Korona w złocie i krwi - Renata Czarnecka - ebook + książka

Korona w złocie i krwi ebook

Renata Czarnecka

4,4

Opis

Barwny fresk historyczny ukazujący walkę o władzę i miłość między władcami dynastii andegaweńskiej

Kontynuacja serii o jednym z najpotężniejszych rodów średniowiecznej Europy

Król Ludwik Węgierski, w którego żyłach płynie krew Andegawenów i Piastów, wraca z Neapolu po nieudanej wyprawie wojennej przeciw królowej Joannie. Dwór w Budzie jest pogrążony w żałobie po śmierci jego żony Małgorzaty Luksemburskiej. Elżbieta Łokietkówna, mimo rozpaczy syna, już rozmyśla o ponownym ożenku Ludwika i sprowadza na Węgry swoją imienniczkę Elżbietę Bośniaczkę, pragnąc zapewnić monarchii następcę tronu. Ale król nie potrafi porzucić myśli o zemście i ponownie rusza do Włoch, by pojmać Joannę Andegaweńską i poślubić jej siostrę Marię.

Przeciągająca się wojna nie daje rozstrzygnięcia i Ludwik musi przystać na pokój ze swoją rywalką. Jednak rozejm z Węgrami nie jest gwarantem spokoju królowej Neapolu, która nawet wśród najbliższych nie może czuć się bezpiecznie.

Czy Joannie uda się obronić przed siatką intryg, która ją oplata? Czy Ludwik porzuci pretensje do tronu neapolitańskiego i zwróci oczy na Polskę? Jego stryj król Kazimierz jak dotąd nie doczekał się syna…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 405

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (9 ocen)
5
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malgosia70

Nie oderwiesz się od lektury

Druga część równie fascynująca jak pierwsza .. Sensacja , intrygi , saga , miłość i thriller w jednym . Polecam , również tym , którzy za historią nie przepadają .
00

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Pro­jekt okładki ANNA SLO­TORSZ / ART­NOVO.PL
Fo­to­gra­fia na okładce © LI­GHT­FIELD STU­DIOS/Adobe Stock © gra­pe­_vein/Adobe Stock © Kra­ke­ni­ma­ges.com/Adobe Stock © Александр Григорьев/Adobe Stock
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuALEK­SAN­DRA CHY­TROŃ-KO­CHA­NIEC, MO­NIKA KACZ­MA­REK
Re­dak­cjaMAŁ­GO­RZATA GRO­CHOCKA
Ko­rektaBO­GU­SŁAWA OTFI­NOW­SKA
SkładLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Po­lish edi­tion © Re­nata Czar­necka, Pu­bli­cat S.A. MMXXIII (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved.
ISBN 978-83-271-6292-2
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: wy­daw­nic­two­dol­no­sla­skie@pu­bli­cat.pl

ROZ­DZIAŁ 1

Był czer­wiec 1348 roku. Lu­dwik Wę­gier­ski po­wra­ca­jący z wy­prawy wo­jen­nej z Ne­apolu zwró­cił twarz ku słońcu, jakby spra­gniony jego cie­pła i mocy, a może w na­dziei, że ono roz­ja­śni jego po­nure my­śli. Jed­nak nic nie zdo­łało prze­gnać tego, co za­tru­wało mu du­szę. Był o pół dnia drogi od Wy­szeh­radu, lecz nie wy­słał przo­dem umyśl­nego, nie uprze­dził matki o swoim po­wro­cie. Za­raza zdzie­siąt­ko­wała jego ar­mię. Wra­cał po­ko­nany przez pa­pieża, bez kró­lo­wej Ne­apolu Jo­anny, którą obie­cał matce przy­wieźć. Utru­dzony nie­po­wo­dze­niami i drogą rad by już sta­nąć w zamku i uca­ło­wać żo­nine usta, do czego tę­sk­nił i co miało być mu osłodą. Jed­nak wieść o tym, że król sta­nął na wę­gier­skiej ziemi, szybko roz­nio­sła się po kró­le­stwie i do­tarła na dwór wę­gier­ski, gdzie Elż­bieta ocze­ki­wała syna. Mo­nar­cha sta­nął pod gro­dem, gdy słońce wi­siało ni­sko nad zie­mią, a w jego pro­mie­niach uka­zała się for­teca na wzgó­rzu gę­sto po­ro­śnię­tym drze­wami. W dole opły­wały je jak krew czer­wone od za­cho­dzą­cego słońca wody Du­naju. Na wi­dok ro­dzin­nego gniazda Lu­dwik nie po­czuł ra­do­ści. Gdy wje­chał na dzie­dzi­niec, dwo­rza­nie i służba już wy­le­gli tłum­nie z zamku. Po­śród nich do­strzegł matkę. Szła w jego stronę, pro­wa­dząc za rękę Ka­rola Mar­tela. Lu­dwik zsiadł z ko­nia i ru­szył matce na­prze­ciw. Kró­lowa się za­trzy­mała i wy­pu­ściła z dłoni cie­płą rękę dziecka. Ka­rol Mar­tel po­chwy­cił obiema rę­kami jej suk­nię i wtu­lił w bab­cine szaty prze­lę­kłą twarz, jakby nie pa­mię­tał stryja, a może czuł przed nim strach. Lu­dwik zbli­żył się do matki i spoj­rzaw­szy jej w oczy z po­czu­ciem winy, a może i wstydu, rzekł:

– Nie do­trzy­ma­łem słowa, matko, nie przy­pro­wa­dzi­łem wam Wil­czycy. Wy­mknęła mi się...

Na­brzmiałe od łez oczy matki po­czer­wie­niały, wiel­kie jak groch kro­ple spły­nęły po jej twa­rzy i za­raz po­czuł po­ca­łu­nek jej mo­krych warg na swym po­liczku.

– Mał­go­rzata nie żyje[1]. – Elż­bieta z tru­dem wy­krztu­siła tych kilka słów i spoj­rzała na syna.

W jego oczach było nie­do­wie­rza­nie, prze­cież nikt z tą wie­ścią do niego nie po­sy­łał. W końcu mu­siał uwie­rzyć, nikt bo­wiem nie kpi ze śmierci. Śmierć jest jak re­li­kwia, jest święta, nie można jej do­tknąć, można je­dy­nie po­czuć jej woń i on ją po­czuł. Na­sią­kły nią szaty kró­lo­wej Elż­biety, jej skóra, włosy i we­lon.

– Kiedy? Kiedy to się stało, matko? – wy­du­sił przez ści­śnięte gar­dło.

– Krótko przed świ­tem – rze­kła przez łzy. – Spo­czywa w ka­plicy...

Król ru­szył do zamku jak otu­ma­niony. Nie wi­dział za­sę­pio­nych twa­rzy dwo­rzan kła­nia­ją­cych mu się w pas. Skrzyp­nęły drzwi ka­plicy zam­ko­wej. Lu­dwik prze­stą­pił jej próg. Uci­chły głosy mni­szek. Skie­ro­wały oczy na władcę w ocze­ki­wa­niu, że każe im wyjść, lecz ich nie od­pra­wił. Wnę­trze ka­plicy prze­sią­kło chło­dem wie­lo­dnio­wego desz­czu i wi­chru. Przez barwne wi­traże nie prze­bił się do środka choćby naj­bar­dziej ni­kły pro­mień słońca, które dziś roz­ja­śniło niebo. Wil­gotna mgła ob­le­piła oł­tarz, na nim wielki krzyż, przed nim mary. Pło­mień grom­nic le­dwo roz­pra­szał mrok. Zdało się, że ogień dusi ja­kaś nie­wi­dzialna siła, pło­mie­nie przy­brały si­no­nie­bie­skawą barwę. Na ma­rach le­żała jego Mał­go­rzata spo­wita zimną mgłą. Zbli­żył się do niej. Za­dud­niły w ci­szy jego kroki, lecz umar­łej nie prze­bu­dziły, choć zdało mu się, że uko­chana śpi snem czło­wieka ży­wego. W jej sple­cio­nych dło­niach lśniły białe pa­ciorki ró­żańca. We wło­sach prze­ni­kały się złote i srebrne pa­sma, jakby przed­wcze­śnie po­si­wiała. Lu­dwik po­chy­lił się i uca­ło­wał dłoń żony. Zdą­żyła już osty­gnąć i za­mie­niała się w ka­mień, jak ja­de­ity na­ni­zane na sznu­rek ró­żańca, które we­spół z mo­dli­twą miały chro­nić młodą kró­lową przed złymi mo­cami, lecz nie uchro­niły. Ci­chy szloch wy­rwał się z piersi króla. Ale na­wet on nie prze­bu­dził zmar­łej i nie wzru­szył Boga pa­trzą­cego z nie­bios.

– Ja­kie moce mi cie­bie za­brały... – wy­szep­tał i padł na klęczki, jakby na­gle po­zba­wiony sił, owład­nięty złymi my­ślami, ja­kich ka­to­licki król ni­gdy nie po­wi­nien do sie­bie do­pusz­czać. Oto do serca Lu­dwika wkra­dło się zwąt­pie­nie w Bożą po­tęgę i w mo­dli­twy. Na­raz usły­szał za sobą ostrożne kroki i po chwili po­czuł na ra­mie­niu cie­płą dłoń matki. We­szła tu za nim ci­cho i nie­po­strze­że­nie. Król zdu­sił szloch, a wtedy zdało mu się, że sły­szy mat­czyne my­śli: Mu­sisz żyć da­lej, bez niej...

Gdy wieść o ucieczce Lu­dwika Wę­gier­skiego z Ne­apolu do­tarła pod ko­niec kwiet­nia do Awi­nionu, nie było tu już żad­nego Wę­gra, gdyż na­tych­miast po pro­ce­sie Jo­anny wy­ru­szyli na po­łu­dnie Eu­ropy. Pa­pież Kle­mens VI nie krył ra­do­ści i dzię­ko­wał Bogu za to zrzą­dze­nie losu. Do swego bra­tanka, Pierre’a Ro­gera de Be­au­forta, z któ­rym prze­cha­dzał się po ogro­dzie pa­łacu pa­pie­skiego, po­wie­dział:

– Nie­biosa spra­wiły, mój bra­tanku, że Wę­grzy opu­ścili Ne­apol.

– My­li­cie się, Wa­sza Świą­to­bli­wość, spra­wiła to za­raza, a Wę­grzy sie­dzą w wa­szym len­nie, tylko ich króla tam nie ma. Za­tem Ne­apol cią­gle jest w rę­kach Lu­dwika – spro­sto­wał kar­dy­nał, który ni­gdy nie przy­po­chle­biał się Ojcu Świę­temu, a je­śli się z czymś z nim nie zga­dzał, nie ujaw­niał tego pu­blicz­nie, lecz czy­nił to w cztery oczy.

– Po­ło­żymy temu kres – rzekł z en­tu­zja­zmem Kle­mens VI i się uśmiech­nął.

Nic już nie mo­gło zmą­cić jego ra­do­ści, a przy­szłość wi­dział w ja­snych bar­wach. Na­wet za­raza, która ze­brała wiel­kie żniwo, na­wet gniew chrze­ści­jan wy­mie­rzony w Ży­dów – to wszystko było już za nim, co­raz bar­dziej od­le­głe, i zdało się złym snem, który się skoń­czył.

– Mu­simy na­kło­nić Lu­dwika Wę­gier­skiego do zło­że­nia oręża – po­wie­dział Kle­mens.

– Za­żąda cze­goś w za­mian – od­parł Pierre. – Co je­ste­ście mu skłonni dać, stryju?

– My­ślisz, że bez targu nie osią­gniemy zgody? – Pa­pież wle­pił w niego wzrok. – Może le­piej od­wo­łać się do jego roz­sądku i serca?

– Da­ruj­cie, lecz ze­mstę może za­spo­koić tylko so­wita ofiara, za­dość­uczy­nie­nie. Nie licz­cie na wspa­nia­ło­myśl­ność Lu­dwika, jego roz­są­dek i mi­ło­sier­dzie. Mo­że­cie go ku­pić ko­roną Ne­apolu, ale wiem, że mu jej nie da­cie.

– Jakże bym mógł! – Kle­mens ob­ru­szył się na samą myśl o tym. – Mu­siał­bym za­mor­do­wać Jo­annę, aby ode­brać jej Ne­apol, a tym­cza­sem ży­czę jej dłu­giego ży­cia – dla do­bra nas wszyst­kich. I choć nie wie­rzysz w po­wo­dze­nie mo­jego po­my­słu, to wła­śnie ty udasz się na Wę­gry i roz­mó­wisz z kró­lową Elż­bietą.

– Nie z kró­lem? – zdzi­wił się Pierre.

– Z oboj­giem, ale je­śli bę­dziemy mieli kró­lową po na­szej stro­nie, Lu­dwik w końcu ule­gnie. Tak, Pierre, mu­simy kuć że­lazo, póki go­rące. Król jest utru­dzony wojną i mo­ro­wym po­wie­trzem, jego woj­sko zo­stało prze­rze­dzone, wy­cią­gniemy do niego rękę, by po­go­dzić zwa­śnione strony.

– Niech Bóg nam w tym do­po­może, lecz lę­kam się, że ja­dąc do Wy­szeh­radu, wejdę w pasz­czę lwa.

– Co ta­kiego? – Pa­pież nie zro­zu­miał.

– Lu­dwik musi być bar­dzo roz­sier­dzony wie­ścią o unie­win­nie­niu kró­lo­wej Ne­apolu.

– Za­pewne o tym jesz­cze nie wie, ale masz ra­cję, gdy się do­wie, bę­dzie wście­kły, lecz pro­sząc mnie o wy­da­nie wy­roku, wi­nien apro­bo­wać każdy wy­nik pro­cesu. Je­śli te­raz mi się sprze­nie­wie­rzy, ogło­szę go he­re­ty­kiem i za­mknę wszyst­kie ko­ścioły w jego kró­le­stwie.

– Lu­dwik z tru­dem to prze­łknie, ale... prze­łknie – oświad­czył kar­dy­nał.

– A jego matka? – Kle­mens uśmiech­nął się chy­trze. – W in­te­re­sie po­boż­nej Elż­biety leży, by syn żył ze mną w zgo­dzie. Je­śli po­zba­wimy ich sa­kra­men­tów, to na pewno do­tkli­wie za­boli ka­to­licką kró­lową.

– Mam ru­szać już te­raz? – spy­tał kar­dy­nał.

– Wy­je­dziesz w po­ło­wie maja – za­de­cy­do­wał. – Niech król okrzep­nie po woj­nie.

Po­źniej­szy ter­min po­dróży był kar­dy­na­łowi bar­dzo na rękę, gdyż rad był dłu­żej za­grzać miej­sca w Awi­nio­nie, po­kosz­to­wać wy­god­nego ży­cia i uciech.

Wieść o pa­pie­skim wy­roku do­tarła do Lu­dwika Wę­gier­skiego ty­dzień po jego przy­by­ciu do Wy­szeh­radu. Była po­łowa czerwca 1348 roku. László Ga­rai zdał re­la­cję z owego wy­da­rze­nia kró­lowi Lu­dwi­kowi i jego matce. Oboje słu­chali w sku­pie­niu i z mar­so­wymi ob­li­czami. Gdy skoń­czył, za­pa­dła gro­bowa ci­sza.

– Pa­pie­ska spra­wie­dli­wość jest prze­kupna. – Lu­dwik ode­zwał się pierw­szy. – Wi­dać, mu­szę wró­cić do Ne­apolu, by sam ją wy­mie­rzyć – rzekł spo­koj­nie. Nie uniósł się gnie­wem, nie wście­kał na ową no­winę. Ża­łoba po Mał­go­rza­cie była bo­wiem zbyt świeża, strata zbyt wielka, by inne sprawy mo­gły ją te­raz przy­ćmić.

– Nie chcę, byś mnie znowu opu­ścił – po­wie­działa Elż­bieta i po­ło­żyła dłoń na ra­mie­niu syna.

– Te­raz jest czas ża­łoby, matko, nie trap­cie się wojną... choć jest nie­unik­niona – od­parł.

Pierre Ro­ger de Be­au­fort do­tarł do Budy w pierw­szym ty­go­dniu lipca, po pra­wie dwóch mie­sią­cach po­dró­żo­wa­nia wierz­chem. I wcale się nie spie­szył, po­nad trudy wo­lał bo­wiem wy­godę. Zresztą, nie był goń­cem, lecz kar­dy­na­łem, wy­so­kim do­stoj­ni­kiem ko­ściel­nym i tak też go wi­tano, z ho­no­rami, w klasz­to­rach, które przed nim się otwie­rały, gdy wy­ma­chi­wał opa­tom przed no­sem pi­smem pa­pie­skim na­ka­zu­ją­cym przy­jąć go na noc­leg i ugo­ścić, albo w zam­kach i na ple­ba­niach. To­wa­rzy­szyło mu dwóch sil­nych ry­ce­rzy go­to­wych dać się uka­tru­pić za swego pana, je­śliby Bóg tak chciał. Ale nie do­szło do tego i bra­ta­nek pa­pieża do­tarł szczę­śli­wie do no­wej re­zy­den­cji króla wę­gier­skiego, do Budy.

Nowy za­mek po­ło­żony na wzgó­rzu był wi­doczny z da­leka i jak dro­go­wskaz kie­ro­wał po­dróż­nych do kró­lew­skiego mia­sta. Pysz­nił się nad oko­licą, lecz nie spo­zie­rał sro­gim wzro­kiem jak for­teca w Wy­szeh­ra­dzie – był piękny, roz­le­gły, z obu stron oko­lony sil­nymi ra­mio­nami la­sów. Roz­ta­czał się z niego wi­dok na trzy nie­wiel­kie wy­spy. Jedną z nich była Wy­spa Kró­li­ków, zwana też Wy­spą Mał­go­rzaty, na któ­rej przed wie­kiem usa­do­wił się klasz­tor do­mi­ni­ka­nek. I to tu­taj, do Budy, prze­niósł się Lu­dwik z matką wkrótce po po­grze­bie żony. Wy­szeh­rad opu­ścił bez żalu, zbyt mu bo­wiem przy­po­mi­nał szczę­śliwe chwile z Mał­go­rzatą i jej stratę. Za­mek w Bu­dzie, do­koń­czony i urzą­dzony przez Elż­bietę w cza­sie wy­prawy Lu­dwika do Ne­apolu, miał w so­bie ja­kąś świe­żość i ja­sność, któ­rych nie było w Wy­szeh­ra­dzie.

Kar­dy­nał, któ­rego przed ob­li­cze kró­le­stwa przy­wiódł mar­sza­łek dworu La­jos Lackfi, z uzna­niem roz­glą­dał się po for­tecy, ły­pał oczami po ko­ry­ta­rzach i prze­stron­nych kom­na­tach, któ­rych ściany zdo­biły barwne ta­pi­se­rie i ko­bierce, a po­sadzki były tak gład­kie i lśniące, że można by się w nich prze­glą­dać jak w lu­strze. Wresz­cie Pierre za­trzy­mał wzrok na Lu­dwiku i jego matce. Oboje, w oto­cze­niu naj­bar­dziej za­ufa­nych dy­gni­ta­rzy, sie­dzieli na tro­nach, do któ­rych wiódł czer­wony chod­nik.

Kar­dy­nał po­chy­lił kark i po­dał Lu­dwi­kowi tubę. Król do­my­ślał się, co kryje się w środku, więc gdy po­znał treść do­ku­mentu, nie był za­sko­czony i skwi­to­wał:

– Pa­pież mógł prze­ka­zać tę wia­do­mość przez pierw­szego lep­szego po­słańca, nie mu­siał was fa­ty­go­wać taki świat drogi, kar­dy­nale.

– Jego Świą­to­bli­wość po­syła mnie nie tylko z li­stem do was, wa­sza kró­lew­ska mość, lecz także w spra­wie, która leży mu na sercu.

Lu­dwik i Elż­bieta nad­sta­wili ucha, więc kar­dy­nał wy­łusz­czył:

– Oj­ciec Święty pra­gnie po­jed­na­nia zwa­śnio­nych stron, nie chce roz­lewu krwi ani ze­msty. Od­wo­łuje się do wa­szego chrze­ści­jań­skiego mi­ło­sier­dzia. Kró­lowa Ne­apolu pra­gnie z wami przy­mie­rza, a pa­pież ocze­kuje, że wy­rok, jaki wy­dał, skłoni was do zgody.

Lu­dwik po­czer­wie­niał na twa­rzy, tak go roz­wście­czyły słowa du­chow­nego, lecz po­czuw­szy na dłoni de­li­katny do­tyk mat­czy­nej ręki, zdu­sił gniew i rzekł spo­koj­nie:

– Po­wia­da­cie, że Jo­anna chce przy­mie­rza. Za­tem niech zrzek­nie się ko­rony! To mój wa­ru­nek. Je­śli nie po­słu­cha, niech się mnie ry­chło spo­dziewa w Ne­apolu. A czy Kle­mens wy­dał spra­wie­dliwy wy­rok i zo­stała unie­win­niona słusz­nie, tylko Bóg to wie, a przed Jego są­dem nikt nie uciek­nie: ani pa­pież, ani jego pod­opieczna! Za­tem wra­caj­cie do Awi­nionu, kar­dy­nale, i po­wiedz­cie pa­pie­żowi, że tylko ko­rona Ne­apolu za­dość­uczyni krzyw­dom i na­syci gniew króla wę­gier­skiego.

– Wa­sza kró­lew­ska mość, ma­cie w rę­kach Ka­rola Mar­tela, syna kró­lo­wej... – pró­bo­wał prze­ko­ny­wać de Be­au­fort. – To tak jak­by­ście mieli w gar­ści ko­ronę Ne­apolu w przy­szło­ści.

Lu­dwik wstał z tronu z chłod­nym ob­li­czem. Kar­dy­nał skur­czył się i po­chy­lił głowę przed tym nie­ustę­pli­wym władcą. Już wie­dział, że nic nie wskóra, chyba że... – Jego wzrok spo­czął na Elż­bie­cie. Nie miała w so­bie tej za­pal­czy­wo­ści co syn. Tylko ona może go prze­ko­nać.

– Wa­sza kró­lew­ska mość, prze­każę wa­sze słowa pa­pie­żowi – rzekł de Be­au­fort i się wy­co­fał.

Na­za­jutrz miał opu­ścić Budę, lecz jesz­cze tego wie­czoru udało mu się prze­ko­nać och­mi­strza dworu Elż­biety, by umó­wił go na spo­tka­nie z kró­lową, nie chciał bo­wiem wy­jeż­dżać z Wę­gier bez na­dziei. Elż­bieta przy­jęła kar­dy­nała w ga­bi­ne­cie. Gdy wszedł, sie­działa przy ko­minku, lecz nie pod­nio­sła się na jego wi­dok. Bił od niej chłód. Kiedy de Be­au­fort po­chy­lił przed nią głowę, rze­kła:

– Chcie­li­ście ze mną mó­wić, emi­nen­cjo.

– Ju­tro wy­jadę z Budy z cięż­kim ser­cem, wa­sza wy­so­kość. Król nie dał pa­pie­żowi żad­nej na­dziei na po­jed­na­nie.

– Ależ, kar­dy­nale, czyż na­dzieją nie jest zrze­cze­nie się ko­rony przez Jo­annę? – od­parła. – Je­śli Kle­mens miał moc unie­win­nie­nia kró­lo­wej, ma także moc ode­bra­nia jej ko­rony. To je­dyny spo­sób, by Lu­dwik po­zo­stał na Wę­grzech, czego pra­gnę nie mniej niż pa­pież.

– Do­póki Jo­anna An­de­ga­weń­ska żyje, jest kró­lową – upie­rał się de Be­au­fort. – Pa­pież nie może wkła­dać ko­rony, a po­tem ją strą­cać. Gdzież ma­je­stat Ojca Świę­tego, gdyby tak czy­nił? Czło­wiek uko­ro­no­wany staje się po­ma­zań­cem bo­żym, prze­cież ro­zu­mie­cie to naj­le­piej, naj­ja­śniej­sza pani. Jego Świą­to­bli­wość jest udrę­czony nie­zgodą, mo­dli się o po­jed­na­nie, lecz przy­party do muru nie za­waha się użyć środ­ków, które wy­mu­szą po­słu­szeń­stwo na wa­szym synu. Wszak grzech, który obar­czy su­mie­nie króla Lu­dwika, spad­nie na głowy pod­da­nych...

Twarz Elż­biety stę­żała. Do­my­ślała się, co mu cho­dzi po gło­wie, i wie­działa, że to nie są czcze po­gróżki. Klą­twa nie­jed­no­krot­nie wy­mu­szała po­słuch dla pa­pieży. Mo­nar­cho­wie po­wra­cali pod pa­pie­skie skrzy­dła po­korni i skru­szeni, w po­kut­nych sza­tach i boso, strach przed pie­kłem był stra­chem naj­więk­szym, lęk o du­szę ni­gdy nie zni­kał. Bo jak to? Nie przy­jąć świę­tych sa­kra­men­tów? Jak za­wie­rać śluby i chrzcić dzieci bez udziału du­chow­nej osoby, jak umie­rać bez ostat­niego na­masz­cze­nia i gdzie te wszyst­kie du­sze upór króla za­wie­dzie? Gdzieś na bez­kre­sne łąki po­tę­pień­ców i już stam­tąd nie wrócą. Będą na­wie­dzać swego oprawcę króla Lu­dwika, który na wieczne ska­zał je ka­tu­sze. Do tego Elż­bieta nie mo­gła do­pu­ścić.

– Na­kłoń­cie króla do zgody, pani, wszy­scy na tym sko­rzy­stają – rzekł na ko­niec kar­dy­nał. – Czy Jego Świą­to­bli­wość może na was li­czyć?

– Tak. Lecz musi być cier­pliwy i ni­czego nie czy­nić po­chop­nie. Nie szko­dzić nam...

Kar­dy­nał od­je­chał na­za­jutrz z po­czu­ciem do­brze speł­nio­nej mi­sji. Mi­jały ty­go­dnie. Ża­łoba po Mał­go­rza­cie przy­ga­sała, żal w sercu Lu­dwika po­woli ustę­po­wał. My­śli króla stały się ja­śniej­sze. Wkrótce po od­jeź­dzie kar­dy­nała przy­byli z Awi­nionu kró­lew­scy urzęd­nicy. Wi­dok sta­rych od­da­nych dwo­rzan ucie­szył Lu­dwika. Wie­czo­rem wy­dał ucztę, a na­za­jutrz urzą­dził tur­niej ry­cer­ski, w któ­rym kon­ku­ro­wali ze sobą ka­wa­le­ro­wie z naj­zna­mie­nit­szych ro­dów. Także sam król chęt­nie sta­nął w szranki prze­ciwko swemu bratu, Ste­fa­nowi. Elż­bieta po­pa­try­wała na sy­nów z okien swej kom­naty, czu­jąc na so­bie wzrok Fi­lipa Dru­ge­tha, który stał opo­dal, przy ko­minku. Był ko­niec sierp­nia, nie­zwy­czaj­nie go­rący, w po­wie­trzu nie było czuć pierw­szych je­sien­nych po­dmu­chów, tak cha­rak­te­ry­stycz­nych dla schyłku lata.

– Do­piero tu­taj, w Bu­dzie, od­żył po śmierci Mał­go­rzaty – ode­zwała się Elż­bieta, spo­zie­ra­jąc na syna. – Spójrz, Fi­li­pie, ile w nim siły, ile ży­cia.

Dwo­rza­nin pod­szedł do okna, by po­pa­trzeć na króla. Rze­czy­wi­ście, Lu­dwik był pe­łen ży­wio­ło­wo­ści, ra­do­sny, siły wi­talne go roz­sa­dzały. Na­pie­rał ko­pią jak dziki zwierz nie­okieł­znany, mo­carny, co prze­ra­ziło Elż­bietę i aż jęk­nęła, gdy omal nie strą­cił z sio­dła Ste­fana.

– Czy taki był w Ne­apolu? – spy­tała, kie­ru­jąc wzrok na dwo­rza­nina. – Pe­łen od­wagi i bra­wury?

– Tak, pani, ale tam to nie była za­bawa... Na ob­li­czu wa­szego syna nie go­ścił uśmiech, lecz ma­lo­wały się po­sęp­ność i mrok. Za­bi­ja­nie nie ma w so­bie nic z roz­rywki.

Spu­ściła głowę ze smut­kiem i po­wie­działa:

– Idź do króla i po­wia­dom go, że cze­kam na niego.

Dru­geth się od­da­lił. Kró­lowa zaś znowu spoj­rzała na dzie­dzi­niec, na któ­rym trwał tur­niej, i po­chwy­ciła wzrok Lu­dwika. Jego uwaga na mo­ment się roz­pro­szyła i to wy­star­czyło, by Ste­fan zrzu­cił go z wierz­chowca. Czoło Elż­biety prze­cięła rysa nie­po­koju, ale gdy Lu­dwik się pod­niósł, jej ob­li­cze po­ja­śniało. Po chwili uj­rzała przy królu Fi­lipa, po czym obaj znik­nęli w zamku. Wkrótce w sieni roz­nio­sły się kroki i Elż­bieta uj­rzała po­czer­wie­niałą od wy­siłku twarz syna i jego roz­go­rącz­ko­wane oczy. Uśmiech­nął się do niej. Ten uśmiech za­wsze do­da­wał jej otu­chy i ga­sił złe prze­czu­cia.

– Przy­glą­da­li­ście się nam, matko – po­wie­dział zdy­szany, łap­czy­wie chwy­ta­jąc od­dech.

– Po­dzi­wia­łam wasz spryt i re­fleks – od­rze­kła. – I nie wiem, który z was jest w tej sztuce lep­szy.

– Nie mo­że­cie wy­brać ani osą­dzić, bo je­ste­ście matką i kie­ru­je­cie się ser­cem, nie oczami – skwi­to­wał.

– To prawda – przy­znała i zer­k­nęła na dzie­dzi­niec. Ste­fan sta­wał prze­ciwko László Ga­ra­iowi.

Król zbli­żył się do matki i ujął jej dłoń. Bi­jące od niego go­rąco buch­nęło jej w twarz.

– Zejdź­cie na dzie­dzi­niec, ro­ze­rwie­cie się tro­chę – za­pro­po­no­wał Lu­dwik.

Po­tak­nęła i rze­kła:

– Wi­dzę, że po­byt w Bu­dzie ci służy... – Na­gle urwała, ale wy­czuł, że chce mu coś po­wie­dzieć, więc cier­pli­wie wpa­try­wał się w matkę.

– Jak sami wi­dzi­cie, matko, tu mogę za­po­mnieć o Mał­go­rza­cie... i żyć.

– I za­po­mnia­łeś? – spy­tała, a gdy mil­czał, do­dała: – Umarła le­dwo trzy mie­siące temu.

– Zdaje mi się, że mi­nęły trzy lata – od­parł spo­koj­nie, bo nie usły­szał w mat­czy­nym gło­sie naj­mniej­szego na­po­mnie­nia.

Elż­bieta uznała, że to do­brze, i po­wie­działa:

– A więc mo­żesz już te­raz ro­zej­rzeć się za żoną. Zna­le­zie­nie wła­ści­wej zaj­muje dużo czasu i wiąże się z dłu­gimi ne­go­cja­cjami. Po­ślu­bisz ją, gdy skoń­czy się ża­łoba. Chyba że mi po­zwo­lisz... Twoja żona po­winna być po­bożna i ła­god­nego uspo­so­bie­nia jak Mał­go­rzata, po­winna być ci ule­gła.

– Chce­cie zna­leźć mi drugą Mał­go­rzatę? – Wle­pił w matkę wzrok.

Nie była pewna, co kryło się w jego źre­ni­cach i gło­sie: czy zgoda na wszystko, czy prze­ciw­nie – iro­nia i nie­chęć, jakby tym ra­zem chciał sam de­cy­do­wać.

– Je­śli po­zwo­lisz... – po­wie­działa nie­śmiało.

– Te­raz my­ślę o wo­jaczce, wio­sną ru­szam do Ne­apolu. Tym ra­zem przy­wiozę obie: Jo­annę, którą udu­szę wła­snymi rę­kami, i jej sio­strę, Ma­rię, którą po­ślu­bię.

Elż­bieta za­drżała. Po­my­ślała, że in­tu­icja jej nie my­liła i tym ra­zem syn sam chce wy­brać so­bie żonę. Jego wy­bór ją prze­ra­ził, nie o ta­kiej sy­no­wej ma­rzyła.

– W ten spo­sób wy­pełni się te­sta­ment króla Ro­berta – rzekł Lu­dwik i uśmiech­nął się, chcąc roz­pro­szyć mat­czyne roz­terki, ale twarz Elż­biety nie po­ja­śniała. Król to do­strzegł i po­wie­dział: – Wi­dzę, że nie po my­śli wam sy­nowa.

– Nie po my­śli – przy­znała. – Wy­star­czy, że Jo­anna przy­ło­żyła rękę do śmierci twego brata. Ma­ria za­pewne nie jest od niej lep­sza, więc czy te­raz mam się za­mar­twiać o cie­bie?

– Zo­ba­czy­cie, jak wy­ćwi­czę Ma­rię w po­słu­szeń­stwie i po­ko­rze. Ża­den pies nie bę­dzie tak do­brze uło­żony jak ona. Bę­dzie się bała unieść na mnie wzrok, a ja będę się sy­cił ze­mstą, każ­dego dnia od­naj­du­jąc w jej oczach strach.

– Za­tem nie bę­dzie twoją żoną, lecz nie­wol­nicą, branką, którą so­bie weź­miesz jak wo­jenny łup, a gdy uro­dzi ci dzieci, wpo­isz im nie­na­wiść do ich matki?

Słowa kró­lo­wej zdały mu się słuszne. Ale na­wet je­śli Elż­bieta ma ra­cję, on nie ustąpi, żą­dza ze­msty jest zbyt silna i zbyt go drę­czy, dla­tego od­parł:

– Tak czy siak, po­ślu­bię Ma­rię, a dzieci, które uro­dzi, będą moje, tak jak Ne­apol.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1] Mał­go­rzata w rze­czy­wi­sto­ści umarła na dżumę rok póź­niej, we wrze­śniu 1349 roku.