Amy ma już dość - Kelly Harms - ebook + książka

Amy ma już dość ebook

Harms Kelly

4,1

Opis

Życie jest jak książka: żeby doświadczyć czegoś ekscytującego, trzeba przewrócić kartkę.

Amy Byler, przepracowana bibliotekarka i porzucona mama dwójki nastolatków, potrzebuje odpoczynku. Kiedy więc zjawia się skruszony mąż i proponuje, że przez lato zaopiekuje się dziećmi, Amy ucieka z sielskiej Pensylwanii do szalonego Nowego Jorku. Zazwyczaj rozsądna i obowiązkowa, nagle rzuca się w wir życia w mieście, które nigdy nie zasypia. Odkrywa świat wypełniony rozrywkami, kulturą i – za namową przyjaciółek – randkami w ciemno. Pewien przystojny bibliotekarz szybko podbija jej serce, a ona zatraca się w tej nieoczekiwanej intelektualno-miłosnej przygodzie.

Kiedy lato dobiega końca, kobieta musi podjąć niezwykle trudną decyzję: zagłębić się w nowym fascynującym rozdziale życia czy wrócić do tego, który porzuciła? Tymczasem nieoczekiwanie zderzają się oba te światy. Amy grozi bolesna utrata nie tylko marzeń, które w sobie pielęgnuje, ale przede wszystkim tego, co w życiu najcenniejsze.

Amy Byler to Kopciuszek współczesnego macierzyństwa. Nie pada w ramiona księcia, by uciec od życia pełnego trudów i zmagań, lecz… bierze jego kartę kredytową!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 428

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (67 ocen)
31
21
7
6
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Madziox1988

Nie oderwiesz się od lektury

Dla mnie idealna, skłaniająca do przemyśleń, motywująca. Lepsza niż poradniki 😉
00
vandam48

Dobrze spędzony czas

Przyjemna lektura. Polecam
00
Re7-Bobie

Dobrze spędzony czas

Niezła.
00
Inesita21

Całkiem niezła

Taka sobie. Czytałam ją strasznie długo. Cieszę się, że dobrnęłam do końca.
00
RoksanaB83

Nie oderwiesz się od lektury

Dla mnie bomba, przeczytałam ją w kilka dni, a ja od bardzo dawna nic nie przeczytałam, a już na pewno dawno mnie książka tak nie wciągnęła!
00

Popularność




Zapraszamy na www.publicat.pl
Tytuł oryginałuThe Overdue Life of Amy Byler
Projekt okładkiDAVID DRUMMOND
Koordynacja projektuALEKSANDRA CHYTROŃ-KOCHANIEC
RedakcjaCHAT BLANC – ANNA POINC-CHRABĄSZCZ
KorektaURSZULA WŁODARSKA
SkładLOREM IPSUM – RADOSŁAW FIEDOSICHIN
Text copyright © 2019 by Kelly Harms All rights reserved.
This edition is made possible under a license arrangement originating with Amazon Publishing, www.apub.com, in collaboration with Graal, SP Z O.O.
Polish edition © Publicat S.A. MMXXII (wydanie elektroniczne)
Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora, w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione.
All rights reserved
ISBN 978-83-271-6274-8
Konwersja: eLitera s.c.
jest znakiem towarowym Publicat S.A.
PUBLICAT S.A.
61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: [email protected], www.publicat.pl
Oddział we Wrocławiu 50-010 Wrocław, ul. Podwale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: [email protected]

Dla wszystkich samotnych matek na świecie

Kochana Mamo,

no więc jest taka sprawa. Wiem, że ją rozdmuchasz, ponieważ jesteś mamą, w dodatku nawiedzoną i nie ma na to rady. Zrobisz z tego mem i wrzucisz go na Fejsa, a potem wyhaftujesz na poduszce, bo jesteś zwariowana. Zresztą mniejsza z tym, najważniejsze, że miałaś rację.

Nie w kwestii czytania. Mamo, czytanie to... no dobra, czytam, ponieważ Cię kocham i chcę się dostać na studia. Książki, które mi dałaś, były w dziewięćdziesięciu procentach mniej nudne niż szkolne lektury. Ale i tak nudne. Wiedziałaś, że połowę z wybranych przez Ciebie tytułów zekranizowano? Bo filmy są lepsze, a ludzie, którzy czytają książki, zawsze myślą: „Boże, o ile byłoby fajniej, gdyby zrobić z tego coś więcej niż tylko książkę”.

Okej. W każdym razie miałaś rację co do taty.

Nie chciałam, żebyś miała taką absolutną rację. Żebyś była szczęśliwa – jasne, jak najbardziej. Ale nie, żebyś miała rację akurat w tej sprawie. Chciałam, żeby wszystko było o wiele bardziej czarno-białe, bo, serio, wtedy jest o wiele prościej poukładać sobie w głowie. To, co przytrafiło się naszej rodzinie, byłoby znacznie łatwiejsze do zrozumienia, gdyby dało się wszystko zwalić na tatę, gdyby tato okazał się okropnym człowiekiem. Ale teraz, kiedy go poznałam, wiem, że wcale nie jest okropny. Tylko bardzo, ale to bardzo skomplikowany. Gdybyś mnie zapytała nawet teraz, po tych trzech miesiącach, jak to się stało, że nasza rodzina znalazła się w takim punkcie, nie wiedziałabym, od czego zacząć. Pewnie bym wydukała: „Eee, może Ty mi powiesz?”.

A pobyt w szpitalu, Mamo, dał mi tyle, że DOKŁADNIE rozumiem, jak tam wylądowałam. Wiem, jakie głupie podejmowałam decyzje, jedna po drugiej, nim znalazłam się w tej pikającej sali z rurkami powtykanymi w ręce i nos. I gdybym miała cofnąć czas, zrobiłabym wszystko inaczej.

Znaczy, że żałuję, prawda? A tego właśnie chciałaś oszczędzić mnie i Joemu, kiedy tato zjawił się nagle wiosną i poprosiłaś nas, żebyśmy dali mu szansę. Żalu. Ale oto zalewa mnie żal i może już nigdy nie będę miała szansy na naprawienie błędów. I wiesz co? Teraz wiem, jak się czuje tato. Nie chciałabym, żeby ktokolwiek musiał się tak czuć.

Więc cokolwiek postanowisz w związku z tatą, będzie okej. To Twoja decyzja, Mamo. Nie będę kaprysić. Czego ja chcę, to moja sprawa. Czego chce Joe, to jego sprawa. Ale przynajmniej raz najbardziej chcemy tego, żebyś w swoim życiu nawiedzonej matki podjęła decyzję, dzięki której będziesz szczęśliwa.

A skoro tak, niech będzie... Działaj. Śmiało.

Uściski,

Twoja ulubiona córka (Cori)

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Trzy miesiące wcześniej

Jest wielu ludzi, których nie spodziewasz się spotkać w małej mieścinie w Pensylwanii. I kilkoro takich, których się spodziewasz. Na Lenę, moją najlepszą przyjaciółkę, wpadam prawie codziennie – uczy w tej samej szkole, co ja, więc nawet kiedy nie staramy się spotkać, i tak się spotykamy na korytarzach, w pokoju nauczycielskim, na parkingu, przy zdrapywaniu lodu z szyb samochodowych jeszcze w kwietniu.

Codziennie widuję też Trinity, najlepszą przyjaciółkę mojej córki. Boże, dzień bez Trinity byłby wart upamiętnienia. Trinity w szkole, Trinity w moim domu, Trinity w samochodzie zaparkowanym pod basenem, gdzie moja córka odbywa trening, czekająca, aż Cori skończy, żeby mogły pójść się powałęsać po mieście i pogapić na chłopaków.

Z kolei moją higienistkę stomatologiczną spotykam co sobotę na targu, gdzie wraz z innymi paniami z kościoła sprzedaje własnoręcznie robione mydła i świece. Jeśli nie zajrzę na ich stoisko i się nie przywitam, pisze do mnie liścik i wrzuca do skrzynki, a ponieważ jest wyjątkowo oszczędna, wiem, jaki to dla niej kłopot. Droga Amy, napisze. Martwię się o Ciebie. Proszę, daj znać, czy u Ciebie i dzieci wszystko w porządku. Z Bożą miłością, Miriam.

Druga grupa to ludzie, których nie spodziewasz się zobaczyć. Na przykład taki Jamie z Outlandera. Choć się rozglądam, i to intensywnie, nie widuję go absolutnie nigdy. Ani na targu, ani w szkole, ani na konkursach Odysei Umysłu w szkole mojego syna.

Albo Oprah. Marzę o spotkaniu Oprah. Myślę, że świetnie rozmawiałoby się z nią o książkach.

Albo mój mąż.

Z tą różnicą, że oto i on. Mój mąż od osiemnastu lat. Widziany ostatnio przed trzema laty, kiedy moja córka miała lat dwanaście, syn osiem. Małżonek spakował jedną podręczną walizkę na kółkach, włożył do niej wyprasowane przeze mnie koszule, wybrane przeze mnie krawaty, dwa garnitury na zmianę, strój do biegania, golarkę oraz sześć różnych leków przeciw zaburzeniom lękowym i wyjechał w podróż służbową do Hongkongu. Z której już nie wrócił.

A jednak wrócił.

To bez wątpienia on, stoi przy półce ze środkami opatrunkowymi w lokalnej drogerii. Patrzy na mnie. Sili się na uśmiech. W jednej chwili, w jednej bolesnej chwili, której bałam się od lat, uzmysławiam sobie, dlaczego tu jest.

Była to jedynie kwestia czasu.

Chce powrócić do dawnego życia.

*

Robię to, co w podobnej sytuacji zrobiłaby każda spełniona, kompetentna, odnosząca sukcesy dorosła kobieta: chowam się za patyczkami higienicznymi.

Ten manewr jest bezcelowy. John stoi może trzy metry dalej i widział mnie na pewno. Przed chwilą posłał mi ten swój zakłopotany uśmiech, który rozpoznałabym nawet na końcu świata. Towarzyszy mu leciutkie wzruszenie ramion. Uśmiech mówiący: „Przepraszam, zapomniałem kupić po drodze mleko, ale jestem wykończony po ciężkim dniu, a teraz już za późno, żebym znowu wychodził do sklepu, więc czy dzieci nie mogłyby zjeść jutro na śniadanie suchej owsianki?”. Moi uczniowie posługują się podobną wersją uśmiechu. „Czy mógłbym/mogłabym dostać szóstkę za starania?”

Szkopuł w tym, że John nie zapomniał kupić mleka w drodze do domu. On zapomniał wrócić do domu. Kropka. Zapomniał wrócić do domu, wychowywać dzieci, opłacać rachunki oraz dochowywać wierności żonie przez ostatnie trzy lata i zdaje się, że naprawdę, naprawdę powinien mieć na tę okoliczność zupełnie inną minę. Wolałabym, żeby przybrał wyraz twarzy adekwatny do sytuacji, gdy na przykład była żona lada moment zacznie okładać go po głowie i ramionach jakimś tępym narzędziem.

Przykucnięta na końcu alejki ze środkami opatrunkowymi, rozglądam się za tępym narzędziem.

Widzę tylko fluorescencyjne różowe hula-hop. Trudno byłoby pobić kogoś do nieprzytomności mieniącym się plastikowym kołem, a mimo to przez długą i całkiem przyjemną chwilę zastanawiam się, czyby nie spróbować.

– Amy? – odzywa się John. – To ty?

Wie, że to ja. Ja wiem, że to on. Poznałabym go wszędzie. Po jego zniknięciu niemal przez rok ciągle mi się wydawało, że widzę go w innych samochodach w mieście, na moment stawało mi serce, a przyjrzawszy się uważniej, zapadałam się w sobie i po każdym z takich drobnych fałszywych alarmów czułam się bezgranicznie zmęczona. Pewnego razu, zaledwie kilka tygodni po tym, jak nas opuścił, zdawało mi się, że widzę sylwetkę Johna na tylnym siedzeniu samochodu z nalepką współużytkowania, auto skręciło w naszą ulicę, a ja nabrałam absolutnej pewności, stuprocentowego przekonania, że to on, krew zaczęła szybciej krążyć w moich żyłach, czułam się... Nie wiem, jak się czułam, jak ktoś uwięziony w kanionie bez wody i pożywienia, komu spuszczają na ratunek sznurową drabinkę. Zatrzymałam się i czekałam, aż samochód skręci na nasz podjazd. Ale nie skręcił. Przejechał obok, a ja obserwowałam w tylnym lusterku, jak mnie wymija, nie zwalniając. Tak to mną wstrząsnęło, że przez dwadzieścia minut nie byłam w stanie prowadzić.

Tym razem jest inaczej. To nie kolejna powtórka. Tym razem wrócił naprawdę, ja zaś prędzej skonałabym z pragnienia, niż skorzystała z rzuconej mi liny.

– John – mówię, udając, na próżno, że dopiero go zauważyłam. Skręcam za róg, wchodzę w alejkę, gdzie stoi. Na półkach leżą zimne okłady, paczki gazy, tubki maści Neosporin. Wszystko, czego byśmy potrzebowali, jak już zrobię z niego miazgę, bombardując go gigantycznymi butelkami witaminy D i nowościami z działu zabawek.

– Nie mogę uwierzyć, że tu jesteś – rzuca, a ja gapię się na niego oniemiała.

Nie może uwierzyć, że tu jestem? W mieście, gdzie mieszkaliśmy razem przez prawie dwie dekady? Gdzie nasze dzieci uczyły się mówić i stawiać pierwsze kroki, a w tej chwili czekają, aż wrócę do domu z... – zerknęłam do koszyka, kompletnie zapomniawszy, po co tu, u diabła, przyszłam – kukurydzą do mikrofalówki, tamponami i clearasilem?

– To znaczy, spodziewałem się, że będę musiał przyjść do domu i z tobą porozmawiać, bałem się, jak zareagujesz, kombinowałem, jak by tu złapać cię na osobności, zanim zobaczę się z dziećmi, ale tak jest lepiej, prawda? Ponieważ nie naruszam twojej prywatnej przestrzeni.

Nie przestaję się na niego gapić. Chce mi się wrzeszczeć. Chce mi się płakać. Chcę umieć rzucić się na drugiego człowieka z pazurami. Ale nie jestem takim typem osoby, w dodatku znajdujemy się w drogerii, poprzestaję więc na gapieniu się.

– Amy? Amy, wszystko z tobą w porządku?

– Odejdź – słyszę samą siebie. – Nie wiem, co tutaj robisz, my cię nie potrzebujemy. Odejdź. Już. – Odstawiam koszyk, który nagle zaczął mi okropnie ciążyć, i przeganiam Johna gestem, jakbym płoszyła ptaka, który usiadł w parku tuż obok mnie.

– Przepraszam – mówi. – Bardzo mi przykro, ale nigdzie się stąd nie wybieram.

Pomysł nasuwa mi się znienacka: sprzedają tu laski i kule. Taką kulą mogłabym solidnie mu dołożyć, zwłaszcza tą wyposażoną w trzypunktowe podparcie dla większej stabilności.

– Amy? – pyta znowu.

Czyżbym się uśmiechała? Może nawet jestem uśmiechnięta od ucha do ucha? Czy to dzień, w którym wreszcie będę pękać ze śmiechu? Czuję, że zaraz parsknę, i nie mam pojęcia dlaczego.

– Chcesz usiąść? – proponuje John.

A potem robi rzecz tak nie do przyjęcia, tak niedopuszczalną, że jeszcze chwila, krótka chwila, a powiem sobie: do diabła z gapiami, do diabła z plotkami, zaraz wrzasnę wniebogłosy, żeby go powstrzymać.

Wyciąga ramię i próbuje wziąć mnie pod rękę.

Wyrywam się.

– O nie – mówię i w jednej sekundzie wraca mi rozum, opuszczają mnie fantazje o napaści fizycznej, krzykach i ukrywaniu się i wreszcie, WRESZCIE, jestem tu i teraz. Nabieram powietrza. – John, nie mam bladego pojęcia, skąd się tu wziąłeś, minęły trzy lata, od kiedy ostatni raz widziałam twoją facjatę, od kiedy mieszkałeś ze mną oraz moimi dziećmi i dzieliłeś ze mną łóżko i stół, i nasze codzienne życie w świątek, piątek czy niedzielę. Trzy lata. Ponad tysiąc dni. Więc nie możesz wrócić jak gdyby nigdy nic, błąkać się po mojej drogerii, kupować środków opatrunkowych z mojej sklepowej półki i brać mnie pod rękę, jakbym była jakąś kaleką. A już na pewno nie po tylu dniach i nocach, i spłatach hipoteki, i rachunkach za prąd, i wizytach u cholernego dentysty. Nie możesz. Nie możesz.

John wydaje się zawstydzony. Uśmiech zakłopotania zastępuje ból tak głęboki i rozległy jak mój. Natychmiast pojmuję, że on też był w kanionie. I myśli, że to ja rzucę mu linę ratunkową.

Kręci głową, mówi wszystkie te rzeczy, które tak bardzo pragnęłam usłyszeć lata temu, kiedy nas zostawił, a mnie rozsypał się cały świat. Tyle że teraz jego słowa dźwięczą w moich uszach nieznośnie, przenikliwie.

– Masz rację. Postąpiłem okropnie i bardzo, bardzo cię przepraszam. Nie przyjechałem tu po to, by znów cię skrzywdzić. Przyjechałem naprawić błędy.

– Nie wiem, jak zamierzasz to zrobić – odpowiadam szczerze.

– Nie ty musisz nad tym główkować – stwierdza, a te słowa są tak rozbrajające, że odbierają mi mowę. – To zadanie dla mnie. I dlatego tu jestem. Chcę być mężczyzną, którym powinienem być kiedyś, prawdziwym ojcem dla naszych dzieci. Chcę spróbować być ojcem, na jakiego zasługują. – Podnosi z ziemi mój koszyk. – Chcę wszystko naprawić.

*

– Że niby czego chce?

Moja córka Corinne, mój syn Joseph, moja najlepsza przyjaciółka Lena – wszyscy siedzą w moim, w naszym, ładnym domu z lat dwudziestych zbudowanym na planie kwadratu i położonym niedaleko Country Day School. Jak większość ładnych rzeczy mój dom jest kosztowny w utrzymaniu. Przez niego nigdy nie mogę odłożyć żadnych pieniędzy. Gdy tylko mój dom zaczyna zauważać, że chomikuję tu i ówdzie sto dolarów z myślą o zabraniu dzieci na tydzień do jakiegoś parku narodowego, dom coś w sobie psuje. Myślę, że cierpi na traumę porzucenia.

Gdy mieszkał tutaj John, nie było to wielkim problemem. Miał dryg do domowych napraw, z radością krzątał się i reperował to, co wymagało naprawy, całymi dniami oglądał filmiki na YouTubie, podpatrując, jak to się robi. Gdy się poddawał i wzywał fachowca, jego bardzo solidna pensja radcy prawnego u dużego producenta żywności pokrywała rachunek.

Oczywiście dom od początku był studnią bez dna – gdy się wprowadzaliśmy, liczył sobie sto lat i nie chciał być młodszy. Ale co tam, przecież wszystko da się naprawić, po kolei. Instalacja elektryczna została wymieniona zgodnie z najnowszymi przepisami, wilgoć w murach osuszona, piwnica na nowo zaizolowana, drewniane panele zewnętrzne zastąpione nowymi, z poszanowaniem pierwotnej architektury budynku. Stopniowo, bez pośpiechu. John, który dorastał na wsi wśród amiszów, bez dostępu do Home Depot, miał dwie sprawne ręce i doskonale radził sobie z wykonywaniem niemal wszystkich prac remontowych.

Z jednym wyjątkiem, jak mi się wydaje. Nie potrafił naprawić siebie. Wobec tego, co szwankowało w jego życiu, zastosował dwustopniową metodę: krok pierwszy, ukrywaj wszystkie emocje, żeby nikt się czasem nie domyślił, że coś nie gra. Krok drugi, wiej od żony i rodziny gdzie pieprz rośnie.

– Chce... – szukam odpowiednich słów. Prędzej mi kaktus wyrośnie na dłoni, niż pozwolę teraz dzieciom uznać ich tatę za palanta, skoro wcześniej przez trzy długie, samotne lata chroniłam jego reputację, chroniłam ich wspomnienia. – Chce spędzać z wami czas. Kocha was jak diabli i zawsze kochał. Opuścił was i tego żałuje.

Cori wydaje charakterystyczny dla nastolatków odgłos, który od czasów jaskiniowych oznacza: „Chrzanisz, o niczym nie masz pojęcia / właśnie wymyślam, co powinnam czuć / zejdź mi z drogi, staruszko”. Odgłos, który by się z niej wydobył, gdyby ktoś łaskotał ją, kiedy kicha. Gdy to ja wydaję z siebie takie prychnięcio-parsknięcie, nie obywa się bez zmoczenia majtek – mała pamiątka po dwóch długich i trudnych porodach.

– Posłuchajmy, co ma do powiedzenia – mówię. – Zorganizujmy małe rodzinne spotkanie i go wysłuchajmy. – A potem, jak gdyby już na samą myśl nie wywracał mi się żołądek, powtarzam, co mi oznajmił przed półką ze środkami opatrunkowymi, kiedy w końcu uspokoiłam się na tyle, by być w stanie go słuchać. – Zbliżają się letnie wakacje, chciałby spędzić z wami pierwszy tydzień.

– Co? – pyta Cori. – Nie. Nie ma mowy. Pas.

Pomyślałam sobie dokładnie to samo, kiedy z tym wyskoczył. Nie ma mowy.

– Wiem, co czujesz, tak mi się wydaje – mówię i od razu uświadamiam sobie swój błąd.

– Nie masz pojęcia, co czuję. Twój tato nie porzucił cię tuż przed twoimi dwunastymi urodzinami.

– To prawda. – Chryste, daj mi cierpliwość do tej dziewczyny. – Za to mąż zostawił mnie z dwójką wspaniałych dzieci i cudownym, kosztownym domem, bez pieniędzy i bez pracy, dlatego mogę się odwołać do tamtej sytuacji, by wczuć się w twoją.

Cori przewraca oczami.

– Ale on nie ciebie chce odzyskać.

No i proszę – oto tajemna supermoc nastolatek. Choć nie miała takich intencji, jej słowa potrafią dopiec do żywego. Czy łudziłam się, że wrócił z mojego powodu? W tamtej pierwszej chwili, gdy usłyszałam, jak wypowiada moje imię? Kiedy próbował mnie przytulić, gdy każde z nas miało odejść w swoją stronę? Kiedy patrzył na mnie jakby z tęsknotą?

Jak mogłam tak sobie nie pomyśleć?

Wysuwam podbródek.

– Myślę, że najlepszym rozwiązaniem będzie omówienie tego bez zbędnej histerii. Nikt nikogo nie zamierza porywać. Podejmiemy tę decyzję wspólnie, we czwórkę.

– Ja już podjęłam. Nie.

Niedaleko pada jabłko od jabłoni. Tych samych słów użyłam w rozmowie z Johnem, gdy poprosił o tydzień z dziećmi. Tydzień na nadrobienie trzyletniej nieobecności. Nie. To nie wystarczy.

– Spotkajmy się całą rodziną, nim zdecydujemy – proponuję, udając obojętność. – Jestem bardzo ciekawa, czego się od niego dowiecie i jak zareagujecie na obecność człowieka, który przysporzył wam tak wielu trudnych przeżyć.

– Po pierwsze – zauważa mój rozważny syn – on nie może przyjść na rodzinne spotkanie. Rodzinne spotkania są wyłącznie dla członków rodziny.

Cori teatralnie kiwa głową i krzyżuje ramiona na piersi.

– Wyłącznie dla rodziny! – powtarza.

Trudno się nie roześmiać. Kiedy dzieci były małe, a ja miałam po dziurki w nosie ich nieustannych kłótni, mawiałam czasem groźnie: „Pamiętajcie, wasz ojciec wraca za dwie godziny”, a oni natychmiast kładli uszy po sobie, stając się nagle najlepszymi przyjaciółmi. I nawet teraz na samą myśl o pojawieniu się Johna obierają wspólny front.

– Po drugie – ciągnie Joe – nie mam czego się uczyć od ojca. Chyba że chcesz, żebym wiedział, jak dostać załamania nerwowego, wyjechać do Hongkongu i wykorzystać głupią młodszą kobietę do odbudowania poczucia własnej wartości kosztem istniejącej rodziny.

Zaciskam zęby. Czy powinnam się złościć, czy cieszyć, że Joe ma tak dobrego terapeutę i potrafi wyrazić swoje uczucia w wieku niespełna dwunastu lat?

– Mogę? – odzywa się Lena.

Wszyscy kiwamy głowami. Tak się dziwnie składa, że Lena jest członkiem rodziny, a przynajmniej stała się nim w ciągu trzech ostatnich lat. Czy przeżyłabym odejście Johna, gdyby do akcji nie wkroczyła moja najlepsza przyjaciółka, pomagając mi przy dzieciach, zdobywając dla mnie pracę, gotując posiłki, trzymając mnie za rękę, kiedy pochlipywałam? Jakoś sobie tego nie wyobrażam.

Głos Leny przebija się na pierwszy plan.

– Myślę, że jeśli mamy zamiar uzyskać orzeczenie na niekorzyść waszego ojca, by posłużyć się jego prawniczym językiem, należy się zastanowić, czego będziemy musieli dowieść w sądzie, by zerwać z nim na zawsze. Zgodnie z moją szczegółową analizą Żony idealnej trzeba będzie udowodnić, że swoim odejściem wyrządził wam poważną i nieodwracalną krzywdę.

Cori, jawna miłośniczka wszelkich dramatów prawniczych, nadstawia uszu. Joe, wielbiciel logiki raczej niezainteresowany telewizją jako taką, a serialami dramatycznymi w szczególności, cierpliwie czeka.

– Czy wyrządził wam prawdziwą, konkretną krzywdę? – pyta Lena. – Z tym bym dyskutowała. Ponieważ macie fantastyczną mamę. Praktycznie w ciągu trzydziestu sekund zmieniła się z niepracującej matki wychowującej w domu dzieci w szkolną bibliotekarkę, a wszystko po to, żebyście mogli zostać w swojej wypasionej prywatnej szkole, nie tracąc ani jednego dnia zajęć. W mgnieniu oka zrefinansowała kredyt hipoteczny, żeby mieć więcej pieniędzy na kupowanie wam eggo i lego, i... speedo, i to nie dostając od waszego taty alimentów. Pod względem jakości życia nie ucierpieliście po jego wyprowadzce ani trochę.

Patrzę na nią. Miło tak myśleć, ale jej słowa jasno mi uzmysłowiły, że tak naprawdę bardzo ucierpiałam. Jestem idealnym przykładem człowieka z syndromem chronicznego cierpienia o słabym nasileniu. Gdyby agencja reklamowa chciała pokazać cierpienie w trzydziestosekundowym spocie, nakręciłaby poklatkowe wideo ze mną w roli głównej, jak w roboczych trójkolorowych spodniach na gumce o piątej rano szufluję ośmiocalową warstwę śniegu, by moje dzieci dotarły na czas na poranne zajęcia, potem przez dziesięć godzin uczę dwieście pięćdziesięcioro superuprzywilejowanych dzieciaków, jak to nie należy używać komputera do oglądania pornosów, a jeszcze później zwalam się na kanapę przed Outlanderem, zbyt zmęczona, by pod koniec dnia znaleźć wibrator, a co dopiero go włączyć.

Byłby to ponury filmik.

Ale Lena jeszcze nie skończyła.

– Na mniej namacalnym froncie moglibyśmy dowieść emocjonalnego bólu i cierpienia, zgadza się? Ponieważ musiało boleć, kiedy odszedł. Ale czy to nieodwracalne? Na to pytanie szuka teraz odpowiedzi. Chce wiedzieć: czy można nadrobić stracony czas?

– Kogo obchodzi, co on chce wiedzieć? – wtrąca Cori. – A to, czego chcemy my, się nie liczy?

– Okej – mówi na to Lena. – A czego chcecie? Czy wybaczenie mu i cieszenie się teraz jego towarzystwem może bardziej poprawić wam nastrój niż chowanie do niego urazy przez resztę życia? Innymi słowy, czy karanie go jest rzeczywiście najlepszym dla was rozwiązaniem?

Corinne głośno jęczy.

– Lena... w twoich ustach nienawidzenie go na wieki brzmi dość bezsensownie.

– Wieczna nienawiść do kogokolwiek jest bezsensowna – dodaję, głównie do samej siebie. – Lena jak zwykle ma rację.

Wzrusza ramionami i zadowolona uśmiecha się do mnie z wyższością.

– Cóż mam powiedzieć...

– Nie podoba mi się postępowanie waszego taty – mówię dzieciom. – A jeśli mam być całkiem szczera, bardzo mnie zranił, odchodząc. – A jeśli mam być jeszcze bardziej szczera, kiedy znów go dzisiaj zobaczyłam, zadał mi cios prosto w serce.

– No raczej – prycha Cori.

– I choć ukaranie go może się z początku wydawać kuszące, muszę pamiętać, na czym mi w życiu najbardziej zależy. A najbardziej zależy mi na waszym szczęściu. Chociaż... – dodaję po krótkim namyśle – to nieprawda. Najbardziej bym chciała, żebyście oboje skończyli studia nienotowani przez policję. Wasze szczęście jest na drugim miejscu. Myślę, że czas spędzony z tatą i próba wybaczenia mu błędów może dać wam tylko więcej radości, a nie mniej.

Czy sama w to wierzę? Czy tak mocno wierzę w przebaczenie? Aż tak, że zdołam kiedykolwiek wybaczyć Johnowi? Przejść do porządku nad tym, co zrobił, przyjąć go z powrotem do własnego życia, jak gdyby nic się nie stało?

Prawdopodobnie nie. Ale przecież chcę, by uwierzyły w to moje dzieci?

– Słuchajcie, wiecie, że wasz tato nie zostawił nas bez powodu, choć wtedy tak to wyglądało. Odszedł od nas, ponieważ szczerze wierzył, że będzie nam lepiej bez niego. Ponieważ martwił się i smucił, uważając, że nie jest dla was dobry, i uznał, że odejście to właściwe rozwiązanie i że pewnego dnia będzie mógł wrócić i wszystko naprawić. – Staram się nie wykrzywiać twarzy. Bez względu na to, jak bardzo się zarzekał, że nie chodziło o nic osobistego, jak mogło nie chodzić, skoro mężczyzna, którego kochasz, oznajmia, że musi uciec od ciebie jak najdalej, by znów mieć nadzieję na szczęście? – I wiecie, że nigdy nie przestał o was myśleć. Tamte absurdalne kartki... – przypominam im o jego zwyczaju dołączania nieprzyzwoicie wielkich czeków do kartek, które wysyła dzieciom na święta, na urodziny, a nawet raz z okazji Święta Pracy. – Świadczą o tym, że chociaż nie zachował się właściwie, przynajmniej próbował coś zrobić.

Joe robi minę filozofa. Lena, Cori i ja na niego patrzymy. To, co za chwilę powie, prawdopodobnie da do myślenia całej rodzinie. Taki już jest Joe. Rozsądny. Unurzany po łokcie w rozsądku. Ja jestem trochę męczennicą, Cori trochę histeryczką, a John zawsze był trochę samolubny. Joe ma same zalety – jest wspaniałomyślny, obdarzony intuicją, ambitny – a do tego wszystkiego bardzo, bardzo bystry. Nie rozumiem go, ale kocham go za to jeszcze bardziej.

– Ciociu Leno – odzywa się i od razu wiem, że padnie filozoficzne pytanie, ponieważ Lena, zanim została nauczycielką w Country Day, była zakonnicą. – Uważasz, że zdolność wybaczania to umiejętność wyuczona w praktyce, jak na przykład gra w szachy, czy wrodzony dar, tak jak niefałszowanie?

– Tak – odpowiada po swojemu Lena. – Niektórzy ludzie muszą ćwiczyć umiejętność przebaczania i nigdy nie przyjdzie im ona z łatwością. Albo odrobią lekcję i będą w tym fantastyczni, choć zawsze będą musieli to w sobie przerobić, albo nie odrobią zadania i umrą z bagażem krzywd wielkości słonia. Wiem, co mówię, ponieważ mnie samej grozi bycie kimś takim, gdy tylko stracę czujność.

Potem wskazuje na mnie ruchem głowy.

– Niektórym ludziom, takim jak wasza matka, wybaczanie przychodzi w sposób na tyle naturalny, że nawet tego nie zauważają. Ponieważ wybaczają tak ochoczo, cierpią dwa razy częściej, za to dzięki swojej umiejętności odpuszczania przeżywają to cierpienie o połowę słabiej.

Wykrzywiam usta. Nie jestem pewna, czy się z tym zgadzam, ale doceniam starania Leny, bym wydała się dzieciom fajniejsza, niż jestem.

Cori wzdycha.

– Wciąż jestem wkurzona na Trinity, bo kupiła sobie taki sam kolor szminki, jaki mam ja. To miał być mój znak rozpoznawczy – mówi.

Gryzę się w język, żeby nie powiedzieć nic niepochlebnego o Trinity, która nie należy do moich ulubionych koleżanek Cori.

– A wasz tato zrobił coś o wiele gorszego – ciągnie Lena. – Chcę się na niego wściekać przez, powiedzmy, jeszcze dwa lata. Mogę?

– Oczywiście, że możesz – przyzwalam. – Myślę, że na tym stracisz, ale w porządku. A co ty na to, Joe?

– Zrobię to samo, co Cori – odpowiada w ten swój bezstronny, mądry sposób. – Skoro ona nie chce spędzić z nim nawet tygodnia, to nie spędzimy. Nawet tygodnia.

Lena się uśmiecha i odchyla. Doskonale wie, co jest grane, jeszcze zanim sama się połapię.

Cori potężnie wzdycha.

– No dobra. Palant. – Te słowa kieruje pod adresem Joego. – Tydzień. Zgadzam się na tydzień.

Joe leciutko się uśmiecha, sądzi, że tego nie zauważamy. My też wymieniamy z Leną spojrzenia. Sądząc, że tego nie zauważą.

– Tydzień na początku lata. Tylko jeden tydzień. Zapowiada się wspaniale dla wszystkich. A jeśli się okaże, że nie jest wspaniale, będę w pobliżu – obiecuję. – Żeby przywrócić normalność.

Nie zdaję sobie w tym momencie sprawy, że to ja będę w rozsypce, zanim ta zbliżająca się przygoda dobiegnie końca.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki