Aleksandra - Osyp Nazaruk - ebook + audiobook + książka

Aleksandra ebook i audiobook

Osyp Nazaruk

2,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Opowieść, która stała się kanwą i inspiracją dla serialu „Wspaniałe stulecie”.

Ta opowieść zapiera dech w piersi. Jest jak baśń z Tysiąca i jednej nocy, a jednak zdarzyła się naprawdę.

Pierwsza połowa XVI wieku. Aleksandra Lisowska, młoda dziewczyna z Rohatyna, porwana przez Tatarów niemal sprzed ołtarza i wzięta w jasyr, trafia na dwór Sulejmana Wspaniałego, jednego z najpotężniejszych władców Imperium Osmańskiego. Przyjmuje imię Hürrem (Roksolana to przydomek wskazujący na przynależność do narodu ruskiego). Sułtan po prostu traci dla niej głowę i postanawia się z nią ożenić…

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 478

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 50 min

Lektor: Ewa Mateuszuk

Oceny
2,9 (7 ocen)
1
1
3
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Karta tytułowa

Przedmowa

Aleksandra to postać historyczna.

Żyła na przełomie średniowiecza i czasów nowożytnych, kiedy to ludzie białej rasy odkryli Nowy Świat, busolę, druk, konfucjańskie księgi klasyczne, kiedy „wstrzymali Słońce i ruszyli Ziemię” oraz zaczęli postrzegać siebie jako odrębne byty. W tamtym niezwykłym czasie na historycznej arenie Europy pojawiło się wiele sławnych, pełnych inicjatywy kobiet. Naród ukraiński natomiast przeżywał wówczas najgłębszy kryzys. Państwowość ukraińska została zrujnowana do tego stopnia, że w ludzkiej pamięci zatraciły się nawet wspomnienia o niej. Zacofany, ciemny lud wiódł życie w ciężkiej niewoli, toteż nie miał sposobności poszczycić się sławnymi mężami, nie mówiąc już o sławnych kobietach. Ale jakby na znak tego, jak wielkie zdolności kryją się w narodzie wywodzącym się z naszej ziemi, Bóg w owym czasie obdarzył nas w swej łaskawości pewną postacią, najwybitniejszą kobietą w historii tamtejszego świata. Kobietą tą była Aleksandra vel Anastazja Lisowska, córka duchownego prawosławnego. Nasza powieść poświęcona jest tej najpotężniejszej z ówczesnych kobiet, radosnej i wesołej Olesi vel Nastii Lisowskiej, znanej w historii jako Roksolana.

Ukraińskim dziewczętom poświęcam swoją pracę o tej wielkiej Ukraince, która błyszczała inteligencją, promieniała radością, odznaczała się bezwzględnością, a równocześnie miłosierdziem, na rękach miała krew wielu osób, a na szyi – perły. Czynię to również po to, by w najcięższych chwilach życia swojego i swego narodu nie traciły ducha, stanowiły opokę dla własnych mężów i synów oraz opanowały ulubione profesje i wykazywały się aktywnością w różnych dziedzinach. Tylko bowiem takim sposobem można dokonać wspaniałego dzieła. Ale żadne dokonanie nie czyni dobra, jeżeli człowiek zatraca swe duchowe wartości i łamie nakazy boże. Nie udowadniam tego w swej powieści. Stwierdzam tylko fakt udokumentowany niezwykłym życiem wielkiej sułtanki, której niecne uczynki zapoczątkowały rozpad potężnego państwa osmańskiego. Tego upadku nie dało się opanować i trwał on nieprzerwanie aż do naszych dni… Wpływy – ukraińskie, wschodnie, bizantyjskie, zachodnie, renesansowe i inne – splatają się w barwny kilim będący tłem dla historii Roksolany, po którym ten ukraiński Odyseusz w spódnicy przelatywał jak świetlista kometa. Rzeczone tło bardzo trudno jest przedstawić chociażby dlatego, że żaden naród, ani my, ani nikt inny, nie dokonał dotąd syntezy wszystkich tych czynników, które splotły się naówczas na Wschodzie. Przynajmniej ani mnie, ani tym, z którymi rozmawiałem na ten temat, nie jest znana żadna taka praca. Niech więc ta pierwsza próba wczucia się w tamtejszą atmosferę zachęci ukraińskich pisarzy przyszłych pokoleń do lepszego i pełniejszego przedstawienia ówczesnej epoki i majestatycznej postaci kobiety, która nie dała o sobie zapomnieć przez całe stulecia: dzięki swojej urodzie została żoną sułtana, ale tylko jej błyskotliwa inteligencja i silna wola uczyniły z niej niepodzielną panią na sułtańskim dworze i w całym wielkim imperium. Roksolana była bezwzględna jak jej epoka. Jednakże miała dobre serce i często sięgała do skarbca swego męża, by ulżyć ludzkiemu cierpieniu. Była szlachetna, skromna i niezwykła mimo swoich grzechów, za które ciężko przyszło pokutować zarówno jej samej, jak i jej potomstwu.

Osyp Nazaruk

Rozdział I. Straszliwe zaślubiny

1

Nie wiesz rano,

Co cię spotka wieczorem.

Przypowiastka ludowa

Zdarzyło się to pewnego letniego wieczoru 1518 roku.

Wielka złota gwiazda dnia powoli zanurzała się w największym stawie Podola, którego delikatne fale łagodnie szemrały w połyskującym jeziorze światła. Niczym królowa przygotowywała się do snu na swym miękkim purpurowym łożu. Za stawem widniały fosy i białe mury Rohatyna oraz gładka wstęga spokojnej rzeki Lipy.

W tym oto czasie zza granatowej smugi lasu wychynęły cztery wozy. Jechały zakurzonym gościńcem prowadzącym ze Lwowa do Rohatyna, wiozły gości weselnych. Był wśród nich stary Dropan, kupiec lwowski, który wybrał się wraz z rodziną do Rohatyna, by ożenić swego jedynego syna Stefana z córką Łuki Lisowskiego, proboszcza cerkwi Świętego Ducha stojącej na przedmieściach tego miasta.

Młody Stefan Dropan, od dwóch lat zakochany w Olesi Lisowskiej, nie posiadał się z radości, oczekując na rychłe zaślubiny. Większą część drogi przebył piechotą, chociaż śmiano się z niego, że i tak szybciej na miejsce nie dotrze.

– Nie spiesz się, bo nie wiesz rano, co cię spotka wieczorem – mówił mu ojciec, który przyswoił sobie ulubione powiedzonko ojca Olesi. Łuka przyjeżdżał czasami do swego brata, proboszcza cerkwi Świętego Jura we Lwowie. Ale Stefan to wyprzedzał wozy, to zostawał w tyle, żeby móc swobodnie pomarzyć o swoim szczęściu. Nie widział i nie słyszał niczego ani nikogo oprócz swej ukochanej, chociaż nie było jej tutaj z nimi. Nie dostrzegał niebieskawej szaty szałwii ani lepnic w zacienionych połaciach lasów, przez które przejeżdżali, ni złocistego pyłku brzóz, ni pachnącej mięty, ni pnącego się powojnika, ni podagrycznika, ni żółto-czerwonej dziewanny, ni asparagusa ani też kopytnika, mimo że stąpał po nich.

– Teraz to paproć dla niego kwitnie… – mówili goście weselni, śmiejąc się przyjaźnie.

A w sercu młodzieńca rozkwitała miłość.

Ciągle sobie przypominał, jak się ta miłość zaczęła, jak po raz pierwszy zobaczył Olesię na dziedzińcu cerkwi Świętego Jura we Lwowie. Od tamtego spotkania życie stało się dla niego ciągłym pasmem światła, zapachów i muzyki. A także walki. Ojciec Stefana nie do końca był przekonany do małżeństwa swego syna z córką popa, miał bowiem na oku bogatą pannę, córę swojego wspólnika w interesach. Rodzina Olesi, która należała do starego rodu duchownych, również patrzyła z niechęcią na ślub z synem „kramarza”. Owszem, cieszyło ich jego bogactwo, lecz odpychało to, jaki zawód uprawia. Ostatecznie jednak pogodzili się z losem.

Daleko miał jeszcze młody Stefan do miasta, choć widniało już przed nim w oddali, oraz do niewielkiego domu stojącego nad brzegiem spokojnej Lipy, obok cerkiewki Świętego Ducha.

2

A tam już czekano na nich, bo wszystko było przygotowane do zaślubin. Weselni goście nareszcie zjechali, dom wypełnił się gwarem młodszych i starszych głosów.

Brat gospodarza, proboszcz prawosławny Jan Lisowski, najdłużej się sprzeciwiał małżeństwu Aleksandry i Stefana, między cerkwią Świętego Jura a rodziną Dropanów toczył się bowiem w sądzie spór o jakieś grunty; Jan nie miał dobrego zdania o starym Dropanie. Nawet teraz wyjechał wcześniej ze Lwowa, by nie podróżować razem z tym „kramarzem bezbożnikiem”, który skłócił się z Domem Bożym. Wprawdzie duchowny chciał być obecny na ślubie swej bratanicy, lecz nie mógł dopuścić do tego, by stary Dropan szczycił się, że on, Jan, przybył na uroczystość umyślnie. Postarał się więc, aby władyka lwowski zlecił mu jakąś misję służbową, którą rzekomo należało wykonać w Kamieńcu Podolskim, a więc byłoby mu po drodze zajrzeć na ślub bratanicy. Wszystko to rozgłosił wcześniej we Lwowie.

Siedział teraz ze swoim bratem i z ojcem Teodozjuszem, igumenem pobliskiego monasteru bazylianów we wsi Czercze, w niewielkim sadzie obok domu proboszcza, przy drewnianym stole w cieniu starych lip. Przed nimi stały trzy gliniane garnuszki i garniec zsiadłego mleka, nie zabrakło również chleba i masła.

– Jedz i opowiadaj, co słychać – rzekł do niego Łuka.

– Od czego by tu zacząć? – Jan był przygnębiony.

– Od spraw związanych z naszą Cerkwią – odparł z powagą igumen Teodozjusz.

– Ależ oczywiście – zgodził się Jan.

Myślał przez chwilę, po czym wziął kromkę żytniego chleba, posmarował ją masłem i, odłożywszy z powrotem na drewniany talerz, zaczął opowiadać:

– Naszą świętą Cerkiew do cna zrujnowali i opanowali katoliccy hierarchowie. A i nasi kupcy też ją sobie wyszarpują. – Nie mógł się powstrzymać, by nie wypowiedzieć na głos tej ostatniej myśli.

– Nawet bramy piekielne jej nie przemogą – zauważył pobożnie igumen.

– Tak, tak – odrzekł Jan. – Ale coraz trudniej się oddycha. Duma, łakomstwo, brud, obżarstwo, pijaństwo – obcych cechują wszystkie bez wyjątku grzechy główne. Mimo to władają oni naszą Cerkwią. A Pan Bóg nie wyzwala nas spod tego jarzma…!

Lwowski duchowny gorzko się uśmiechnął. Głos zabrał ojciec Teodozjusz:

– My także nie jesteśmy bez grzechu. Niszczy nas zwłaszcza jeden grzech główny: lenistwo. Przez to tak pokutujemy. Jeździłem po świecie, stykałem się z obcymi ludźmi, byłem w Jerozolimie i w Antiochii, i na Świętej Górze Athos. I nigdzie nie widziałem, by ludzie tak mało przykładali się do czytania ksiąg jak u nas. Dlatego też nie potrafią bronić swej Cerkwi przed atakami wrogów!

– A ty cały czas swoje, ojcze igumenie – rzekł Łuka. – Nie raz ci już mówiłem i teraz znów powtórzę, że trochę racji masz, a trochę jej nie masz. No bo skąd wziąć te księgi? Za co je kupić? No? Za co?! Za co ma je kupić żonaty duchowny w naszych ciężkich czasach? Ziemie należące do Cerkwi zagrabili starostowie i księża. Tatarzy nie dają odetchnąć. Lecz nikt się tym nie przejmuje! Że też w tym roku jeszcze ich tutaj nie było. Ale już chodzą o nich słuchy. Chłop zubożał i coraz bardziej ubożeje. Mieszczanie także, bo szlachta zagarnia handel, chociaż jednocześnie obstaje przy tym, że to „nie honor”. A naszym duchownym tu i ówdzie każą odrabiać pańszczyznę! I oni mają mieć jeszcze głowę do ksiąg?!

Po tych przykrych słowach zapadła cisza. Jan, który miał jechać do Kamieńca Podolskiego, zaniepokoił się, słysząc wieści o nadchodzącym niebezpieczeństwie. Ale pomyślał, że jeżeli brat jego wie o tym coś więcej, to powie mu przed wyjazdem.

Łuka tymczasem odetchnął i mówił dalej:

– Weźmy dla przykładu mnie! Powiadają, że oddaję córkę za bogacza. Ale nie oddam jej gołej, bez posagu. A ile mnie kosztuje to wesele? Jeden łokieć atłasu dwadzieścia groszy, falandyszu1 – trzydzieści pięć. W co mam ją ubrać? I za co?

Znów milczał przez chwilę, po czym ciągnął dalej, bo nie miał tajemnic ani przed bratem, ani przed swym przyjacielem igumenem:

– A co dopiero wesele! Głupi szczupak kosztuje dwa grosze, a karp jeszcze więcej, garniec wina czterdzieści groszy, funt szafranu siedemdziesiąt, głowa cukru sto pięćdziesiąt, a kamień2 pieprzu trzysta! A gdzie jeszcze tkaniny jedwabne, gdzie kaftany brokatowe, bawełna czy złotogłów? Przecież ja i moja żona musimy jutro jakoś wyglądać, chociażby ze względu na ludzi! Wy, ojcze igumenie, macie jedną sutannę i nie musicie się o nic więcej martwić!

– Zacząłeś mówić jak kramarz – zauważył brat. – Czyżbyś tak szybko spowinowacił się z nową rodziną?

– Wybaczcie mi – rzekł Łuka. – Ale gdyby tak któremuś z was żona dobry miesiąc ciosała kołki na głowie i o niczym więcej nie mówiła, tylko o adamaszkach i falandyszach, to tak byście kipieli z gniewu, że musielibyście się przed kimś pożalić!

– Dziękuj Bogu, że masz tylko jedną córkę i już jutro się jej pozbędziesz – uspokoił go brat.

– Przecież dziękuję – odpowiedział Łuka. – Ale dlaczego takeś się zawziął, by wrzucić ją w ramiona jakiegoś ubogiego człowieka? Żeby klepała biedę tak samo jak jej ojciec? Co?

Odparł na to igumen:

– Możecie się gniewać lub nie, ale powiem wam prawdę! Gdybyśmy nie mieli rodzin, a co za tym idzie, kłopotów związanych ze ślubem, z posagiem, falandyszami, jedwabiem, całym tym zgiełkiem, to wytrzymalibyśmy walkę z Kościołem katolickim! A nasza Cerkiew ma od naszych kniaziów i naszego ludu tyle ziemi, że mogą nam ją zabierać jeszcze przez setki lat, a i tak dla nas wystarczy! Rzecz nie w tym – do walki z katolikami nie mamy tej broni, którą mają oni! Mówię prawdę, jak zawsze zresztą, ale wy nie chcecie jej dostrzec!

W tym miejscu igumen zwrócił się do gospodarza i rzekł z żalem:

– Niech Bóg da szczęście twojemu dziecku na drodze, na którą niebawem wkroczy. Ale czy nie spojrzałby na nią łaskawszym okiem, gdyby została zakonnicą? Och, przydałaby się taka dziewczyna w naszej prześladowanej Cerkwi. Ona jest bardzo mądra. A wy oddajecie ją temu, którego nie lubicie! Nie mamy zbyt wiele zakonnic wywodzących się z naszych duchownych i szlacheckich rodów. A u Lachów nawet magnaci poczytują sobie za zaszczyt, gdy panny z ich rodów idą do klasztoru. To dlatego mają nad nami przewagę! I dlatego ich naród tak bardzo szanuje swój Kościół, ponieważ widzi, jak poważają go wielcy tego świata. A my lgniemy do uciech świeckich jak muchy do miodu! I taki nas los czeka w tych słodkościach. Słodycz świecka w gorycz się obraca. Próchnieje nasza siła, marnieje nasz naród, a ratunku znikąd!

Rozmówców ogarnął ponury nastrój, ale igumen, nie zwracając na to najmniejszej uwagi, ciągnął:

– Naród dawał datki na naszą Cerkiew, daje i będzie dawał! Lecz rzadko kiedy trafi się ktoś, kto byłby w stanie rozporządzać tym, co dał naród! I ludzie to widzą, bo jeszcze do końca nie oślepli. Co więcej, nie tylko nasz naród widzi, ale też dostrzegają to nasi sąsiedzi, którzy biorą, co chcą. Jakżeby inaczej? Zwalić całą winę na wrogów to czcze słowa. Prawdą jest, że i oni byliby wyznawcami naszej wiary, gdybyśmy sami w inny sposób dbali o naszą Cerkiew. Taka jest prawda! I nie minie nas kara boska za to, że ukrywamy prawdę! Nikogo nie minie! I ta kara nastąpi, gdyż my ją od wieków wzywamy!

Brat Łuka otwierał już usta, aby odpowiedzieć, ale przed wrotami dał się słyszeć skrzyp nadjeżdżających wozów Dropana. Weselnicy zeskakiwali ze swoich miejsc i zmierzali w kierunku sadu.

3

Zdawało się, że drzewa w sadzie zajęły się czerwienią, i zdawało się, że pąsowe płomienie pożaru objęły sad i cerkiew Świętego Ducha (która ostała się do dziś), i dom proboszcza, i spokojną wstęgę Lipy, i wielki staw, i łany dojrzałej złotej pszenicy, która uśmiechała się do nieba modrymi kwiatami bławatka, jak gdyby oczekując na nadejście sierpa. Wszyscy goście weselni popatrzyli z niepokojem na niebo. Lękali się łuny gorejącej na zachodzie.

W krwawym blasku konającego dnia zbliżał się młody Stefan Dropan, którego serce przepełniało wielkie szczęście. Jego oczy szukały Olesi. Młodzieniec znalazł ją w sadzie w towarzystwie dwóch przyjaciółek. Dziewczęta były pogrążone w jakiejś zajmującej rozmowie.

– Nad czym tak radzicie? – zapytał wesoło, podbiegając do swej oblubienicy.

– A nie powiemy! – odpowiedziała Irena, przyjaciółka Olesi.

– Nie możemy powiedzieć – poprawiła ją Aleksandra.

– Dowiecie się jutro! – rzuciła druga dziewczyna.

– No powiedzcie, powiedzcie. – Głos Stefana brzmiał miękko i łagodnie.

Dziewczęta przekomarzały się z nim.

Wreszcie Olesia, spojrzawszy wymownie na przyjaciółki, wtajemniczyła Stefana: Irena uprosiła Cygankę wróżbiarkę, by ta przed zaślubinami przepowiedziała jej, Aleksandrze, przyszłość!

– Tylko ani słowa o tym mojemu panu ojcu, bo bardzo by się gniewał! – poprosiła.

Stefan przyrzekł jej milczenie.

4

Stary Dropan i jego żona przywitali się zwyczajowo z duchownymi, po czym mężczyzna natychmiast zaczął narzekać:

– Mój Boże! Ależ po drodze z nas zdzierali! Ujechaliśmy zaledwie dziesięć mil3, a już musieliśmy uiścić i mostowe, i myto za przejazd przez groble i za przewożone towary, i paszowe, i targowe, i od miary, i od sztuki, i od wozów pełnych, i od pustych, i od obu rąk, i od jednej! Zdzierstwo i złodziejstwo takie, że nawet pod Turkiem nie może być gorzej!

– Kto jedzie na ślub, ten nie handluje. – Jan nie mógł zdzierżyć, musiał ukąsić starego Dropana. Ale ojciec Stefana nie był z tych, co nadstawiają drugi policzek. Natychmiast się odciął:

– Kto wie, panie proboszczu, co jest bardziej miłe Bogu: czy w drodze na zaślubiny pełnić swoją powinność, gdy się coś przytrafi, czy po drodze do spełnienia obowiązków wstąpić na ceremonię ślubną.

Kupcowa Dropanowa, stateczna żona starego Dropana, popatrzyła na niego z dezaprobatą, Łuka uśmiechnął się, a Jan pominął przytyk milczeniem.

Łuka, ojciec panny młodej, zaprosił do sadu starszych gości, by odpoczęli po podróży. Młodsi gdzieś zniknęli. Jako pierwszy przepadł Stefan Dropan. Poszedł przywitać się z matką Olesi.

Łuka poszedł do koni; był nie tylko ich właścicielem, ale również wielkim znawcą tych zwierząt. W pięknego konia zawsze wpatrywał się z lubością, jak w obrazek. A znał się na nich tak, że tylko objął zwierzę spojrzeniem, a natychmiast potrafił określić jego wartość.

Stefan, przywitawszy się z matką Aleksandry, dołączył do dziewcząt; tłoczyły się na drugim końcu podwórza wokół niestarej Cyganki, która przyszła powróżyć pannie młodej. Jedna z ciotek Olesi była źle usposobiona do tego pomysłu, mówiła, że tuż przed ślubem się nie godzi. Siostrzenica odpierała ją z humorem:

– Cioteczko! Przecież Bozia potężniejszy jest od wróżbiarki!

– Tak, tak! – wtórowały jej towarzyszki, a najbardziej przyjaciółka Irena. – Co Bozia postanowi, tak też będzie!

Stefan sięgnął do kieszeni i nagle sypnął w kierunku kobiety garść drobnych monet. To przesądziło sprawę. Olesia rzuciła się wesoło do narzeczonego i ujęła jego dłoń. A Cyganka, która natychmiast pozbierała część monet, chwyciła lewą dłoń dziewczyny i zaczęła się w nią wpatrywać. Ciotka już się nie sprzeciwiała, tylko oczekiwała w napięciu.

Cyganka zaczęła mówić nieskładnie, patrząc to w oczy Olesi, to w jej dłoń:

– Twoja mężczyzna bogata, ach, jaka bogata! Bardzo bogata!

– Ale wywróżyła! – oświadczyła jedna z towarzyszek.

– Wszyscy o tym wiemy! – dopowiedziała druga i spojrzała na Stefana.

Młodzieniec spuścił wzrok i cały się spłonił. A wróżbiarka prawiła dalej:

– Perły będziesz nosiła i w tafcie będziesz chodziła… po adamaszku będziesz stąpała… w białych jedwabnych pantofelkach, hiacynt4 będzie się złocił we włosach twoich… a na ślicznych rączkach krew czerwoniutka… kadzidło i olejki kubeby5 w komnatach twoich… a spożywać będziesz drogi cynamon i pić słodkie szerbety… Bóg da ci kilku synów… będziesz miała dwa śluby, lecz męża jednego!

– Cha, cha, cha! – zaśmiały się przyjaciółki.

– Ciotuniu, ciotuniu! Aż dwa śluby i jednego męża! Jakże to tak?

Ciotka Katarzyna odpowiedziała: „Głupstwa plecie!”, podniosła prawą rękę i trzymając ją nad dziewczętami, przeżegnała je z powagą. Stefan zaś przez cały czas się zamartwiał, skąd weźmie takie bogactwa.

Cyganka wpatrywała się ze spokojem i z przyjemnością w białą dłoń Olesi. Naraz spoważniała, jakby zatrwożył ją śmiech dziewcząt, które zakłóciły jej wróżenie, i już innym, bardziej stanowczym tonem ogłosiła swoją przepowiednię:

– Daleka droga, bez mostów, bez gościńców… wiodąca po bylicy i twardych korzeniach… gdzie kwitnie szałwia i astragalus… gdzie sinieje sasanka… goreje miłek… gdzie wije się bieluń i płoży się chaber… chaber-er… chaber-r-er…! – Urwała, jakby w ekstazie, zachłysnąwszy się niczym nieudolny pływak, rzuciła się na ziemię i pozbierała resztę pieniędzy. Po tym wszystkim wejrzała głęboko w oczy pannie młodej i nawet nie zwracając uwagi na Stefana, pośpiesznie odeszła. Obejrzała się jeszcze kilka razy na Olesię i wreszcie zniknęła za bramą.

Po odejściu Cyganki wszyscy obecni poczuli się zakłopotani. Stara ciotka Katarzyna przemówiła:

– Słyszeliście, moi mili, jak wróżą dziewczynom przed zaślubinami: że będzie bogata, niezwykle bogata, uda się w bardzo daleką podróż i będzie miała synów, że będzie się i weselić, i smucić, ot, tak jak to bywa w życiu.

Aleksandra uśmiechnęła się, słysząc te słowa, i zaśpiewała:

Och, wydeptana dróżko,

Posypana makiem,

Czy ja będę szczęśliwa

Z tym tu jedynakiem?

Po czym przytuliła się lekko do Stefana. Jej radosny nastrój udzielił się i jemu. Twarz mu się rozjaśniła i odrzekł pogodnie:

Och, wydeptana dróżko,

U góry wiedziesz moczarami.

A kto cię tak wydeptał,

Kochanko, wieczorami?

– Ty, ty, ty! – powiedziała życzliwie Olesia i poprowadziła go do matki. Za nimi barwnym strumieniem podążyła do komnat młodzież, bo nadchodziła już noc.

5

Miała to być ostatnia noc Olesi w jej rodzinnym domu i jedna z ostatnich na ojczystej ziemi.

I jak gdyby dziewczyna to przeczuwała. Bardzo uważnie obejrzała swój skromny pokoik panieński, którego jedyne okno wychodziło na łąkę nad Lipą. Raz jeszcze przyjrzała się swojej sukni ślubnej, a także rzeczom, które miała zabrać ze sobą do Lwowa. Niektóre z nich odłożyła, by wrócić po nie później, gdy przyjedzie z wizytą do Rohatyna. Wśród tych odłożonych rzeczy znalazły się dwie powieści, które przeczytała co najmniej dwadzieścia razy: Opowieść o Kitowrasie oraz Dziwna opowieść o królu Salomonie.

Późną nocą zapadła w półsen. Śniło jej się, że ktoś śpiewał fragmenty pieśni weselnych:

Pobłogosław, Bożeńko,

Pierwszą naszą ścieżynkę!

Nazrywamy barwinku,

W Olesinym utkwi wianku.

Roślinkę wyhodowała,

Cienką, wysoką,

Co szerokie listki miała…

Olesia była wprawdzie wesołego usposobienia, lecz ta przełomowa chwila w jej życiu wprowadziła ją w tak poważny nastrój, że wstała z łóżka jak w pomroce. Jakiś nieokreślony dreszcz rozkoszy połączonej ze strachem, dziwna obawa przed czymś nieznanym ją przepełniały. A krzątanina gości weselnych tylko potęgowała niepokój dziewczęcia.

Doszła do siebie dopiero przed samym wyjściem do cerkwi, gdy była już zupełnie przygotowana do ślubu.

A ślubu udzielać miał proboszcz Jan Lisowski ze Lwowa, stryj Olesi.

Było już południe, kiedy wyszli z domu i skierowali się do cerkiewki Świętego Ducha. W chwili, gdy panna młoda z druhnami stanęła na pierwszym drewnianym schodku prowadzącym do świątyni, wydarzyło się coś strasznego. Cóż się właściwie stało? W pierwszej chwili nikt z gości nie zdawał sobie z tego sprawy.

Usłyszeli tylko krzyki nieopodal.

Przerywane, przeraźliwe krzyki.

Zebranych ogarnął niepokój, zaczęli się gorączkować. Instynktownie jęli szukać miejsca, aby się schronić. Nagle ktoś krzyknął:

– Tatarzy idą!

– Alla-hu! – rozbrzmiały dzikie wołania z ulicy i z obu stron cerkwi. O zaślubinach nikt już nawet nie myślał. Każdy uciekał, gdzie mógł, w straszliwym popłochu. Jedni skryli się w sadzie, inni w szuwarach w pobliskiej Lipie, a jeszcze inni między budynkami.

Olesia wyskoczyła spomiędzy swoich druhen i chwyciła za rękę narzeczonego. Przez jedną krótką chwilę stali jak skamieniali przed otwartą, oświetloną cerkwią, po czym zagłębili się w jej wnętrzu, jakby mieli zamiar oddać się pod opiekę Ducha Świętego. W następnym momencie jednak zawrócili i zaczęli biec ku sadowi.

Ale ulica była już pełna tatarskich jeźdźców. Parli naprzód, krzycząc przy tym dziko. Gęste grzywy i ogony ich brzydkich koni, bachmatów, sięgały samej ziemi. Wielu spośród gości weselnych było już w rękach wroga – na szyje mieli zarzucone arkany. Tatarzy opanowali także łąki za sadem – niektórzy wierzchem, niektórzy pieszo uganiali się za tymi, co się ostali. Zewsząd dolatywał ryk bydła. Tu i ówdzie rozbłyskiwały płomienie. Wróg podpalał ograbione na przedmieściach Rohatyna domy.

Jednak jeszcze nie całe miasto było opanowane. Mieszkańcy przygotowywali się do obrony. Słychać było dźwięki trąbek i bicie dzwonów jak na pożar.

Potworny strach sprawił, że Olesia straciła przytomność i w swej białej ślubnej sukni, i z wiankiem na głowie upadła na zakurzoną drogę. A Stefan uklęknął przy niej…

Świat pociemniał jej w oczach.

1 Falandysz (także falendysz) – sukno holenderskie grube i ciężkie, używane w Polsce w XVII w. (przyp. tłumaczki).
2 Kamień – dawna jednostka masy, odpowiada około 13 kg (przyp. tłumaczki).
3 Mila – staropolska miara długości, 7,5–8,5 km (przyp. tłumaczki).
4 Hiacynt – przezroczysta odmiana cyrkonu o barwie czerwonopomarańczowej, czerwonej, żółtoczerwonej lub czerwonobrunatnej, zwany także płonącym kamieniem (przyp. tłumaczki).
5 Kubeba, inaczej pieprz kubeba – gatunek pnącza uprawianego głównie na Jawie i Borneo. Do Europy roślina dotarła dzięki Arabom, szlakiem weneckim przez Indie. Owoce kubeby używane są do aromatyzowania papierosów lub żywności (mięs, serów, dań warzywnych). Ma właściwości lecznicze, często wykorzystywano ją do rzucania miłosnych uroków (przyp. tłumaczki).

Rozdział II. „Oj, bitym szlakiem czumackim, Oj, dzikim polem ordyńskim”

Tam w dolinie ognie płoną,

Tam Tatarzy w jasyr wiodą.

Jedna maża1 z niewiastami,

Druga maża z dziewczętami.

Pieśń ludowa

1

Olesia poczuła, że ktoś obryzgał ją zimną wodą. Ocknęła się i otworzyła oczy.

Dobrą chwilę nie pojmowała, gdzie się znajduje i co się z nią dzieje. Pochylały się nad nią dwie postacie o skośnych czarnych oczach, z drobnymi wąsikami i wystającymi kośćmi policzkowymi. Na głowach miały czapki w kształcie stożka, a na plecach – łuki. Ubrane były w czarne kożuchy wywrócone wełną na wierzch. Olesia poczuła w piersiach śmiertelny strach, który zamieniał się w ogromną rozpacz. Jakiś dziwny, podświadomy lęk i nieopisane przerażenie zalewały całe jej ciało, oczy, ściskały gardło, wstrzymywały oddech.

Pierwszą jej myślą było, że jest w rękach Tatarów, że jest tatarską branką i że te półdzikie istoty o żółtawociemnych twarzach mogą z nią zrobić, co tylko zechcą.

Odwróciła wzrok. Zauważyła, że leży na jakimś polu opodal niewielkiego lasu. Obok niej siedziało lub drzemało w otępieniu wiele młodych kobiet i dziewcząt. Wśród nich rozpoznała kilka znajomych panien z mieszczańskich domów. Nie dostrzegła jednak swojej przyjaciółki Ireny z Rohatyna. Niedaleko leżeli i siedzieli mężczyźni związani mocnymi sznurami i rzemieniami. Od razu zauważyła pośród nich Stefana. Nie odrywał oczu od grupy niewolnic. Wiedziała, że próbuje odszukać ją oczami.

Olesia zastanawiała się, co stało się z jej ojcem i matką, z przyjaciółkami, z weselem… Miała wrażenie, że potłukło się jak szkło. Sczezło jak sen.

Rohatyna także nie widziała. Też się rozwiał jak marzenie senne. I cóż ją teraz czeka? Myśl ta rozgorzała jej w głowie jak pożar, co wznieca się na dachu domu wraz z pierwszymi promieniami słońca.

Tatarzy chodzili między uwięzionymi, przywoływali ich do porządku, uderzając tu i tam batogami. Jęki i krzyki wypełniały powietrze. Olesię uspokajało jedynie to, że miała obok siebie całe mnóstwo towarzyszek i towarzyszy niedoli.

2

Nadchodził wieczór. Noc okrywała się delikatną mgiełką tajemniczego smutku. W pobliskich krzewach migotały miękkim blaskiem robaczki świętojańskie. Latały swobodnie, świecąc przy tym delikatnie. A gdzieś daleko świat stał w płomieniach.

Tatarzy rozniecili wielki ogień. Najwyraźniej byli w większości i czuli się bezpiecznie. Najlepiej o tym świadczyło, jak wielu mieszkańców udało im się wziąć w jasyr. Najwięcej było młodych par z druhnami i drużbami. Akurat ich rozdzielano. Olesia nie rozumiała, na czym polega ten podział. Wiedziała tylko, że jest zupełnie przypadkowy.

Na niebie błąkały się spadające gwiazdy i zagubione meteory. Czasami wyglądały jak prawdziwy deszcz. Dziewczyna miała tylko jedno życzenie: żyć, żyć, żyć – żyć za wszelką cenę, choćby w biedzie i poniżeniu, nawet w niewoli tatarskiej! Bo świat był taki piękny, taki cudowny! A ona była taka młoda, tak bardzo młoda!

Trzy źródła światła na niebie – miękkie migotanie świetlików, łuna pożarów, blask spadających gwiazd – nadawały jej pierwszej niewolniczej nocy jakiegoś tajemniczego piękna. A groźne i dzikie fizjonomie tatarskie ze skośnymi oczami i spiczastymi czapkami na głowach wywoływały w Olesi nieznany dotąd, niesamowity strach. W pobliskich krzewach słychać było krzyki dziewcząt i kobiet, nad którymi pastwili się dzicy. W tej właśnie chwili do Aleksandry dotarł sens groźby, jaką nieraz słyszała na bazarze od kłócących się przekupek: „A żebyś wzięła ślub na Dzikich Polach2!”. I zrozumiała, że ma szczęście w nieszczęściu. Na razie nic jej bowiem nie groziło ze strony wroga, bo watażkowie tatarscy ocenili ją jako najwartościowszą zdobycz i zostawili w spokoju.

3

Rankiem, gdy tylko wyłoniły się pierwsze promienie słońca, tatarski tabor wyruszył wraz z jeńcami na wschód. Mężczyźni szli związani, kobiety natomiast przemieszczały się pod ścisłym nadzorem strażników. Zbolałe z przerażenia niewolnice, które nie mogły się samodzielnie poruszać, powrzucano do czarnych maży. Chorych niewolników zabijano na miejscu. Każdy z ocalałych ostatkiem sił starał się iść przed siebie.

Aleksandra szła pieszo w grupie młodych dziewcząt. Miała na sobie suknię ślubną, tylko wianek gdzieś zgubiła… Poranna modlitwa uspokoiła ją. Gdyby nie doskwierający głód i smutne twarze towarzyszek, niewykluczone, że byłaby nawet w dobrym nastroju.

Za plecami czuła sapanie tatarskich koni; od czasu do czasu z obydwu stron podjeżdżali strażnicy i przyglądali się dziewczętom. Rzucali przy tym głośne uwagi w niezrozumiałym dla Olesi języku. Wyjątkowo bacznie przyglądali się niewolnicom, gdy zbliżał się do nich jakiś Turek.

Wśród towarzyszek niedoli jedynie Olesia zachowywała spokój. Domyśliła się bowiem, że dzięki takiemu zachowaniu zyskuje poważanie nawet w oczach tych dzikusów, którzy, wskazując na nią skórzanymi nahajami, powtarzali często: „Hürrem!”. Dziewczyna przypuszczała, że słowo to oznacza „spokojna” lub „beztroska”, lub może „wesoła”. Nie wiedziała tylko, czy to język tatarski, czy turecki. I był to pierwszy wyraz w mowie handlarzy żywym towarem, który zapisała w swojej pamięci.

Tatarzy dość często zatrzymywali się na krótki postój i zsiadali z koni, by dać im odpocząć i samym coś przegryźć. Czekali też, aż nadciągną stada zagrabianego bydła i owiec, ażeby tabor za bardzo się nie rozciągał. Wówczas odpoczywali również niewolnicy.

4

Koło południa, kiedy upał stał się nie do wytrzymania, Tatarzy zatrzymali się na dłuższy popas. Olesia była bardzo ciekawa tego pierwszego tatarskiego obiadu. Przygotowania, jakie poczynili, wskazywały na to, że tylko kobiety dostaną jedzenie, a mężczyźni nie otrzymają ani krzty. Bardzo chciała nakarmić swojego Stefana, lecz nie było ku temu sposobności.

Tatarzy tymczasem wyciągali kotły i rozpalali ogień. Wyjmowali z wozów zagrabioną mąkę, mieszali ją z końską krwią i wyrobione jak na kiełbasę wałki wrzucali do gotującej się wody. Pokazali brankom, jak to się robi, po czym zmusili do pracy kilkanaście z nich. Specjalnie wybierali „panny młode” w sukniach ślubnych, zapamiętale się przy tym śmiejąc. Między nimi znalazły się też Olesia i pewna polska szlachcianka, którą z powodu błyszczącej sukni Tatarzy także wzięli za „pannę młodą”. Początkowo stawiała im opór. Jednakże po trzech batach wymierzonych nahajem zaczęła wytrwale wyrabiać mąkę z końską krwią.

Opodal wybuchła nagle wrzawa. Jakaś szkapa padła nieżywa na ziemię. Radośnie wykrzykując, Tatarzy rzucili się ćwiartować ją kindżałami. Całą padlinę, oprócz mięsistej części kłębu, natychmiast zaczęli gotować w słonej wodzie. Pianę zabronili zdejmować, a mięso z zadu pocięli na większe płaty i schowali pod siodła. Olesi robiło się niedobrze na widok tych wszystkich przygotowań, a jeszcze bardziej mdliło ją na myśl, że z takimi ludźmi przyjdzie jej żyć, kto wie jak długo! Mimo doskwierającego głodu nie była w stanie tknąć ich jadła. Tatarzy tymczasem zajadali się padliną i kiełbasą z końskiej krwi i mąki3.

Mało która z branek sięgnęła po strawę. Tatarzy naśmiewali się z nich, twierdzili, że nie znają się na dobrym jedzeniu. Rechocząc, wymierzali im szczodrze baty nahajami ot tak, „dla żartu”.

Po dłuższym odpoczynku tabor ruszył w dalszą drogę.

5

Następnego dnia Olesia wciąż nie mogła wziąć do ust tatarskich przysmaków. Piła tylko wodę, przez co tak osłabła, że nie mogła już iść. Obawiała się jednak, że posądzą ją, iż udaje. Dlatego też ostatkiem sił starała się trzymać na nogach.

Lecz gdy zbliżał się wieczór, upadła na Pantalisze4. Niemal w tym samym czasie zaczęły padać inne branki, jakby się wszystkie zmówiły. Upał na stepie panował nieznośny. Tatarzy wstrzymali marsz…

Na wpół przytomna Olesia czuła, jak ktoś smagnął ją po kilkakroć nahajką, a potem podniósł i ułożył na twardych deskach w jakimś wozie. Rzecz jasna najpierw pewnie sprawdzali, czy tylko nie udaje przemęczonej. Uderzenia batogów z niegarbowanej skóry z zawiązanymi na nich supłami były bardzo bolesne. Dziewczyna wiła się i skręcała z bólu, a twarde deski przysparzały jeszcze większych cierpień. Nagle poczuła pod głową coś miękkiego, wyczuła jednak szwy. Palcami nóg (jej ślubne trzewiczki były dawno podarte) dotknęła jakiejś sztywnej tkaniny. W gorączce zdało jej się, że to ornat z cerkwi Świętego Ducha.

Gorąca czerwień zalewała jej twarz. Chciała się jej pozbyć i gdy z ogromnym wysiłkiem otworzyła oczy, ujrzała coś, o czym opowiada pieśń ludowa:

Jedną wiedli przy koniku,

Przy koniku na rzemyku…

Drugą wiedli tuż przy wozie,

Tuż przy wozie na powrozie…

A ta trzecia – tak się zdarzy –

Legła na dnie czarnej maży.

Olesia znajdowała się w skrzypiącej czarnej maży. Miała wrażenie, że leży w trumnie. I że w tejże trumnie pochowano całą jej panieńską przeszłość.

Prawie zemdlała. Czuła tylko ból po tatarskich batogach smagających jej delikatne ciało. I przypomniała sobie, jak przed kilkoma laty była ciężko chora. Wówczas tak samo płonęły jej głowa i całe ciało, jakby były obite. A matka klęczała przed obrazem Ukrzyżowanego, ofiarowując Bogu swoją jedynaczkę jako mniszkę, gdy tylko ta wyzdrowieje. Dopiero teraz Olesia zrozumiała, dlaczego matka jej sprzeciwiała się, kiedy Stefan starał się o rękę córki. I jak przywoływała swoje przyrzeczenie.

Krew uderzyła jej do głowy.

Teraz już wiedziała, że gdyby posłuchała była matczynej woli, nie znalazłaby się na tym okropnym szlaku ordyńskim5. Bo nawet dzicy Tatarzy poważali zakonnice i z szacunkiem ustępowali im z drogi, nazywając je „dziewczętami dziwnego Proroka giaurów, co dokonał żywota na krzyżu”. Mniszki mogły bez przeszkód udawać się do tatarskich taborów i nawet brać mleko od tatarskich kobył dla branek. Gdyby Olesia posłuchała była matki, mogłaby teraz wejść spokojnie między Tatarów ze spuszczonymi oczyma i z dzbankiem w dłoni. A baszowie i agowie tatarscy rozstępowaliby się z zabobonnym strachem przed „narzeczoną tajemniczego Boga giaurów, co dokonał żywota na krzyżu”.

Zaczęła płakać najtrudniejszym, bo cichym, płaczem, leżąc w czarnej maży tatarskiej jadącej przez Dzikie Pola nie wiedzieć dokąd, w nieznaną przyszłość… Zapadła w półsen.

6

Jak długo była w takim stanie, nie wiedziała. Czuła jedynie, że po kilkakroć oblewano jej twarz wodą, a dwukrotnie czyjeś, najprawdopodobniej kobiece, ręce próbowały zmoczyć ją mlekiem.

Gdy wreszcie otworzyła oczy, ujrzała wokół siebie bezbrzeżną dziką równinę poprzerywaną jarami i wąwozami, opanowaną przez piołun, bylicę i ostnicę. Pojęła, że ziemia halicka z jej uprawnymi polami, gajami i lasami została za nią, że te pola, gaje i lasy opuściła na zawsze – na zawsze, coś jej podszepnęło.

Przygniatający żal ścisnął jej serce, gdzieś w środku zabolało. Jak okiem sięgnąć, widziała wokół tylko spieczone słońcem stepy, które zaczęły już żółknąć od niewiarygodnego upału. I tylko w jarach i sołonczakach6 tu i ówdzie widniały pasma szarej zieleni.

Bardziej odczuła, niż zrozumiała, że znajduje się na Dzikich Polach, jednym z najprzykrzejszych szlaków tatarskich. Ale gdzie właściwie była, tego nie wiedziała. Przypuszczała jednakże, że na Czarnym szlaku7.

Czarny szlak zwany był również Złym krokiem albo Szlakiem niewidzialnych. Dlaczego czarny? A to z różnych powodów. Szlak ten przemierzały nieszczęścia, zabójstwa, grabieże, a także czarna śmierć, czyli dżuma. Przebywały go przez stulecia czarne z brudu ordy mongolskie oraz wynędzniali niewolnicy. A ziemia tu z natury jest czarna. Tatarskie konie, depcząc trawę, znaczyły na niej czarne smugi.

Ten szlak pokrywał się niemal z obecnym szlakiem handlowym prowadzącym do Odessy. Tędy właśnie wiódł lądowy szlak handlowy oraz wojskowy szlak kniaziów ruskich.

Gdy Tatarzy najeżdżali na Ukrainę od strony Morza Czarnego, korzystali z trzech dróg, aby rozpłynąć się po całym kraju. Jedna wiodła wołoskim pograniczem, druga środkiem Podola, trzecia – Kijowszczyzną i Wołyniem, wszystkie zaś łączyły się we wschodniej Galicji. Do jej serca, do Lwowa, ściągała nawała tatarska, płynąca jak powódź tymi trzema szlakami. Wołoski prowadził do Lwowa przez Buczacz i Hałycz, podolski (kuczmański) przez Trembowlę i Złoczów, wołyński zaś skręcał na północy i zmierzał do Lwowa przez Sokal i Żółkiew. Przybywając z trzech różnych stron, najeźdźcy dążyli do jednego celu, do serca wschodniej Galicji, wpijali się w stolicę jak trzy krwawe miecze w pierś człowieka.

Każdy z tych szlaków tatarskich lud do dzisiaj zwie czarnym i opiewa tragedie i dramaty, które się na nich rozgrywały.

Górami, górami, ciemnym lasem, drogą

Zdążają Tatarzy, Wołyniankę wiozą.

Wołynianka ta ma

Kosę szczerozłotą –

Bór nią oświetliła,

Zieloną dąbrowę oraz czarną drogę…

Galicjankę Aleksandrę spotkał ten sam los co opiewaną w pieśni ludowej Wołyniankę.

7

Świadomość, że znajduje się na straszliwym szlaku tatarskim, była dla Olesi dużo potworniejsza niż sam ten szlak i niż świadomość, że wpadła w ręce handlarzy żywym towarem. Zamknęła oczy.

Ale ciekawość męczyła ją i pobudzała do przyjrzenia się tej przerażającej drodze, którą wieziona była ku nieznanym krajom i niewiadomej przyszłości. Otworzyła więc oczy i wpatrywała się przed siebie.

Właściwie to nie był żaden szlak. Wąski pas stepu, którym zmierzał czambuł8, prawie nie różnił się od Dzikich Pól. Tylko od czasu do czasu widniały na nim ludzkie lub końskie szczątki, rzadziej ślady ognisk, a obok nich porozrzucane kości, ludzkie czaszki oraz skorupy glinianych garnków. Daleko z tyłu dostrzegała Olesia czerniejącą smugę ziemi, zdeptaną kopytami ordyńskich koni. Nie rozumiała słów pieśni: „Oj, bitym szlakiem czumackim”. Nie był to bowiem ani szlak, ani tym bardziej bity… Chyba że wybili go swymi poranionymi stopami biedni niewolnicy; mogły to też być kopyta niepodkutych koni tatarskich.

Opodal szli tatarscy niewolnicy w otoczeniu straży. Zmizerniali, wycieńczeni, ledwo trzymali się na nogach. Wydawało się, że nie zniosą dłużej tej podróży poprzez nieskończenie jednostajny step, z którego słońce wyssało ostatnie soki. Podobnie z serca Aleksandry wyssana została wszelka nadzieja.

Dziewczyna popatrzyła na swoje nogi, chcąc sprawdzić, czy aby nie są poranione. Bo może przyjdzie jej pójść dalej piechotą… Dopiero teraz zauważyła, że ostał jej się tylko jeden ślubny trzewik, a i ten był podarty. Chyba próbowali ją rozzuwać, jednak tego zaniechali. „A może – pomyślała – porzucili mnie przy wkładaniu butów?”.

Nieobuta noga bolała. Aleksandra przypatrzyła jej się. Zobaczyła pociemniałą zaschłą krew… A jeszcze zorientowała się, że w czarnej maży, którą jechała, znajdują się różne, głównie kobiece, przedmioty, powrzucane byle jak, oraz tkaniny, najpewniej zrabowane. Uśmiechnęła się gorzko, przypominając sobie proroctwo Cyganki. Proroctwo właśnie się spełniało, acz zupełnie inaczej. Widziała wprawdzie pod nogami adamaszek, lecz nie było ni pereł, ni tafty, ni białego jedwabiu. Natomiast krew miała nie na rękach, lecz na nogach…

Zatrwożona, jęła szukać malutkiego srebrnego krzyżyka od matki, który zawsze nosiła zawieszony na piersi; przelękła się, czy przypadkiem jej go nie odebrano. Szczęściem – był. Przesunęła go na bok. Jakżeż drogi był teraz jej sercu! Nie tylko jako pamiątka po matce, lecz także wspomnienie po ojczyźnie, którą opuszczała być może na zawsze. Tak naprawdę po raz pierwszy w życiu odczuła bliskość Tego, który umęczony skonał na krzyżu. Cierpienie ją doń przybliżało. Prócz tego widziała wokół siebie cierpienie swych poniewieranych rodaków, którzy szli w przygnębieniu ku własnej Golgocie. Mocno przytuliła do siebie krzyżyk i uspokoiła się. Jej ojciec był sługą tego krzyża. Kozacy w imię Chrystusa walczyli z Tatarami na stepach. Jakaś nieokreślona nadzieja na pomoc, na uwolnienie zaczęła kiełkować w głowie Olesi.

Rozejrzała się, szukając oczyma Stefana, ale go nie znalazła, chociaż ogarnęła wzrokiem prawie cały obóz tatarski, który jak długi czarny wąż ciągnął się przez Dzikie Pola, a którego straż połyskiwała zbroją tu i ówdzie.

Przypomniały jej się baśnie, których słuchała w dziecięctwie, o tym, jak straszliwe smoki i potwory porywają dziewice i zabierają ze sobą, po czym odważni rycerze uwalniają je.

„Kozacy! Kozacy!” – zawołało coś w jej duszy. Wpatrywała się w dziki step, wytężając swój bystry młody wzrok. Nagle ujrzała w oddali, bardzo, bardzo daleko, liczne postacie skradające się cicho, jak cienie, w stronę taboru. Nie wyglądały jak Tatarzy. Aleksandra czuła to całą sobą. W sercu dziewczyny obudziła się bezgranicznie głęboka przychylność i niespodziewana miłość do tych tajemniczych ludzi. Ujrzała też konnych – to Kozacy, z pewnością Kozacy! Poderwała się na maży i wyprostowała ramiona, jak gdyby się modliła do cudownego obrazu. Ale rozgrzane powietrze drgało… drgało… tak drgało, że okazało się, iż kozackie konie… nie mają nóg! Tak… Kozacy jechali na koniach, które… nie miały nóg…!

Olesia zrozumiała, że był to stepowy miraż, jakie często się napotyka na dzikich przestrzeniach Ukrainy.

Upadła na twardą deskę…

Odwróciła twarz od tkaniny, która służyła jej za prześcieradło, a słone krople zamigotały w jej oczach. Te łzy wycisnęła zawiedziona nadzieja. Olesia próbowała zdusić w sobie żal, ale nie potrafiła.

W tym samym czasie daleko stąd, na ziemi halickiej, w Rohatynie, chora matka Aleksandry, pogrążona w wielkim bólu, zdrzemnęła się na chwilę przy swym rannym mężu, ojcu Olesi. I miała dziwny, bardzo wyrazisty sen.

Śniło jej się, że jej jedynaczka idzie Czarnym szlakiem czumackim, a następnie przez dzikie pole ordyńskie… idzie w swej lekkiej białej sukni ślubnej… zielony wianuszek zgubiła gdzieś w stepie… idzie naprzód, nie zważając na dzikie bachmaty czy baty tatarskich nahajów… w upale po bezdrożnych stepach… a słony pot zalewa jej oczy, wlewa się do ust… a jej dziewczęca twarz żółknie, niebieskie jak woda oczy ciemnieją… z nóg spływa krew na twarde korzenie, sączy się na sasankę stepową…

Matka Aleksandry poderwała się z płaczem ze snu i tłumiąc ogromny ból, pokuśtykała do cerkwi Świętego Ducha, by całą swą duszą oddać Matce Boskiej pod opiekę córkę swą Olesię.

A w tym samym czasie daleko od matki, na Czarnym szlaku czumackim, na dzikim polu ordyńskim, młoda branka wyczuła sercem matczyny smutek, oczami ślady jej całowała, bezskutecznie próbując rozpacz w sobie zdławić.

Wstrząsnął nią płacz tak raptowny, jak niespodziewanie wiatr potrząsnął jabłonką w sadzie nad rzeką Lipą, nieopodal cerkwi Świętego Ducha…

Skoro się już wypłakała, pomodliła się do Boga i uspokoiła.

8

Na jednym z postojów Olesia zauważyła, że tatarskie straże ogarnął niepokój. Dowódcy raz za razem spotykali się i obradowali nad czymś, sprzeczali się ze sobą, wysyłali gońców. Wieczorem nie rozpalono ognisk, chociaż już zdążyli bardzo zagłębić się w step. Było oczywiste, że Tatarom grozi jakieś niebezpieczeństwo.

Na tę myśl oczy dziewczyny zabłysły radością, a w sercu obudziła się nadzieja. Nadzieja na odzyskanie wolności.

Mimo nadejścia nocy Aleksandra nie mogła zasnąć. Nie spał zresztą cały tabor. Na coś się zanosiło – czuło się to w powietrzu. Olesia zdrzemnęła się dopiero po północy, gdy Orion zawisnął wysoko na niebie.

Nie wiedziała, jak długo trwał jej lekki sen. Zbudził ją tętent końskich kopyt i rozdzierający krzyk. Na jednym końcu taboru namioty gorzały jasnym płomieniem. W jego blasku dziewczyna zobaczyła kilka małych oddziałów kozackich, które bohatersko wdarły się do obozu nieprzyjaciela. Rozpoznawała Kozaków po jołomach9 oraz po czubach tych, którzy zgubili w potyczkach swoje nakrycia głowy. Serce młodej branki zaczęło bić tak mocno, że nieomal rozsadzało jej piersi.

Wśród niewolników wszczął się zamęt. Kozacy parli do tej części obozu, gdzie trzymano jeńców. Już dobili do namiotu męskiego. Już część uwięzionych dołączyła do nich. Już słyszała Olesia wyraźne okrzyki w języku ojczystym: „Rżnij, bij bezbożnika bisurmana10”.

Zdawało jej się, że wśród niewolników ujrzała swego Stefana, który napierał na Tatarów kłonicą od wozu. Serce w jej piersi trzepotało jak ptak w klatce. Oczami wyobraźni zobaczyła, jak powraca do domu, jak kończy przerwane zaślubiny i jak sprawdzają się słowa cygańskiej wróżbiarki, że będzie miała dwa śluby, ale jednego męża.

Wszystkie branki śledziły z drżeniem w sercu przebieg tego starcia. Kobiety i dziewczęta siedziały cicho jak przestraszone ptaki, nad którymi biją się kanie. Tylko tu i tam co odważniejsza wydostawała się w otwarty step pośród ogólnego zamieszania i, kierowana instynktem, biegła w kierunku, z którego nadjechali Kozacy. Olesia patrzyła z żalem na swoją poranioną nogę.

Tatarzy bronili się zawzięcie. Najzacieklej osłaniali tę część taboru, gdzie były przetrzymywane kobiety.

Naraz dziewczyna poczuła przejmujący chłód w sercu. Kozacy zaczęli się wycofywać… Nie rozumiała jeszcze, co się stało. Niewypowiedziany ból i głęboki żal ściskały jej duszę kleszczami. Czyżby mieli jej nie oswobodzić? Czyżby Stefan miał ją zostawić?

Kozacy i część niewolników zdążyli odjechać poza tabor. Oddalali się w pośpiechu. Ale Tatarzy z jakichś niewiadomych przyczyn nie gonili ich. Olesi trudno było pojąć, co się właściwie stało.

Niedługo potem, gdy oddziały kozackie prawie zniknęły w blasku dopalających się namiotów, zobaczyła nadjeżdżający z oddali liczny czambuł tatarski.

W tym samym czasie straż obozowa rzuciła się w pogoń za uciekinierami. Tatarskie oddziały zbrojne oplotły jak czarne węże cały step. Kozacy wycofali się.

„Niechże ich Bóg ratuje!” – pomyślała Olesia i zaczęła się za nich modlić, lecz jej uwagę odwrócił rozpaczliwy krzyk. To reszta tatarskiej straży dobijała rannych Kozaków i niektórych niewolników – wykłuwali im oczy i straszliwie się nad nimi znęcali.

Tak zakończył się na ukraińskich Dzikich Polach jeden z tych niezliczonych okrutnych epizodów, jedna z tych bezlitosnych nocnych rzezi, w których od wieków nikt nie przebacza ani nie prosi o przebaczenie. A krwawe stepy Zaporoża znowu spokojnie migotały w porannej mgle, świeże i nietknięte, jak gdyby Bóg dopiero je stworzył.

Olesia, która była głęboko wierzącą panną, zastanawiała się nieustannie, dlaczego Stwórca pozwolił jej zobaczyć na parę dni wcześniej oddziały kozackie, niczym błędne zjawy pustyni porozrzucane w promieniu wielu mil, a nie oswobodził jej. Myślała i myślała, lecz nie znajdowała odpowiedzi.

Nie potrafiła też odrzec sobie, dlaczego jej rodacy, dzieci ziemi, na której urosła, trafiali do niewoli, chociaż wzrostem i siłą przewyższali Tatarów. Dlaczego to nie oni brali do niewoli, dlaczego to właśnie oni dostawali się w jasyr?

9

O wschodzie słońca tabor ruszył w dalszą drogę. Nie milkł świst skórzanych nahajów ani krzyki niewolników, lecz branek nie ruszano. Wręcz przeciwnie. Właśnie teraz kobiety otrzymały posiłek: jęczmień, kaszę jaglaną i gryczaną przyprawioną końskim tłuszczem.

Olesia zrozumiała, że karmią je już jak swoją własność, która dobrze wyglądając, więcej będzie warta na targu.

Serce jej podpowiadało, że nie wydostanie się z niewoli. Zaczęła więc spokojnie przyglądać się swoim właścicielom – krępym, z wielkimi brzuchami, szerokimi ramionami, krótkimi szyjami i wielkimi głowami, o wąskich czarnych oczach, krótkich nosach, wąskich ustach oraz włosach czarnych jak smoła i grubych jak końskie grzywy.

Rozumiała, że przyjdzie jej zostać niewolnicą albo może żoną jednego z tych brudnych potworów, o których opowiadała jej babcia, że rodzą się ślepi jak psy11. Tłumiła w sobie obrzydzenie i po prostu patrzyła w nieznaną dal. A usta jej szeptały modlitwę do Matki Boskiej.

Tatarzy coraz głębiej zapuszczali się w bezgraniczne stepy, kierując się na południowy wschód. Im bliżej byli serca stepów, tym pewniej się czuli i wolniej jechali. Ale gdy do aułów mieli już coraz bliżej, zaczęli tresować swoje branki, by ogołocić je z tożsamości i złamać ich wolę.

Jak tylko któraś z nich otrząsała się nieco ze zmęczenia, kazali jej schodzić z wozu, przywiązywali sznurem za szyję do maży i nakazywali iść albo nawet biec. Zdrowsze dziewczęta, które – jak można się było spodziewać – miały silniejszą wolę i były bardziej wytrzymałe, traktowano z większym okrucieństwem: oprawcy zakładali im rzemienie na szyje i pod pachy i zmuszali je, aby truchtały obok koni.

Och, proroczy sen matki Aleksandry nie w pełni ukazał los jej córki! Gdy i ona doszła nieco do siebie, też musiała iść co drugi dzień przy mażach tatarskich na sznurku, a czasami także biec przywiązana rzemieniem obok dzikich koni, pod akompaniament nahajów i rechotu ordyńców.

I tak tresowano je po kolei, wszystkie tak samo, bez względu na pochodzenie, wiarę i język, wszystkie, które urodziły się na naszej cudnej ziemi, której mieszkańcy nie potrafili obronić przez wewnętrzne waśnie.

W niektórych kobietach takie znęcanie się rozniecało nienawiść; gniew opanowywał ich dusze, a twarze brzydły ze zgryzoty. Olesia do nich nie należała. Wlokąc się u boku konia związana tatarskim rzemieniem, przypominała sobie, że nie tylko matka, ale i ona sama przyrzekła sobie kiedyś, złożona chorobą, że poświęci się służbie Bogu, jeżeli wyzdrowieje. A potem, gdy choroba ją opuściła, zapomniała o swoich ślubach i znalazła sobie zwykłego narzeczonego. Uważała więc, że cierpienia, jakich obecnie doświadczała, są pokutą za złamanie tamtej obietnicy. Bez słowa skargi biegła przeto obok ordyńskich koni. A udręka, jakiej zaznawała przez cały ten czas i którą tak pokornie znosiła, spowodowała, że na jej ładnym obliczu malowały się podniosłe uczucia. Rysy twarzy wyostrzyły się, nabrały niezwykłej wręcz delikatności, z głębi oczu wyzierała udręczona dusza. W dziewczynę wstąpił nowy duch i krzepł w miarę doznawanych upokorzeń, rósł w siłę jak u człowieka, który dźwiga swój krzyż na ziemskim padole, a pomaga mu w tym myśl o Bogu i o zbawieniu.

Tatarzy wiedzieli już z doświadczenia, jak długo może wytrzymać taką dziką tresurę poszczególna sztuka żywego towaru. Dlatego rzecz jasna pewnej granicy nie przekraczali, towar ten stanowił bowiem ich kartę przetargową.

Jednakowoż niejedna branka, jeśli nie skonała, nieraz dostawała gorączki, nim pokonała rozległe stepy Ukrainy i dotarła do Krymu. To doświadczenie nie ominęło i Olesi12. Dziewczyna tłumiła ból i upokorzenia za pomocą modlitwy. Oczami wyobraźni oglądała wówczas wnętrze cerkwi Świętego Ducha w Rohatynie albo cerkwi Świętego Jura we Lwowie, gdzie po raz pierwszy ujrzała swego Stefana. Ale zdarzały się chwile, gdy trawiona gorączką układała się na twardej ziemi, by odpocząć, gdyż nieznośny żar pustyni i nieludzkie traktowanie przez ordyńców doprowadzały młodą brankę do majaczenia. Wtedy to prześladowało ją uparcie widmo Czarnego szlaku, chociaż mocno zaciskała powieki. W myślach jej kroczyła tym szlakiem czarna śmierć – dżuma. Wysoka, sięgająca chmur postać, cała mroczna, jakby odziana w czarny aksamit, maszerowała, trzymając w dłoni czarną kosę z białym kościanym uchwytem i śmiejąc się. Przemierzała stepy Zaporoża i zawsze szła od strony wschodu słońca…

Olesia przywykła już do myśli o wszystkim co najgorsze, nawet o czarnej śmierci na Czarnym szlaku.

W tym samym czasie Stefanowi udało się w powstałym zamieszaniu dołączyć do jednego z oddziałów kozackich. Niedługo potem dotarł do Kamieńca, gdzie jego ojciec miał wspólników. Z jednym z nich od razu poszedł do klasztoru Trynitarzy13, którzy wykupywali z niewoli nieszczęśników. Napotkany w klasztorze polski zakonnik z pobożną miną mu oświadczył, że gdy przyjmie wiarę katolicką, otrzyma wsparcie przy wykupie swej niebogi.

Młody Stefan bardzo kochał Aleksandrę, ale równie głębokim uczuciem darzył swoją Cerkiew. Jak każda silna i szlachetna osobowość, nie wyrzekłby się swojej wiary w imię jakiejkolwiek obietnicy czy nawet jej spełnienia. Toteż na propozycję zakonnika odpowiedział milczeniem, chociaż jego duszę trawił smutek, iż jego Cerkiew nie ma takiego wsparcia jak trynitarze. Towarzysz Stefana odpowiedział zamiast młodzieńca:

– To syn Dropana, kupca ze Lwowa. Ani on, ani jego ojciec nie zechcą, abyście silili się za darmo.

Tym razem mnich nie odezwał się ani słowem; wszak stary Dropan był postacią znaną, jął więc zakonnik rachować przewidywane koszta wykupu.

Po opuszczeniu terenu klasztoru Stefan poszedł do swojej świątyni w pobliżu rynku w Kamieńcu, by podziękować Bogu. Długo klęczał na kamiennych płytach i gorliwie się modlił.

Kiedy wyszedł z cerkwi, zobaczył na dziedzińcu Irenę, przyjaciółkę Olesi. Jej też udało się uciec, z jakimiś innymi Kozakami. Dziewczyna była zmizerniała i bardzo wymęczona. Razem wyruszyli w dalszą drogę, która prowadziła do domu.

1 Maża – wóz czumacki, kryty budą, wykonany jedynie z drewna, włącznie z osiami, używany do przewożenia towarów, głównie soli (przyp. tłumaczki).
2 Dzikie Pola – staropolska nazwa obecnego Zaporoża (przyp. tłumaczki).
3 Autentyczny opis tatarskiego obiadu (przyp. autora).
4 Pantalicha – nazwa stepu w obwodzie tarnopolskim, zajmującego płaskowyż między jarami Seretu i Strypy, dopływów Dniestru. Zawdzięcza swą nazwę wsi Pantalicha. Dziś step jest w znacznym stopniu zaorany (przyp. tłumaczki).
5 Szlak ordyński – szlak tatarski; ordyniec – Tatar należący do ordy (przyp. tłumaczki).
6 Sołonczaki – słone gleby (przyp. tłumaczki).
7 Czarny szlak – Meatus Tartans, Via Nigra, po turecku Kerman-Joli. Szlak ten miał jeszcze inne nazwy, zarówno ukraińskie, jak i obce (przyp. autora).
8 Czambuł – dawny zbrojny oddział tatarski (przyp. tłumaczki).
9 Jołom – czapka kozacka z baraniej skóry ze zwisającym wierzchem zakończonym chwastem (przyp. tłumaczki).
10 Bisurmanin – staropolska nazwa muzułmanina (przyp. tłumaczki).
11 Przekaz narodu ukraińskiego o Tatarach (przyp. autora).
12 Ze względów estetycznych nie opisujemy tutaj o wiele bardziej okrutnego, nieludzkiego znęcania się, pastwienia się nad niewolnikami, przedstawionego w autentycznych źródłach na podstawie zeznań świadków (przyp. autora).
13 Trynitarze – właściwie Zakon Trójcy Przenajświętszej, zakon katolicki założony w 1193 r., w dobie wypraw krzyżowych, przez św. Jana z Mathy i św. Feliksa de Valois, a następnie zatwierdzony w 1198 r. (przyp. tłumaczki).

Rozdział III. Okolice tatarskich aułów

Pace tua, si pax ulla est tua, Pontica tellus,

Finitimus rapido quam terit hostis equo

Pace tua dixisse velim tu pessima duro

Pans es in exilio, tu mala nostra gravas1.

1

Aleksandra miała tak wysoką gorączkę, że gdy przeprawiali się przez Dniepr nieopodal Tawania na tatarskim skórzanym worku wypchanym sianem, była półprzytomna. (Od Tawania do Przesmyku Perekopskiego wciąż daleko. A dla tych, którzy muszą iść na piechotę ze sznurami na szyjach jak niewolnicy – jeszcze dalej).

Za Tawaniem rozpościerały się tereny, gdzie dało się już zobaczyć tatarskie auły. Tutaj jednak było ich jeszcze niewiele, tym bardziej że często przenosiły się w nowe miejsca. Olesia była tak wyczerpana chorobą, że żadnego aułu między Dnieprem a Perekopem nie zauważyła, choć słyszała, jak Tatarzy często powtarzają to słowo. Po kilku tygodniach podróżowania i przebywania ze swymi ciemięzcami domyślała się już, co ono oznacza. Zgadywała, że dotarli do obszarów zajmowanych przez ruchome „osady” czy raczej „postoje” tej stepowej ludności. Ale auły zniknęły z obszaru między Tawaniem a Przesmykiem Perekopskim jak fatamorgana, jak fantastyczne zjawy bezludnych stepów.

Może w tamtym czasie Tatarzy bali się czegoś lub kogoś w tej okolicy i wycofali swe auły aż za przesmyk krymski. A może w swym wielkim przemęczeniu Olesia po prostu niczego nie dostrzegała…

Od niepamiętnych czasów stepy były przemierzane – niby przez tajemnicze chmary – przez różne plemiona, hordy i watahy zdobywców, a także wojowników, których historia nie zna nawet z imienia. W krwawych starciach wydzierali sobie nawzajem zagrabioną zdobycz, po czym znikali bez śladu na bezdrożach stepu, w palącym słońcu.

Jedyny wyjątek w tym chaotycznym zbiorowisku grabieżców stanowiły najdalsze krańce stepu, nadmorskie wybrzeże, a przede wszystkim Krym. W jego miastach królowała niezmienna kultura starożytnych Greków, która niezmordowanie stawała w szranki z przerażającym dzikim stepem, zalewana raz po raz jego mętnymi falami.

Na Krymie panowali naówczas Tatarzy. Niczym brudna żrąca plama na drogocennym, acz pękniętym klejnocie ze skazą. Ta brudna plama była zewsząd szarpana, a to przez zatargi wewnętrzne, a to przez Nogajów2, a to przez Kozaków czy bezimienne zbieraniny wszelkiego autoramentu, które zapuszczały się po zdobycz aż za Perekop, na sam Krym.

Perekop był swoistym naczyniem krwionośnym, którym dwoma strumieniami płynęli dwaj przeciwnicy, dwaj zdobywcy: jeden z Krymu na Ukrainę – jawny, o znacznej sile, drugi z Ukrainy na Krym – nieliczne grupy śmiałków działających w ukryciu. Oba strumienie szły z mieczem i ogniem, oba przelewały krew i siały zniszczenie.

Perekop był niebezpiecznym przesmykiem, dlatego oddział tatarski, o którym tu mowa, postanowił przenocować w stepie ze swą zdobyczą i dopiero nad ranem podejść do morza, a stamtąd podążyć do Krymu przez Perekop.

Tatarzy rozłożyli się obozem na noc. Wieczór w stepie był cudowny. Wokół kipiało życie. Zające kicały nieopodal. Ptaki latały. Dropy przelatywały w długim szyku nisko nad stepem. Wysoko w powietrzu krążyły orły i sępy oraz liczne jastrzębie.

Olesia obserwowała to życie stepu i zazdrościła każdemu ptakowi, który może polecieć, dokąd tylko zechce.

2

Wczesnym rankiem Tatarzy dotarli w pobliże Morza Czarnego. Dziewczyna jeszcze nigdy w życiu nie widziała morza, toteż bardzo była ciekawa, jak ono wygląda.

W tym miejscu, blisko Przesmyku Perekopskiego, przypomniała sobie opowieść swej babci.

„W morzu – mawiała babcia – ryby są inne niż u nas. Bardzo, bardzo wielkie! Wynurzy się taka, podpłynie do brzegu i sobie śpiewa. Ale nikt nie może jej podsłuchać, bo jak tylko kogoś zobaczy, ucieka. Trafił się raz taki jeden, który koniecznie chciał podsłuchać. Schował się za karczem3. Ryba go nie spostrzegła, podpłynęła do brzegu i zaczęła swoje śpiewy… A tamten dawaj zapisywać sobie po jednym słowie z każdej śpiewki, by nie zapomnieć. Przyszedł po raz drugi, zapisał więcej. A potem rozgłosił to między ludźmi, i teraz mamy z tego śpiewnik”.

Niczego więcej Olesia nie wiedziała o morzu. Ale nawet takie wspomnienie pobudziło jej młodą wyobraźnię tak bardzo, że serce zabiło jej żywiej w piersiach.

Tabor posuwał się powoli. Aż nagle od południa powiał przyjemny chłodny wiatr i wszystkich przeniknął do głębi tatarski okrzyk: Dengis! Dengis4!

Morze! Morze! – wyszeptały równocześnie spierzchnięte usta jeńców. Morze robi bowiem głębokie wrażenie na każdym, nieważne, czy jest to wolny człowiek, czy niewolnik zakuty w kajdany. Dlatego wszyscy się ożywili, chociaż jeszcze morza nie widzieli, czuli zaledwie bliskość tego olbrzyma.

Chwilę potem w pierwszych porannych promieniach słońca przed ich oczami rozpostarła się bezbrzeżna gładź wody. Wszyscy odetchnęli z taką ulgą, jak gdyby w tym oto miejscu miała zakończyć się ich męka.

Niebawem Olesia zobaczyła długą, białą od piany smugę morskiego przypływu i usłyszała potężny, ożywczy szum. Jej młode oczy ogarnęły bezkresną powierzchnię z rozkoszą świadczącą o tym, iż odkryły coś zupełnie nowego. Upojenie to przenikało również wspomnienia z lat dziecięcych. Młoda panna zaczęła wodzić oczami, szukając cudownych ryb, od których ludzie przejęli śpiewki. Lecz na próżno: nie było ich widać. Tylko mewy o białej piersi latały nad wodą, skrzecząc radośnie, witając wschodzące słońce.

3

Na Przesmyku Perekopskim panowała cisza. Obóz przesunął się przez ubogie miasteczko Or i wreszcie znalazł się na Krymie, gdzie wszyscy mogli spokojnie i bezpiecznie odpocząć. Z daleka widać już było nędzne auły krymskich Tatarów oraz liczne stada kędzierzawych owiec na pastwiskach. Ze smukłych wież drewnianych meczetów muezzini wzywali wiernych do modlitwy. Olesia pomodliła się do swojego Boga, który tyle wycierpiał na krzyżu.

Już następnego dnia zaczęły przybywać do obozu tłumy różnie odzianych kupców, widać było stroje tatarskie, tureckie, greckie, żydowskie, arabskie, włoskie. Różni też byli ludzie – starzy i młodzi, wieku średniego, poważni i weseli. Nisko kłaniali się tatarskim naczelnikom i prosili o pozwolenie obejrzenia żywego towaru.

Strażnicy tatarscy oprowadzali ich między rzędami zawstydzonych kobiet i dziewcząt, które rozumiały, że są wystawione na sprzedaż. Właściwy podział zdobyczy nie został jeszcze przeprowadzony. Ale kupcy już teraz chcieli obejrzeć każdą brankę, by nie tracić z oczu tych, które szczególnie przypadną im do gustu.

1Pokój z tobą, ziemio pontyjska – o ile istnieje pokój na tej ziemi, po której stąpa rączy koń wrażego sąsiada – najgorsze miejsce mego zesłania; potęgujesz jeszcze bardziej moje nieszczęścia. (Owidiusz, Listy z Pontu, księga III, Do żony)
2 Nogajowie – lud zamieszkujący Kaukaz Północny. Byli potomkami Ordy Nogajskiej, konfederacji tureckich plemion koczowniczych powstałych na Stepie Pontyjskim. W jej skład wchodziły terytoria pomiędzy Wołgą, Irtyszem, Morzem Kaspijskim i Morzem Aralskim. Nazwa pochodzi od imienia wybitnego wodza tatarskiego, Nogaja. Została utworzona przez Edygeja po uniezależnieniu się od Złotej Ordy około 1390 r. (przyp. tłumaczki).
3 Karcz, inaczej karpa – pniak i korzeń pozostałe po ścięciu drzewa (przyp. tłumaczki).
4Dengis (tatar.) – morze (przyp. tłumaczki).

Rozdział IV. Na Krymie

Ujrzała krzewy zielone

W granatowych górach Krymu,

Połoniny Czatyrdahu –

Niby kwiaty kilimu…

1

– „Otwórz swe oczy i patrz. Bo tego, co zobaczysz teraz, nie ujrzysz już nigdy więcej!” – odezwał się słowami Koranu stary Turek, kupiec Ibrahim, do swego ormiańskiego wspólnika w mieście Bakczysaraj, przyprowadziwszy do niego dopiero co kupioną niewolnicę.

Stary Ormianin popatrzył na świeży towar i ciekawość zabłysła w jego oczach.

– Wa, wa1 – powiedział po chwili, krzywiąc się. – Na pewno zapłaciłeś tyle, że za te pieniądze można by kupić dom w Kaffie2, i to na samej przystani!

– O, zapłaciłem sporo – odrzekł Ibrahim. – Ale warto było!

– Co warto? Jakie warto? Dlaczego warto? Co ma na sobie? Ledwo na nogach stoi! Komu ją sprzedamy? Myślałem, że za te pieniądze, które ode mnie wziąłeś, kupisz chociaż trzy albo cztery zdrowe dziewki!

– Posłuchaj – odpowiedział spokojnie stary Ibrahim, odsłaniając twarz i ręce młodej dziewczyny, która zapłonęła rumieńcem wstydu. – Tylko popatrz na nią! Ona jest taka piękna, że radzę ci jak najszybciej wywieźć ją z Bakczysaraju do Kaffy. W tłumie łatwiej będzie ją ukryć, aż nadejdzie odpowiedni czas. Bo tutaj zabierze nam ją któryś z synów Mehmeda Gireja, a zapłaci tyle, że splunąć nie warto!

– Za nią nikt wiele nie da! Jest chora!

– Nie pleć bzdur! Sam bym ją zabrał do własnego haremu i miałbym uciechę na stare lata. Ale ten towar jest dla mnie za drogi! A chora nie jest, tylko zmęczona drogą i tresurą tatarską. A ty nie byłbyś zmęczony, gdyby przeganiali cię kilka tygodni jak konia na rzemieniu?

Stary Ormianin wiedział o tym, sprzeczał się po prostu swoim kupieckim zwyczajem. Po chwili rzekł:

– Może na trochę zostawimy ją u siebie, aż wydobrzeje, a potem sprzedamy jakiemuś paszy.

– Myślałem już o tym – odpowiedział Ibrahim. – My nie trochę, my dłużej ją potrzymamy… A potem sam odwiozę ją na sprzedaż.

– Dlaczego ty sam?

– Bo spodziewam się wcisnąć ją jako służebnicę do haremu, może nawet do haremu jakiegoś defterdara3. Dla nas będzie to korzystniejsze, niż gdyby miała pójść do paszy. Kto wie, może kiedyś wyświadczy nam przysługę?

– Lepiej liczyć na siebie! A zanim wkradnie się w łaski wielkiego pana, nas może i na świecie już nie będzie.

– Wtedy będą nasze dzieci!

To był czuły punkt starego Ormianina. Pomyślał chwilę i odpowiedział: