Aleja Białych Róż - Renata Czarnecka - ebook + audiobook + książka

Aleja Białych Róż ebook i audiobook

Renata Czarnecka

3,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Zimą 1820 roku do Warszawy przybywa owdowiała księżna Kurakina z córką. Ich pojawienie się budzi ciekawość tutejszej arystokracji. Szybko rozchodzi się pogłoska o tym, że księżna jest w finansowych tarapatach i przyjechała tu po to, by znaleźć córce męża. Prawdziwy powód jest jednak inny… Tymczasem na warszawskich salonach bryluje przystojny i rozpieszczany przez damy oficer Gieorgij Lwowicz Biezobrazow – faworyt księżnej namiestnikowej, Aleksandry Zajączkowej. Los sprawi, że drogi księżniczki Kurakiny i Biezobrazowa się przetną, a pomiędzy młodymi stanie księżna namiestnikowa.

Zapraszamy do zanurzenia się w klimat Warszawy z początku XIX wieku. Wielki książę Konstanty twardą ręką rządzi Królestwem Polskim, a Nowosilcow trzęsie Warszawą, budząc postrach mieszkańców. Mimo niewoli pod carskim jarzmem arystokracja korzysta z karnawału, bawi się i snuje intrygi…  

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 346

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 24 min

Lektor: Renata Czarnecka

Oceny
3,5 (56 ocen)
14
14
17
7
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Majka888

Nie polecam

szkoda, ale tej lektorki nie można słuchać
10
Chilim26

Dobrze spędzony czas

Bardzo ciekawe spojrzenie na życie arystokracji w czasie zaborów z niecodziennej "niepatriotycznej" perspektywy.
10
gran_kanalia

Całkiem niezła

Ciekawy portrey Warszawy czasów zaborów.
10
kaska2701

Nie polecam

Nudna ksiazka. Prawie 300 stron o niczym.
10
tedi_now
(edytowany)

Całkiem niezła

Poprzednie powieści autorki bardziej przypadły mi do gustu.Trudno było mi się skupić na tej powieści, co jest w głównej mierze winą Donaty Cieślik, która jest okropna i sztuczna w roli lektorki.
11

Popularność




© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2023

© Copyright by Renata Czarnecka, 2023

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Joanna Grodzka

Korekta: Bogusława Brzezińska

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Magdalena Wójcik

Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: © coffeetime/123 rf,

© Kathy/AdobeStock, © ArtsyBee/pixabay.com

Zdjęcie autorki: © archiwum własne

Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz

Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska

Producenci wydawniczy:

Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

ISBN: 978-83-67654-41-8 (EPUB); 978-83-67654-42-5 (MOBI)

Lira Publishing Sp. z o.o.

al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

ROZDZIAŁ 1
Księżna namiestnikowa

Mimo późnej pory Krakowskie Przedmieście było rojne, pełne powozów, przechodniów i jeźdźców. Składy handlowe były otwarte, a przy Kolumnie Zygmunta roiło się od drobnych kramarzy. Ale wystarczała godzina albo dwie, by ulica się uspokajała i pustoszała, pod wieczór miasto znowu ożywało, jakby napędzane nową, witalną siłą. W szynkach rozbrzmiewała muzyka, w szulerniach gromadziło się najróżniejsze towarzystwo, a pod latarniami roiło się od skąpo ubranych filles de joie[1], które nagabywały wychodzących z gospód mężczyzn. Zaraz po Nowym Roku Warszawę nawiedziła fala wielkich mrozów, zbierając ludzkie żniwo. W ciemnych zaułkach leżały bezimienne trupy żebraków, bezdomnych oraz „wesołych kobiet”. Stolica żyła karnawałem. Wieczorową porą ulicami pędziły karety, a z nich głowy wychylały damy zmierzające na bale do najznamienitszych domów. Rozświetlone pałace najważniejszych urzędników Królestwa Polskiego przyciągały wzrok zwykłych warszawian.

Wtem od ulicy Długiej wyjechał dwukonny zaprzęg, a koła powozu leniwie skrzypiały na ubitym śniegu. Zaprzęg, minąwszy Plac Zamkowy, wjechał w Krakowskie Przedmieście. Zdawało się, że podróżującemu nigdzie się nie spieszy, jakby niestraszny był mu dotkliwy mróz. Naraz zasłona w oknie się rozsunęła i ukazała zadumaną twarz księżnej Kurakiny. Gdy tego dnia, w południe, księżna dotarła do miasta, kilka godzin później posłaniec przyniósł bilet od księżnej Zajączkowej. Nie wiadomo, skąd namiestnikowa wiedziała o jej przybyciu, gdyż przyjezdna nikogo o tym nie informowała. Tak więc zaproszenie bardzo ją zaskoczyło, choć Larisa Wasiliewna miała kiedyś sposobność widzieć panią Zajączkową w Petersburgu, gdy tytułowała się ona jedynie generałową. Wtedy zamieniły ze sobą parę słów. Była to więc znajomość jedynie kurtuazyjna, a jednak widać, że dawna generałowa, a teraz księżna namiestnikowa i pierwsza dama w Królestwie Polskim, zachowała księżną Kurakinę w dobrej pamięci.

– Przejazd dla jego carewiczowskiej mości! Z drogi!

Mocny, rozkazujący głos wyrwał księżną z rozmyślań. Kurakina natychmiast skierowała wzrok w okno i dostrzegła pędzącą w jej stronę karocę. Nagle konie poniosły i powozem księżnej szarpnęło. Dama omal nie spadła z ławki, gdy nieoczekiwanie powóz przechylił się na jedną stronę i zatrzymał. Księżna wyjrzała przez okno i dostrzegła konnego zmierzającego w jej stronę, który zaraz spytał:

– Nic się pani nie stało, madame?

Fiakier tymczasem zlazł z kozła, a dostrzegłszy szkodę, począł biadolić nad własnym nieszczęściem.

– Nic mi nie jest, oficerze, ale co z powozem?

– Koło odpadło, madame – odparł.

– To kłopot. – Dama wyraźnie się zmartwiła. Oficer pomógł jej wysiąść, a wtedy zmierzyła go dociekliwym spojrzeniem. Musiał mieć jakieś dwadzieścia kilka lat. Mundur świetnie pasował do jego wysokiej szczupłej sylwetki, a przystojnej twarzy nadawał powagi.

– Pani pozwoli, Gieorgij Lwowicz Biezobrazow, adiutant wielkiego księcia Konstantego Romanowa – przedstawił się.

– Księżna Kurakina – powiedziała, przyciągając jego wzrok. Musiała mieć ze czterdzieści lat, a mimo to nadal była piękna.

Biezobrazow przeprosił damę i ruszył do carewicza, żeby powiadomić go o przymusowym postoju zaprzęgu księżnej. Wrócił szybko, mówiąc, że z rozkazu wielkiego księcia osobiście dopilnuje, aby powóz księżnej został szybko naprawiony, a sam będzie ją eskortował, dopóki bezpiecznie nie dotrze na miejsce. Dama podziękowała uprzejmie. Po chwili kareta carewicza, wyminąwszy fiakra Kurakiny, pomknęła przed siebie. Księżna spojrzała w jej okna, lecz były zasłonięte, jakby wielki książę nie chciał nikogo widzieć i z nikim mówić.

Naprawa trwała dość długo, więc księżna zdążyła już zmarznąć. Z ulgą przyjęła wiadomość, że powóz został zreperowany i można ruszać w drogę. Kareta ruszyła i niebawem oczom Larisy ukazał się bogato iluminowany Pałac Namiestnikowski. Jego rozłożysta bryła i przepych przyciągały wzrok. Wkrótce powóz zatrzymał się przed bramą. Oficer zsiadł z konia, a zbliżywszy się do karety, rzekł do Larisy:

– Pani pozwoli, że ją pożegnam.

Otworzyła drzwi i powiedziała:

– Dziękuję, Gieorgiju Lwowiczu.

Gdy wyciągnęła dłoń, ujął ją i rzekł:

– Mimo niefortunnego zdarzenia, cieszę się z naszego spotkania.

Larisa poczuła ciepło jego ust, które przeniknęło przez jedwabną rękawiczkę, a wtedy się uśmiechnęła. Rosjanin zamknął drzwi karocy, zaraz otwarto bramę i powóz wtoczył się na dziedziniec. Biezobrazow dosiadł konia i jeszcze rzuciwszy spojrzenie na księżną, odjechał. Tymczasem służba wyległa z pałacu. Lokaj wprowadził Larisę do środka, dopytując, kogo ma zaanonsować jaśnie państwu.

– Księżną Kurakinę – odparła i rozejrzała się po bogatym holu o marmurowych posadzkach, zawiesiła wzrok na wielkich rzeźbach i złoceniach.

– Zechce jaśnie pani spocząć – powiedział i wskazał jej wygodną sofę, sam zaś pospieszył do gospodyni, lecz wrócił bardzo szybko i zakomunikował:

– Księżna namiestnikowa oczekuje. Proszę za mną.

Kurakina podniosła się i podążyła za lokajem, który otworzył przed nią dwuskrzydłowe drzwi do przestronnego i z przepychem urządzonego salonu. Z licznych obrazów w złotych ramach spoglądały na nią przenikliwe oczy starszych dam i wesołe źrenice młodych, strojnie ubranych panien. Okrągły stół nakryto białym obrusem. W kryształowym wazonie pachniały świeże róże. Krzesła i sofę wyłożono złotymi kapami, zaś ciepłe tonacje czerwieni, złota i pomarańczy wzbudziły w Kurakinie zachwyt. Parawan malowany w barwne kwiaty stał tuż przy łóżku i częściowo je przesłaniał. Larisa usłyszała westchnienie i skierowała wzrok w przeciwną stronę. Na szezlongu, w zwiewnej sukni, leżała dama, wspierając się na łokciu i przyglądała się gościowi. Ale i Larisa Wasiliewna dyskretnie przypatrywała się gospodyni. Doszły ją słuchy, że wybór cara Aleksandra nie spodobał się Polakom. Ci na urzędzie namiestnika Królestwa Polskiego woleli widzieć Adama Czartoryskiego. Coraz podnosiły się pełne wzburzenia głosy, że urząd należy się osobie godnej tego skrawka polskiej ziemi. I jako najbardziej godnego człowieka wymieniano właśnie księcia Adama Czartoryskiego, syna nestora rodu i Izabeli z Flemmingów. Gdy w trakcie swojego pobytu w Warszawie car Aleksander nadał generałowi Zajączkowi godność książęcą, wielu osobom dało to do myślenia. Oto teraz Zajączek – który pierwszy uciekł z okopów Pragi przed Suworowem w pamiętnym tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym czwartym roku, a potem u boku Napoleona szedł na Moskwę i dostał się do rosyjskiej niewoli, a nawet w wojnie stracił nogę – zyskał uznanie i zaufanie cara, któremu służył wiernie jak pies. Ci, którzy dotąd najgłośniej przeciwko niemu krzyczeli, teraz zabiegali o jego łaski, schlebiali jego małżonce i z wrogów przeistoczyli się w przyjaciół.

Pani Zajączkowa zmrużyła oczy, jakby światło licznych świec nie dość dobrze rozpraszało mroki, i przypomniała sobie, że w zeszłym roku umarł książę Dmitrij Kurakin, spodziewała się więc ujrzeć wdowę w złej kondycji i przedwcześnie postarzałą od kłopotów. Tymczasem jedynie jej czarna suknia świadczyła o żałobie.

– Droga księżno – namiestnikowa niespiesznie podniosła się z szezlonga, podobna do rozleniwionej kocicy, która właśnie otworzyła ślepia – wiadomość o pani przybyciu do Warszawy bardzo mnie ucieszyła – na krótko uśmiech spłynął jej na twarz, lecz naraz generałowa sposępniała i dodała: – Współczuję pani z powodu śmierci męża, księcia Kurakina.

Dama ledwo ukryła zmieszanie, nie spodziewała się bowiem, że o śmierci małżonka ktokolwiek jeszcze pamięta. Przyjęła kondolencje, po czym zajęła miejsce na krześle wyłożonym poduszką.

– Czy jest pani sama w Warszawie, księżno? – dopytała.

– Przyjechałam z Walentyną – odparła po chwili wahania.

– Dlaczego jej pani tutaj nie przywiozła? – Generałowa była niepocieszona.

– Podróż bardzo ją wyczerpała.

– No tak, słusznie, niech wypocznie. Przyślę pani zaproszenie na bal, proszę zabrać córkę – zaproponowała księżna Zajączkowa.

– Dziękuję, księżno, ale żałoba po mężu nie pozwala nam...

– Droga pani, to zrozumiałe – wpadła jej w słowo – ale przecież pojawić się na balu to nie grzech. Zresztą, proszę nie odmawiać odrobiny przyjemności młodej damie, proszę jej nie więzić w murach. Gdzie się pani zatrzymała?

– W Hotelu Drezdeńskim.

Larisa zamyśliła się. Wynajęły tam pokój na krótki pobyt, żeby w tym czasie znaleźć jakieś skromne mieszkanie. Zła sytuacja finansowa nie pozwalała im na wystawne życie. Żyły z córką bardzo skromnie. Świętej pamięci małżonek Larisy narobił długów, grając namiętnie w karty, a przetrwoniwszy majątek, zapił się na śmierć. Walentyna mocno przeżyła śmierć ojca i podupadła na zdrowiu, wówczas matka postanowiła na jakiś czas zabrać ją do Warszawy. Tymczasem fama o ich złej kondycji finansowej ciągnęła się za nimi jak ogon. Jednak nazwisko, które nosiły, choć mało kto wiedział z jakiej linii Kurakinych pochodził mąż Larisy, otwierało im wiele drzwi. Wiedziano o nim tylko tyle, że był posiadaczem ziemskim w guberni wileńskiej i przyjaźnił się z tamtejszym generałem gubernatorem, Aleksandrem Rimskim.

Gospodyni uśmiechnęła się życzliwie i wezwała lokaja, by odprowadził Kurakinę do powozu. W holu księżna minęła się z hrabiną Potocką. Damy powitały się milczącym skinieniem głowy. Gdy pani Potocka weszła do salonu, od razu zapytała o gościa.

– Księżna Kurakina, zaprosiłam ją na bal – wyjaśniła księżna namiestnikowa.

– To szaleństwo, droga księżno, robi nam pani konkurencję.

– Tej się nie boję – zapewniła z uśmiechem.

– To z kim dziś będziemy grać w karty? – Hrabina zmieniła temat.

– Zaprosiłam generałową Blummerową i księżną Zubową[2] – oświadczyła gospodyni. – Niewykluczone, że przyjdzie hrabina Gutakowska.

– To księżna Zubowa jest w Warszawie? – Pani Potocka wyraźnie się ożywiła.

Aleksandra Zajączkowa w duchu się zdziwiła, że hrabina jeszcze o tym nie słyszała. A może tylko udaje – przemknęło przez głowę namiestnikowej i po chwili odparła:

– Tak. Jestem pewna, że w jej towarzystwie będziemy bawić się wybornie.

Rozmowę przerwał lokaj, który zapowiedział generałową Blummerową i hrabinę Gutakowską. Gdy weszły, oczy namiestnikowej i jej gościa przeszyły je na wylot. Emma Blummerowa miała dokładnie trzydzieści siedem lat, była ładną blondynką średniego wzrostu, o jasnej cerze, dużych orzechowych oczach, nieco zaokrąglonych kształtach i miłym uśmiechu. Drugą damą była Marianna Gutakowska, wdowa po dwóch mężach, Ludwiku Gutakowskim i Józefie Zabielle, hetmanie polnym litewskim, którego w pamiętnym tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym czwartym roku rebelianci powiesili jako zdrajcę ojczyzny. Nie chcąc narażać się na szykany, Marianna powróciła do nazwiska pierwszego męża, choć drugiego szczerze opłakiwała. Hrabina Gutakowska uchodziła za damę życzliwą i bardzo towarzyską, bowiem żadnego balu w Warszawie nie opuściła, a często bywało tak, że kilka zaliczała w jedną noc, mając niemałe powodzenie. Jedno, co wzbudzało śmieszność, to ubiór z minionej epoki, pamiętający czasy Ludwika XVI straconego w tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym trzecim roku w Paryżu.

Mówiono, że w modzie czas dla hrabiny Gutakowskiej się zatrzymał. Ona zaś, nic sobie z docinków nie robiąc, pozostała wierna własnym upodobaniom.

– Miała pani gościa. – Blummerowa zwróciła się do gospodyni, łamiąc sobie język. Od dziesięciu lat mieszkała w Warszawie, lecz dotąd nie nauczyła się polskiego. Mówiła bardzo słabo, ale wszystko rozumiała, najczęściej posługiwała się francuskim, czasami wtrącając słowa włoskie albo polskie. Jej wysiłek bycia rozumianą budził powszechną wesołość. Z pochodzenia była Włoszką z hrabiowskiego rodu Ceccopierich.

– Tak, generałowo, była tu księżna Kurakina... – oświadczyła gospodyni.

– Właśnie minęłam ją przed pałacem. A wiecie, kogo widziałam na Krakowskim Przedmieściu jakieś dwa kwadranse wcześniej? – spytała po francusku.

– Zapewne jakiegoś ducha – zażartowała Potocka i roześmiała się.

– Tak, tak! Prawie zgadłaś, madame, spotkałam kapitana Biezobrazowa!

– To rzeczywiście niespodzianka, prawda? – odparła hrabina Potocka, zwróciwszy oczy na Aleksandrę Zajączkową, która w tej chwili starała się ukryć, jak gwałtowne uczucia nią targają. Dobrze znała wspomnianego oficera, nawet była z nim bardzo zaprzyjaźniona, zanim opuścił on Warszawę jesienią ubiegłego roku, towarzysząc wielkiemu księciu Konstantemu w drodze do Petersburga. Teraz na wiadomość, że wrócił, mocniej zabiło jej serce, lecz tak samo mocno z radości jak z obawy, bo dlaczego, skoro jest w Warszawie, nie przyszedł złożyć jej uszanowania?

– I okazało się, że kapitan właśnie dziś przyjechał z Petersburga z carewiczem – dokończyła pani Blummerowa.

To uspokoiło namiestnikową, twarz jej pojaśniała, była bowiem pewna, że lada dzień piękny oficer do niej zawita. Przybycie księżnej Zubowej na chwilę odciągnęło uwagę dam od kapitana. To księżna Zubowa doniosła namiestnikowej o przybyciu Larisy Wasiliewny Kurakiny do Warszawy. Tekla Zubowa dawniej uchodziła w Warszawie za piękność, lecz nieprzespane noce i hulaszczy tryb życia spowodowały, że jej uroda przywiędła. Jej małżonek, Płaton Zubow, na próżno starał się poskromić temperament żony, cierpliwie znosił jej dąsy i nieustanne pretensje. W końcu uznał, że lepiej, gdy jest z dala od niego, wtedy przynajmniej nie naraża się na jej humory, i dał jej wolną rękę co do podróży, hazardu i kochanków. Sam zaszył się na Litwie, szczęśliwy, że o nim zapomniano.

Zubowa zajęła miejsce obok pań Potockiej i Gutakowskiej, a generałowa Blummerowa wróciła do przerwanego wątku, komunikując Tekli, że właśnie spotkała kapitana Biezobrazowa i głośno spekulowała, czy oficer na dłużej zatrzyma się w Warszawie, czy zaraz będzie wracać, bo jak powszechnie wiedziano, miał już pozostać w Petersburgu.

– Droga Emmo – oświadczyła Tekla – mam pewne wieści, że nasz uwielbiany kapitan Biezobrazow został zesłany do Warszawy karnie.

Wiadomość zaskoczyła damy, wlepiły ciekawskie spojrzenia w panią Zubową i uważnie nadstawiły ucha.

– A jakąż to zbrodnię popełnił? – spytała hrabina Gutakowska.

– Uwiódł carowi kochankę – oświadczyła Zubowa.

– Którą? – drążyła Potocka.

– Dobre pytanie, hrabino. Otóż chodzi o Marię Naryszkinę.

– To niemożliwe, ona ma już ze czterdzieści lat – ripostowała pani Potocka i roześmiała się, nie wierząc ani trochę w ową pogłoskę.

– Ach droga pani, w tym wieku życie dopiero się zaczyna – obruszyła się pani Gutakowska, dotknięta uwagą, sama bowiem miała piętnaście lat więcej i nie odczuwała starości. Nie siedziała zamknięta w pałacu przy ręcznych robótkach ani z różańcem w ręku, lecz korzystała z uciech, które według ogółu społeczeństwa pewien wiek przed kobietą zamyka, a jednak ona tym regułom się nie poddawała.

– Kilka tygodni temu byłam w Petersburgu i na własne oczy widziałam, jak Maria Naryszkina rozbijała się karetami po mieście z Biezobrazowem. Zresztą dla niej czas jakby stanął w miejscu, niewiele straciła z dawnej urody. A jej córka, Sonia? Wykapana matka, jest oczkiem w głowie cara.

– Teraz rozumiem, dlaczego car odesłał Biezobrazowa. – Wpadła na trop pani Blummerowa. – Bał się, by nie uwiódł jego ślicznej córki[3].

Namiestnikową oblał zimny pot. Słuchać o zdradach ulubionego oficera, zachowując zimną krew i kamienną twarz, to nie lada wyczyn. Księżna zacisnęła wargi, a na policzki wystąpił jej rumieniec wywołany tłumionym gniewem. To zmieszanie na twarzy namiestnikowej nie umknęło uwadze bystrej hrabiny Potockiej.

– Słabo pani, księżno? – spytała.

– Nie, tylko trochę tu duszno – odparła ochrypłym głosem.

– Mnie się wydaje, że w salonie jest aż nazbyt chłodno – oświadczyła Potocka. – À propos, księżno, czy pani nawet zimą sypia przy otwartym oknie?

Pani Zajączkowa, by rozproszyć skupioną na niej uwagę dam, sięgnęła ze stolika po wachlarz i rozłożywszy go, spiesznie nim zatrzepotała, skrywając twarz.

– Podobno jest to bardzo zdrowe i doskonale robi na cerę – stwierdziła hrabina Gutakowska.

– I po co takie męki? Dla kogo tyle poświęceń? Mężczyźni, moje drogie panie, nie są warci nawet rubla – zakomunikowała ze znawstwem materii księżna Zubowa.

Damy zasiadły do kart, a w międzyczasie toczyły rozmowy. Najważniejszym tematem był zbliżający się bal u księżnej namiestnikowej, która teraz dyskretnie wypytywała panie o ich toalety.

– Droga księżno, sądzę, że na balu nie suknie dam będą na językach gości – oświadczyła hrabina Potocka.

– O, to pewne, gdyż wszystkie oczy zwrócą się na wielkiego księcia Konstantego – orzekła namiestnikowa. – Zaproszenie dla niego od dawna czeka w pałacu Brühla.

– Myli się pani – powiedziała ze stoickim spokojem hrabina. – Najwięcej uwagi przyciągnie pani Friedrichs. Podobno jest proszona na bal.

Aleksandra Zajączkowa zbladła. Starała się zachować tę wiadomość w największym sekrecie, ale widać, że przed Aleksandrową Potocką nic się nie ukryje.

– Skąd pani ma takie informacje, hrabino? – spytała po chwili.

– Z pierwszej ręki, księżno. Pani Friedrichs na wieczorkach z żonami rosyjskich generałów chwali się, że na balu u księcia namiestnika pojawi się u boku carewicza. Proszę spytać madame Blummerową, która była na takim przyjęciu u generałowej Czeliszewej.

Namiestnikowa wbiła świdrujące spojrzenie w Emmę, która naraz się odezwała, jakby chciała natychmiast się wytłumaczyć:

– Tak, tak, na własne uszy słyszałam. Damy nie mogły wyjść ze zdumienia i szczerze zazdrościły pani Friedrichs towarzyskiego awansu.

– A to wywłoka – bąknęła pod nosem gospodyni, po czym powiedziała chłodno: – Przyznaję, że generał Kuruta czynił pewne starania u mojego męża, by wprowadzić tę damę do mojego salonu, lecz próby te okazały się daremne i pani Friedrichs nie otrzymała zaproszenia na bal.

– Gratuluję odwagi, księżno! – wypaliła hrabina Potocka. – Nie każdy ma śmiałość odmówić carewiczowi.

To była prawda. Pani Zajączkowa już teraz drżała na myśl, że przyjdzie jej stanąć oko w oko z wielkim księciem Romanowem, o którego mściwości wiele słyszała. Zresztą samo patrzenie na jego ponurą twarz było nie lada wyzwaniem, nigdy bowiem nie było wiadomo, co kryje się w jego duszy i jakie myśli chodzą mu po głowie.

– Drogie panie – odezwała się naraz pani Gutakowska – na mnie pora, dziś marszałkostwo Brońcowie wydają bal kotylionowy. Będzie wyborna zabawa.

– Pani już odchodzi? Jaka szkoda – rzekła Aleksandrowa Potocka.

– Hrabino, wkrótce zobaczymy się na balu u naszej drogiej księżnej namiestnikowej, a dziś, jeśli ma pani ochotę, zapraszam na zamek, do marszałkostwa.

– Dziękuję, ale ten wieczór spędzę u ordynatowej Zamoyskiej – wymówiła się, w głębi duszy będąc przekonaną, że to mogłoby nadszarpnąć jej reputację. Gdy Gutakowska opuściła salon, jeszcze przez chwilę panowało tu krępujące milczenie.

– Cóż... – Zubowa westchnęła. – Widać, że pan Broniec niejednej pani Grudzińskiej zawrócił w głowie. Podobno jest to wielce towarzyski i wesoły człowiek.

– Księżno, hrabina Grudzińska nie opuściła męża dla wesołości pana Brońca, lecz jak zapewnia, dlatego, że był on w Paryżu i widział tam bardzo straszne zwierzę, jakim jest słoń – odparła na to pani Potocka.

Ta uwaga rozbawiła Teklę tak bardzo, że roześmiała się perliście. Słowa hrabiny Potockiej dowodziły parweniuszostwa Brońca, a jeszcze więcej jego obecnej żony, która dla takiego człowieka, dla byle kogo, rozwiodła się, poświęciwszy tym samym wysoką pozycję, tytuł hrabiny i żyła nieustannie ponad stan, znosząc cierpliwie rzesze wierzycieli, którzy codziennie pukali do drzwi mieszkania, żądając spłacenia długów.

– Słyszałam, że Brońcowie co drugi wieczór dają bale na zamku. – Namiestnikowa poczekała, aż śmiech Zubowej ucichnie. – I podobno bywa tam różne towarzystwo.

– I owszem – przytaknęła Blummerowa. – Gazety o tym piszą. Mówi się, że te bale to dla córek, które choć śliczne, to ciągle nie mają mężów.

– Droga Emmo, na przeszkodzie stoją długi ich ojczyma, o których wierzyciele nawet w gazetach piszą i przestrzegają przed Brońcami kolejnych naiwnych. Zresztą z tego, co wiem, panny mają prowincjonalne wykształcenie, no i urodę jako jedyny posag, na jaki mogą liczyć przy zamążpójściu – rzekła Tekla.

Rozmowę przerwał lokaj, który przyniósł na tacy bilet. Gospodyni otworzyła wiadomość i w jednej chwili pochłonęła treść listu, skupiając na sobie spojrzenia towarzyszek.

– Księżna Radziwiłłowa przyjechała do Warszawy – rzekła wreszcie, majestatycznie podnosząc się z krzesła. Każdy jej ruch i każdy gest był wyważony, zaplanowany, wyuczony, przez co czasami przypominała pokrytą złotem marionetkę. Zawsze uprzejma i życzliwa, pod pozorem dobroduszności skrywała prawdziwe odczucia i prawdziwe intencje, starając się panować nad emocjami.

– Wojewodzina wileńska? – dociekała pani Potocka.

– Tak, tak, ona.

– Dawno o niej słuch zaginął.

– Cóż się dziwić, hrabino. Los mocno ją doświadczył. Przeżyła przecież wszystkie swoje córki – odparła gospodyni, i w tym momencie jej oblicze się zasępiło. Przypomniała sobie zawsze tryskającą witalnością księżną Radziwiłłową, która ponad wszystko kochała swoje dzieci i przyjemne życie. Wiele lat temu, gdy namiestnikowa była jedynie skromną generałową, nieraz latem widywała księżną, jak z córkami mknęła kabrioletem ulicami Warszawy, radosna i dumna ze swoich latorośli. Potem śmierć córek pokazała jej kruchość ludzkiego życia i wepchnęła w rozpacz, która topniała bardzo wolno i długo, pozostawiając w niej bolesne wspomnienia.

Dalsza rozmowa dotyczyła wszystkiego, co się dzieje w Warszawie. Damy dzieliły się wiadomościami o tym, kogo jeszcze można w karnawale spotkać w Warszawie, u kogo wyprawia się najlepsze bale, na których należy bywać, a których unikać, które z pań wyróżniają się najpiękniejszą toaletą, i jakie panny z najlepszych domów są na wydaniu. Czas minął im przyjemnie i szybko pośród plotek, żartów i śmiechu.

Dochodziła siódma wieczór, gdy salon pani Zajączkowej opustoszał. Wtedy księżna usiadła do stolika, by skreślić parę słów do księżnej Radziwiłłowej, którą serdecznie zapraszała do siebie. Jeszcze tego wieczoru nadeszła odpowiedź od wojewodziny, że złoży ona wizytę namiestnikowej nazajutrz około południa.

ROZDZIAŁ 2
Powroty

Dochodziła dziesiąta, gdy namiestnikowa się obudziła. Od razu zadzwoniła na pokojową, by pomogła jej się ubrać i upiąć włosy. Potem włożyła kolię z brylantów, a ramiona okryła jedwabnym szalem. Gdy spojrzała w lustro ujrzała wypoczętą i pogodną twarz. Kąpiele w zimnej wodzie, noce spędzane w chłodnym pokoju przy otwartych oknach nawet zimą, ćwiczenia i wyrzeczenie się obżarstwa przynosiły widoczne efekty. Nikt, kto patrzył na nią, nie odgadłby jej prawdziwego wieku, znali go w przybliżeniu jedynie ci, którzy pamiętali namiestnikową jako pannę Parnette, a potem żonę cyrulika, która dla generała Zajączka porzuciła męża.

Lokaj, który przyszedł zapowiedzieć księżną Radziwiłłową i jej wnuczkę, wyrwał namiestnikową z zadumy. Pani Zajączkowa pospieszyła do salonu, nie chcąc, żeby tak znamienity gość jak księżna Helena nużył się oczekiwaniem. Zbiegła szerokimi schodami do holu i z uśmiechem weszła do salonu, gdzie już oczekiwały damy. Ujrzawszy Radziwiłłową, namiestnikowa z trudem skryła zaskoczenie. Widziała Helenę kilka lat temu, gdy mąż generałowej został namiestnikiem Królestwa Polskiego, i od tego czasu – musiała to przyznać – wojewodzina bardzo przywiędła. Przytyła, a jej twarz straciła dawne piękno. Namiestnikowa, przywitawszy gościa, zatrzymała wzrok na młodej, jasnowłosej damie, która towarzyszyła księżnej. Była to jej wnuczka Helena, córka księcia Ludwika.

Ładny owal twarzy, duże orzechowe oczy i miły uśmiech przyciągały uwagę. Niebieska suknia podkreślała delikatną urodę księżniczki.

Gdy księżna przedstawiła wnuczkę gospodyni, namiestnikowa rzekła z zachwytem:

– Bellissima.

Helena grzecznie dygnęła przed gospodynią i za komplement podziękowała uprzejmym uśmiechem. Aleksandra zaprosiła damy do stolika i kazała służbie podać herbatę. Namiestnikowa ciekawa była, jak długo wojewodzina zatrzyma się w Warszawie. Okazało się, że księżna ma zamiar spędzić tutaj karnawał, a potem wraca do Berlina, gdzie zamieszkała wraz z małżonkiem po powstaniu, które przetoczyło się przez kraj w roku tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym czwartym.

– Ach, opuszczać Berlin w karnawale to istne szaleństwo! – wypaliła namiestnikowa. – Przy Berlinie Warszawa to mysia nora.

– Wszystko kiedyś się przeje, księżno, i trufle, i nawet taki Berlin – oświadczyła Radziwiłłowa.

– O tak, każdy potrzebuje odmiany, wojaży, zmiany powietrza – podchwyciła Zajączkowa.

Wojewodzina przekonywała, że właśnie niedawno przybyła z Nieborowa, gdzie zastała swojego syna, księcia Ludwika, z dziećmi, ale na wsi zimą bywa nudno, choć co drugi dzień są kuligi, przyjęcia i karty, ale przecież to nie to samo, co miasto, gdzie życie tętni i toczy się szybciej, że Helenka na wsi nudzi się śmiertelnie, bo nawet okoliczne towarzystwo w karnawale do stolicy Królestwa Polskiego pouciekało. Zgodziła się z tym księżna namiestnikowa, która zaraz powiadomiła wojewodzinę, kto do Warszawy zjechał, gdzie jakie bale ostatnio dawano, i kto jaki wywołał skandal. Księżna Radziwiłłowa odparła, że owszem, miała sposobność widzieć się z niektórymi paniami, raz nawet, będąc na Nowym Świecie, spotkała hrabinę Zofię Potocką z córkami, która tu przyjechała, by spędzić karnawał. Na to namiestnikowa roześmiała się, lecz widząc chłodną twarz Radziwiłłowej, pojęła niezręczność tego niekontrolowanego wybuchu śmiechu, opanowała emocje i powiedziała:

– Księżno, madame Potocka nie przyjechała do stolicy, by się bawić. Niedawno wróciła z Petersburga i, jak się okazało, w tym czasie jej syn Mieczysław zajął Tulczyn. Zatrzymała się więc w Humaniu, a teraz przyjechała do Warszawy, by tutaj szukać ratunku. Była już u wielkiego księcia, lecz carewicz ani myśli wtrącać się w rodzinne sprawy Potockich. Szuka więc pomocy u Nowosilcowa, ale jak pani wie, komisarz to człowiek wielce skryty i nieufny, nieskory również pomagać bliźnim, jeśli nie ma w tym interesu. Hrabina Potocka stara się więc dotrzeć do niego przez pewne osoby. Na przykład chodzą słuchy, że rękę starszej córki obiecała generałowi Kisielewowi.

– Niemiła afera – westchnęła Helena, której oczy błysnęły jak kiedyś. Widać, nic nie straciła z dawnej ciekawości i upodobania do plotek. Zdała sobie sprawę, jak wiele rzeczy dzieje się w Warszawie, o których nie miała pojęcia. Stolica żyje swoim rytmem, napędzana obyczajowymi skandalami, to znów pogrąża się w krótkotrwałej żałobie po śmierci którejś z wielkich i znaczących osobistości.

– Ale czy fortuna Szczęsnego Potockiego nie jest warta każdej wojny? – rzekła Zajączkowa, wiedząc, że wynosiła ona, jak szeptano, czterdzieści milionów złotych polskich ulokowanych w zagranicznych bankach. Była więc warta największego pożądania oraz zabiegów, by ją zdobyć, i sprawiała, że nie pamiętano Potockim zdrady ich ojca i zniesławienia nazwiska kolejnych pokoleń rodu.

Radziwiłłowa rada była dłużej zatrzymać się u namiestnikowej, lecz spieszyła się do modniarki, pani Łazarewiczowej, która przed laty miała Magazyn Mód w Bramie Krakowskiej, lecz potem, gdy Bramę rozebrano, przeniosła się na ulicę Podwalną. Interes szedł tam wcale nie gorzej, mimo dużej konkurencji w mieście. Zawdzięczała to renomie, na którą pracowała wiele lat. Przychodziły do niej kolejne pokolenia klientek.

Madame Zajączkowa wręczyła księżnej Radziwiłłowej zaproszenie na bal i poprosiła, by wojewodzina zabrała ze sobą Helenę. Gdy goście wyszli, gospodyni zmarkotniała.

Cisza panująca w wielkim pałacu napędzała czarne myśli, a samotność coraz bardziej jej doskwierała. Obiad księżna zjadła jak zwykle w towarzystwie małżonka. Siedzieli w wielkiej jadalni, której białe ściany sprawiały wrażenie zimnych, a przez przestronne okna wpadało dużo słonecznego światła, lecz nawet ono nie potrafiło stopić lodów obojętności między małżonkami. Długi stół zamiast ich jednoczyć, oddalał od siebie. Jedli w milczeniu, każde pogrążone we własnych myślach. Jedynie brzdęk złotych sztućców i kryształowych kielichów wypełnionych czerwonym winem, przecinał tę wszechwładną ciężką ciszę. Po latach wspólnego życia zdawało się, że między małżonkami nie ma już żadnej namiętności, a jedynie przyzwyczajenie. Trwali obok siebie, prowadząc własne życie. On popołudniami zaszywał się w bibliotece, a wieczorami grywał w karty ze starymi generałami, ona miała towarzystwo znajomych dam i młodych panów. Organizowała wieczorki literackie, przyjęcia karciane, często bywała w teatrze. Czasami widywano ich razem na porannej przejażdżce, jak mknęli karetą ulicami Warszawy.

Swoim zwyczajem po obiedzie namiestnikowa udawała się do buduaru, by tam odpocząć. Potem, około piątej, przyjmowała gości albo udawała się do znajomych dam na wieczorki. Ale tego popołudnia nikt się nie pojawił, również namiestnikowa nie miała ochoty nigdzie wychodzić. Zdawało się, że żyje jakąś nadzieją, oczekiwaniem na kogoś, kto nie jest jej obojętny. Tą osobą był kapitan Gieorgij Lwowicz Biezobrazow. Mijały godziny, lecz jak dotąd oficer się nie zjawił i nie przysłał również żadnej wiadomości. Z cierpiącym sercem księżna zeszła na kolację. W jadalni zastała jak zwykle milczącego księcia namiestnika, który przed końcem posiłku poinformował ją, że jeśli nie ma nic przeciwko temu, to tego wieczoru uda się na jakieś dwie godziny do generała Rożnieckiego na karty.

– Ależ idź – rzekła przekonująco. – Zabaw się choćby do północy.

– A może pójdziesz ze mną? – oczy mu zabłysły. Czuł się trochę nieswojo, że ją tutaj zostawia, a sam wymyka się na chwilę rozrywki.

– Może innym razem – wymówiła się, snując już w głowie pewne plany.

Nieobecność małżonka bardzo jej była na rękę. Gdy kareta z księciem namiestnikiem opuściła dziedziniec pałacu, Aleksandra natychmiast zasiadła do biurka i skreśliła parę słów do kapitana Biezobrazowa. W bilecie prosiła, by przybył bezzwłocznie, i odtąd oczekiwała na niego w salonie, cała w klejnotach, w miękkich błyszczących sukniach, z ustami pokrytymi czerwoną szminką i pachnąca zmysłowymi perfumami.

Dochodziła dziewiąta, gdy przed pałac zajechał jeździec. Przez gęsty biały woal zasłaniający okno księżna wyraźnie widziała smukłą sylwetkę oficera. Nie tracąc czasu, położyła się na szezlongu i wsparła głowę o stos miękkich poduszek, gdy wszedł kapitan. Biezobrazow zbliżył się i spytał z troską, czy aby nie jest chora, bo może jednak przyszedł nie w porę. Uśmiechnęła się tylko, a w jej oczach błysnął podziw. Wysoki i smukły, o ciemnych włosach i bladoniebieskich oczach, o rysach regularnych, o pewnym i dumnym spojrzeniu, Gieorgij zjednywał sobie sympatię i uwielbienie kobiet. Jak dotąd żadna nie oparła się jego urokowi. Piękny i czarujący bywał w najlepszych domach Warszawy traktowany niczym najbardziej luksusowy i pożądany przedmiot. Damy rozpieszczały go, śląc mu miłe bileciki i kosztowne podarki oraz obdarowywały niemałymi kwotami w gotówce. Czerpał z ich hojności bez skrupułów, uznając, że świat należy do niego, że jego przeznaczeniem jest dostać od życia wszystko, co najlepsze. Bywał jednak nie tylko w salonach wielkich dam, ale i w szynkach oraz w szulerniach. Za dnia widywano go w kawiarniach, u najlepszych krawców i rękawiczników, w najbardziej wziętych składach handlowych, a nawet u niejakiej madame Burchardt, która zamieszkiwała na Nowym Mieście, gdzie miała Magazyn Mód i zatrudniała kilka młodych i ładnych dziewcząt.

– Chciała mnie pani natychmiast widzieć, księżno – powiedział po francusku, a widząc, że jej dłoń zawisła w powietrzu, pochylił się i pocałował ją.

– Ale nie przybył pan natychmiast, kapitanie – odparła, udając nadąsaną. – Powinnam się na pana gniewać.

– Byłbym niepocieszony, księżno. Ale ten bilet, to nagłe wezwanie...

– Zapragnęłam zobaczyć pana – odrzekła ze słodyczą.

Jej głos był namiętny i kapryśny, jakby zapraszał do flirtu.

– Proszę, niech pan usiądzie. – Wskazała mu wygodny fotel.

– Księżno, dla pani opuściłem pałac Brühla, choć jestem na służbie. W każdej chwili mogę być wezwany przez wielkiego księcia, a wtedy... – Nasrożył się, a jego czoło spochmurniało. Dotąd nikt, żaden mężczyzna nie odważył się mówić do niej takim tonem. Tylko on jeden miał w sobie tyle śmiałości, wiedząc, że wszystko, każda wina będzie mu darowana za jeden uśmiech, za jedno miłe słowo.

– Doceniam pańskie poświęcenie, kapitanie. Skoro ryzykował pan, narażając się na gniew carewicza, w takim razie dużo dla pana znaczę. Proszę się nie obawiać wielkiego księcia Konstantego. Poproszę męża, byś pan nie musiał się spodziewać przykrości z tego powodu, żeś tu przyszedł.

– Nie zna pani rygoru, jaki panuje w pałacu Brühla, gdzie najlżejsze przewinienie może stać się wyrokiem – rzekł szorstko. – Natychmiast muszę tam wrócić. Pożegnam panią, księżno.

– Dobrze, skoro pan musi, w takim razie nie będę pana zatrzymywać, gdyż wiem, że wkrótce znowu się zobaczymy – powiedziała bez irytacji, podniosła się z szezlonga i podeszła do zamczystej sekretery. Przekręciła kluczyk i otworzyła mahoniową szufladę, z której wyciągnęła kartkę.

– Co to? – spytał zaintrygowany, a jego oczy błysnęły chciwością.

– Zaproszenie na bal, który wydaje książę namiestnik w najbliższy piątek.

Oczy Gieorgija zgasły. Do diabła, tylko zaproszenie! A miał pewność, że to weksel, który by spożytkował na własne przyjemności. Zmarkotniał.

– O, cóż to, drogi kapitanie, nie jesteś pan kontent? – spytała.

– Przeciwnie, tylko nie wiem, czy będę obecny na balu, księżno.

– Zapewniam pana, że tak, to już postanowione. Każdy, kto dostanie zaproszenie, będzie wolny od służby tego wieczoru.

Biezobrazow już miał wyjść, gdy namiestnikowa zatrzymała go, mówiąc:

– Czy to prawda, że pan bywasz u niejakiej madame Burchardt?

Kapitan zmieszał się, czuł na sobie przenikliwe spojrzenie Aleksandry Zajączkowej, która próbowała odkryć jego sekrety.

– Tak, księżno. Madame Burchardt szyje mi bieliznę – wyznał wreszcie pewnym głosem.

– O, to bardzo dobrze, pan musisz się ciepło ubierać, takie mrozy nawiedziły stolicę – powiedziała, po czym z drugiej szuflady wyciągnęła sakiewkę z gotówką.

– Proszę sprawić sobie trochę przyjemności i wydać te pieniądze, na co tylko pan zechcesz – oznajmiła.

– Księżno, czuję się niezręcznie, chyba że to będzie pożyczka.

– Pożyczka? – Roześmiała się, szczerze rozbawiona. – Nie udzielam pożyczek tym, których cenię, kapitanie. Zresztą pan wiesz, że jesteś wart wszystkich pieniędzy. Pan jesteś jak ikona w cerkwi, którą należy wielbić i podziwiać.

Biezobrazow podszedł do gospodyni i pochyliwszy się, ujął jej dłoń, po czym zbliżył ją do ust i rzekł tym razem dźwięcznym i łagodnym tonem pełnym wdzięczności:

– Dziękuję, księżno.

– No, idźże pan, bo naprawdę książę Konstanty gotów odkryć pańską nieobecność – ponagliła go, choć uczyniła to z żalem. Pragnęła, by został, by swoim towarzystwem ją zabawiał. Lecz cóż – pomyślała, gdy odszedł, a ona ciągle czuła w nozdrzach ambrową woń, jaką po sobie zostawił – dostał to, czego zawsze był żądny, pieniądze. To one łagodziły jego stanowczość i szlifowały upór. Na ich brzdęk biegł jak pies na zawołanie. Dźwięk monet uderzających jedna o drugą zawsze wabił jego słuch, więc szedł za nim jak za drogowskazem.

ROZDZIAŁ 3
Wielki tyran Konstanty

Była ósma wieczór. W przestronnej sali pałacu namiestnikowskiego zgromadził się tłum gości. Młode damy, ubrane w białe suknie, tak bardzo modne w tym karnawale, szły za matkami niczym pisklęta za kwokami. Starsze panie albo mężatki w sukniach w stonowanych kolorach sprawiały wrażenie bardzo wytwornych i lśniły najdroższą biżuterią. Damy wspierały się na ramionach małżonków lub ojców, ubranych elegancko we fraki szyte z najlepszego sukna, z błyszczącymi sygnetami na palcach, ze złotymi spinkami u mankietów jedwabnych koszul.

W oczekiwaniu na wielkiego księcia Konstantego wymieniano uprzejmości i nie skąpiono sobie życzliwych uśmiechów. Liczne świece, wbite w kryształowe żyrandole zwisające z sufitu niczym lodowe sople, dawały dużo światła, a jednocześnie podgrzewały powietrze, w którym zapach topionego wosku mieszał się z wonią ciężkich perfum i potu. Pośród towarzystwa obracali się ludzie przeróżnej pozycji i profesji: byli książęta, hrabiowie, rosyjscy i polscy oficerowie, urzędnicy, magistrat Starej i Nowej Warszawy, literaci i muzycy. Cały ten kram stanowił doskonałą pożywkę dla czyhających redaktorów, których zawsze zapraszano na bale, przyjęcia oraz przedstawienia teatralne, by nazajutrz w gazetach otrąbili sukces znaczącej persony albo przeciwnie – jej klęskę. Damy, czując na sobie spojrzenia gryzipiórków, uśmiechały się wdzięcznie, chcąc wywrzeć na nich jak najlepsze wrażenie i, broń Boże, nie narazić się na kąśliwe słowo. Po cichu spekulowano, kto tego wieczoru stanie się obiektem ich złośliwości. Domyślano się, że nasmarują oni artykuł pod dyktando swojego chlebodawcy, o pani X napiszą, iż miała na sobie ohydną suknię z poprzedniej epoki i że wyglądała na zwiędłą, choć budziła powszechny podziw. O starym panu Y napiszą, że przybył w towarzystwie młodej i pięknej żony, na którą, będąc w podeszłym wieku, może sobie jedynie popatrzeć.

Gospodyni, księżna namiestnikowa, witała wchodzących gości promiennym uśmiechem i życzliwym słowem. Hrabina Aleksandrowa Potocka wkroczyła do sali wsparta na ramieniu męża. Pani Zajączkowa dostrzegła, że doskonale skrojona suknia ze wspaniałej kremowej organzy nie mogła ukryć jej krzywych pleców, a najkosztowniejsza biżuteria nie była w stanie wydobyć z niej piękna. Co innego jej mąż, wysoki, o bystrym spojrzeniu, inteligentnej twarzy, przystojny i przyciągający wzrok kobiet. Uważny rozmówca, o ciepłym uśmiechu, stawał się oziębły przy małżonce. Pani Zajączkowa dostrzegła stojącą opodal księżną Zubową i generałową Blummerową z mężem. Nadeszła również księżna Radziwiłłowa z wnuczką. Wojewodzina wileńska w granatowej sukni, z misternie upiętymi włosami i w naszyjniku z diamentami sprawiała wrażenie zadowolonej. Tymczasem księżniczka Helena błyszczała blaskiem młodości i urody, budząc zainteresowanie rosyjskich oficerów. Z oddali wchodzącym przyglądał się wnikliwie niewysoki, łysawy pięćdziesięciolatek. Był to Nikołaj Nikołajewicz Nowosilcow, komisarz przy Radzie Stanu, na usługach cara Aleksandra. Świdrował towarzystwo wzrokiem bazyliszka. Dotąd zamienił zaledwie parę słów z kilkoma osobami, między innymi z księciem Lubeckim i jego młodziutką żoną, związanymi bardzo bliskim pokrewieństwem, gdyż księżna Lubecka była siostrzenicą swojego męża. Swego czasu wywołało to w kołach towarzyskich potępienie. Potem ataki te ustały, i nawet powszechnie chwalono ten związek i uznawano za udany, małżonkowie żyli bowiem zgodnie, okazując sobie szacunek i przywiązanie.

Naraz przy komisarzu znalazł się wysoki, chudy człowiek. Był to Polak z pochodzenia, Widecki, który rzekł do Nowosilcowa:

– Jest i Mackrott.

Nikołaj Nikołajewicz wzrokiem wyłowił z tłumu średniego wzrostu, tęgiego mężczyznę około pięćdziesiątki, siwiejącego i wąsatego, o pulchnych, czerwonych policzkach i wydętych ustach. Mackrott był perukarzem w teatrze i dlatego często widywano go z ładnymi aktorkami, które przybywały do stolicy z prowincji w nadziei, że zrobią tutaj karierę. Dla niej gotowe były przespać się z samym diabłem. Henryk Mackrott na diabła nie wyglądał, ale wiele naiwnych kobiet wykorzystał, zanim trafiły na scenę.

– Bydlę. – Komisarz syknął z pogardą i w duchu splunął w kierunku Mackrotta z największym obrzydzeniem. Nienawidził tego człowieka, który był na usługach carewicza i o którym wiedział, że codziennie dostarcza raporty do pałacu Brühla. Domyślał się, że donosi księciu także na niego, gdyż nieraz Nowosilcow doświadczał chłodu Konstantego. Czemu więc mógł to zawdzięczać, jeśli nie złośliwościom i oszczerstwom na jego temat? A przecież, choć komisarz w duszy nie cierpiał carewicza, mimo to zawsze okazywał mu najgłębszy szacunek. Pragnął zaskarbić sobie łaski cara Aleksandra, zawsze wyrażając się pochlebnie i z czcią o jego bracie, a jeśli miał jakiekolwiek wątpliwości, to podawał je najdelikatniej pod rozwagę cara. Nieraz wybielał wielkiego księcia i tłumaczył jego postępki, a dla szaleństw szukał usprawiedliwienia.

W oczekiwaniu na Konstantego słuchano muzyki i prowadzono rozmowy. Panie odkłaniały się panom, wachlując się kosztownymi wachlarzami, a panowie bystro popatrywali po gościach. Wkrótce pojawił się carewicz, a jego osoba skupiła na sobie uwagę całego towarzystwa, które rozstąpiło się, dając księciu wolną drogę. Muzyka natychmiast ucichła i zamilkły rozmowy. W ciszy rozległ się odgłos mocnych, pewnych kroków. Carewicz szedł zamaszyście, sztywno, ręce trzymając przy biodrach, po czym nagle zatrzymał się i zatoczył spojrzeniem po gościach. Kłaniano się temu niskiemu mężczyźnie o jasnych krzaczastych brwiach, spod których nieustająco czujnie łypały bladoniebieskie oczy. Był już niemłody, bowiem liczył czterdzieści lat, ale wyglądał na znacznie więcej. Gdy szedł, wtórowały mu kroki idących za nim adiutantów Kuruty i Frencza. Zwykle przywitawszy się z gospodarzami, zamieniał kilka słów z damami, z innymi miał w zwyczaju odbyć kilka tańców. Pani Zajączkowa ledwo go dostrzegła, a wyszła do niego z uśmiechem, choć od jego ponurego spojrzenia przeszły ją ciarki. Dygnęła przed nim dystyngowanie i powiodła gościa do swojego męża. Książę Zajączek siedział na krześle, za nim stało dwóch kamerdynerów oczekujących na jego skinienie. Namiestnik, pozbawiony nogi, wsparł się na lasce i podniósł się z krzesła, po czym ukłonił się księciu nad wyraz uniżenie. Widok starca, oddającego cześć z taką gorliwością, wzruszył Konstantego, który poprosił, by książę namiestnik nie nadwerężał sił i usiadł.

Rozbrzmiał dostojny polonez otwierający bal. W pierwszej parze szła gospodyni z wielkim księciem Romanowem. Carewicz, który ubóstwiał wszystko, co polskie, i bardzo sobie cenił polonezy, tym razem nie sprawiał wrażenia szczęśliwego, choć pani Zajączkowa bardzo się starała wypaść w tańcu jak najlepiej. Mimo wysiłków i najlepszych chęci na nic się zdały jej życzliwe uśmiechy i powłóczyste spojrzenia. Tego wieczoru żaden urok namiestnikowej nie działał na księcia. Domyślała się przyczyny ponurego oblicza Konstantego i chłodu, jaki od niego bił. Nie wypadało mu odmówić zaproszeniu od księcia namiestnika, przyszedł więc na bal, ale teraz właśnie rozpoczął swoją grę – chce upokorzyć gospodynię za to, że zamknęła drzwi pałacu przed jego kochanką. Księżna, robiąc dobrą minę do złej gry, dotrwała do końca poloneza, a gdy muzyka umilkła, Konstanty podziękował jej i odprowadził do namiestnika, po czym się oddalił. Natychmiast znaleźli się przy nim jego adiutanci. Wtem wzrok księcia skierował się wysoko, ku antresoli. Było to wymarzone miejsce dla tych, którzy pragnęli widzieć to, co dzieje się na sali. Można tu było oddać się rozmowom, a nawet zniknąć w jednym z pobliskich gabinetów na partyjkę wista albo faraona. Wśród tego towarzystwa Konstanty wypatrzył Nowosilcowa.

– I ten osioł tutaj! – obruszył się. – O, proszę, jest i małpa! No to pięknie, brakuje nam jeszcze muła do tego zwierzyńca – skwitował, widząc kłaniającą mu się z oddali księżnę Zubową, której nienawidził tylko dlatego, że jej nazwisko przypominało mu mordercę ojca[4].

Ilekroć carewicz spoglądał w lustro, czuł się tak, jakby widział tego, który dał mu życie, miał jego nos, oczy, czoło, usta, spojrzenie, czasem srogie, czasem naiwne, najczęściej mroczne, za którym krył się strach. Gdzieś, w pobliżu, czaiły się twarze zabójców. Lęk o własne życie stawał się dla Konstantego udręką. Pragnął być jak najdalej od Petersburga, od miejsca najgorszych zdarzeń. Chciał zaskarbić sobie sympatię polskiego narodu, tu osiąść, na polskiej ziemi, i stać się jednym z nich, Polakiem.

Naraz dostrzegł Zajączkową kręcącą się przy Nowosilcowie i przez chwilę im się przyglądał. Namiestnikowa, ubrana w biel i błękit, cała w koronkach i biżuterii, wzbudziła w księciu niechęć.

– Spójrz, jak ta upstrzona papuga mizdrzy się do tego zezowatego osła! – zauważył Konstanty. Powiedział to głośno, nie zważając na osoby postronne, pośród których była hrabina Aleksandrowa Potocka. Dama jednym uchem słuchała rozmówczyni, generałowej Blummerowej, drugim zaś łowiła wszystko, o czym mówiło tego wieczoru wytworne towarzystwo. Usłyszawszy słowa carewicza, nie mogła powstrzymać rozbawienia i roześmiała się, co przykuło uwagę generała Kuruty. Ten zmieszał się, domyślał się bowiem, że hrabina słyszała ich rozmowę, którą po całej Warszawie rozniesie. Tymczasem Aleksandra Zajączkowa bawiła rozmową Nowosilcowa, próbując zwrócić jego uwagę i sprawić, by choć tutaj, w jej domu, zapomniał o obowiązkach i przestał prześwietlać gości przenikliwym wzrokiem, który płoszył damy. Niebawem gospodyni porzuciła towarzystwo nudnego Nikołaja Nikołajewicza i podeszła do Tekli Zubowej. Damy, wymieniwszy parę słów, pospieszyły do wielkiego księcia.

– Wasza carewiczowska mość, księżna Zubowa – odezwała się Aleksandra Zajączkowa, a wtedy Tekla dygnęła nisko. Długo czekała, aż wielki książę podejdzie do niej i zaszczyci miłym słowem, a nie doczekawszy się pośrednika, wzięła gospodynię. Konstanty odpowiedział sztywnym ukłonem, lecz nie odezwał się nawet słowem, co prędko spłoszyło namiestnikową, która wymówiła się obowiązkiem bawienia gości i oddaliła się. Chwilę potem widziała ich tańczących razem. Nie zajmowała nimi dłużej uwagi, bo przy księżnej Kurakinie dostrzegła Biezobrazowa. Ściągnęła brwi, gdy widziała, z jaką swobodą rozmawiali i jakie zainteresowanie młody kapitan okazywał damie. Larisa, choć jak na gust gospodyni, źle ubrana, w ciemną błyszczącą suknię bez ozdób, była przecież o jakieś dwadzieścia lat młodsza od namiestnikowej, do tego niebrzydka. Madame Zajączkowa domyślała się, że zawiązała się między nimi jakaś nić sympatii, dla namiestnikowej bardzo niebezpieczna, i że na jej gruncie narodzić się może coś więcej. Larisa gotowa odebrać jej mężczyznę, którego pani Zajączkowa skrycie kochała i któremu gotowa była przychylić nieba.

Po chwili namiestnikowa podeszła do nich z uśmiechem, powodując nagłe zamilknięcie obojga. Spojrzeniem ledwo musnęła kapitana, po czym wbiła wzrok w damę i wyraziła przekonanie, że księżna zapewne musi się dobrze bawić w towarzystwie najprzystojniejszego i najbardziej rozchwytywanego oficera, a na koniec dodała pouczająco:

– Księżno, proszę długo nie trzymać w niewoli naszego drogiego kapitana, gdyż inne damy gotowe mieć to pani za złe. Mam nadzieję, że księżniczka Walentyna bawi się równie dobrze, jak pani.

– Bardzo żałowała, że nie mogła tu przybyć ze mną, ale dotkliwy ból głowy...

– Mam nadzieję, że następnym razem zdrowie jej dopisze – przerwała jej pani Zajączkowa. Kurakina uśmiechnęła się blado. Nie miała ochoty tu przychodzić – zrobiła to jedynie ze względu na osobę księżnej namiestnikowej, bo choć była w żałobie po mężu, to takiemu zaproszeniu nie sposób było odmówić. Przyszła więc sama, zostawiając Walentynę pod opieką służącej. Naraz rozbrzmiała muzyka, Gieorgij ukłonił się madame Zajączkowej i poprosił o taniec. Widząc jego zachmurzone oczy, namiestnikowa mogła powiedzieć, że samo piekło zesłało tego mężczyznę, by uwodził kobiety spojrzeniem, w którym wyniosłość igrała z życzliwością, dobroć z cynizmem, a buta z pokorą. Wiedziała, że gniew rozdzieliłby ich na długo, być może na zawsze, gdyby dała mu się ponieść, że piękny kapitan, rozkapryszony jak dziecko, w przypływie rozpaczy gotów zapomnieć o namiestnikowej i szukać pocieszenia w ramionach innych kobiet. Dlatego złe humory trzymała na wodzy, dozując je w stopniu wielce umiarkowanym.

Gdy walc umilkł, pani Zajączkowej mignęła przepocona i czerwona z wysiłku twarz Tekli Zubowej, a przy Konstantym natychmiast znaleźli się jego adiutanci. Carewicz zmrużył oczy i jedwabną chusteczką przetarł mokre od potu czoło. Naraz natknął się na przenikliwe spojrzenie Nikołaja Nowosilcowa, który trzymając w ręku kieliszek z winem, z oddali kłaniał się księciu. Konstanty zbliżył się do niego i rzekł:

– Pan nie tańczysz, komisarzu?

– Ustępuję pola młodym oficerom, wasza carewiczowska mość, wolę się przyglądać – odparł spokojnym tonem.

– Nieładnie, panie Nowosilcow, pan nawet u księcia namiestnika płoszysz gości swoim spojrzeniem – skarcił go carewicz i zmierzył chmurnym wzrokiem.

Na twarzy Nowosilcowa zadrgał nerwowy półuśmiech. Kto z bliska patrzył na tego człowieka, miał wrażenie, że każde jego oko spogląda w inną stronę, jakby śledziły dwa cele naraz, nigdy nie tracąc czujności.

Naraz rozbrzmiał skoczny kadryl, bardzo w karnawale popularny. Wielki książę z przyjemnością przyglądał się swoim oficerom, jak prowadzą damy w tańcu, nienagannie ubrani, może zbyt sztywni, gdy dostrzegli na sobie jego czujne spojrzenie. Nagle mignęła mu twarz Biezobrazowa tańczącego z jedną z hrabianek Grudzińskich, Joanną. Panna była najładniejszą z córek marszałkowej Brońcowej i hrabiego Grudzińskiego i miała wielkie powodzenie wśród panów. Carewicz wcześniej kilkakrotnie widział ją na balach, na których zjawiała się zawsze z matką, ojczymem i z siostrami. Zdarzało się, że bywał na zamku pod byle pretekstem, byle tylko ją zobaczyć. Oboje, marszałkowa i jej mąż, Broniec, uchodzili za bardzo towarzyskich i bywali wszędzie, gdziekolwiek ich proszono, podobnie jak pani Gutakowska, która żadnego balu nie przepuściła. Tak i teraz pląsała z panem Brońcem, za nic mając swój stateczny wiek.

Widząc, jak Gieorgij świetnie bawi się z panną Grudzińską, książę zacisnął wargi i spochmurniał. Joanna była kobietą, przy której myśli Konstantego się uspokajały, a porywcze serce łagodniało, ale nie teraz, gdy u boku miała najprzystojniejszego oficera, któremu nie szczędziła uśmiechów. Gdy kadryl ustał, kapitan odprowadził damę do matki, i pozostał przy nich, bawiąc je rozmową, z czego obie były uradowane do czasu, gdy zbliżył się carewicz. Książę rzucił kapitanowi chłodne spojrzenie, a milczenie pomiędzy tym trojgiem zagęściło atmosferę. Z opresji wybawiła damy namiestnikowa, która zwróciła się do Biezobrazowa:

– Gieorgiju Lwowiczu, poświęci mi pan chwilę? Przedstawię pana księżnej Radziwiłłowej.

– Oczywiście, madame – rzekł, czując jak po szyi spływa mu pot. Oddalił się z ulgą.

Chwilę potem oficer zginał się w ukłonie przed księżną wojewodziną i towarzyszącą jej Zofią Zamoyską, z domu Czartoryską. Obie panie były ze sobą spowinowacone przez Konstantego, brata Zofii, który swego czasu poślubił córkę Heleny, Anielę. Niestety szczęście młodych nie trwało długo, ponieważ po porodzie Aniela umarła. Helena Radziwiłłowa łaskawym okiem zmierzyła oficera, zaś pani Zamoyska wyciągnęła dłoń do ucałowania.

– Babcia pozwoli, że wyjdę na taras zaczerpnąć powietrza – odezwała się wnuczka wojewodziny, która skończywszy taniec, teraz wróciła do babki, odprowadzona przez swego tancerza.

– W żadnym razie, Helenko. Jesteś rozgrzana jak piec – zaprotestowała wojewodzina i dostrzegła wlepione w księżniczkę oczy oficera. Przedstawiwszy go Helence, zwróciła się do niego:

– Podobno niedawno wrócił pan z Petersburga.

– Tak, księżno, kilka dni temu.

– Ach, Petersburg, cóż to za miasto – westchnęła, wspominając z nostalgią czasy, gdy bywała na dworze carycy Katarzyny, gdzie przyjmowano ją z honorami. Nieraz odczuwała wielką tęsknotę za tamtymi dniami i tamtym światem. Upłynęło ponad dwadzieścia pięć lat.

– Helenko, nakryj ramiona szalem – zwróciła się do wnuczki. – Od przeciągów nabawisz się kataru.

Księżniczka rozejrzała się za szalem, który pozostawiła na krześle. Biezobrazow zaofiarował się, że go przyniesie, na co Helenka chętnie przystała, a gdy Gieorgij wrócił, uprzejmie mu podziękowała. Kiedy rozbrzmiał walc, kapitan poprosił księżniczkę do tańca. Helenka spojrzała dyskretnie na babkę, a mając jej przyzwolenie, położyła dłoń na ramieniu oficera. Gdy chwilę później oboje wirowali w tańcu, ona podobna białemu motylowi, on przypominający smukłego żurawia, przyciągali dociekliwe, a czasem zazdrosne spojrzenia. Z drugiego końca sali właśnie tak przyglądał im się niewysoki młody oficer. Był to Herkules Mamonow...

ROZDZIAŁ 4
Mały skandal

Kareta zaprzężona w czwórkę koni wyjechała od Rynku Starego Miasta, by wkrótce zatrzymać się pod Zamkiem Królewskim. Wysiadła z niej generałowa Blummerowa, która wracała od wziętego rękawicznika pana Daniaux. Pora była jeszcze wczesna, ledwo minęło południe, więc dama postanowiła wstąpić do pani Brońcowej na plotki. Zniknąwszy w zamku, w holu natknęła się na lokaja, który w pas się jej ukłonił, lecz generałowa pomknęła dalej, zdając się go nie dostrzegać. Ilekroć przestępowała próg zamku, w którym jeszcze kilkadziesiąt lat temu mieszkali królowie, tylekroć czuła zazdrość. Nie każdy mógł bowiem dostąpić zaszczytu zamieszkiwania w dawnej królewskiej rezydencji. Broniec zawdzięczał to łaskawości króla saskiego Fryderyka Augusta jeszcze za Księstwa Warszawskiego. Wówczas to otrzymał tytuł marszałka pałacowego i urządzał na zamku uczty i przyjęcia, których sława docierała aż do Paryża. Księstwo Warszawskie zakończyło swój byt, lecz Broniec ani myślał wynieść się z zamku, chyba że – jak powtarzał – siłą go z niego wyrzucą. Jak dotąd car miał inne sprawy na głowie i nie ruszał nieszkodliwego oficjalisty.

W głębi korytarza, przed dwuskrzydłowymi drzwiami, kłębiła się grupka mężczyzn w czarnych płaszczach. Dostępu do mieszkania marszałkostwa broniło dwóch rosłych lokajów, nie wpuścili oni także pani Blummerowej, której udało się przedrzeć przez tłum oczekujących.

– Mnie nie chcecie wpuścić? – rzuciła po francusku i już zrobiła krok w przód, lecz służba była nieugięta.

– Proszę poczekać, zapowiem jaśnie panią – odrzekł jeden z nich, i zniknął za drzwiami. Nie zdążył ich zamknąć, gdy generałowa w ślad za nim wślizgnęła się do środka, nie czekając na pozwolenie. Od progu do jej uszu doszła muzyka. To panna Grudzińska wesoło wygrywała na fortepianie, obok wsłuchane w muzykę, wsparte o fortepian, stały młodsze siostry Joanny.

– Na Boga, Joanno, graj ciszej, bo głowa mi pęka – w sąsiednim pokoju, do którego drzwi były otwarte na oścież, jęczała pani Brońcowa, leżąc na szezlongu z głową owiniętą chustką. Woń octu jabłkowego, której Blummerowa nie znosiła, spowodowała, że kichnęła ona kilkakrotnie, przyciągając wzrok gospodyni.

– To pani, generałowo? – zapytała, poprawiając chustkę na czole. – Jak pani widzi nie jestem dziś w dyspozycji.

– Nie szkodzi – zapewniła od razu pani Blummerowa. – Niechże pani nie wstaje, rozumiem przecież. W karnawale nieraz i ja zarwałam noc.

Generałowa przysiadła na krześle, tymczasem gospodyni poczuła się zobowiązana wytłumaczyć. Jęła więc opowiadać, że ostatnio wydała bal u siebie, a wcześniej, w przeddzień była u pani Gutakowskiej na Grzybowie, bo nikomu odmówić nie można, bo przecież odmowy skończyć się mogą tym, że i u niej nikt na balach bywać nie będzie, a przecież ona ma na wydaniu trzy córki, i choć jedną w tym roku za mąż wydać jest mus. A jak znaleźć im mężów, jeśli nie w karnawale? Potem przyjdzie post, nikt przyjęć nie wyprawia, a najstarsza, Joanna, w post nawet o teatrze słyszeć nie chce, tylko co dzień do kościoła chodzi, jak jakaś największa grzesznica. A przecież panna rozsądna, stateczna, nawet zbyt poważna bywa, a grzechem jej jest jedynie uroda, która zamiast przyciągać zacnych kawalerów, samych łajdaków wabi.

– To wszystko prawda, w Warszawie zacnego i majętnego kawalera ze świecą szukać, marszałkowo – przyznała generałowa i zerknęła na Joannę, która ustąpiła miejsca młodszej siostrze.

O tak, Blummerowa musiała przyznać, że Joannie nie brak urody. Te niebieskie, jak u anioła, oczy i jasne włosy, ten mały kształtny nosek i delikatnie wykrojone usta. Piękna i biedna – pomyślała. Naraz generałowa pochyliła się w stronę gospodyni, gdyż w zanadrzu miała wieści o tym, o czym dziś cała Warszawa huczy.

– O czym? – Brońcowa wlepiła w gościa zatrwożone spojrzenie. Bywało, że Emma Blummerowa znosiła z miasta przeróżne plotki, czasem dotkliwie bolesne oszczerstwa, na które Brońcowa zgrzytała zębami – na przykład, że nikt panien Grudzińskich za żony brać nie chce, bo są już stare, że w pokojach marszałkowej brud albo ubóstwo, a jeśli zbytek, to w najgorszym guście, i z nazwiska wymieniała, kto jakie plotki rozsiewa, nie krygując się wcale i o tajemnicę nie dbając, i najczęściej padało nazwisko hrabiny Aleksandrowej Potockiej. Nieraz marszałkowa na tę damę pomstowała, i w rewanżu, widząc ją w towarzystwie albo też gdy swoją karetą jechała, nigdy jej się nie kłaniała.