też szwedzki mie­sięcz­nik i szwedzki dzien­nik, dzia­łali szwedzcy agenci nie­ru­cho­mo­ści, były szwedz­kie pola gol­fowe, szwedz­kie restau­ra­cje i sklepy sprze­da­jące szwedz­kie pro­dukty spo­żyw­cze. Byli szwedzcy den­ty­ści i szwedzcy wete­ry­na­rze, banki, firmy budow­lane i insta­la­to­rzy anten sate­li­tar­nych. Na róż­nych blo­gach zna­la­zła wpisy, z któ­rych można było wywnio­sko­wać, że kie­dyś wszystko było lep­sze. I kalen­darz aktu­al­nych wyda­rzeń, z któ­rego wyni­kało, że w szwedz­kim kościele obcho­dzi się dzień szwedz­kiej droż­dżówki z cyna­mo­nem. Nawet bur­mistrz Mar­belli oka­zał się Szwe­dem. No może nie do końca, ale miał żonę Szwedkę. Nazy­wała się Angela Muñoz, dla zna­jo­mych Titti.

– Boże drogi – jęk­nęła Annika. – Mar­bella jest chyba bar­dziej szwedzka niż desz­czowy szwedzki dzień świę­tego Jana.

– Na pewno jest tam mniej szwedzka pogoda. – Berit się uśmiech­nęła.

– Ilu Szwe­dów tam mieszka?

– Około czter­dzie­stu tysięcy.

Annika unio­sła brwi.

– To wię­cej niż w Katri­ne­hol­mie.

– Czter­dzie­ści tysięcy mieszka tam na stałe. Znacz­nie wię­cej przy­jeż­dża tam na kró­cej.

– I w tej szwedz­kiej sie­lance zamor­do­wano całą rodzinę?

– Na to wygląda – powie­działa Berit. Pod­nio­sła słu­chawkę i wybrała numer pro­ku­ra­tury.

Annika czy­tała dalej: „Naj­now­sze wia­do­mo­ści z Hisz­pa­nii”.

W La Cam­pana hisz­pań­ska poli­cja zare­kwi­ro­wała dużą par­tię nar­ko­ty­ków. Sie­dem­set kilo­gra­mów koka­iny zna­le­ziono w maga­zy­nie z owo­cami. Trzech sze­fów kon­tro­wer­syj­nej baskij­skiej par­tii ANV jest podej­rza­nych o popeł­nie­nie zbrodni. Kra­jowi znów grozi susza, w Sao Pedro wie­lo­ryb wypły­nął na brzeg, a ojciec Anto­nio Ban­de­rasa ma zostać pocho­wany w Mar­belli.

Annika wyszła z Google i weszła w redak­cyjne archi­wum.

Oka­zało się, że bar­dzo wielu zna­nych Szwe­dów ma domy albo miesz­ka­nia na połu­dniu Hisz­pa­nii. Akto­rzy, arty­ści, gwiazdy sportu, rekiny finan­sjery.

Się­gnęła po słu­chawkę i ponow­nie połą­czyła się z mię­dzy­na­ro­do­wym biu­rem nume­rów, tym razem szczę­ście jej dopi­sało. Popro­siła o numer restau­ra­cji La Gar­ra­pata, szwedz­kiego pisma „Sven­ska Maga­si­net”, redak­cji gazety „Syd­ku­sten” i agen­cji nie­ru­cho­mo­ści Wasa. Wszyst­kie dzia­łały w oko­li­cach Malagi.

Dostała numery i zaczęła dzwo­nić.

Nikt nie wie­dział nic o mor­der­stwie, ale wszy­scy chęt­nie mówili o podob­nych zbrod­niach albo opo­wia­dali o histo­rii Malagi, o roz­woju mia­sta, o pogo­dzie, o miesz­kań­cach i o nasi­la­ją­cym się ruchu ulicz­nym.

Annika dowie­działa się, że pro­win­cja Malaga ma około miliona miesz­kań­ców, z czego pół miliona mieszka w samej Mala­dze, a około dwu­stu tysięcy w Mar­belli. Śred­nia tem­pe­ra­tura powie­trza zimą wynosi sie­dem­na­ście stopni, latem dwa­dzie­ścia sie­dem, sło­necz­nych dni jest rocz­nie trzy­sta dwa­dzie­ścia. Mia­sto zało­żyli Rzy­mia­nie tysiąc sześć­set lat przed Chry­stu­sem, a pier­wotna nazwa brzmiała Sal­duba. W 711 roku prze­jęli je Ara­bo­wie, nazwali je Maribi-la. W naj­star­szej czę­ści mia­sta na­dal można zna­leźć pozo­sta­ło­ści rzym­skich budowli.

– Kiedy my tu, na pół­nocy, cho­dzi­li­śmy w skó­rach, na połu­dniu już mieli bie­żącą wodę i kli­ma­ty­za­cję – powie­działa zdzi­wiona, odkła­da­jąc słu­chawkę.

– Zjemy razem lunch? – zapro­po­no­wała Berit.

Wylo­go­wały się, żeby mieć pew­ność, że nikt nie­po­żą­dany nie sko­rzy­sta z ich kont.

Kiedy Annika się­gała do torby po bon na lunch, na biurku zadzwo­nił tele­fon. Numer skła­dał się z jede­na­stu cyfr, zaczy­nał się od trzy­dzie­ści cztery.

– Annika Bengt­zon? Tu Ric­kard Marmén. Zaczą­łem szu­kać infor­ma­cji o wła­ma­niu. Wszystko się zga­dza.

Naj­wy­raź­niej był teraz gdzie indziej, nie sły­szała już szumu auto­strady. W tle było cicho.

– Tak… – powie­działa Annika. Na­dal szu­kała bonu.

– Wiesz coś o nich?

– O tych, któ­rzy zgi­nęli?

Zna­la­zła zmięty bon w prze­gródce na klu­cze.

– Wiesz, że to rodzina Seba­stiana Söderströma?

Już miała spy­tać: kogo? Nagle gwał­tow­nie zaczerp­nęła powie­trza.

– Tego hoke­isty? – spy­tała, upusz­cza­jąc bon na biurko.

– Jakieś dzie­sięć lat temu zakoń­czył karierę w NHL. Teraz mieszka tutaj, pro­wa­dzi klub teni­sowy. Jeśli to prawda, to zgi­nęli wszy­scy, łącz­nie z teściową.

– Seba­stian Söderström nie żyje? – powie­działa Annika gło­śno, macha­jąc do Berit, która była już w dro­dze do sto­łówki. – Zamor­do­wani to Szwe­dzi?

– Miał żonę i dwójkę małych dzieci.

– Seba­stian Söderström? O co cho­dzi? – spy­tał Patrik, który nagle zna­lazł się przy Annice.

Annika odwró­ciła się do niego ple­cami, zatkała ucho pal­cem.

– To pewne? – dopy­ty­wała się.

– Na sto pro­cent.

– Ktoś może to potwier­dzić?

– Nie mam poję­cia, skar­bie, ale teraz już wiesz – powie­dział Marmén i odło­żył słu­chawkę. Nie miała szansy odpo­wie­dzieć.

– O co cho­dzi? – Patrik nie odpusz­czał.

Berit wró­ciła, poło­żyła torebkę na stole.

– Sprawdź Seba­stiana Söderströma na pagi­nas­blan­cas.se – powie­działa Annika.

Berit zalo­go­wała się ponow­nie do sieci, weszła na stronę i zaczęła czy­tać: Las Estrel­las de Mar­bella, Nueva Andalucía.

Numer dzie­wię­cio­cy­frowy, zaczy­nał się od dzie­więć­set pięć­dzie­siąt dwa.

– Co się dzieje? – spy­tał znowu Patrik, uno­sząc ręce do sufitu, jakby chciał pod­kre­ślić ogrom kło­po­tów, jakie na niego spa­dły.

– Muszę coś spraw­dzić – powie­działa Annika i zaczęła wybie­rać numer willi w Las Estrel­las de Mar­bella. Po pię­ciu sygna­łach ode­zwała się poczta gło­sowa: Ha lla­mado a nuevo cino dos… Annika odło­żyła słu­chawkę, wybrała bez­po­średni numer do dyżur­nego w Mini­ster­stwie Spraw Zagra­nicz­nych.

– Nie rób sobie zbyt dużych nadziei – powie­działa Berit, kiedy się zorien­to­wała, gdzie Annika dzwoni. – Oni zwy­kle dowia­dują się o wszyst­kim ostatni.

Po tsu­nami pra­cow­nicy mini­ster­stwa tro­chę się zmo­bi­li­zo­wali i przez jakiś czas kon­takty były lep­sze, ale teraz wszystko wró­ciło już do normy.

– Nazy­wam się Annika Bengt­zon, dzwo­nię z redak­cji „Kvällspressen” – przed­sta­wiła się, kiedy ktoś w końcu raczył ode­brać. – Potrze­buję potwier­dze­nia infor­ma­cji, że rodzina, która dzi­siaj w nocy zgi­nęła pod­czas wła­ma­nia z uży­ciem gazu w Las Estrel­las de Mar­bella w połu­dnio­wej Hisz­pa­nii, to oby­wa­tele Szwe­cji.

– Nic o tym nie wiemy – ucięła kobieta.

– Mogłaby pani to spraw­dzić? – popro­siła Annika naj­grzecz­niej, jak umiała, i odło­żyła słu­chawkę.

– Nie znam hisz­pań­skiego na tyle, żeby się poro­zu­mieć z hisz­pań­ską poli­cją – powie­działa Berit.

– Ja też nie – przy­znała Annika.

– Inter­pol! – zawo­łała Berit.

– Euro­pol – popra­wiła ją Annika. – Są bar­dziej ope­ra­tywni.

– Co się dzieje?! – wrza­snął Patrik.

Annika wzdry­gnęła się i ze zdzi­wie­niem spoj­rzała na kolegę, a wła­ści­wie na szefa działu wia­do­mo­ści.

– Dotar­łam do źró­dła, które twier­dzi, że zamor­do­wana w Hisz­pa­nii rodzina to Seba­stian Söderström, jego żona, dzieci i teściowa.

Patrik odwró­cił się na pię­cie, przy­ło­żył dło­nie do ust i wrza­snął:

– Sport!

Annika pode­szła bli­żej, chwy­ciła go za ramię.

– Uspo­kój się. Muszę to jesz­cze potwier­dzić – powie­działa. Patrik odwró­cił się i spoj­rzał na nią. – Nie wolno im nic napi­sać, dopóki nie będziemy pewni, że to prawda.

– Niech spró­bują się cze­goś dowie­dzieć.

– Co mają mówić? Że nam się wydaje, że nie żyje? Nawet jeśli tak jest, to nie wiemy, czy już powia­do­miono jego rodzinę.

– Powie­dzia­łaś, że wszy­scy nie żyją.

Annika wes­tchnęła.

– Pew­nie ma rodzeń­stwo, rodzi­ców.

Zro­biła krok w tył, sta­nęła tuż przy nim, się­gała mu do jabłka Adama.

– Posłu­chaj mojej rady, sze­fie. Poha­muj swój entu­zjazm. Jeśli na­dal będziesz tak pędzić, to zanim się obej­rzysz, wylą­du­jesz w rowie.

Patrik zbladł.

– Masz mi za złe, że to nie cie­bie awan­so­wali – powie­dział i ruszył w stronę działu spor­to­wego.

– Trzeba to wszystko spraw­dzić – powie­działa Berit, się­ga­jąc po słu­chawkę.

Po kilku roz­mo­wach miały pew­ność. Hisz­pań­ska poli­cja potwier­dziła, że pięć osób miesz­ka­ją­cych pod Mar­bellą zmarło w nocy pod­czas wła­ma­nia z uży­ciem gazu. Tak to okre­ślili. Bliż­szych infor­ma­cji o toż­sa­mo­ści i naro­do­wo­ści ofiar można się spo­dzie­wać jutro koło połu­dnia.

Annika i Berit posta­no­wiły zro­bić sobie prze­rwę i pójść na lunch.

– Sport nie jest moją naj­moc­niej­szą stroną – stwier­dziła Berit, kiedy zasia­dły nad por­cjami pie­czeni przy sto­liku przy oknie. – Co to za czło­wiek?

Annika ugry­zła kawa­łek chrup­kiego chleba i spoj­rzała na roz­cią­ga­jącą się za oknem sza­rość.

– Zawo­dowy hoke­ista, przez wiele sezo­nów grał w NHL, naj­pierw w Ana­heim Ducks, potem w Colo­rado Ava­lan­che. Był obrońcą. Na początku lat dzie­więć­dzie­sią­tych grał w Trzech Koro­nach. Jeśli dobrze pamię­tam, to wła­śnie wtedy nasza dru­żyna zdo­była złoto na mistrzo­stwach świata. Nawet dwa razy, w 1991 w Fin­lan­dii i w 1992 w Cze­cho­sło­wa­cji…

Berit odło­żyła wide­lec.

– Skąd ty to wszystko wiesz?

Annika wypiła łyk wody, prze­łknęła gło­śno.

– Był ido­lem Svena – powie­działa.

Berit wię­cej nie pytała.

– Gasnące gwiazdy. W spo­rcie pew­nie jest tak samo. Czarne dziury, które przy­cią­gają nie­szczę­ście.

Annika na­dal wpa­try­wała się w okno. Na szy­bie poja­wiły się duże kro­ple desz­czu.

– Cie­kawe, jak to jest prze­żyć szczy­towy moment swo­jego życia, kiedy się ma dwa­dzie­ścia cztery lata i całe życie przed sobą.

Daro­wały sobie kawę i wró­ciły do redak­cji.

Przy krze­śle Anniki stał Patrik, prze­stę­po­wał z nogi na nogę.

– Mam coś dla cie­bie. Dzi­siaj po połu­dniu Kicki Pop popro­wa­dzi pro­gram przed „Pod­su­mo­wa­niem dnia”. Zadzwoń do Erika Pon­tiego z „Echa” i poproś go o komen­tarz.

Annika przy­glą­dała się sze­fowi wia­do­mo­ści, cze­kała na śmiech, który roz­ła­duje sytu­ację. Ale nikt się nie roze­śmiał.

– Żar­tu­jesz sobie ze mnie? – spy­tała w końcu. – Zaj­muję się mor­der­stwem w Mar­belli, to może być naprawdę duża rzecz. Mieszka tam mnó­stwo Szwe­dów, któ­rzy…

– Berit może się tym zająć. Ty masz inne zada­nie.

Annika nie wie­rzyła wła­snym uszom.

– Mam zadzwo­nić do Erika Pon­tiego i namó­wić go, żeby zmie­szał z bło­tem kole­żankę z redak­cji? Która nie dość, że jest młoda, to jesz­cze jest blon­dynką?

– Facet sły­nie z tego, że jedzie równo po wszyst­kich laskach…

Annika usia­dła na krze­śle, wypro­sto­wała się.

– To, że Ponti jest nadę­tym bufo­nem, nie zna­czy, że jest głupi. Raz zda­rzyło mu się skry­ty­ko­wać kole­żankę, zresztą słusz­nie. Ale bio­rąc pod uwagę to, ile musiał się wtedy nasłu­chać, wąt­pię, żeby chciał to powtó­rzyć.

– Dzwoń – powie­dział Patrik, nachy­la­jąc się nad nią.

Annika schy­liła głowę, się­gnęła po słu­chawkę i zadzwo­niła do redak­cji „Echa”.

Erik Ponti nie chciał roz­ma­wiać ani o Kicki Pop, ani o jej pro­gra­mie.

– Dziwne, prawda? – rzu­ciła Annika.

Wło­żyła kurtkę i ruszyła do drzwi.

– Dokąd idziesz?! – zawo­łał za nią Patrik.

– O dru­giej mam spo­tka­nie.

– Z kim?

– Ochrona źró­dła. Znasz takie poję­cie?

– Nie przed prze­ło­żo­nym – powie­dział Patrik.

Annika zauwa­żyła, że jego uszy zro­biły się pur­pu­rowe.

– Nie przed redak­to­rem odpo­wie­dzial­nym – popra­wiła go.

Poszła do dyżurki, do Torego Wiel­kiego, i pokwi­to­wała odbiór samo­chodu.

Padało coraz bar­dziej, wycie­raczki pra­co­wały bez prze­rwy. Było zale­d­wie wpół do dru­giej, ale mrok szybko gęst­niał, wśli­zgi­wał się mię­dzy zmar­z­nię­tych prze­chod­niów, ochla­pane bło­tem latar­nie i sunące drogą tiry z migo­czą­cymi świa­tłami.

Jechała na zachód, w stronę Enköping. Minęła Ris­sne, Rin­keby i Ten­stę, wyso­kie bloki, niskie sze­re­gowe domki, puste szkoły i porzu­cone boisko pił­kar­skie. Przed sta­cją kolejki pod­miej­skiej w Bar­karby na auto­stra­dzie utwo­rzył się korek. Wychy­liła się do przodu, wyj­rzała przez szybę. Może to wypa­dek, może powinna zadzwo­nić do redak­cji. Chyba jed­nak nie. Może samo­chód potrą­cił pie­szego? Albo ktoś wpadł pod pociąg? Takie rze­czy się zda­rzają.

Wkrótce samo­chody ruszyły, powoli, jeden za dru­gim. Zabu­do­wań było coraz mniej, ustę­po­wały miej­sca zakła­dom prze­my­sło­wym i lasom. Nawierzch­nia była kiep­ska. Sza­ro­bura glina pry­ska­jąca spod kół jadą­cego przed nią samo­chodu ochla­py­wała jej szybę, wycie­raczki pra­co­wały na peł­nych obro­tach. Włą­czyła radio, tra­fiła w śro­dek bloku rekla­mo­wego, wyłą­czyła.

Kra­jo­braz znów się zmie­nił: zakłady prze­my­słowe znik­nęły, został las. Gałę­zie sosen wycią­gały się w stronę samo­chodu, brud­nego volvo, któ­rym jechała do Gar­phyt­tan tego gru­dnio­wego dnia, kiedy zna­la­zła Ale­xan­dra.

Doje­chała do Brunna, skrę­ciła w prawo, na Roli­ghe­ten. Nagle deszcz ustał i zapa­dła cisza. Annika kiep­sko orien­to­wała się w tere­nie, więc zawsze dokład­nie stu­dio­wała mapy i opisy drogi. Wie­działa, że w Ler­berga musi skrę­cić w lewo, potem, po ośmiu­set metrach znów w lewo, minąć Forn­sta, prze­je­chać przez dawne tereny woj­skowe, a potem skrę­cić w prawo.

Jechała do Lejongården, do Domu Pomocy Rodzi­nie, nad jezio­rem Lejondalssjön, gdzie obec­nie prze­by­wała Julia ze swoim syn­kiem.

Annika obie­cała, że ich odwie­dzi, ale długo nie mogła się zmo­bi­li­zo­wać. Nie bar­dzo wie­działa, czego się spo­dzie­wać. Spo­tkała się z Julią zale­d­wie dwa razy, w dość wyjąt­ko­wych oko­licz­no­ściach.

Za pierw­szym razem nie­ocze­ki­wa­nie zna­la­zły się na miej­scu zbrodni, przy Sankt Pauls­ga­tan, na Söder. Annika towa­rzy­szyła poli­cyj­nemu patro­lowi z radio­wozu szes­na­ście sie­dem­na­ście, Julii i dru­giej funk­cjo­na­riuszce, Ninie Hof­f­man. Wezwano je do domo­wej awan­tury na Södermalmie. Nic nie zapo­wia­dało tra­ge­dii, więc poli­cjantki pozwo­liły, żeby poszła z nimi. Kiedy się oka­zało, że na miej­scu są trzy trupy, Nina natych­miast kazała jej się wyco­fać.

Drugi raz widziały się już po aresz­to­wa­niu Julii. Kobietę podej­rze­wano o zamor­do­wa­nie męża, zna­nego poli­cjanta Davida Lin­dholma, i synka, Ale­xan­dra. Została ska­zana na doży­wo­cie, mimo że cały czas twier­dziła, że jest nie­winna, że jej męża zabiła inna kobieta, która potem porwała dziecko. Ale nikt jej nie słu­chał.

Jej synka widziała tylko raz. Tej nocy, kiedy zna­la­zła go w let­nim domku Yvonne Nor­din w pobliżu Gar­phyt­tan. Był tam wię­ziony przez sie­dem mie­sięcy.

Świa­tła reflek­to­rów oświe­tliły drew­nianą czer­woną fasadę. Ściany lekko błysz­czały, co ozna­czało, że dom poma­lo­wano olejną farbą, nie tra­dy­cyjną. Annika domy­śliła się, że jest na miej­scu. Wje­chała na podwó­rze, zatrzy­mała się, zacią­gnęła hamu­lec ręczny, wyłą­czyła świa­tła. Sie­działa chwilę w ciem­no­ści, nie wyłą­czyła sil­nika.

Lejongården. Niski, ciemny par­te­rowy budy­nek nad jezio­rem Lejonsjöen. Wygląda jak przed­szkole albo kame­ralny dom star­ców, pomy­ślała. W świe­tle lampy wiszą­cej nad wej­ściem widać było nie­wielki plac zabaw. W głębi, za domem, spo­kojną szarą wodę jeziora.

Chcia­ła­bym ci podzię­ko­wać, powie­działa Julia przez tele­fon. Jej słowa wpra­wiły Annikę w zakło­po­ta­nie.

Popra­wiła włosy, wyłą­czyła sil­nik, wysia­dła.

Zatrzy­mała się tuż przed drzwiami, spoj­rzała na jezioro. Nagie brzozy drżały lekko na brzegu, ich gałę­zie były rów­nie szare jak woda. Nieco w głębi widać było poro­śniętą lasem nie­wielką wysepkę. Z daleka dobie­gał cichy szum auto­strady.

Drzwi się otwo­rzyły, wychy­liła się kobieta w luź­nym swe­trze i kap­ciach z owczego futra.

– Annika Bengt­zon? Witaj. Jestem Hen­rietta.

Podały sobie ręce. Hen­rietta? Powin­nam była to wie­dzieć? – zasta­na­wiała się Annika.

– Julia i Ale­xan­der cze­kają na cie­bie.

Weszła, poczuła lekki zapach stę­chli­zny i lat sie­dem­dzie­sią­tych. Jasne lino­leum na pod­ło­dze, jasno­ró­żowe ściany ze szkla­nego włókna, pla­sti­kowe listwy przy­po­dło­gowe. Za na wpół przy­mknię­tymi drzwiami widać było duży, jasno oświe­tlony pokój. Przy for­ni­ro­wa­nych sto­li­kach stały brą­zowe pla­sti­kowe krze­sła. Usły­szała czyjś śmiech.

– Mam prośbę. Zacho­wuj się nor­mal­nie – powie­działa Hen­rietta.

Annika czuła, że cała tężeje.

– Tędy…

Hen­rietta skrę­ciła w lewo. Szły dłu­gim wąskim kory­ta­rzem: po pra­wej drzwi, po lewej okna wycho­dzące na par­king.

– Przy­po­mi­nają mi się podróże pocią­giem w mło­do­ści – powie­działa Annika. Miała nadzieję, że zabrzmi to natu­ral­nie.

Hen­rietta udała, że jej nie usły­szała. Zatrzy­mała się przy drzwiach gdzieś pośrodku, zapu­kała lekko.

Annika zauwa­żyła, że w drzwiach nie ma zam­ków. Nie było też tabli­czek z nume­rami. Przed wyjaz­dem prze­czy­tała na stro­nie, że zakład stara się zapew­nić miesz­kań­com „domowe warunki i poczu­cie bez­pie­czeń­stwa”.

Drzwi się otwo­rzyły, żółty trój­kąt świa­tła wyto­czył się na kory­tarz.

Hen­rietta zro­biła krok w tył.

– Ale­xan­der upiekł cia­sto – powie­działa, pusz­cza­jąc Annikę przo­dem. – Daj znać, jeśli będziesz chciała, żebym zabrała Ale­xan­dra – zwró­ciła się do kogoś w pokoju.

Annika zatrzy­mała się w progu.

Pokój był o wiele więk­szy, niż się spo­dzie­wała. Pro­sto­kątny, z dużym oknem i wyj­ściem na taras. Podwójne łóżko i mniej­sze, dla dziecka. W głębi kanapa, tele­wi­zor i kuchenny stół z czte­rema krze­słami.

Przy stole sie­działa Julia Lin­dholm. Miała na sobie swe­ter z za dłu­gimi ręka­wami, włosy ścią­gnęła w koń­ski ogon. Obok niej sie­dział jej synek. Ple­cami do drzwi. Ruchy jego rąk wska­zy­wały na to, że rysuje.

Julia pod­bie­gła do niej i mocno ją objęła.

– Jak miło, że przy­je­cha­łaś – powie­działa, na­dal ją obej­mu­jąc.

Annika wycią­gnęła tylko dłoń na powi­ta­nie. Zmie­szała się, tro­chę nie­po­rad­nie odwza­jem­niła uścisk. Usły­szała, jak drzwi się zamy­kają.

– To chyba oczy­wi­ste. Że chcia­łam się z wami zoba­czyć.

– Nie­wielu oso­bom wolno nas odwie­dzać – powie­działa Julia. Puściła już Annikę i pode­szła do kanapy. – Moi rodzice byli tu na Boże Naro­dze­nie, kilka razy odwie­dziła nas Nina, ale nie zgo­dzi­łam się, żeby przy­je­chała stuk­nięta matka Davida. Nie chcę jej tu widzieć. Pozna­łaś ją?

– Matkę Davida? Nie.

Annika rzu­ciła torbę i kurtkę na pod­łogę, obok kanapy. Spoj­rzała na chłopca, na jego scho­waną za wło­sami twarz. Ryso­wał coś dużymi kred­kami, przy­ci­skał je mocno do kartki, nie pod­no­sząc głowy. Pode­szła do niego ostroż­nie, kuc­nęła, pró­bo­wała uchwy­cić jego spoj­rze­nie.

– Cześć – powie­działa. – Jestem Annika. Co rysu­jesz?

Chło­piec zaci­snął zęby jesz­cze moc­niej, kredki zaczęły się poru­szać jesz­cze szyb­ciej. Grube, czarne kre­ski.

– Bab­cia już nie myśli jasno. Spo­tka­nie w takim dziw­nym miej­scu mogłoby tylko wszystko pogor­szyć. Spo­tkamy się z bab­cią, jak już wró­cimy do domu, prawda, synku?

Chło­piec nie zare­ago­wał. Kartka zapeł­niała się czar­nymi kre­skami. Annika usia­dła na krze­śle obok Julii.

– Nie­wiele mówi – powie­działa Julia cicho. – Pocie­szają mnie, że to nic nie­po­ko­ją­cego, że to minie.

– Ale coś w ogóle mówi? – spy­tała Annika.

Uśmiech znik­nął z ust Julii, pokrę­ciła głową.

Ze mną roz­ma­wiał, pomy­ślała Annika. Wtedy, w nocy. Powie­dział kilka zdań. „Są jesz­cze sło­dy­cze? Ona jest głu­pia. Bar­dzo głu­pia. Lubię te zie­lone”.

Julia pode­szła do okna, sta­nęła ple­cami do pokoju. Annika zoba­czyła w szy­bie, że obgryza pazno­kieć. Nagle nie­mal rzu­ciła się do tele­fonu, który wisiał na ścia­nie przy drzwiach pro­wa­dzą­cych na taras.

– Hen­rietto, mogła­byś się zająć Ale­xan­drem? Tak, teraz. Dzię­kuję.

Kiedy odło­żyła słu­chawkę, zapa­dła nie­mal elek­try­zu­jąca cisza. Annika miała sucho w ustach, poczuła, że drę­twieją jej palce. Poło­żyła dło­nie na kola­nach, spoj­rzała na pier­ścio­nek ze szma­rag­dem po babci. Zanim przy­szła opie­kunka, czy kim­kol­wiek kobieta była, minęła dobra minuta. Cała wiecz­ność. Pode­szła do Ale­xan­dra i wzięła go za rączkę.

– Chodź – powie­działa. – Obej­rzymy sobie film, dobrze? O Nemo. – Odwró­ciła się do Anniki. – O małej rybce, która się zgu­biła tatu­siowi, ale na szczę­ście udało jej się wró­cić do domu.

– Tak, wiem – powie­działa Annika.

Zostały same, w pokoju zapa­dła cisza.

– Pra­cuję w „Kvällspressen” – powie­działa w końcu Annika. – Mogę coś o tobie napi­sać? O tobie i o Ale­xan­drze. O tym, jak wam tu jest.

Julia na­dal obgry­zała pazno­kieć.

– Jesz­cze nie – ode­zwała się w końcu. – Może póź­niej. Tak, póź­niej. Chęt­nie ci o wszyst­kim opo­wiem, ale teraz mam w gło­wie okropny mętlik.

Annika cze­kała w mil­cze­niu. Nie spo­dzie­wała się, że Julia zgo­dzi się opo­wie­dzieć jej o swo­ich prze­ży­ciach już dzi­siaj, ale miała nadzieję, że kie­dyś to nastąpi. Dla mediów sprawa się koń­czy, kiedy prze­stępca zostaje zła­pany i ska­zany. O skut­kach jego czynu, o tym, co czują ofiary, o ich dłu­giej dro­dze powrot­nej do rze­czy­wi­sto­ści, do w miarę nor­mal­nego życia, na ogół się nie pisze.

– Mam w sobie mnó­stwo zło­ści – powie­działa Julia cicho, jakby zdzi­wiona. – Jestem wście­kła na cały świat.

Pode­szła powoli do stołu, usia­dła na krze­śle, na któ­rym przed chwilą sie­dział Ale­xan­der. Była taka drobna, że nie­mal ginęła w za dużym swe­trze.

– To podobno też nor­malne. Tak mi mówią. Tu wszystko jest takie cho­ler­nie nor­malne!

Ze zło­ścią roz­ło­żyła ręce.

– Jeste­ście tu od chwili, kiedy wyszłaś z wię­zie­nia? – spy­tała Annika.

Julia ski­nęła głową.

– Był śro­dek nocy. Zawieźli mnie do sądu o wpół do dru­giej w nocy, a potem od razu tutaj. Ale­xan­der już tu był.

Wyj­rzała przez okno. Było już ciemno.

– W aresz­cie bar­dzo źle się czu­łam. Tutaj na początku też. Ale­xan­der nie chciał mnie znać. Odwra­cał się ode mnie, akcep­to­wał tylko Hen­riettę.

– To też cał­kiem nor­malne – powie­działa Annika.

Obie się roze­śmiały.

– Widzę, że mnie rozu­miesz. Ale muszę przy­znać, że pra­cują tu praw­dziwi pro­fe­sjo­na­li­ści. Nina wszystko dokład­nie spraw­dziła i też tak twier­dzi. To podobno rolls-royce wśród takich ośrod­ków. Ale w końcu należy nam się jakaś rekom­pen­sata od pań­stwa za nie­spra­wie­dli­wość, która nas spo­tkała…

Annika miała wra­że­nie, że słu­cha Niny Hof­f­man, naj­lep­szej przy­ja­ciółki Julii. Razem stu­dio­wały, a potem razem pra­co­wały, jeź­dziły w jed­nym patrolu. Kiedy Annika zain­te­re­so­wała się sprawą Davida Lin­dholma, Nina była jed­nym z jej źró­deł. Miała ją przed oczami: jej szczu­płą syl­wetkę, ścią­gnięte w koń­ski ogon włosy, rezo­lutne spoj­rze­nie, w któ­rym widać było chęć dzia­ła­nia.

Julia wstała.

– Może napi­jesz się kawy? Jest w ter­mo­sie. I to nie Ale­xan­der upiekł cia­sto, tylko Hen­rietta. Ale­xan­der sie­dział obok niej i ryso­wał gniazda srok. – Się­gnęła po rysu­nek synka – leżał na wierz­chu, na sto­sie róż­nych kar­tek – i poka­zała go Annice. Nie­mal każdy mili­metr spo­rego arku­sza pokry­wała plą­ta­nina czar­nych kre­sek. – To też nor­malne – powie­działa, odkła­da­jąc rysu­nek.

– Może jed­nak napiję się kawy. Nasza, w redak­cji, nie nadaje się do picia. Podej­rze­wamy, że ktoś dolał do pojem­nika na wodę kocich szczyn.

Julia wska­zała na ter­mos, ale nie ruszyła się z miej­sca.

– Mamy tu zostać co naj­mniej trzy mie­siące. Dla dobra Ale­xan­dra podobno. Potem będziemy pod ich opieką jesz­cze dwa do sze­ściu mie­sięcy. Ale póź­niej podobno też powin­ni­śmy jesz­cze przez jakiś czas pozo­sta­wać w kon­tak­cie z psy­cho­lo­giem. Teraz sku­piamy się głów­nie na rela­cjach rodzic–dziecko. Obie­cano mi wspar­cie, także potem, już po powro­cie do domu…

Julia zakryła twarz dłońmi i zaczęła pła­kać.

Annika nalała sobie kawy, zakrę­ciła ter­mos, posta­wiła go na stole.

– To zro­zu­miałe, że jesteś zła. I ty, i Ale­xan­der. Nie wie­rzę ślepo psy­chia­trom, ale w tym wypadku chyba mają rację. Oboje macie prawo do zło­ści.

Julia się­gnęła po leżącą na stole ser­wetkę i wytarła nos.

– Podobno dla takiego małego dziecka pół roku to jak całe życie. Alex spę­dził tam w lesie sie­dem mie­sięcy, z tą sza­loną babą. Nic dziw­nego, że jest zły. Nawet jeśli pytał, gdzie jeste­śmy, ja i David, nie sądzę, żeby mu odpo­wia­dała. Dla niego rów­nie dobrze mogli­śmy nie żyć. Leka­rze twier­dzą, że sam też czuł się zagro­żony. Miał dużo sinia­ków i zadra­pań na całym ciele. Pew­nie go biła.

– A jak teraz się czuje?

– Przy­cho­dzi cza­sem do mnie, ale wciąż nie chce na mnie patrzeć. W nocy źle śpi, budzi się, pła­cze. No i zaczął się moczyć, musie­li­śmy wró­cić do pie­luch.

– A tak w ogóle to co robi­cie? – dopy­ty­wała się Annika. Wypiła łyk kawy, była nie­wia­ry­god­nie dobra.

– Mam indy­wi­du­alne spo­tka­nia z psy­cho­lo­giem, wkrótce zacznę tera­pię gru­pową, będę też miała oka­zję poroz­ma­wiać z innymi mat­kami. To podobno bar­dzo dużo daje. A Ale­xan­der się bawi. W pia­skow­nicy. Albo coś rysuje, cza­sem gra w piłkę. Po powro­cie do domu przej­dzie pod opiekę rejo­no­wego psy­cho­loga dzie­cię­cego. – Nagle roze­śmiała się ner­wowo. – Strasz­nie dużo mówię. I nawet ci nie podzię­ko­wa­łam za wszystko, co dla nas zro­bi­łaś. To prze­cież twoja zasługa, że…

Annika ści­snęła fili­żankę.

– W porządku. Cie­szę się, że mogłam wam pomóc.

Znów zapa­dła cisza.

– Jak ci minęły święta? – spy­tała w końcu Julia.

Annika odsta­wiła fili­żankę, posta­wiła ją na spodku.

Zasta­na­wiała się, czy powie­dzieć Julii prawdę. O tym, że w Wigi­lię sie­działa z dziećmi wśród nie­roz­pa­ko­wa­nych kar­to­nów w miesz­ka­niu na Sta­rym Mie­ście, że oglą­dali na kom­pu­te­rze Kaczora Donalda i jedli szynkę z super­mar­ketu. Że w syl­we­stra prze­ka­zała dzieci ich ojcu, z któ­rym zostaną aż do Trzech Króli, i że podej­rzewa, że jest im u niego znacz­nie lepiej.

– W porządku – odpo­wie­działa. – Mam dużo pracy. Dzi­siaj muszę jesz­cze napi­sać o mor­der­stwie na hisz­pań­skim Wybrzeżu Słońca. Paskudna sprawa.

Julia wstała, odwró­ciła się do niej ple­cami.

– Costa del Sol to okropne miej­sce. Este­pona jest straszna.

Annika spoj­rzała na swoje dło­nie. Wspo­mniała o Hisz­pa­nii nie w porę. Zapo­mniała, że Julia i David prze­żyli tam przy­kre chwile.

– Prze­pra­szam – powie­działa. – Nie chcia­łam…

– Miesz­ka­li­śmy tam pół roku. David wła­ści­wie cały czas podró­żo­wał. Ja byłam w ciąży, nie mia­łam samo­chodu, do sklepu było kilka kilo­me­trów, w trzy­dzie­sto­stop­nio­wym upale…

– Musiało ci być ciężko.

Julia wzru­szyła ramio­nami.

– Był taj­nym agen­tem. Cza­sem wyjeż­dżał na dwa tygo­dnie i nie dawał znaku życia. Cała ta prze­klęta ope­ra­cja trwała kilka lat. Kilka lat! – Odwró­ciła się. – Ni­gdy mi nie powie­dział, o co w tym wszyst­kim tak naprawdę cho­dziło. Czy to były pro­chy, czy pra­nie brud­nych pie­nię­dzy, nie wiem, po pro­stu nie wiem… – Pochy­liła się nad Anniką. – Wiesz, co w tym wszyst­kim było naj­gor­sze? Że tak strasz­nie się bałam, że coś mu się sta­nie. Że ktoś mu coś zrobi. I co się oka­zało? – Roze­śmiała się gło­śno. – Prze­le­ciał o jedną laskę za dużo. Odstrze­liła mu fiuta, mnie zamknęli, a Ale­xan­dra… – Pode­szła do Anniki, spoj­rzała jej w oczy. – To wszystko zostawi trwały ślad w jego psy­chice. A nikt mi nie wie­rzył! – Ude­rzyła dłońmi w stół, fili­żanki pod­sko­czyły. – Nikt mi nie wie­rzył!

Annika poczuła, że wizyta dobie­gła końca.

Odsu­nęła fili­żankę, wstała.

Julia opa­dła na drew­niane krze­sło, patrzyła przed sie­bie pustym wzro­kiem.

– I pomy­śleć, że to Yvonne Nor­din. Ze wszyst­kich ludzi na świe­cie wła­śnie ona.

Annika zamarła.

– Jak to? Zna­łaś ją?

Julia pokrę­ciła głową.

– Ni­gdy jej nie spo­tka­łam, Filipa Anders­sona zresztą też.

Annika pode­szła do drzwi, się­gnęła po kurtkę.

– A skoro mowa o Fili­pie Anders­so­nie, to nie wiem, czy wiesz, że pro­ku­ra­tor gene­ralna wnio­sła dzi­siaj o jego unie­win­nie­nie.

Julia pod­nio­sła głowę.

– Nina się ucie­szy – powie­działa bez­dź­więcz­nie.

Annika stała z kurtką w ręku.

– Nina Hof­f­man? Dla­czego?

Julia zaczęła się mocno dra­pać w lewą dłoń.

– Na pewno się ucie­szy. To jej brat.

***

Annika wsia­dła do samo­chodu i natych­miast się­gnęła po komórkę. Wybrała numer Niny Hof­f­man.

Dla­czego, do dia­bła, nie powie­działa jej, że jest sio­strą Filipa Anders­sona i Yvonne Nor­din?

Usły­szała trza­ski, coś zaszu­miało, dopiero po dłuż­szej chwili roz­legł się pierw­szy sygnał, potem kolejny. Wpa­try­wała się w ciemne okna.

Ile razy roz­ma­wiała z Niną o mor­der­stwie na Söder? O tym, czy Filip Anders­son jest winny, czy nie? O jego kon­tak­tach ze świa­tem prze­stęp­czym i z Davi­dem Lin­dhol­mem? Kiedy jesie­nią odwie­dziła Anders­sona w wię­zie­niu, natych­miast poje­chała do Niny do domu i wszystko jej opo­wie­działa…

Sygnał w słu­chawce zmie­nił się na zajęty, jakby ktoś odrzu­cił połą­cze­nie.

Nina cały czas ukry­wała swoją tajem­nicę, może nawet cza­sem kła­mała, może roz­ma­wiała z nią tylko po to, żeby coś od niej wycią­gnąć albo mani­pu­lo­wać nią, żeby pisała tak, jak sobie życzyła.

Wybrała numer jesz­cze raz. Zoba­czyła, że w budynku, w kory­ta­rzu, zapa­liło się świa­tło. Hen­rietta wra­cała z Ale­xan­drem do pokoju. Widziała jego jasne krę­cone włosy, pod­ska­ki­wały przy każ­dym kroku.

Usły­szała trzask, ode­zwała się poczta gło­sowa Telii. Roz­łą­czyła się, jakby ją zła­pano na robie­niu cze­goś, czego nie powinno się robić.

Zaufała Ninie, a Nina ją zawio­dła.

Kiedy ją popro­siła, żeby zdo­była pasz­por­towe zdję­cie Yvonne Nor­din, nawet się nie zająk­nęła, że to jej sio­stra.

Wybrała numer po raz trzeci. Znów poczta gło­sowa. Odchrząk­nęła.

– Cześć, mówi Annika Bengt­zon. Wszyst­kiego dobrego w Nowym Roku. Zadzwoń do mnie, jak odbie­rzesz wia­do­mość, dobrze? Cześć.

Potem zadzwo­niła do cen­trali poli­cji, popro­siła o połą­cze­nie z komi­sa­ria­tem przy Tor­kel Knuts­sons­ga­tan. Ode­brał dyżurny, nie­jaki Sisulu.

– Nina Hof­f­man jest na urlo­pie. Wraca dopiero w nie­dzielę.

Podzię­ko­wała i poło­żyła komórkę na sie­dze­niu pasa­żera. Odpa­liła sil­nik, wyje­chała na szosę i ruszyła z powro­tem do redak­cji.

Kiedy była na wyso­ko­ści Kallhäll, nagle dotarło do niej, że nie musi się aż tak spie­szyć.

Nie miała ochoty wra­cać do kar­te­czek Patrika, nie tęsk­niła też za swoim peł­nym nie­roz­pa­ko­wa­nych kar­to­nów trzy­po­ko­jo­wym miesz­ka­niem przy Agne­ga­tan.

Kiedy na sie­dze­niu pasa­żera zadzwo­niła komórka, a na wyświe­tla­czu poka­zał się numer jej byłego męża, dziw­nie się ucie­szyła.

– Cześć. Mówi Tho­mas.

Zaczerp­nęła powie­trza. Radość prze­peł­niała jej pierś.

– Cześć – powie­działa nieco zbyt wesoło.

– Co robisz? Dokądś jedziesz?

Roze­śmiała się cicho i poczuła, jak zalewa ją fala cie­pła.

– Służ­bowo. Ale już wra­cam. Nie ma dużego ruchu.

– Posłu­chaj, wła­śnie pla­nu­jemy Wiel­ka­noc. Wiesz już, co będziesz robić?

Radość znik­nęła, nagle została jej ode­brana. Poczuła nie­mal fizyczny ból.

– Zaczą­łeś uży­wać plu­ra­lis maie­sta­tis? – spy­tała, sta­ra­jąc się, żeby jej słowa zabrzmiały żar­to­bli­wie. Bez sensu.

– W tym roku Wiel­ka­noc jest dość późno. Wielki Czwar­tek przy­pada dwu­dzie­stego pierw­szego kwiet­nia, cho­dzi mi o następny tydzień. Mogą być pro­blemy. Wiem, że to mój tydzień, ale wyjeż­dżam na kon­fe­ren­cję, więc pomy­śla­łem, że mogli­by­śmy się zamie­nić…

– Nie potra­fię ci nic powie­dzieć. W redak­cji jest dużo zmian, będę teraz pra­co­wać na innym sta­no­wi­sku…

Tho­mas chwilę mil­czał.

– Nie powin­naś była skon­sul­to­wać tego ze mną? – spy­tał w końcu.

Natych­miast się roz­zło­ściła. Zagry­zła zęby, prze­łknęła ślinę.

– A niby dla­czego? To nie będzie miało żad­nego wpływu na nasze usta­le­nia.

– W porządku – odpo­wie­dział skwa­szony. – Sophia chce z tobą roz­ma­wiać.

– Cześć, mówi Sophia – usły­szała po chwili w słu­chawce.

– Cześć – odpo­wie­działa.

– Roz­ma­wia­łam z przy­ja­ciół­kami w sieci, na takim naszym pry­wat­nym blogu, i mam dla cie­bie zapro­sze­nie.

Annika wzięła głę­boki wdech i zmu­siła się do zacho­wa­nia spo­koju.

– Pra­cu­jesz z języ­kiem, piszesz, więc pomy­śla­łam, że może była­byś zain­te­re­so­wana wstą­pie­niem do naszego kółka czy­tel­ni­czego.

Kółka czy­tel­ni­czego? Dżi­zas! Fuc­king Christ!

– No nie wiem – powie­działa, hamu­jąc przed skrzy­żo­wa­niem.

– W tym tygo­dniu czy­tamy wspa­niałą książkę Marie Her­mans­son Syn króla grzy­bów. Czy­ta­łaś? Autorka poka­zuje, jakie to ważne, żeby zna­leźć swoje miej­sce w życiu. Syn dora­sta w lesie, cho­ciaż jego miej­sce tak naprawdę jest nad morzem. Bar­dzo piękna histo­ria. Lubisz Marie Her­mans­son?

Znała Marie Her­mans­son. Czy­tała jej Wybrzeże musze­lek. Zaczęła też inną jej książkę, o męż­czyź­nie, który miesz­kał pod scho­dami, ale nie dokoń­czyła.

– Nie wiem – odpo­wie­działa. – Poza tym nie bar­dzo mam czas. Od dzi­siaj pra­cuję na innym sta­no­wi­sku, więc pew­nie będzie tro­chę zamie­sza­nia.

– Na nowym sta­no­wi­sku? – powtó­rzyła Sophia ze zdzi­wie­niem. – To będzie miało jakiś wpływ na nasz har­mo­no­gram?

Annika uznała, że są jed­nak gra­nice, któ­rych nie wolno prze­kra­czać, i że nie może pozwo­lić obrzu­cać się bło­tem.

– Gdyby tak było, roz­ma­wia­ła­bym o tym z ojcem moich dzieci, na pewno nie z tobą. Czy wyra­zi­łam się dosta­tecz­nie jasno?

– Dla­czego jesteś taka agre­sywna? Prze­cież tu cho­dzi o dobro two­ich dzieci – powie­działa Sophia Pie­przona Gren­borg, wyraź­nie obu­rzona.

Annika się roze­śmiała, zło­śli­wie i nieco za gło­śno.

– Jesteś obłudna. Gdyby ci naprawdę zale­żało na dobru moich dzieci, nie znisz­czy­ła­byś mojej rodziny, ty cho­lerna… – urwała. Chciała powie­dzieć: dziwko, ale uznała, że może jed­nak nie powinna. – Nie mam czasu ani na twoje kółka, ani na roz­mowy z tobą. I nie łudź się, że kie­dy­kol­wiek się zaprzy­jaź­nimy, okej? – powie­działa i roz­łą­czyła się, nie cze­ka­jąc, aż Sophia odpo­wie.

Po raz pierw­szy pomy­ślała, że jed­nak dobrze zro­biła, kiedy na sta­cji ben­zy­no­wej w pobliżu Kungsör pocięła na kawałki jej cho­ler­nie drogi sta­nik.

I dobrze, że wysłała do redak­cji donos z adresu deep-throat-rosen­bad, który sama wymy­śliła, co dopro­wa­dziło do zawie­sze­nia pro­jektu Mini­ster­stwa Spra­wie­dli­wo­ści, nad któ­rym pra­co­wał Tho­mas. Zresztą wcale z tego powodu nie ucier­piał. Natych­miast przy­dzie­lono mu coś innego. Zaj­mo­wał się teraz koor­dy­no­wa­niem prac nad nowymi regu­la­cjami praw­nymi doty­czą­cymi prze­stępstw gospo­dar­czych na skalę mię­dzy­na­ro­dową. I by­naj­mniej z nią tego nie kon­sul­to­wał.

Ruch jak na godziny szczytu był wyjąt­kowo nie­wielki. Ale był to dzień mię­dzy jed­nym a dru­gim świę­tem, więc wielu ludzi albo pra­co­wało w domu, albo wzięło wolne, jak Nina Hof­f­man.

Wró­ciła do redak­cji, uznała, że pora się zbie­rać, zaczęła pako­wać kom­pu­ter.

– Hej! – zawo­łał Patrik na jej widok. – Jutro rano lecisz do Malagi!

Annika, która wło­żyła już do torby kom­pu­ter i papiery, upu­ściła wszystko na biurko.

– O czym ty mówisz?

– Masz bilet na wpół do siód­mej rano.

Annika roz­ło­żyła ręce.

– Na litość boską! Ni­gdzie się nie wybie­ram. Wła­śnie się prze­pro­wa­dzi­łam, nie zdą­ży­łam się nawet roz­pa­ko­wać…

– Domy­ślam się, że nie masz zbyt dużo rze­czy. Twój dom nie­dawno się spa­lił, prawda? Clobbe jest na waka­cjach w Mar­belli. Nie ma spe­cjal­nego daru pisa­nia, ale wystuka coś na jutro. Kiedy już tam dotrzesz, przej­miesz sprawę. Musisz się jak naj­szyb­ciej dowie­dzieć, czy toż­sa­mość ofiar została potwier­dzona i czy to rze­czywiście Seba­stian Söderström. Pew­nie zosta­niesz tam do końca tygo­dnia.

Annika spoj­rzała na swoją torbę. W uszach brzmiały jej na­dal pełne pogardy kłam­stwa Erika Pon­tiego o tym, jak bar­dzo ceni Kicki Pop i jak to abso­lut­nie nie ma nic prze­ciwko poja­wie­niu się na ante­nie nowego maga­zynu plot­kar­skiego.

Cóż, w końcu pra­co­wała teraz według gra­fiku.

– Bilety – powtó­rzyła. – Gdzie są? Może wystar­czy numer rezer­wa­cji? Gdzie będę miesz­kać? Mam wyna­jąć samo­chód? Jest tam jakiś tłu­macz? Mamy kon­takty z miej­scową poli­cją? I kto będzie robić zdję­cia?

Patrik patrzył na nią przez chwilę pustym wzro­kiem, potem wypiął pierś i powie­dział spo­koj­nie:

– Wszyst­kie te pro­blemy będziesz musiała roz­wią­zać na miej­scu. W Hisz­pa­nii na pewno można wyna­jąć foto­grafa. I dowiedz się cze­goś o Wybrzeżu Koka­ino­wym. Przej­miesz mój temat o pro­chach i pra­niu forsy. Gdy­bym nie awan­so­wał, pra­co­wał­bym teraz nad tym.

Odwró­cił się na pię­cie i szybko ruszył w stronę działu roz­rywki.

Annika spoj­rzała na Berit.

– Nie­wia­ry­godne! Uznał, że bycie sze­fem działu wia­do­mo­ści polega na krą­że­niu po redak­cji i rzu­ca­niu pomy­słami.

– Prze­sła­łam ci mej­lem numer rezer­wa­cji – powie­działa Berit, nie pod­no­sząc głowy. – W Anda­lu­zji pra­cuje kilku skan­dy­naw­skich poli­cjan­tów, poda­łam ci ich nazwi­ska i numery tele­fo­nów. Skon­tak­tuj się z nimi, na pewno polecą ci jakie­goś tłu­ma­cza. Sama rób zdję­cia. Wzię­łam dla cie­bie apa­rat, pełny auto­mat, wystar­czy pstryk­nąć. Zadzwoń, jak się cze­goś dowiesz. – Wska­zała głową na leżącą na stole torbę na kamerę i zer­k­nęła na Annikę znad oku­la­rów. – Uwa­żaj na sie­bie. I powo­dze­nia – powie­działa.

Annika jęk­nęła.

– Dla­czego sama się tego nie pod­ję­łaś? – spy­tała.

Trzask zamy­ka­nych drzwi odbił się echem w pustym miesz­ka­niu. Annika stała chwilę w ciem­nym holu, jak miała w zwy­czaju, i wsłu­chi­wała się w odgłosy z ulicy. Poczuła na nogach prze­ciąg z klatki scho­do­wej.

Miesz­ka­nie było naj­ciem­niej­sze ze wszyst­kich, w jakich dotych­czas miesz­kała. Czwarte pię­tro. Korony drzew pochła­niały świa­tło ulicz­nych latarni. Z okna jej sypialni widać było jedy­nie bez­gwiezdne niebo. Z holu salon, a dalej pokój, który miał być poko­jem Ellen. Po lewej kuch­nia, nowo­cze­sna i bez­oso­bowa. Czuła do niej instynk­towną nie­chęć.

Poszła do sypialni, usia­dła na łóżku, oparła się o wez­gło­wie.

W zasa­dzie miesz­ka­nie było w porządku. Trzy duże pokoje, sto cztery metry kwa­dra­towe, z holem, który można było zamie­nić na salon, żeby i ona, i dzieci mogli mieć osobne pokoje.

Klu­cze dostar­czył jej kurier dzień przed syl­we­strem. Ostatni dzień roku poświę­ciła na prze­wie­zie­nie tu tych nie­wielu rze­czy, które miała, z tym­cza­so­wego lokum na Sta­rym Mie­ście.

Pod­nio­sła głowę, spoj­rzała na sufit. Kie­dyś były tu pew­nie sztu­ka­te­rie, ale w latach trzy­dzie­stych dom prze­szedł grun­towny remont i zapewne usu­nięto wszel­kie ozdoby.

Zdą­żyła się już dowie­dzieć, że cała nie­ru­cho­mość, zwana w admi­ni­stra­cyj­nym żar­go­nie Orzech 1, była wła­sno­ścią spół­dzielni miesz­ka­nio­wej. Jej miesz­ka­nie nale­żało do Urzędu Miesz­kal­nic­twa.

Jak Q udało się je dla niej zała­twić, nie wie­działa. Nie wie­działa też, jak długo będzie mogła tu miesz­kać.

Zapa­liła lampkę sto­jącą przy łóżku, popra­wiła poduszki pod ple­cami, odwró­ciła głowę i spoj­rzała w niebo.

Nagle zoba­czyła sypial­nię przy Vinterviksvägen. Przy­po­mniała sobie, jaka się tam czuła samotna i zagu­biona. Zamknęła oczy i wszystko wró­ciło, pożar, dym, panika.

Tho­masa nie było. Wła­śnie tego wie­czoru ich opu­ścił i poje­chał do Sophii Gren­borg. Sama musiała rato­wać sie­bie i dzieci. Spu­ściła Kal­lego i Ellen z okna sypialni na pię­trze, a potem sko­czyła. Wylą­do­wała na tara­sie, na stole.

Potem podej­rze­wano ją o pod­ło­że­nie ognia.

W końcu, po trwa­ją­cym wiele mie­sięcy docho­dze­niu, na kawałku cegły zna­le­ziono odci­ski pal­ców praw­dzi­wego pod­pa­la­cza, Ame­ry­kanki, płat­nej mor­der­czyni zwa­nej Kociąt­kiem.

Dla Anniki nie miało to żad­nego zna­cze­nia.

Wie­działa, że tamta ni­gdy nie odpo­wie za to, co zro­biła.

Nie została aresz­to­wana ani oskar­żona, a komi­sarz Q oso­bi­ście uczest­ni­czył w nego­cja­cjach z wła­dzami USA, po któ­rych wymie­niono Kociątko na oby­wa­tela Szwe­cji odby­wa­ją­cego karę w wię­zie­niu w New Jer­sey.

Sprze­da­łeś mój dom, dom moich dzieci, żeby zasłu­żyć na pochwałę FBI i ścią­gnąć do kraju mor­dercę poli­cjanta, wypo­mniała mu.

Zażar­to­wała, że w związku z tym powi­nien jej zna­leźć jakieś miesz­ka­nie, a on potrak­to­wał to serio i teraz sie­działa tu, przy Agne­ga­tan 28, w dziel­nicy, w któ­rej miesz­kała dzie­sięć lat temu, kiedy jako sta­żystka zaczy­nała pra­co­wać w redak­cji „Kvällspressen”. Gdyby cho­ciaż jedno okno wycho­dziło na podwó­rze, może widzia­łaby dom, w któ­rym miesz­kała tam­tego upal­nego lata, kiedy wszystko się zaczęło. Zanim uro­dziły się dzieci, zanim poznała Tho­masa, kiedy jesz­cze żył Sven…

Gdzieś z głębi miesz­ka­nia usły­szała dzwo­nek tele­fonu, nie komórki, sta­cjo­nar­nego. Zerwała się z łóżka. Pró­bo­wała przy­po­mnieć sobie, gdzie pod­łą­czyła apa­rat.

Wybrzmiał czwarty sygnał, kiedy w końcu zna­la­zła go na pod­ło­dze w pokoju Kal­lego.

– Annika Bengt­zon? Mówi Jimmy. Jimmy Hale­nius.

Sekre­tarz mini­stra spra­wie­dli­wo­ści, jego prawa ręka.

Szef Tho­masa.

Gło­śno odkaszl­nęła.

– Tho­mas się wypro­wa­dził, mówi­łam już…

– Nie szu­kam jego, tylko cie­bie.

– Ach tak – powie­działa, przy­kła­da­jąc słu­chawkę do dru­giego ucha.

– Podobno szu­kasz kogoś, kto by sko­men­to­wał wyda­nie Sta­nom Zjed­no­czo­nym ich oby­wa­tela pod koniec ubie­głego roku. Jak zapewne wiesz, mini­ster nie komen­tuje poje­dyn­czych przy­pad­ków, ale jeśli chcesz, jestem skłonny ci wyja­śnić pewne sprawy. W spo­sób nieco mniej for­malny.

– Roz­ma­wia­łeś z Britt? Z panią sekre­tarz? – spy­tała Annika.

– Od dzie­więt­na­stej będę w Järnet przy Österlånggatan. Wpad­nij, jeśli jesteś zain­te­re­so­wana.

– Będę mogła cię cyto­wać?

– Abso­lut­nie nie, ale sta­wiam kola­cję.

– Nie jadam kola­cji z poli­ty­kami.

– Zro­bisz, jak zechcesz. Na razie – powie­dział i roz­łą­czył się.

Annika odło­żyła słu­chawkę, posta­wiła apa­rat na pod­ło­dze. W pokoju Kal­lego nie było jesz­cze świa­tła. Stała w ciem­no­ściach przy oknie i spo­glą­dała na nagie korony drzew w dole.

Wła­ści­wie powinna się roz­pa­ko­wać.

Spoj­rzała na zega­rek.

Doszła do wnio­sku, że nie musi tego robić dzi­siaj. Nie spo­dzie­wała się, że ode­zwie się do niej ktoś z mini­ster­stwa. Może jed­nak powinna pójść, dowie­dzieć się, co Hale­nius ma jej do powie­dze­nia? Znali się. Kilka dni przed poża­rem był u nich na kola­cji.

Spoj­rzała na prze­pro­wadz­kowy bała­gan. Ostra kon­ku­ren­cja, pomy­ślała. Kola­cja w ele­ganc­kim lokalu z wysoko posta­wio­nym źró­dłem albo wie­czór w domu spę­dzony na porząd­ko­wa­niu zaba­wek Kal­lego.

***

Restau­ra­cja Järnet była jed­nym z tych lokali na Sta­rym Mie­ście, obok któ­rych wiele razy prze­cho­dziła, a nawet zaglą­dała przez okna do środka. Jakby sie­dzący tam ludzie uczest­ni­czyli w jakimś przed­sta­wie­niu, jakby pocho­dzili z innego świata, lep­szego niż ten, w któ­rym jej przy­szło żyć. Zawsze było tam cie­pło i miło, na sto­li­kach paliły się świeczki, sztućce błysz­czały. W kie­lisz­kach było wino, sły­chać było śmie­chy. Na ulicy zawsze było zimno i wiał ostry wiatr.

Skromny szyld z nazwą wypi­saną odręcz­nym pismem koły­sał się nad wej­ściem. Pchnęła jedno skrzy­dło poma­lo­wa­nych na sza­ro­zie­lono podwój­nych drzwi i zna­la­zła się w przed­sionku. Natych­miast zja­wił się kel­ner. Wyglą­dał sym­pa­tycz­nie. Wziął jej kurtkę, nie dając w zamian numerku ani nie żąda­jąc z góry pięt­na­stu koron za szat­nię.

Było dzie­sięć po siód­mej. Bar­dzo sta­ran­nie wybrała moment. Nie chciała spra­wiać wra­że­nia bar­dzo zain­te­re­so­wa­nej, ale też nie chciała, żeby zbyt długo na nią cze­kał.

Sala była nie­wielka, może dzie­sięć sto­li­ków.

Jimmy Hale­nius sie­dział w głębi, w kącie, zato­piony w lek­tu­rze popo­łu­dniówki. Nie „Kvällspressen”, tylko „Kon­kur­ren­ten”. Zauwa­żyła to. Przed nim stało piwo.

– Cześć – powie­działa. – Czy­tasz nie­wła­ściwą gazetę.

Pod­niósł głowę. Jego brą­zowe włosy ster­czały na wszyst­kie strony, jakby spe­cjal­nie je potar­gał.

Wstał i wycią­gnął do niej rękę.

– Witaj, usiądź, pro­szę – powie­dział. – Tę wła­ściwą już prze­czy­ta­łem – dodał. – Czego się napi­jesz?

– Wody mine­ral­nej – odpo­wie­działa Annika, wie­sza­jąc torbę na opar­ciu krze­sła.

– Zasza­lej i zamów colę. Pamię­taj, że ja sta­wiam.

Annika usia­dła.

– Ty? Nie pań­stwo?

Hale­nius skrzy­żo­wał ręce na piersi, pod­cią­gnął ramiona i uśmiech­nął się.

– Moje rachunki, w prze­ci­wień­stwie do two­ich, są publiczne. Ten pozo­sta­nie naszą tajem­nicą.

Annika się­gnęła po ser­wetkę. Cały czas obser­wo­wała go kątem oka.

W jego spo­so­bie bycia nie było nic wład­czego. Ow­szem, był pewny sie­bie, ale w żaden spo­sób się nie wywyż­szał. Pod pognie­cioną mary­narką miał koszulę w nie­bie­skie paski. Był bez kra­wata. W dżin­sach.

– Rozu­miem, że sprawa Kociątka to kolejna rzecz, która pozo­sta­nie naszą tajem­nicą – powie­działa Annika, patrząc mu w oczy. – Dla­czego?

Jimmy Hale­nius zło­żył gazetę, wło­żył ją do znisz­czo­nej teczki.

– Muszę mieć pew­ność, że wszystko zosta­nie mię­dzy nami.

Annika mil­czała.

– Mogę ci uchy­lić rąbka tajem­nicy, ale nie wolno ci tego opu­bli­ko­wać.

– Dla­czego mia­ła­bym cię słu­chać, skoro nie będę mogła o tym napi­sać?

Hale­nius znów się roze­śmiał, wzru­szył ramio­nami.

– Mają tu świetne jedze­nie.

Annika zer­k­nęła na zega­rek.

Hale­nius odchy­lił się na krze­śle.

– To ona doko­nała mor­der­stwa pod­czas kola­cji noblow­skiej. Już dobry rok temu – powie­działa Annika.

– Zga­dza się.

– Zabiła też mło­dego naukowca z Insty­tutu Karo­lin­ska.

– Naj­praw­do­po­dob­niej.

– I spa­liła mój dom, wrzu­ca­jąc ładunki zapa­la­jące do poko­jów dzieci.

– Pew­nie tak było.

Annika prze­cią­gnęła ręką po czole.

– Nie potra­fię tego pojąć. Jak to moż­liwe, że rezy­gnu­je­cie z posta­wie­nia przed sądem jed­nego z naj­więk­szych prze­stęp­ców zła­pa­nych przez szwedzką poli­cję?

– Cho­dzi o to, co dosta­li­śmy w zamian.

– O tym chcesz mi teraz opo­wie­dzieć?

Hale­nius się roze­śmiał.

– Na co masz ochotę? – spy­tał.

– Nie wie­rzę, że cho­dzi tylko o jakie­goś zabójcę poli­cjanta z New Jer­sey – stwier­dziła Annika.

Się­gnęła po kartę. Wiele dań była w sta­nie ziden­ty­fi­ko­wać: sma­żone śle­dzie z masłem koper­ko­wym i purée ziem­nia­cza­nym – to było jasne. Miała nato­miast pro­blem z domy­śle­niem się, co się kryje pod nazwą gre­mo­lata z kon­fi­to­wa­nymi ziem­nia­kami.

Hale­nius zamó­wił car­pac­cio z jele­nia z czar­nymi kur­kami i serem Västerbotten na przy­stawkę. Jako główne danie wybrał antry­kot z rusztu (dwie­ście pięć­dzie­siąt gra­mów) z purée z cebuli i pra­żo­nym korze­niem pie­truszki, do tego kro­kiety z serem Västerbotten.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki