Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Nadchodzi burzliwy rok 1794…
Wiosną wybucha powstanie. Skąpana we krwi Rosjan Warszawa triumfuje. Jednak zwycięstwo szybko staje się zarzewiem rozruchów i samosądów na Polakach sprzyjających carycy Katarzynie.
W obawie o życie Maria Naryszkina szuka schronienia w pałacu rosyjskiej ambasady, lecz wbrew oczekiwaniom zamiast azylem ambasada staje się dla uciekinierów więzieniem. Czy tragiczne zdarzenia spowodują, że Maria i księżniczka Gagarina zbliżą się do siebie? Tymczasem Helena Radziwiłłowa, tak samo lękająca się carycy Katarzyny, jak gniewu ludu, razem z córkami próbuje uciec z Warszawy na Litwę.
Gdy latem nadchodzi pogłoska o tym, że wielka armia rosyjska zmierza na Warszawę, aby zdławić rebelię, powstańcy szykują się do obrony stolicy. Klęska pobliskiej Pragi łamie ducha Polaków. Suworow w oparach krwi i wśród pożogi wkracza do stolicy i dyktuje swoje warunki.
Niniejsze wydanie to zmieniona i uzupełniona wersja książki Renaty Czarneckiej „Pod sztandarem miłości. Rok 1794”, Warszawa, 2012.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 567
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Niniejsze wydanie to zmieniona i uzupełniona wersja książki Renaty Czarneckiej „Pod sztandarem miłości: rok 1794”, Warszawa 2012.
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2024
© Copyright by Renata Czarnecka, 2024
Redaktor inicjujący: Paweł Pokora
Redakcja: Joanna Fortuna
Korekta: Joanna Dzik
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Projekt okładki: Grzegorz Araszewski/garasz.pl
Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: domena publiczna, Freepik
Zdjęcie autorki: © archiwum własne
Producenci wydawniczy:
Sylwia Reguła, Magdalena Wójcik-Zienkiewicz, Wojciech Jannasz
Wydawca: Marek Jannasz
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2024
ISBN: 978-83-67915-67-0 (EPUB); 978-83-67915-68-7 (MOBI)
Lira Publishing Sp. z o.o.
al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Zaczął się 1794 rok. W noc poprzedzającą Nowy Rok uważnie obserwowano sklepienie niebieskie, oczekując jakichś znaków na niebie, które by miały zdradzić przyszłość. Spodziewano się komety zwiastującej kataklizm albo śmierć wielkiego władcy. Wyczekiwano jej z trwogą, a zarazem z nadzieją, licząc w duchu, że owa niebiańska jasność wywróży śmierć cesarzowej Rosji Katarzyny. Jednak Nowy Rok i kolejne dni nie przyniosły nic znaczącego, nic, co miałoby położyć kres zachłanności dwóch bestii, które w niecały rok rozszarpały ciało konającej Polski, pozostawiając jedynie jej szkielet.
Warszawa jak dawniej tętniła życiem, ulice były pełne mieszczan, powozów i przyjezdnych. Żydzi i warszawskie handlarki wciąż rozkładali swoje kramy przy kolumnie Zygmunta, nawołując do kupowania towarów i targując się z każdym klientem. Na pozór wszystko było jak przed rokiem, tylko więcej rosyjskiego wojska panoszyło się na ulicach, w szynkach, kawiarniach i teatrach, a polskie arystokratki z dumą obnosiły się w towarzystwie rosyjskich oficjalistów i oficerów.
W grudniu zeszłego roku, kiedy skończył się sejm w Grodnie, do Warszawy z Litwy powróciło wiele magnackich rodzin z przeświadczeniem, że teraz należy się odnaleźć w tym nowym świecie. Milczeniem zbywano grabież ziem polskich, której dokonał król pruski za zgodą imperatorowej. Była to rzecz, która nawet zdrajców ojczyzny, wpatrzonych w Katarzynę jak w ikonę, przyprawiała o palący wstyd. Ci, którzy sprzedali Polskę, w zaciszu swoich pałaców bili się w piersi i coraz mocniej odczuwali wzbierającą ku nim nienawiść ludu. Gdy jechali karocami przez miasto i spoglądali przez powozowe okna, widzieli nienawistne spojrzenia warszawiaków. Gdyby nie silne patrole Kozaków, kto wie, czy lud nie dokonałby na nich samosądu i nie tańczył na ich trupach w szaleńczej euforii zemsty.
Księstwo Czartoryscy do późnej jesieni siedzieli w Powązkach, oczekując wydarzeń, o których jeszcze latem uprzedzał ich Jan Dembowski. W końcu września doszły do nich słuchy, że pod Krakowem pojawił się Kościuszko. Serce Izabeli zabiło mocniej. Przeczuwała, że lada dzień zacznie się dziać to, o czym wielu z nich marzyło i na co czekało z utęsknieniem. Przedsięwzięcie, dzięki któremu naród odzyska wolność, nie było już mrzonką, lecz zaplanowanym i przygotowanym zrywem Polaków. Wystarczyło tylko, żeby Tadeusz Kościuszko wydał komendę do walki zbrojnej.
Gdy księżna siadywała w salonie przy kominku u boku swego męża i kiedy patrzyła na dzieci, wtedy się zamyślała. Jej twarz wyrażała niepokój i przebłyskiwała z niej troska. Wówczas nie słyszała muzyki wygrywanej przez Zofię ani słów pani Petit, gdy czytała na głos jakiś romans. Wpatrywała się w synów, a szczególny jej niepokój budził Konstanty. Znała jego patriotyczny zapał i dlatego chciała mieć go blisko siebie, w obawie, by nie narobił głupstw. Wtedy, latem, gdy znalazła w jego pokoju satyry wymierzone w imperatorową, długo myślała, co ma zrobić, a odkąd Konstanty wrócił ze stolicy, miała na niego większe baczenie. Gdy prosił o pozwolenie wyjazdu do Warszawy, odmawiała. Wtedy młody książę, nie znając jej ukrytych intencji, rozpaczał, żądał wyjaśnień i krzyczał, że jest dorosły, że pójdzie prosić ojca o zgodę i jest pewien, że książę mu nie odmówi. Izabela, widząc zacietrzewienie syna, odpowiadała, że jeśli chce rozmawiać z ojcem, to ona nie może mu tego zabronić, lecz dodawała stanowczo, że to niczego nie zmieni.
Pewnego chłodnego popołudnia, gdy pierwsze liście spadały z drzew, a za oknami zawiewał wiatr, po kolejnej sprzeczce Izabela weszła na piętro, pozostawiając w holu księcia Konstantego. Po chwili zjawił się nestor rodziny, książę Adam. Kostek, ujrzawszy ojca, ucieszył się.
– Ojcze, muszę z ojcem pomówić! – rzekł.
Książę spojrzał na niego mimochodem, oddając lokajowi płaszcz i kapelusz, po czym spytał:
– Teraz?
– Tak, ojcze, natychmiast!
– O co chodzi? – chciał wiedzieć książę.
– Ilekroć chcę wyjechać do Warszawy, matka zabrania mi tego. Nie wiem dlaczego – wyjawił Konstanty z pretensją w głosie i z jakimś niewypowiedzianym żalem.
– Synu – powiedział książę Adam, widząc chmurną twarz księcia i jego rozgorączkowanie. – Skoro matka odmawia ci zgody na wyjazd, widocznie ma po temu powód.
– Jaki powód, ojcze?! – obruszył się. – Trzyma mnie tutaj jak psa na uwięzi! A ja?! Ja mam już dwadzieścia lat! Nie jestem chłopcem, lecz mężczyzną! Nie zniosę tego dłużej! Gdy pytam matkę, jaki jest powód tej odmowy, odpowiada tylko, że tak będzie lepiej, bo ona tego pragnie! Lepiej?! Dla kogo?! I dlaczego nikt nie pyta mnie o zdanie?!
Podniesiony głos młodego księcia zwabił do holu księżniczkę Zofię i księżną Marię, gdy tymczasem Izabela przez moment przysłuchiwała się rozmowie, lecz zaraz zniknęła w buduarze. Z goryczą przełknęła słowa syna, który w jej sercu zajmował szczególne miejsce. Tymczasem książę Adam, nie chcąc roztrząsać drażliwych spraw w obecności całej rodziny, kazał Konstantemu przyjść za kwadrans do swojego gabinetu. Młody książę zjawił się punktualnie i bardzo się zdziwił, ujrzawszy w pokoju ojca również matkę. Jej obecność tutaj zmroziła go, a słowa utknęły mu w krtani.
– No, mów – ponaglił go gospodarz. – Dokończ to, co zacząłeś tam, w holu.
– Chciałem pomówić z ojcem w cztery oczy, jak mężczyzna z mężczyzną – powiedział głosem pewnym, jakby nagle wróciła mu śmiałość.
– Sądzisz, że twoja matka niczego nie musi wiedzieć, bo też niczego nie zrozumie, tylko dlatego, że jest kobietą? – odparł nestor rodu.
Młody książę zmieszał się.
– Tak więc oświadczam ci, mój drogi chłopcze, że dopóki masz matkę, powinieneś okazywać jej największy szacunek, a jeśli tak bardzo chcesz poznać powód jej odmowy, oto jest on w jej rękach.
Izabela wyciągnęła dłoń, w której trzymała złożoną na pół kartkę. Konstanty zatrzymał na niej wzrok, po czym podszedł do matki zamaszystym krokiem. Już chciał sięgnąć po papier, gdy naraz zawahał się, gdyż oto w tej chwili przypomniał sobie o nieszczęsnym wekslu, który ponad pół roku temu wpadł w ręce hrabiego Markowa, a o którym całkiem zapomniał.
– Co to jest? To... ta kartka... – spytał drżącym głosem.
– Przeczytaj – polecił ojciec.
Konstanty sięgnął po kartkę i rozłożywszy ją niepewną ręką, wbił w nią wzrok. Jego dotąd napięte powieki rozkurczyły się, zaciśnięte wargi rozchyliły się, by położyć się lekko jedna na drugiej, a dotąd pochmurna twarz naraz pojaśniała. To nie był weksel!
– To tylko satyra... nic nieznaczące głupstwo... – powiedział z ulgą w głosie.
– Satyra???! To skład konsyliarski! – poprawiła go pani Czartoryska. – Przez takie głupstwo ludzie tracą wszystko, idą na katorgę! Zdajesz sobie sprawę, coś mógł narobić...?! Teraz rozumiesz, dlaczego byłam przeciwna twojemu wyjazdowi do Warszawy.
– Nie może mi mama tego zabronić! – Uniósł się gwałtownie. – Chcę tak jak inni walczyć orężem o wolność kraju! Czekam tylko na komendę generała Kościuszki, a wtedy nic mnie nie powstrzyma! Nic! Ani prośby, ani groźby, nakazy i łzy! Nic zupełnie!!!
– Kostek! Czyś ty zwariował?! – wybuchła księżna, przerażona jego słowami, gdyż zdała sobie sprawę z tego, jak wielki jest jego zapał do walki i jak trudno go będzie ugasić. – Pomagamy w przygotowaniu powstania, na ten cel poświęciłam już biżuterię wartą kilka tysięcy dukatów i Bóg widzi, że dam i poświęcę wszystko, oprócz moich dzieci!
– A więc to tak!!! – rzucił zbulwersowany. – Chce mama swoją wolność kupić błyskotkami, lecz to inni mają dla nas przelewać krew, byśmy mogli siedzieć w tych swoich marmurowych pałacach! To podłe!!! Rozumie mama?!
Konstanty, mocno wzburzony, nie czekał na słowa matki, lecz natychmiast wybiegł z gabinetu i zaszył się u siebie. Izabela zaszlochała, nie mogąc opanować płaczu. Jej małżonek nie wiedział, co powiedzieć. Dopiero po chwili ruszył z miejsca. Księżna, zobaczywszy to, spytała, dokąd idzie.
– Muszę z nim pomówić – powiedział książę.
– Poczekaj! – Zatrzymała go małżonka. – Czy on nie ma racji...? I czy my nie jesteśmy egoistami, którzy walkę o wolność kraju pozostawiają innym... albo, jeszcze gorzej, przyszłym pokoleniom? To nasze wnuki będą przelewać krew... Wstydzę się tego, Adamie, tej bezgranicznej i ślepej miłości do naszych dzieci, których nigdy nie oddam ojczyźnie, bo jestem przede wszystkim matką.
Książę otarł łzy spływające po policzkach małżonki i ucałował jej dłoń. Izabela zaś wróciła wspomnieniami do słonecznego popołudnia, kiedy wczesną jesienią do Powązek zawitali Jan Dembowski i książę Eustachy Sanguszko. Wtedy przywieźli wiadomość, że termin powstania przesunięto na przyszły rok. Ta nowina uspokoiła panią Czartoryską. Dotąd nie mogła spać, trapiły ją to bóle głowy, to wyrzuty i trwoga o dzieci. Czy w przypadku wybuchu powstania uda jej się zatrzymać synów przy sobie? Czy Konstanty nie rzuci się na barykady, nie chwyci do ręki broni, by wraz z ludem walczyć o wolność? Ile nocy przepłakała, za dnia wyczekując wszelkich wieści, że oto już się zaczęło, a teraz, kiedy dotarła do niej wiadomość, że koniec tego roku będzie spokojny, odetchnęła z ulgą. Jest jeszcze czas, żeby pomyśleć o przyszłości, o jakiejś drodze ucieczki, byle uchronić dzieci. Tymczasem na rozkaz Kościuszki każdy obywatel był zobligowany do działań na rzecz przyszłego powstania. Mieszkańcy miast mieli gromadzić amunicję, działa i broń. Uruchomiono ludwisarnie, a na wsiach chłopi i szlachta mieli trzymać w stajniach konie i robić zapasy żywności. W wielkiej konspiracji w całym kraju werbowano do polskiej armii oficerów i szeregowych żołnierzy.
Z końcem listopada księstwo Czartoryscy powrócili do Warszawy i święta Bożego Narodzenia spędzili w pałacu przy Senatorskiej. W wieczór wigilijny zebrali się przy wspólnym stole, a w pierwszy dzień świąt gościli u siebie parę osób. Przyjechały Katarzyna Kossakowska z Krysią, a potem dotarł książę Sanguszko z siostrami. Dzięki gościom dom wypełnił się gwarem, śmiechem i śpiewem, w którym rej wiodły panny Sanguszkówny, Zofia Czartoryska i Krystyna Potocka.
Dały one występ, śpiewając kolędy i pastorałki. Niebawem dołączyli do nich wszyscy domownicy. Nawet księżna Maria dała się porwać tej wesołej atmosferze, a matka, widząc ją uśmiechniętą i radosną, poczuła ciepło w sercu. Potem nadszedł Nowy Rok. Wieczorem rodzina zebrała się w salonie, żeby posłuchać kolęd wygrywanych na klawikordzie przez Zofię. Gospodyni wraz z panią Petit dziergały koronki, pan domu czytał gazetę, a starszy z książąt drzemał przy kominku. Tymczasem Konstanty tkwił przy stole bilardowym, zabijając nudę grą. Izabela przyglądała mu się, a gdy ich oczy się spotkały, księżna uśmiechnęła się serdecznie. Dziękowała Bogu, że zapał patriotyczny młodego księcia ostygł i że nie wspomina on już o powstaniu, o tym, że pragnie wziąć w nim udział. Nawet gdy bywali w ich domu Jan Dembowski i książę Sanguszko, z ust Kostka nie padały żadne sugestie, zdawał się jakiś spokojny, jakby wydoroślał, zrozumiał, że najważniejszą rzeczą dla rodu jest przetrwać. Najłatwiej dać się zabić, lecz wtedy jest to śmierć nikomu niepotrzebna, gdyż taką śmiercią nie kupi się wolności. Więcej można zrobić, żyjąc. Izabela odłożyła koronki i poszła na piętro sprawdzić, co robi Maria. Zapukała cicho do drzwi, a gdy nikt nie odpowiedział, ponowiła pukanie. Znów cisza, pchnęła lekko drzwi i zajrzała do środka. Maria siedziała przy sekretarzyku, pochylona nad kartką papieru, i coś pisała. Matka widziała jej skupioną twarz i lekką zmarszczkę przecinającą czoło. Księżna wirtemberska, usłyszawszy płytki oddech matki, odwróciła się.
– Pukałam, ale nie słyszałaś – wytłumaczyła księżna Izabela to najście. – Nie chciałam przeszkadzać... Widzę, że jesteś zajęta.
– Nie przeszkadza mama, wejdź, proszę – powiedziała Maria i wyciągnęła ręce do matki.
Izabela ochoczo weszła do środka i ujęła dłonie córki. Widząc jej czerwone policzki, spytała zaniepokojona:
– Może jesteś chora, Mario? Masz takie rozpalone policzki.
– To nie choroba – zapewniła z życzliwym uśmiechem.
– Pisałaś do małego Adasia... – Pani Czartoryska bardziej to stwierdziła, niż spytała.
Na te słowa twarz Marii okryła się smutkiem, lecz tylko na chwilę, bo wnet jej oblicze rozjaśniło się tajemniczym uśmiechem.
– Nie, nie do niego – powiedziała.
– A więc do kogo? – spytała Izabela, bardzo zaintrygowana, bo była pewna, że tylko miłość może tak rozpromienić twarz kobiety. – Kim on jest?
Nawet przez głowę jej dotąd nie przemknęło, że oto Maria zaczyna dumać o radosnej przyszłości w ramionach mężczyzny, którego kocha. Oby tylko z wzajemnością – przemknęło jej przez myśl, bo wiedziała, że źle lokowane uczucia są udręką jeszcze większą niż brak miłości.
Maria sięgnęła po zapisaną kartkę, podała ją matce i powiedziała:
– Proszę, niech to zostanie między nami, dopóki nie skończę całości.
Izabela przyjrzała się zapisanej atramentem kartce i odczytała:
Malwina, czyli domyślność serca.
Dalej czytała już w ciszy i skupieniu. Całkiem pogrążyła się w świecie stworzonym przez Marię.
– Kochana Maryniu, to powieść – wreszcie powiedziała zdumiona Izabela i spojrzała na córkę. Pani Czartoryska poczuła w sercu ciepło, a w duszy radość. Oto Maria sama znalazła lekarstwo na samotność i rozpacz.
Helena Radziwiłłowa mocno przeżyła upadek ostatniego kochanka, Jakoba Jefimowicza Sieversa.
Gdy w grudniu wracała do Warszawy, snuła szeroko zakrojone plany i w blasku chwały widziała przyszłość Radziwiłłów. A teraz porażkę Jakoba, która spadła na nich wszystkich jak grom z jasnego nieba, musiała odchorować w samotności, w zaciszu buduaru, gdzie złoto kapało z sufitu, lustrzanych ram, foteli i sekreter, gdzie woale i aksamity przetykane złotą i srebrną nicią przyciągały wzrok soczystą czerwienią, a ściany ozdobione były portretami przodków i obrazami sielskiego życia na wsi, tonącej w zieleni traw i czerwieni polnych maków. Zbytek, który zwykle pieścił oczy księżnej i wyzwalał radość, teraz nie potrafił rozproszyć jej smutków. Helena zdawała się go nie zauważać, zbyt dotknięta osobistą porażką, zdjęta bólem serca z powodu tak niefortunnych zdarzeń. Co się teraz stanie? Jaki będzie los ukochanej Christine, o której Sievers zdążył już napomknąć carycy? Czy ta wyniosła imperatorowa o dobrodusznym uśmiechu i przenikliwych bystrych oczach nie domyśla się, co mogło łączyć Helenę z jej ambasadorem? Mój Boże, przecież nie była w moim łóżku – uspokajała się Radziwiłłowa, ale czarne myśli jej nie opuszczały, że coś złego z tego może być, wszak przykład hrabiego Naryszkina dowodził, że teraz karty rozdaje Igelström. A więc tego człowieka należy się chwycić! – wpadła na trop, jakby odkryła drzwi, przez które może wyjść z podniesioną głową. Mimo że nie pałała do nowego ambasadora wielką sympatią, to zawsze okazywała mu szacunek, nieraz gościła w swoim domu, zapraszała do Nieborowa. Nadskakiwała mu i była uprzejma. Czy teraz nie powinna śmiało wkroczyć do pałacu rosyjskiej ambasady, żeby pogratulować baronowi awansu? Tak też zrobi, niech tylko Sievers wyjedzie z Warszawy.
Tymczasem Jakob każdego dnia wyczekiwał Radziwiłłowej w nadziei, że przyjdzie i zechce go pożegnać. Może nawet powie parę słów, w których zadrga żal z powodu jego nagłego wyjazdu, z powodu tych niesprawiedliwości, jakie dosięgły go w zamian za dobre serce i trud sejmowych prac.
Nadszedł ostatni dzień przed wyjazdem. Było popołudnie. Sievers właśnie wrócił z pożegnalnego obiadu, który na jego cześć wydał Igelström. Nie miał chęci tam iść, lecz nie sposób było odmówić. Obiad, na którym byli rosyjscy oficjaliści, przebiegał w skupieniu i ciszy przerywanej co rusz przez Pawła Gawryłowicza Diwowa, który sypał anegdotami, jakby chciał rozweselić żałobne towarzystwo. I było w tym wiele racji – spotkanie przy stole ludzi, którzy dotąd zmierzali w tym samym kierunku, przypominało pożegnalną stypę wydaną na cześć zmarłego i ku jego pamięci. Odtąd będzie on jedynie zmarłym, o którym ktoś wspomni w czasie wypominków. Tymczasem Sievers prawie wcale się nie odzywał, a pytany o cokolwiek odpowiadał zdawkowo i półsłówkami. Ale nie dziwiono się jego smętnej minie i twarzy pogrążonej w ponurych myślach. Oto wystawiono na pokaz jego hańbę, a na próbę jego cierpliwość i grzeczność. Jak długo wytrzyma dociekliwe spojrzenia Igelströma, jeszcze tak niedawno gotowego bić mu czołem, jak długo ścierpi półuśmieszki przepełnione triumfem i drwiną zarazem? Nie minęła godzina, a przeprosiwszy wszystkich, odszedł od stołu. Wytłumaczył się jutrzejszą podróżą, przed którą rad by nabrać sił i spakować swoje rzeczy.
– Drogi Jakobie Sievers – powiedział Igelström – od tego masz pan kamerdynerów.
– Wolę sam, pan wybaczy, ambasadorze – odparł sucho.
Baron nie zatrzymywał go i Jakob powrócił do swoich pokoi. Już z rana zaczął się pakować, lecz nie wiadomo dlaczego przerwał, i teraz wbił wzrok w otwarte kufry. Zaczął pakować swoje osobiste rzeczy, jakby wraz z nimi zabierał bagaż doświadczeń i przeżyć, pośród których najwięcej było rozczarowań. Zresztą niewiele tego miał: parę osobistych drobiazgów, trochę garderoby, kilka książek. Nigdy nie był rozrzutny, a teraz, kiedy coraz bliżej mu było do śmierci, całkiem odrzucił zbytek, ciesząc się z drobnostek, rzeczy na pozór błahych – na pozór, gdyż dla niego każdy wypity kieliszek wina czy przeczytana książka smakowały lepiej i wbijały się w pamięć ze zdwojoną mocą.
Czas mijał leniwie odmierzany przez poruszające się rytmicznie wskazówki starego zegara. Sievers z namaszczeniem zamknął wieko ostatniego kufra i pogładził tkliwie jego skórzany wierzch kuty żelazem. Już teraz, natychmiast, mógłby jechać, nie zważając na nadchodzący zmrok. Podszedł do okna i spojrzał w dal. Widział dachy magnackich pałaców i kamienic oraz kopuły kościołów pogrążające się w pierwszym mroku. Nigdy by nie przypuszczał, że witany hukiem armat w lutym tego roku, teraz odjedzie z Warszawy jako człowiek potępiony, wróci do swojego domu jak na zesłanie. Nie takiego oczekiwał powrotu, nie w hańbie, lecz w blasku chwały, o którą przecież nigdy nie zabiegał, lecz zdążył poczuć jej smak. Gwiazda i Order Świętego Andrzeja od carycy, od króla pruskiego Order Orła Czarnego – to wszystko mile łechtało jego ego i powodowało, że dążył do celu ze zdwojoną siłą, nabierał szorstkości i stanowczości. Widział cel, dla którego gotów był usuwać wszelkie przeszkody. W jednej chwili to wszystko straciło swój wymiar, głębię, zostało przekreślone pełnym gniewnych słów listem od Katarzyny. W uszach ciągle słyszał jej donośny lodowaty głos, jakże inny od tego sprzed roku. Tamten otulał go ciepłem i był dla niego drogowskazem. Teraz znalazł się na rozstaju dróg, które wyraźnie wskazują mu, którędy ma pójść – drogą hańby i potępienia, byle dalej od Petersburga, dalej od ludzkich oczu. Zaszyć się w wiejskim zaciszu, skryć i siedzieć cicho jak szczur, który wychodzi z nory jedynie po zmroku, żeby przemykać śmierdzącymi kanałami miasta oddającego się wszelkim plugastwom. Jego oczy się zaszkliły. Kilka łez potoczyło się po suchych policzkach. Otarł je i pociągnął nosem. Przecież w dalekim Bauenhoff znajdzie się miejsce dla takiego starca jak ja – myślał, pragnąc tam, w zaciszu wiejskiej posiadłości, dokończyć żywota, mając u boku córki, zięciów i wnuki. Ale jakże spojrzę im w twarz? – Obawy cisnęły mu się do głowy. – Moje córki kochają mnie miłością wielką i bezgraniczną, lecz zięciowie? Czyż niełaska carowej nie dotknie ich przeze mnie? Przecież to wszystko już zaczęło się dziać – zatrwożył się. – W zasługach pominięto biednego Garona, męża Lisetty. Jak przełknąć taką ujmę? Jak z nią żyć? A czyż ja sam nie stałem się ofiarą gier Zubowów? I kogo to wszystko obchodzi...?
Jakob oderwał wzrok od okna i podszedł do lustra. Poprawił perukę i spojrzał na siebie. Ostatnie noce były bezsenne i mocno zaznaczyły się na jego twarzy. Cera była szara, oczy podkrążone i zgasłe, a na ustach brakowało uśmiechu, jaki zwykł przywdziewać na twarz, a który znikał jedynie w chwilach głębokiej zadumy. Naraz usiadł za biurkiem i sięgnął po pióro, umoczył je w atramencie i skreślił parę słów. Na tę chwilę jego twarz się ożywiła, dotąd blade policzki nabrały koloru, a oczy błysnęły nadzieją. Ciągle wierzył, że zdobył serce pięknej Heleny Radziwiłłowej nie dzięki swojej wysokiej pozycji, jaką jeszcze parę dni temu zajmował, lecz dzięki walorom ducha i ciała. Dlatego musiał do niej napisać. W sercu tliła się nadzieja, że ujrzy ją właśnie tego wieczoru, że wystarczy tylko dać jakiś znak, wykonać gest, powiedzieć parę słów, żeby przybyła. Kiedy skończył, wezwał lokaja, któremu przykazał natychmiast zanieść bilet do pałacu Radziwiłłów i oddać do rąk księżnej wojewodziny wileńskiej.
Helena tymczasem od kilku dni nie wychodziła z buduaru. Tutaj przynoszono jej śniadania i obiady. Nie chciała kolacji, jadła niewiele, co mocno zaniepokoiło jej małżonka, który radził wezwać lekarza. Radziwiłłowa uspokajała go, że to przejściowe dolegliwości, może to nawet kobiece przekwitanie daje znać o sobie. W końcu – jak przekonywała – skończyła już czterdzieści lat. Właśnie w podobnym wieku kobiety wchodzą w najgorszy okres swojego życia, który odbiera im płodność, a w ramiona zamiast kochanka wpycha rozwrzeszczane wnuki. Książę uwierzył w to z łatwością – może dlatego, że z natury nie był dociekliwy, a słowa żony zwykł przyjmować za pewnik: skoro tak mówi, to tak jest, nie inaczej. Nie ma co roztrząsać kobiecych słów, rozterek i chorób. Ucałował jej dłonie, kazał dużo odpoczywać, myśleć o rzeczach przyjemnych, i wyszedł. Pozostawił ją posępną i zdruzgotaną, gotową nawet uwierzyć we własne słowa, które przecież miały być jedynie wybiegiem, miały wytłumaczyć jej chwiejny nastrój i nieczułość względem najbliższych.
– Co ja wygaduję! – rzuciła, ledwo drzwi zamknęły się za księciem Michałem. Zaraz sięgnęła do szuflady po lusterko i spojrzała na swoje odbicie. Nie była zadowolona z tego, co ujrzała. Nieprzespane noce mocno przygasiły jej urodę, oczy pozbawione były blasku, a cera, zamiast promienieć, raziła bladością.
– Wyglądam jak stara ropucha – powiedziała z rozpaczą. – Oto, co bezsenność i kłopoty robią z kobietą.
Jej myśli rozproszyła służąca, która przyniosła bilet od Sieversa. Helena natychmiast odesłała pokojową, po czym otworzywszy list, czytała w napięciu.
Księżno, jutro z rana wyjeżdżam z Warszawy. Czuję się samotny i opuszczony przez przyjaciół, chociaż sytuacja, w jakiej znalazłem się nieoczekiwanie, pokazała, że nigdy ich nie miałem. Zabieram ze sobą kilka krzewów różanych w donicach i caprifolium, które podarowała mi Pani wiosną – będą mi przypominać miłe chwile spędzone w Warszawie i w Grodnie. Tak, droga księżno, tylko chwile smakują najmocniej, gdyż stanowią jedynie ułamek naszego życia, za to zapadają w naszą pamięć i w serce po stokroć mocniej niż godziny i dni wypełnione szczęściem. Pragnę pozostać w Pani dobrej pamięci. Kłaniam się i całuję dłonie
Jakob Jefimowicz Sievers
– Jutro odjeżdża... – westchnęła, a jej głowę wypełniły dziesiątki rozterek. – Czeka na mnie... biedny człowiek... Jest przekonany, że przyjdę...
Gdyby nie okoliczności, zapewne księżna poszłaby do Sieversa, lecz w takiej sytuacji ona nie może się narażać na jakieś domysły, ironiczne uśmieszki czy pogardliwe, a jeszcze gorzej: litościwe spojrzenia rosyjskich oficjalistów. Podniosła się z krzesła i niespokojnie przemierzała pokój, czując na przemian to chłód, to uderzenia gorąca. Sięgnęła po wachlarz i wachlowała nim rozgrzane ciało. Zegar wybijał siódmą. Za oknami panował mrok.
– A jeśli rzeczywiście to przekwitanie?... Boże drogi! – Jej twarz okryła się strachem tak wielkim, jakby za chwilę miała umrzeć. Ciągle wierzyła, a nawet była przekonana, że ma przed sobą z dziesięć lat kobiecości, uwodzenia mężczyzn, flirtów z nimi, czarowania urodą, a tu masz ci los! I jeszcze ten list od ministra. Myśli nie dawały wytchnienia. – A może napisać bilet, że jestem chora, to by usprawiedliwiło moją nieobecność. Nie, Sievers nie jest głupcem, nie uwierzy. Będzie podejrzewał, że to wykręt. Co tu robić...
Jutro wyjeżdżam z Warszawy – ciągle słyszała jego głos, który nutą goryczy pobrzmiewał w jej uszach. A więc jutro skończą się jej katusze, jutro zamknie za sobą przeszłość i spojrzy w przyszłość. Odtąd tylko ona będzie się liczyć. Trzeba zapomnieć o Sieversie i pomyśleć o Christine. Ona jest teraz najważniejsza. Księżniczka Czetwertyńska na wiosnę wyjdzie za mąż, to już niedługo. Helena sama odwiezie córkę do Petersburga, a tymczasem już teraz trzeba zabiegać o łaski Igelströma, tak jak postanowiła wcześniej.
Tej nocy Helena długo nie mogła zasnąć. Dopiero nad ranem zmrużyła oko. Gdy się przebudziła, już nawet służba mówiła o tym, że Jakob Sievers odjechał z Warszawy, a jego powóz, otoczony małym oddziałem Kozaków, przyciągnął sporo gapiów, którzy wylegli na ulice albo z okien wyglądali rosyjskiego oficjalisty. Ale nikt nie widział zdegradowanego ministra, bo okna karety były zaciągnięte zasłonami, co dało Helenie do myślenia. Może to nie on! Może ktoś inny był w powozie, a tymczasem Sievers ciągle tkwi w pałacu ambasady! Zaraz księżna odkryła niedorzeczność własnych posądzeń i jęła sobie tłumaczyć te zasłonięte okna karety. Przecież człowiek, który odjeżdża w niesławie, niechętnie pokazuje twarz, a nawet skrywa ją skrzętnie przed ludzkimi spojrzeniami.
Radziwiłłowa uspokoiła się i usiadła do stolika. Skreśliła parę słów, po czym poleciła służącemu niezwłocznie dostarczyć bilet pani Załuskiej. Od tej chwili niecierpliwie oczekiwała na wiadomość z rosyjskiej ambasady. Gdy nadeszła, Helena spiesznie otworzyła bilet. Pani Załuska serdecznie zapraszała księżną do pałacu o każdej porze dnia, gdyż drzwi ambasady rosyjskiej są dla Radziwiłłów zawsze szeroko otwarte. Miła odpowiedź dobrze usposobiła księżną, dlatego nie zwlekając, posłała kamerdynera z wiadomością zwrotną, że chętnie skorzysta z zaproszenia i zjawi się przed wieczorem.
W porze obiadu Helena zeszła do jadalni. Książę Michał, ujrzawszy żonę w dobrym humorze, odetchnął. W międzyczasie Radziwiłłowa uprzedziła rodzinę, żeby nie czekano na nią z podwieczorkiem, gdyż wybiera się do pani Załuskiej.
– Dobrze, kochana Leno – powiedział książę Radziwiłł, całując dłoń małżonki. – Oczywiście, że powinnaś iść, w ogóle powinnaś częściej wychodzić, aby odegnać smutki.
– Jakie smutki, kochany? – Wbiła w księcia baczny wzrok, a jej myśli zasnuły się czarnymi podejrzeniami. Może on wie, domyśla się, co ją łączyło z Sieversem. Nie jest głupcem, dlatego prędko odgadł przyczynę jej niedomagań, choroby, która nie w ciele ma swoje źródło, lecz w duszy.
Odzyskawszy rezon, Helena rzekła:
– Jedynym smutkiem jest to, mój kochany mężu, że dotąd nie doczekaliśmy się małego księcia Dominika pod naszym dachem... choć nie, mylę się. Jeszcze większą troską jest to, że nasza Christine ciągle tkwi w Warszawie, zamiast lśnić niczym najjaśniejsza gwiazda na dworze petersburskim, a przypominam ci, że księżniczka osiągnęła już odpowiedni wiek, by wyjść za mąż.
– Na to jeszcze nie jest za późno, Leno. Zresztą wiesz, że wszystko wymaga czasu, i ten nieszczęsny Sievers, który był orędownikiem sprawy z Dominikiem... – odparł.
– Dość długo czekałam – ucięła.
To wspomnienie Sieversa poruszyło czułą strunę. Helena podniosła się od stołu, a wtedy książę Michał rzekł:
– Już odchodzisz?
– Tak, przygotuję się do wyjścia – wytłumaczyła się i wyszła z jadalni. Przemierzając pałac, zastanawiała się, ile razy jeszcze usłyszy o tym człowieku, który miał być jej nadzieją, a zamiast tego może okazać się zgubą. Mój Boże – wzdychała – mieć przeszłość jak najdalej za sobą, zapomnieć, patrzeć już tylko w przyszłość. Nie da się... Na to potrzeba czasu, który przykurzy wspomnienia.
Przed piątą, gdy Helena była gotowa do wyjścia, pukanie zmąciło ciszę. To kamerdyner przyniósł ulubienicę Heleny – Katinkę, którą z jej polecenia wcześniej wykąpano i wyczesano. Potem księżna sięgnęła do szkatuły po cenną obrożę z pamiętnym napisem od carycy, i założyła na psią szyję.
– Pora na nas, bądź dziś miła dla gospodarzy, szczególnie dla barona, tak wiele od niego zależy, niestety – westchnęła i wzięła suczkę z rąk służącego.
Powóz zajechał na dziedziniec ambasady. Kamerdyner oczekujący tutaj na gości otworzył drzwi karety i chciał odebrać od księżnej psa, by mogła swobodnie wysiąść, lecz obruszyła się na ten pomysł i odparła, że najcenniejszego podarunku od jej imperatorskiej mości carowej Katarzyny nie będzie dotykał żaden kamerdyner, że ona nikomu ze służby i rzadko nawet jakiemuś znacznemu gościowi pozwala brać na ręce ów skarb. Wypowiedziawszy ową tyradę, Helena podążyła do pałacu. W holu oczekiwał lokaj, który poprosił, by księżna łaskawie zechciała przejść do salonu i tam poczekać, on tymczasem zaanonsuje księżną jaśnie pani. Sługa, powróciwszy, oznajmił, że jaśnie pani prosi o chwilę cierpliwości albo zaprasza do buduaru, jeśli księżna ma ochotę widzieć się z nią prędzej. Helena ukryła niezadowolenie. To jej oczekiwano w najlepszych domach, jej wypatrywano, gdyż jej obecność uznawano za honor. W końcu postanowiła udać się do pani domu i podążyła za lokajem na piętro. Zastała Honoratę w rękach służących, z których jedna fryzowała jej włosy, druga piłowała jej paznokcie u rąk, inna z kolei szykowała suknię. Załuska zdawała się nie dostrzegać Heleny, dopiero gdy kamerdyner doniósł jej, że księżna oczekuje, gospodyni uniosła wzrok znad paznokci.
– Księżna Radziwiłłowa... jakże się cieszę, że zechciała mnie pani odwiedzić. Proszę wybaczyć, że nie przyjęłam pani w salonie, ale właśnie dziś wieczór wybieram się do marszałkowej Moszyńskiej. Zaprosiła nas, to znaczy mnie z baronem, nie możemy jej odmówić, sama pani rozumie – rzekła Honorata i wskazała gościowi fotel, na którym Radziwiłłowa spoczęła i usadowiwszy sobie na kolanach psa, zamyśliła się. Tak więc już nie z panią Mniszchową przyjaźni się pani Załuska. Odkąd urząd marszałka wielkiego koronnego objął hrabia Moszyński, to z jego młodą żoną weszła w towarzyską zażyłość.
– Baron jest teraz rozchwytywany przez pierwszych oficjalistów koronnych. – Honorata rozproszyła jej myśli i roześmiała się, a radość biła z całej jej osoby, wprost nie mogła jej okiełznać. – Nawet król posyłał z biletem do ambasadora, ale gdzie upchać tych wszystkich, którzy mają nadzieję gościć w swoich domach pierwszego ministra Jej Cesarskiej Mości? To wszystko stało się tak nagle. Niebawem Boże Narodzenie, myślę, że w karnawale znajdziemy więcej czasu dla starych przyjaciół.
– Jakżeby inaczej – rzekła sucho księżna, gdy naraz Honorata wyciągnęła stopę, a służąca zaczęła piłować jej paznokcie. Ten widok wzbudził w Helenie niesmak. Jakże to tak: wystawiać na widok publiczny tak intymne rzeczy jak piłowanie paznokci czy fryzowanie. Ale przecież w końcu sama sobie jestem winna – skwitowała w myślach. Mogłam poczekać w salonie. Ach, to niedorzeczność! Księżna Radziwiłłowa nigdy nie czekała dłużej niż chwilę, i to nawet w apartamentach samego króla! Jakże tu miałoby być inaczej?!
– À propos, księżno, co panią sprowadza? – wprost spytała gospodyni.
– Chciałam pogratulować baronowi awansu – odparła i mocniej przytrzymała psa, gdyż próbował się oswobodzić z jej objęć, i tym samym przyciągnął uwagę Honoraty.
– Przykro mi, ale barona nie ma w pałacu.
– Jaka szkoda – westchnęła Radziwiłłowa i usłyszała głos Załuskiej:
– Śliczny piesek. Pozwoli pani, księżno?
Gospodyni wyciągnęła ręce po Katinkę, która, gdy tylko znalazła się w jej ramionach, natychmiast się uspokoiła, spotulniała, wtuliła w muślinową suknię Honoraty i zamruczała jak kot.
– Uroczy... Śliczny, pachnący pudelek. Czarujący – powtarzała słodkim głosem pani Załuska, którym mówi kobieta zawsze, ilekroć coś chwyta ją za serce i wyciska z niej najlepsze uczucia. Helena, widząc ten czuły obrazek, pęczniała z dumy, że Katinka tak bardzo zachwyciła panią Załuską, która nieraz bywała w domu Radziwiłłów, a jednak nigdy dotąd nie eksplodowała takim uczuciem do suczki.
– Gotowa jestem odkupić ją od pani, księżno – oświadczyła nieoczekiwanie gospodyni.
– Co takiego? – W Helenę jakby piorun strzelił, cała w środku się zagotowała.
– Nie przesłyszała się pani. Kupię tę suczkę, proszę podać cenę, zapłacę każdą.
– Ależ ten pies to najcenniejsza rzecz, jaką posiadam, to prezent od imperatorowej Katarzyny – odparła Helena i obrzuciwszy Załuską lodowatym wzrokiem, wyciągnęła ręce po sukę.
– Dlatego pragnę go mieć – odparła Honorata i roześmiała się wesoło.
– W takim razie proszę zwrócić się do carycy, może podaruje pani jakąś sukę ze swojej psiarni. Tymczasem pożegnam panią, proszę przekazać baronowi moje gratulacje.
– Oczywiście, przekażę, ale proszę nie omijać naszego pałacu, księżno. Może wybierzemy się razem do kawiarni? Warszawa stała się taka smutna.
– Tak, tak, na pewno będzie ku temu okazja – zapewniła Helena i zabrała suczkę z ramion Załuskiej. Gdy opuszczała ambasadę, tuliła ją do siebie niczym najcenniejszy skarb, a potem, powróciwszy do pałacu przy Miodowej, pospieszyła prosto do buduaru. Posadziła psa na jedwabnej pościeli i pogładziła czule. W oczach księżnej zakręciły się łzy. Pomyślała, że gdyby straciła Katinkę, mocno by to odchorowała.
Helena położyła się do łóżka, pozwalając tej nocy spać suczce u swego boku. Książę Michał, który około północy wślizgnął się do sypialni, zastawszy w łóżku Katinkę, nie krył zaskoczenia. Już sięgał wielkimi dłońmi po psa, żeby zrzucić go z pościeli, gdy usłyszał głos Heleny:
– Proszę cię, kochany, połóż się spać u siebie tej nocy. Nie czuję się na siłach...
Radziwiłł zrozumiał, że żona ma jakąś niedyspozycję, więc tylko ucałował ją na dobranoc i wycofał się. Przez kolejne noce sytuacja się powtórzyła. Wtedy książę stracił cierpliwość, rozgniewał się i zagroził, że pozbędzie się głupiego kundla raz na zawsze, jeśli w małżeńskim łożu nie ma dla niego miejsca.
– Ach tak! – wykrzyknęła zrozpaczona księżna.
– Co tak? – zdumiał się, widząc ją całą roztrzęsioną.
– I ty dybiesz na życie tej nieszczęsnej psiny! O Boże! – jęknęła żałośnie.
– Nie rozumiem cię, Leno! – wybuchnął książę. – Odkąd wróciłaś od pani Załuskiej, jesteś nerwowa. Co tam się stało, u licha?! Spotkała cię jakaś przykrość?
– Gorzej!
Książę z niepokojem wpatrywał się w małżonkę, jakby za chwilę miał usłyszeć wyrok skazujący całą rodzinę jeśli nie na śmierć, to niewątpliwie na długą katorgę.
– Załuska chce ukraść Katinkę – oświadczyła Radziwiłłowa.
– Co??? – Michał roześmiał się gromko, gdyż takie posądzenie wydało mu się niedorzeczne.
– Zabawne, prawda, mój drogi? – rzuciła z rozpaczliwym płaczem.
Książę z trudem opanował rozbawienie.
– Skąd taki pomysł? – spytał. – Takie podejrzenia? Nie rozumiem.
– A stąd, że chciała ją kupić za cenę, którą podam. Gotowa dać za nią tysiące, jeśli nie miliony!
– Boże mój! Po cóż, u diabła, jej ta właśnie suka, kiedy może mieć setki, co mówię: tysiące lepszych od niej?
– To prezent od carycy, rozumiesz?
– Nie bardzo. Czy to łechce waszą kobiecą próżność? Posiadać coś, co z łaski podarowała wam imperatorowa, toż to zaszczyt, to skarb cenniejszy nad wszystko inne?! Kochana Leno, zgodziłaś się sprzedać jej tę kudłatą małpę?
– I ty ją obrażasz!
– Więc jak?
– Odmówiłam.
– I to daje ci pewność, że madame Załuska posunie się do kradzieży?
– Całkowitą.
– A ja daję ci słowo honoru, że tego nie zrobi.
– Słowo honoru? Skąd ta pewność?
– Bo nie jest księżną Radziwiłłową – odparł.
– Teraz zasugerowałeś, że jestem złodziejką! – Helena wybuchła jak proch, na który nieoczekiwanie spadła mała iskra.
– Uspokój się, Leno! – Książę podniósł głos, gdyż stracił cierpliwość. Zaraz jednak powściągnął gniew i rzekł łagodnie: – No, pocałujmy się na zgodę.
Helena nie broniła się przed mężowskimi pieszczotami i nazajutrz małżonkowie obudzili się w największej zgodzie. Książę pożegnał żonę pocałunkiem i wymknął się z łoża. Tymczasem spod pierzyny wysunęła głowę Katinka, która nocą, korzystając z tego, że małżonkowie zasnęli, wskoczyła na łóżko i wcisnęła się w kąt. Gdy Helena dostrzegła suczkę, powróciły ponure myśli. W końcu uznała, że najlepiej będzie nie zabierać Katinki w gości do pani Załuskiej. Niebawem poczta, którą przyniósł kamerdyner, oderwała uwagę księżnej od psa. Jeden list był od księcia Antoniego, który pisał, że jest już spakowany i lada dzień wyjedzie z Getyngi, żeby Boże Narodzenie spędzić z rodzicami i rodzeństwem. Jego przywiązanie do rodziny wywołało w Helenie tkliwość.
– Kochany Antoni, z pewnością jest już w drodze i niebawem go zobaczę. – Z czułością pomyślała o ulubieńcu i nie tracąc ani chwili, poleciła służbie przygotować pokój księcia i każdego dnia palić w kominku na wypadek, gdyby się zjawił. Potem sięgnęła po kolejny list. Ten był od Ludwika. Odkąd starszy książę wyjechał z Warszawy, Helena dostała od niego zaledwie dwa listy, a w nich lakoniczne wieści o tym, że prowadzi się przykładnie, nie trwoni pieniędzy na karty i aktorki, za to dużo bywa pośród najlepszego towarzystwa i dużo czyta. Zmądrzał – pomyślała wtedy ciepło o Ludwiku. Otworzyła list i złakniona każdego słowa zaczęła czytać. Jednak list od starszego syna nie ucieszył matki, przeciwnie, wlał w jej serce niepokój i rozbudził tęsknotę. Książę pisał, że zaziębił się na konnej przejażdżce w dżdżysty dzień, i nie byłoby z tego wielkiej sprawy, gdyby parę dni przeleżał w łóżku. On tymczasem, bagatelizując pierwsze objawy choroby, bywał wśród ludzi i sam przyjmował wizyty, a co gorsza, nie odpuścił sobie kolejnych przejażdżek, co jeszcze bardziej nadwątliło jego zdrowie. A wszystko to z całkowitej pewności, że młody organizm sam przezwycięży chorobę. Tymczasem, jak się okazało, pomylił się i teraz leży w łóżku, z którego lada dzień wstanie, lecz osobisty lekarz, pan Basset, odradzał podróż w zimową porę. Tak więc za przyzwoleniem ojca powróci do Warszawy później. Helena zmartwiła się chorobą syna i natychmiast usiadła do sekretarzyka, żeby napisać do niego list i nadać go jutrzejszą pocztą. Pisała, że bardzo boleje nad tym, że w tym roku w czasie świąt Ludwik wraz z całą rodziną nie zasiądzie do stołu wigilijnego, że ona bardzo to przeżyje, lecz w istocie gdyby podróż miała pogorszyć stan jego zdrowia, lepiej będzie, jeśli przyjedzie po Nowym Roku całkiem zdrów. A tymczasem niech dba o siebie, ubiera się ciepło i nie opuszcza łóżka, dopóki lekarz nie będzie miał pewności, że może to uczynić. I niech częściej pisze – listy od niego przychodzą tak rzadko, w ciągu pół roku było ich zaledwie parę – a przecież ona złakniona jest wieści od niego, ciekawa, co porabia dniami, jak spędza wieczory, jakie książki czyta i w jakim towarzystwie bywa.
Zbliżała się pora kolacji. Helena w buduarze przebierała się w wieczorową suknię. Zawsze dbała o każdy szczegół swojego wyglądu i nigdy nie opuszczała pokoju nieprzygotowana, bo, nie daj Boże, podczas kolacji albo potem, w salonie, gdzie księstwo spędzało wieczory, zjawiłby się jakiś nieoczekiwany, lecz znaczny gość. I gdyby zastał księżną wojewodzinę źle ubraną, z lichym ufryzowaniem włosów? To dopiero byłby powód do plotek. Choćby taka madame Załuska, ta to byłaby zdolna roznieść byle błahostkę po najlepszych domach. Albo hrabina Moszyńska, kobieta bardzo wytworna, młoda, piękna i próżna. To by już było podwójne nieszczęście. Już obie te kwoki – jak nazywała je Helena – nie zostawiłyby na niej nieszczęsnej suchej nitki. Nawet strój dzienny, który mógłby uchodzić za swobodny i niedbały, w przypadku wojewodziny był doskonale obmyślony. Pokojówka właśnie kończyła układać rękawy sukni, gdy lokaj zapowiedział, że zajechała karoca jaśnie panicza Antoniego.
Radziwiłłowa nie zwlekała ani chwili, wyszła z buduaru jak na skrzydłach, a gdy zbiegała po marmurowych schodach, młody książę właśnie wszedł do holu.
– Mon Dieu! – wykrzyknęła księżna, ujrzawszy go z rozwichrzonymi włosami, zmarzniętego i pociągającego nosem. – Drogi synu, dlaczego nie posłałeś przodem kuriera z wieścią, że dziś będziesz?!
– Chciałem zrobić wam niespodziankę – rzekł z serdecznym uśmiechem, a matka ucałowała jego zimne policzki.
– Udała ci się – zauważył książę Michał, któremu również natychmiast doniesiono o przybyciu syna, tak więc bezzwłocznie pospieszył go powitać. – Ale pozbawiłeś matkę przyjemności wydania na twoją cześć uczty, którą już miała w zamyśle.
Zaraz nadbiegły książęce dzieci, żeby przywitać starszego brata.
– Wybaczy mama – powiedział Antoni i ucałował dłoń Heleny. – Przyznam, że nawet nie miałem do tego głowy. W drodze złapało mnie jakieś fatalne przeziębienie.
– Będzie jeszcze sposobność wydać niejedno przyjęcie z tej okazji – odparła księżna. – Ale wiesz, że Ludwik się rozchorował i najprawdopodobniej nie przyjedzie na święta?
– To ciekawe... Taki zbieg okoliczności... – rzekł Antoni.
Służba pomogła księciu zdjąć płaszcz i odebrała od niego kapelusz, po czym zabrała podróżne kufry. W tym czasie gospodyni zaprowadziła syna do pokoju, rada, że wcześniej zdążyła przygotować jego lokum, po czym poleciła, by się rozgościł i niebawem zszedł do nich na kolację. Upłynęła godzina, gdy cała rodzina zasiadła przy suto zastawionym stole. Rozmawiano o wszystkim, tylko nie o polityce, gdyż tej gospodyni unikała przy młodszych dzieciach w obawie, żeby zbyt pochopne sądy nie zmąciły ich umysłów, szczególnie bała się o Karola, który już dość ich wystraszył, plotąc trzy po trzy i czyniąc głupstwa. Wypytywała Antoniego, jak spędzał czas w Getyndze, czy studia nie są zbyt ciężkie, czy za długo nie ślęczy nad książkami przy blasku świec, bo przecież takie światło bardzo psuje oczy. Wszystkiego była ciekawa i z uwagą słuchała opowieści młodego księcia, przy czym co chwila troskliwie go pouczała, żeby we wszystkim znał umiar. Unikaj trudów, jeśli to możliwe, szanuj zdrowie, unikaj przeciągów, to warunki długiego i dobrego życia, bez cierpienia i dolegliwości starczych – nieraz powtarzała. – Za to ćwicz umysł, przyswajaj wiedzę i zażywaj dużo ruchu na powietrzu.
Antoni tylko uśmiechał się na te matczyne wywody.
– Wie mama, że robię wszystko, co mamie miłe, i mam więcej rozsądku niż ktokolwiek inny – oświadczył, po czym zagaił o Ludwika. Wcale się nie zmartwił, że nie ujrzy go podczas świąt, i dodał, iż może to lepiej, że Ludwika nie będzie w Warszawie. Na te słowa Helena posmutniała. Antoni, dostrzegłszy tę zmianę na obliczu matki, powiedział:
– Miałem na myśli to, że dłuższa rozłąka z rodziną i brak pieniędzy na przyjemności niejednego nawróciły na poczciwą drogę. Ja tymczasem życzę mojemu bratu zdrowia i mam jedynie nadzieję, że kiedy tu zawita, będzie innym człowiekiem. Czy nie mam racji, ojcze? – Spojrzał pewnie na księcia Michała.
– Najzupełniej, synu – podchwycił Radziwiłł.
– Bardzo bym chciał wierzyć w jego przemianę, lecz wybaczy mama, ale nie jestem tak wielkiej wiary jak mama – dokończył młody książę, kierując oczy na matkę.
Słowa Antoniego mocno strapiły księżną i wepchnęły w otchłań podejrzeń. Może ta choroba to rzeczywiście wymówka, żeby nie wrócić do domu i nie spędzać świąt z rodziną. Ale czy Ludwik potrafiłby skłamać? Przecież uczyła swoje dzieci prawdomówności, a jeśli się z czymś nie zgadzały, jeśli miały odmienne zdanie i jeśli wreszcie nie miały odwagi wyrazić go z jakiejkolwiek przyczyny: z troski czy ze strachu, wtedy milczały, jakby okrężną drogą pragnęły obejść prawdę, lecz nigdy skłamać. Tak więc możliwe, że Ludwik nie napisał jej całej prawdy, że – jest chory, owszem – dużo czyta i stroni od kart, lecz co w zamian? Czym rekompensuje sobie to wszystko, co dotąd stanowiło treść jego życia? Podejrzane towarzystwo, wódka, karty, kobiety i rewolucja to było to, czym żył w Warszawie. Helena próbowała otrząsnąć się z tych myśli jako niedorzecznych, lecz podświadomie nieustannie ją gnębiły. Postanowiła jeszcze dziś napisać do przebywającego w Wiedniu lekarza, pana Basseta, i wypytać o syna: czy w istocie choroba księcia jest tak dokuczliwa i poważna, by nie mógł odbyć podróży do Warszawy? Jeśli był to jedynie wybieg Ludwika, doktor potwierdzi jej podejrzenia, a wtedy ona będzie miała pewność, że to nie choroba trzyma księcia z dala od rodziny.
Po kolacji księżna odesłała młodsze pociechy do łóżek, po czym ze starszymi dziećmi oraz z małżonkiem przeszła do salonu, gdzie rodzina zwykła spędzać zimowe wieczory przy kominku. Minęła dziesiąta, gdy Helena i księżniczka Krystyna poszły do swoich pokoi, zostawiając panów samych, jakby było rzeczą najnaturalniejszą, że mężczyźni mają swoje sprawy i tematy, których nie poruszają przy kobietach. Znalazłszy się na piętrze, księżna ucałowała córkę na dobranoc i zniknęła w buduarze. Tutaj natychmiast usiadła do sekretery i napisała do pana Basseta, po czym wezwała lokaja i przykazała, żeby list wyszedł jutrzejszą pocztą.
Wstał ponury i ciężki dzień. Helenę od świtu bolała głowa, lecz zwlekła się z łóżka i jak struta usiadła przed toaletką. Pozwoliła służbie, by ją ubrała i uczesała, lecz na nic więcej tego dnia nie miała ochoty. Postanowiła, że zaraz po śniadaniu wróci do buduaru i położy się do łóżka – może z upływem dnia odzyska siły i ochotę do życia. Była ubrana i gotowa zejść do jadalni, gdy przyniesiono jej list z pałacu ambasady rosyjskiej. Księżna, pewna, że to pomyłka i że bilet jest do małżonka, kazała odesłać go do księcia Michała. Ale służba zapewniła, że list jest adresowany do księżnej, gdyż goniec kazał powiedzieć jaśnie pani, że to wiadomość od barona Igelströma. Radziwiłłowa zadrżała na to nazwisko, a serce skoczyło jej do gardła. Cóż może chcieć od niej ten zimny człowiek? Rozerwała list drżącą ręką, przysiadła na krześle i odczytała wiadomość. Jej twarz w jednej chwili pojaśniała, a obłok niepokoju rozwiał się jak poranna mgła. Baron pisał, że lada dzień do pałacu księstwa zawita mały książę Dominik Radziwiłł, i wyraził pewność, że księżna będzie zadowolona, mając go u swego boku i mogąc wraz z nim spędzić święta według obrządku katolickiego. Wspaniała wiadomość przyćmiła wszelkie inne obawy Radziwiłłowej. Całkiem zapomniała o Katince, o zakusach pani Załuskiej i o chorym Ludwiku. Gotowa była śpiewać ze szczęścia i czyniła to z radością. Jej dźwięczny wesoły śpiew wypełnił buduar. Zaraz zeszła do jadalni, gdzie zastała oczekujących na nią od dłuższego czasu domowników. Ani chwili nie zwlekała, żeby wszystkim oznajmić wspaniałą nowinę. Duma i radość rozpierały księżną i księcia Michała, że oto udało im się przejąć opiekę nad chłopcem, za którym stały olbrzymie majątki przynoszące milionowe zyski.
Odtąd z niecierpliwością oczekiwano Dominika. Po dwóch dniach nadeszła wiadomość od jego opiekunki, niejakiej pani Zasławskiej, że przywiezie ona księcia nazajutrz. Helena natychmiast wydała dyspozycje służbie, żeby przygotowała pokój małego księcia, i poleciła kucharzom na kolejny dzień przyrządzić kilka rodzajów deserów, aby Dominik miał w czym wybierać. Cały dzień minął jej na bieganinie i przygotowaniach, wszystkiego chciała dopilnować osobiście.
Nadszedł wieczór. Helena miała nadzieję na spokojny sen, lecz była tak podekscytowana przyjazdem chłopca, że zasnęła krótko przed świtem. Gdy się ocknęła i zerknęła w okno, dostrzegła gęsty śnieg. Oby tylko zła pogoda nie zatrzymała księcia gdzieś w drodze – pomyślała z obawą. Około drugiej po południu zjawił się goniec, którego guwernantka Dominika posłała przodem, by uprzedził księstwo, że książę stanie w Warszawie za jakąś godzinę. Helena postawiła domowników w stan gotowości, a sama pospieszyła do buduaru, żeby poprawić urodę, po czym zeszła do salonu. Minuty, które zwykle wydają się krótkie, teraz wlekły się i dłużyły. Księżna chodziła od okna do okna, przykazując małżonkowi i Antoniemu, by obaj wyszli i powitali krewniaka u karety. Na to książęta Karol i Andrzej oznajmili, że i oni chcieliby powitać krewnego. Radziwiłłowa zgodziła się, sama zaś wraz z księżniczkami postanowiła poczekać na Dominika w pałacu.
Zmierzch zaczął opadać na miasto gęstniejącą mgłą, gdy zaturkotały koła powozu i od strony ganku dobiegło domowników rżenie koni. Służba wybiegła z pałacu, książę Michał wraz z synami również spiesznie wyszli. Tymczasem Helena spoglądała przez szybę, do której przyklejały się mokre płatki śniegu. Po chwili ujrzała chudego płowego chłopca, który wysiadł z powozu i stanąwszy przed księciem Michałem, skłonił głowę z dystansem, po czym dumnym wzrokiem potoczył po kuzynach. To dopiero charakter – przemknęło Helenie przez głowę. Nie posądzała tego biednego dziecka, którego wypaczono złym wychowaniem, o złe intencje. Przecież najpiękniejszy krzew, najpowabniejszy kwiat, który wzrósł na najlepszej glebie, obumrze w swojej urodzie, jeśli trafi na piaski, na jałową ziemię, która, zamiast ubogacać go, wysysa z niego wszystko, co najlepsze. Ale jest jeszcze czas, by to dziecko ocalić i przywrócić korzeniom, które zasilą je nową siłą i odrodzą. Nie jest jeszcze stracone. Za chłopcem z powozu wygramoliła się starsza, bardzo kostyczna i wysoka kobieta w ciemnej sukni bez ozdób i w czarnym kapeluszu. Jak się Helena domyślała, musiała to być opiekunka księcia, madame Zasławska. Naraz wszyscy zniknęli księżnej z oczu i Helena ujrzała Dominika. Wszedł do salonu niepewnym krokiem, a dostrzegłszy ciotkę, zatrzymał się. Radziwiłłowa, biorąc ów gest za nieśmiałość, podeszła do niego i powiedziała najczulej, jak tylko potrafiła:
– Witaj, książę, długo na ciebie czekaliśmy. Cieszę się, że jesteś.
Pochyliła się nad nim i ucałowała jego zaczerwienione od lekkiego mrozu czoło.
– Kiedy wrócę do domu? – spytał zimnym tonem, który nie pasował do jego dziecięcej twarzy.
– Książę, od dziś tutaj jest twój dom – oświadczyła księżna wojewodzina, po czym dodała, spoglądając na swoje córki: – Oto twoje kuzynki, księżniczka Christine, księżniczka Aniela i księżniczka Róża. One również nie mogły się doczekać twojego przyjazdu.
Księżniczki grzecznie dygnęły w chwili, gdy matka wypowiadała ich imiona, na co chłopiec lekko skłonił przed każdą z nich głowę, po czym wbił pochmurny wzrok w Krystynę, która życzliwie się do niego uśmiechała. Ten uśmiech, zamiast go ugłaskać, rozsierdził.
– Chcę iść do swojego pokoju! – oświadczył.
Helena uśmiechnęła się, życzliwością bowiem pragnęła stopić lodowaty chłód chłopca, i rzekła:
– Zaprowadzę cię, książę.
– Chcę, by poszła ze mną madame Zasławska – zaznaczył Dominik i obejrzał się na kostyczną damę, która tkwiła w progu. – I żądam widzenia z moją matką.
Twardy charakter – pomyślała księżna, spoglądając na męża, który ledwo powstrzymał się od wybuchnięcia śmiechem, kiedy widział hardą minę małego księcia, żądającego oddania go matce. Tymczasem Radziwiłłowa była pełna złych przeczuć, że to dziecko przysporzy im nie lada kłopotów. Nie oponowała i powiedziała tylko, że służba zaniesie kufry i wskaże księciu pokój. Oznajmiła jeszcze pani Zasławskiej, że później chciałaby z nią pomówić w cztery oczy.
– O mnie będziecie mówić?... Na pewno o mnie! – Dominik odwrócił się, bacznie spoglądając to na Helenę, to na swą opiekunkę.
Radziwiłłowa dostrzegła w jego oczach jakiś strach i zdziwiła się, iż dziecko w tym wieku może być tak wyczulone, tak ostrożne i podejrzliwe w stosunku do dorosłych, ale uznała, że taka nieufność musi być sprawką jego matki, kobiety nieobliczalnej i wyklętej przez rodzinę.
Wieczorem była okazja do pomówienia z panią Zasławską o przyzwyczajeniach małego księcia, nawykach, zainteresowaniach, jakby Helena w tej krótkiej rozmowie chciała nadrobić stracony czas i poznać to dziecko, aby znaleźć do niego właściwy klucz. Bała się, że to nie będzie łatwe.
Jednak nazajutrz opiekunka odjechała skoro świt, nie pożegnawszy się z podopiecznym ani z Radziwiłłową. Helena uznała, że taka cicha ucieczka zapobiegnie wybuchowi rozpaczy Dominika. Liczyła na to, a nawet była pewna, że chłopiec prędko zapomni o pani Zasławskiej. Ale nagłe i potajemne zniknięcie opiekunki rozsierdziło go tak bardzo, że cały dzień z jego pokoju dochodziły krzyki na przemian z płaczem tak żałosnym, że serce Heleny drżało o zdrowie dziecka. Oby ta rozpacz nie odbiła się na jego duszy. Także książęce dzieci z przerażeniem przysłuchiwały się temu, a służba chyłkiem i na palcach przemykała po pałacowych pokojach i korytarzach. Kolejne dni były ciężkie zarówno dla Radziwiłłów, jak i dla małego księcia. Chłopiec nie chciał wychodzić z pokoju, nie chciał jeść, a nie doczekawszy się matki ani nikogo, kto wyrwałby go z niewoli księżnej wojewodziny, wylewał potoki łez, od których spuchła mu twarz. Do tego był coraz bledszy, co mocno niepokoiło Helenę. Księżna wezwała lekarza, który zalecił puszczenie krwi, a chorobę, na którą zapadł książę, nazwał tęsknotą. Co robić? Księżna nie mogła spać i jeść, tak trapiła ją zgryzota Dominika. Nawet go rozumiała, przecież to jeszcze dziecko, a dziecko przywiązane jest do matki, choćby ta była istotą najnikczemniejszą. Tak, miłość dziecka do matki jest ślepa, bezrozumna, przywiązana do obiektu uwielbienia. Gdyby nie miliony, które stoją za małym księciem, i gdyby nie korzenie, Helena pozbyłaby się tego kłopotu, a tu masz ci los, musi się z nim obchodzić jak z jajkiem. Długo myślała, jak go ugłaskać, wreszcie przypomniała sobie o miłości chłopca do koni, o której wspominała jego opiekunka. Podarowała mu więc najpiękniejszego ogiera, a książę Michał obiecał szpadę na imieniny.
– Widzisz, Dominiku? Musisz tu zostać i poczekać razem z nami na dzień swoich imienin. To będzie wielka uroczystość. Chyba warto czekać, prawda? – spytała.
– To już niedługo. – Dominik po raz pierwszy, odkąd przekroczył próg tego pokoju, odezwał się do ciotki cieplejszym tonem, a potem pozwolił gospodarzowi zaprowadzić się do stajni, by obejrzeć konie. Tęsknota za matką zaczęła topnieć pośród dziecięcych pragnień. Stawała się coraz odleglejszym marzeniem. Z czasem mały książę wspominał ją rzadziej i z jakąś obojętnością. Każdy dzień coraz mocniej zacierał jej obraz w jego pamięci, wypierał z serca, którym zawładnęła Helena Radziwiłłowa. To ona przychodziła do jego pokoju, zanim zasnął, żeby ucałować go na dobranoc, nieraz czytała mu jakąś książkę przed snem, tuliła do serca i śmiała się wraz z nim, gdy oboje bawili się w ciuciubabkę. Niebawem dom wypełnił się dziecięcym śmiechem i beztroską, a Dominik znalazł towarzyszy wspólnych zabaw, którymi stali się książęta Karol i Andrzej.
Na początku stycznia Radziwiłłowa dostała wiadomość od generałowej Chruszczowej, która pisała, że zaraz po świętach Bożego Narodzenia w obrządku prawosławnym wybiera się do Warszawy, gdzie pozostanie przynajmniej do lata, gdyż jej małżonek dostał rozkaz rozkwaterowania wojsk w Warszawie. Pewne jest również to, że wraz z nią przybędzie książę Biełozierski z córkami, by tam spędzić karnawał.
– Christine! Christine! – zawołała Helena donośnym głosem, wybiegając z salonu. Księżniczka usłyszała wołanie matki i pojawiła się na antresoli. Radziwiłłowa wbiła w nią wzrok i obwieściła z radością:
– Generałowa Chruszczowa przyjeżdża do Warszawy! Przyjadą także księżniczki Biełozierskie. Ach Christine! Putain!
Na tę nowinę Krystyna spiesznie zbiegła do matki i spytała rozpromieniona:
– Urządzimy u nas bal, mamo?
– Tak, kochana! Tak pusto i nudno w tym mieście, jakby wszyscy wymarli! Sprosimy gości, będzie wesoło! Pokażemy Rosjanom, że potrafimy się bawić nawet w tej smutnej Warszawie! No, głowa do góry! Chcę, żebyś i ty dobrze się tutaj bawiła przed wyjazdem do Petersburga.
– Wyjeżdżam? Kiedy? – spytała zaskoczona. Odczuwała jakiś niepokój, że oto już wkrótce opuści rodzinny dom i uda się w daleki świat, o którym tak dużo słyszała, a który mimo to skrywa przed nią wiele tajemnic.
– Niedługo, uwierz mi! Wszystko idzie po mojej myśli! Opatrzność nam sprzyja! Trzeba posłać bilet do Naryszkiny. Biedaczka, siedzi w tym pałacu Czetwertyńskich zamknięta jak w twierdzy!
– Mamo, hrabina dotąd opłakuje męża – zauważyła ze smutkiem Krystyna.
– To wszystko głupstwo, moja droga! Po co się użalać? Naryszkin przecież żyje i mam nadzieję, że ma się dobrze, po co więc rozdrapywać stare rany, które zaczynają się zabliźniać? A ja, kochana moja, zrobię wszystko, by ta nieszczęsna i smutna Marina znowu zaczęła się uśmiechać. Natychmiast napiszę do niej bilet, żeby spodziewała się mnie dziś wieczór.
Księżniczka z uwagą słuchała matki i cała promieniała szczęściem. Zaczął się karnawał, a one dotąd nigdzie nie bywały, na żadnym balu. Miasto rzeczywiście było jakieś szare i smutne, jakby czas adwentu jeszcze się nie skończył, lecz przeciwnie, dopiero się zaczynał. Po ulicach snuli się ludzie z posępnymi twarzami, przybyło biedaków. To już nie ta sama Warszawa co przed rokiem. Miasto, choć rojne, umierało z wolna i dogorywało niczym złożone jakąś śmiertelną chorobą, zarazą, która wchodziła do domów niepostrzeżenie, cicho i podstępnie. Po chwili zjawił się kamerdyner z biletem z rosyjskiej ambasady. Wiadomość była od pani Załuskiej, która zapraszała księżną wraz z księżniczką Krystyną i księciem Antonim w najbliższą niedzielę na kulig na Bielany.
– Od kogo ten bilet? – dopytywała się księżniczka.
– Od madame Załuskiej – powiedziała Radziwiłłowa, unosząc wzrok znad listu. – Zaprasza nas na kulig na Bielany.
– Kiedy?
– W najbliższą niedzielę.
– Pojedziemy, mamusiu? – Księżniczka z nadzieją spojrzała na matkę.
– Jeśli chcesz – odparła bez namysłu matka i uśmiechnęła się serdecznie.
– Bardzo chcę! – zawołała Krystyna. – A może jutro zaprosimy kilka pań z towarzystwa?
– Dobry pomysł, w domu jest nudno bez gości – oświadczyła Helena.
Naraz Helena dostrzegła Karola, Dominika i Andrzeja, którzy wpadli do holu niczym śnieżna burza, za nimi wbiegł zdyszany Antoni, a na samym końcu Róża, Aniela i pani Duvall. Właśnie wrócili z przejażdżki saniami. Mały Dominik był bardzo czerwony na twarzy, z gołą głową i całkiem mokrymi, nastroszonymi włosami. Helena, widząc chłopca w takim stanie, położyła dłoń na jego czole i wykrzyknęła przerażona:
– Putain! Ależ ty masz gorączkę, chłopcze!
– Nie, ciociu, to tylko Karol natarł mi twarz śniegiem i wrzucił lód za płaszcz! – Uśmiech zagościł na jego twarzy.
– Jak mogłeś, Karolu?! – Helena wbiła srogi wzrok w syna. Karol chciał coś tłumaczyć, ale księżna odesłała go do swojego pokoju, mówiąc, że porozmawiają potem o tym wybryku. Książę czmychnął czym prędzej, natomiast Radziwiłłowa rozkazała służbie przynieść gorącego soku z malin i nagrzać pierzynę księcia Dominika na piecu. Jemu zaś poleciła niezwłocznie położyć się do łóżka.
– Przesadza mama – skwitował Antoni. – Niech organizm się hartuje. W wojsku to normalna rzecz biegać boso po śniegu i kąpać się w zimnej wodzie.
– No, dość już tych wywodów – ucięła gospodyni i zwróciła się do Dominika: – A ty, marsz do łóżka!
– A przyjdzie księżna mi poczytać?
– O nie, mój drogi. Tym razem to pani Duvall ci poczyta. Ja wieczorem wychodzę, ale po kolacji przyjdę ucałować cię przed snem.
Dominik pomaszerował do swojego pokoju, a wieczorem Helena poszła do niego, tak jak obiecała. Dochodziła siódma. Chłopiec leżał w łóżku, a przy nim siedziała pani Duvall z jakąś książką, którą czytała, z namaszczeniem intonując każde słowo. Gdy dostrzegła księżną, przerwała i ustąpiła jej miejsca.
– Nie chcę, żeby pani Duvall mi czytała – powiedział szeptem chłopiec, gdy księżna usiadła przy łóżku.
– Dlaczego? – Helena się zdziwiła.
– Bo ona czyta po francusku.
– A jakże inaczej?
– Po polsku niech czyta, wtedy będę rozumiał.
– Przecież ja również czytałam ci po francusku i nie mówiłeś, że nie rozumiesz.
– Nie mówiłem, bo księżna ładnie czyta i ładnie się do mnie uśmiecha, a pani Duvall się nie uśmiecha i ma głos jak żaba.
– Jak będziesz pilnie uczył się francuskiego, to sam będziesz mógł czytać książki, które sobie wybierzesz. Zresztą nieładnie jest mówić w ten sposób o kimś, kto stara się być dla ciebie miły.
– Książki są nudne.
– Mylisz się. Mają w sobie wiele tajemnic.
– Ale nie mają ładnych, kolorowych obrazków.
– Za to mają obrazy, które powstają ze słów. No, dobranoc, śpij dobrze, kochany.
– Księżno... – Chłopiec zatrzymał ją, gdy już podniosła się z łóżka. – A poślubi mnie kiedyś księżna? Będę dobrym mężem.
Helena uśmiechnęła się, ledwo powstrzymując chichot, gdyż słowa Dominika ją rozbawiły.
– Głuptasie, ja mam męża. – Pocałowała księcia tkliwie w czoło.
– Wiem, ale jak książę Michał umrze, będę mógł się z ciocią ożenić? Ciocia jest taka ładna.
– Zapewniam cię, chłopcze, że wuj będzie żył jeszcze długo – oświadczyła z powagą.
– No tak, ale przecież ja dłużej, poczekam...
– Śpij już – powiedziała.
– To chociaż małpkę niech mi księżna kupi – poprosił i zrobił niewinną minę.
– Małpkę? – zdziwiła się.
– Tak, taką małą, kapucynkę, jak u kataryniarzy.
– Pomyślę o tym. – Uśmiechnęła się i wyszła z pokoju. Rozmyślała teraz o edukacji tego zaniedbanego dziecka. Trzeba nauczyć go francuskiego, gry na fortepianie, geografii, zabierać go ze sobą, żeby bywał w towarzystwie, szlifował obyczaje i nabierał ogłady, jak przystało na księcia z rodu Radziwiłłów. Helena nie myślała już dłużej o chłopcu; poszła do buduaru, żeby zmienić suknię. Na głowę włożyła kapelusz, a na ramiona narzuciła błękitny płaszcz podbity białym futerkiem, po czym nie tracąc czasu, opuściła pałac, wsiadła do karety i kazała się wieźć do pałacu Czetwertyńskich.
Gdy kareta księżnej wojewodziny wileńskiej zajechała na podwórze pałacu Czetwertyńskich na Krakowskim Przedmieściu, natychmiast zjawił się lokaj i otworzywszy drzwi powozu, ukłonił się gościowi w pas. Tymczasem w holu czekał już na Radziwiłłową książę Czetwertyński.
– Książę, mam nadzieję, że hrabina odebrała mój bilet – powiedziała Radziwiłłowa, wyciągając dłoń do ucałowania. Była trochę zaskoczona, że to ojciec Marii wyszedł ją przywitać, nie zaś Naryszkina.
– Tak, księżno – potwierdził i pocałował ją w rękę. – A ja, wiedząc, że pani się zjawi, chciałem porozmawiać z księżną w cztery oczy.
Helena, wszystko zrozumiawszy, wraz z Czetwertyńskim przeszła do salonu.
– Odkąd Dmitrij wyjechał z Warszawy, Maria tkwi w pałacu i nikogo nie przyjmuje. Proszę mi wierzyć, że jest pani pierwszą osobą, którą zgodziła się ujrzeć, a może inaczej: przed którą nie zamknęła drzwi.
– Do licha! Drogi książę, zrobię wszystko, co w mojej mocy, ażeby wyrwać ją z tej tęsknoty za ukochanym mężem – zapaliła się Helena.
– Obawiam się, że to nie tylko tęsknota, księżno, bo na tę są rozrywki, teatry, bale, kawiarnie i takie tam drobne przyjemności.
– Tak więc o co chodzi? – spytała Helena, rozsiadając się wygodnie w fotelu.
– Pani wie, księżno, że Maria stała się powodem pojedynku między jej mężem a rosyjskim oficerem.
– Cóż, o tym wie każdy – skwitowała ze smutkiem.
– No właśnie! – rzekł książę, a jego ręce nerwowo zadygotały, na czoło zaś wystąpił mu pot. Otarł go satynową chustką i mówił dalej: – Sprawa, trzymana w tajemnicy, wybuchła niczym proch. Rozniosła się po Warszawie, a Maria stała się powodem plotek.
– Tymi bym się nie przejmowała. – Helena zatrzepotała barwnym wachlarzem.
– Łatwo powiedzieć. Maria czuje się winna całej sytuacji i myśli, że odesłanie Dmitrija na Podole to zemsta Igelströma. Ale ja w to nie wierzę. Co więcej, jestem w dobrych stosunkach z baronem, który zna moje oddanie dla carycy i bezgraniczną wobec niej lojalność.
– W to nie można wątpić, książę – zapewniła Helena.
– No właśnie. Parę dni temu Maria dostała krótki list od męża, w którym zapewnia on, że wszystko u niego dobrze, że służba pod Suworowem to zaszczyt dla oficera, lecz nie wie, kiedy się zobaczą. Boję się, że to wszystko wpędzi ją w chorobę.
– Tak więc list jej nie uspokoił – stwierdziła księżna.
– Otóż to!
– A więc musi być ku temu jeszcze inna, ukryta przyczyna.
– Ukryta? – Książę się zdziwił.
– Tak sądzę, lecz, drogi książę, zdaj się na mnie i zawierz kobiecej intuicji. Poproś tu Marinę i zostaw nas same na jakiś kwadrans. To, co serce kobiety skrywa przed ojcem, chętniej odkrywa przed drugą kobietą.
Czetwertyński pospieszył po córkę i powrócił z nią po jakimś kwadransie. W międzyczasie Helena rozmyślała nad tym, co powiedział. Kroki i szelest sukni zmąciły jej myśli, obejrzała się i ujrzała stojącą w oddali Naryszkinę. Maria była odmieniona, smutna i blada. Nie przywitała księżnej jak zwykle uśmiechem. Helena podniosła się z fotela i podeszła do niej, bacznie się jej przypatrując.
– Marino – powiedziała i ucałowała jej policzki. – Tak dawno się nie widziałyśmy, już myślałam, że to choroba trzyma cię z dala od mojego pałacu.
– Nie, księżno, jestem całkiem zdrowa – zapewniła Maria.
– W takim razie nie zaszkodzi ci odrobina zimowego powietrza – powiedziała księżna i puściła dyskretnie oko do gospodarza, który natychmiast pojął, w czym rzecz, i wymówiwszy się pilną pracą nad jakimiś ważnymi papierami, zostawił damy same, po czym pospieszył do swojego gabinetu.
– Usiądź, proszę. – Helena przerwała milczenie, które tak nieoczekiwanie zapadło między nią a Naryszkiną.
Maria usiadła w fotelu, blisko Radziwiłłowej, która przenikała ją dociekliwym, lecz dyskretnym wzrokiem.
– Nie podoba mi się twoja smutna mina – zaczęła wojewodzina. – Możesz gniewać się na mnie za te słowa, zapewne zbyt śmiałe, lecz, wierz mi, podyktowane są jedynie troską o ciebie. W dzieciństwie straciłaś matkę. Znałam ją dobrze i wiem, że nie pochwalałaby twojego umartwiania się. Teraz należy się weselić i bawić, potem żałować za grzechy i pokutować. Bądź gotowa w niedzielę. W południe przyjadę po ciebie saniami, zabieram cię do Lasku Bielańskiego na kulig. I proszę, nie protestuj! Nie masz powodu, żeby tkwić tutaj jak mniszka.
– Mam – wyrwało się Marii.
– Jakiż to powód?
– Hrabia Markow – wyznała po chwili.
– Markow??? – powtórzyła księżna. – Czyżby cię nachodził?
– Przeciwnie... Nie widziałam go od tamtej chwili, kiedy opuściłam Grodno.
– A więc o co chodzi?
– Gdy siedzę w pałacu, wiem, że go nie spotkam.
– Ach, kiedyś to się stanie! A gdy przyjedzie twój mąż, również jego uwięzisz?
– Ależ nie! – Maria aż wykrzyknęła, naraz stonowała głos i dodała już spokojnie i z jakąś nostalgią: – On kocha wolność. A ten pałac jest jak więzienie, choć nie ma krat.
– Marino, wyznaczyłaś sobie karę nie za swoje grzechy – odezwała się Radziwiłłowa. – A nawet taki hrabia Markow... Czyż można winić mężczyznę, że broni swojego honoru? Pomyśl tylko, że nie mógł inaczej postąpić, jak tylko odpowiedzieć na wyzwanie. Co więcej, gdyby tylko chciał, czy nie zabiłby jedną kulą twojego męża? Gdy rzecz wyszła na jaw, wszyscy się dziwili. Jak to: Markow spudłował? Niemożliwe! On nie chybia! Może był pijany? To mogłoby tłumaczyć tę fuszerkę, lecz nie! Był trzeźwy, no, może po jednym kielichu, jak to Rosjanin. Była noc. No tak! Ale księżyc rozpraszał mrok, niebo było bowiem bezchmurne i gwiaździste. Oficerowie nie mogą uwierzyć... taki Kirjanow albo Zubow... widziałam się z nimi u barona. Oni, wmieszani w tę sprawę, najbardziej nie mogą przeboleć, że pułkownik Markow chybił. Dlaczego to zrobił...?
Maria zasępiła się, jakby rozważała słowa przyjaciółki.
– Zrozum więc człowieka, wejdź w jego skórę, zanim go potępisz. Spotkasz go prędzej czy później. Po co odwlekać tę chwilę, uciekać przed przeznaczeniem? Udawaj, że nic się nie stało. Unikając go, dasz jedynie powód do pomówień. Rozmawiaj z nim i uśmiechaj się na złość tym wszystkim kwokom, które tylko szukają okazji do plotek. Machnij na nie ręką! Obiecujesz? – Helena bacznie na nią spojrzała.
Argumenty księżnej miały w sobie siłę przekonywania, ale Maria ciągle czuła się zbyt słaba, żeby podjąć to wyzwanie.
– Pojedziesz, prawda? Zrobiłabyś mojej Christine niespodziankę. Wiesz, jak ona cię uwielbia. – Księżna nie ustępowała.
– Pojadę – zgodziła się wreszcie hrabina i uśmiechnęła smutno.
– Jutro oczekuję cię wieczorem na Miodowej. Zagramy w mariasza, będzie kilka pań z towarzystwa. Mam nadzieję, że nie będę musiała posyłać po ciebie karety.
– Przyjadę – obiecała Naryszkina.
Helena zebrała się do wyjścia. W holu natknęła się na ojca Marii, który widząc, że gość wychodzi, spytał z nadzieją w oczach:
– Już nas pani opuszcza, księżno?
– Tak, drogi książę, jutro proszę przywieźć Marinę do mnie na babski wieczorek.
Czetwertyński dostrzegł, jak Helena puściła do niego oko, po czym odparł z ulgą:
– Z największą chęcią.
Książę pochylił się, by ucałować jej dłoń, a wtedy Radziwiłłowa szepnęła:
– Proszę się nie martwić, wszystko jest na najlepszej drodze.
Helena wyszła zadowolona, gdyż udało jej się rozproszyć czarne myśli Czetwertyńskiego. Jeszcze tego wieczoru posłała zaproszenia do kilku pań, żeby przybyły następnego dnia na małe przyjęcie, a nazajutrz miała zamiar wybrać się z córkami do modystki, do Pałacu Saskiego. Pani Clermont jeszcze przed Bożym Narodzeniem zjawiła się w Warszawie tak nagle, jak niespodziewanie zniknęła. Księżna chciała wybrać dla córek nowe kapelusze i choć Antoni przestrzegał ją, że pani Clermont podobno była zamieszana w jakąś aferę rewolucyjną, Helena odparła:
– Nie obchodzi mnie rewolucja, chcę jedynie kupić kapelusze dla księżniczek. Jeśli pani Clermont jest jakobinką, to niechże jej to udowodnią, ale skoro wróciła, świadczy to jedynie o tym, że jest niewinna, a nikt nie robi lepszych kapeluszy niż ona.
– Być może, ale jest Francuzką, już zapomniałaś?
– I co z tego?
– A nieszczęsna królowa Maria Antonina? – przypomniał jej książę. – Ucięli jej głowę ledwie trzy miesiące temu.
– I cóż z tego??? Żałoba się skończyła, czy mamy wszystkie przywdziewać czarne suknie do samej śmierci? Ja, mój kochany Antoni, muszę myśleć o przyszłości twoich sióstr. Tym, czym dla mężczyzny jest wykształcenie, dla kobiety jest jej wygląd.
Wszedł lokaj, by zakomunikować, że konie są zaprzężone i gotowe do drogi.
– No, moje kochane – księżna zwróciła się do córek – idziemy!
Księżniczki wyszły z pałacu, a tymczasem służąca narzuciła na ramiona księżnej płaszcz podbity białym futerkiem.
– Że też wam się chce wyściubiać nos w taki ziąb – powiedział, jakby chciał wszelkimi sposobami odwieść matkę od pójścia do francuskiej modniarki.
– Owszem, chce, niech twoje siostry hartują się na powietrzu zamiast wbrew twym radom nacierać się śniegiem. À propos, liczę, że z nami pojedziesz – powiedziała.
– Ja? – zdziwił się.
– Czekamy na ciebie w saniach – odparła księżna, nie przyjmując do wiadomości odmowy, i wyszła za córkami. Książę rad nierad posłał kamerdynera po płaszcz i kapelusz i niebawem opuścił pałac. Usiadł w saniach obok matki, mając naprzeciw siebie Krystynę, Anielę i Różę. Stangret pognał konie biczem. Ruszyły z kopyta, rozbryzgując śnieg. Im bliżej Krakowskiego Przedmieścia, tym tłum gęstniał, przybywało powozów i sań. Helena coraz to odkłaniała się mijającym ją damom i panom, to popatrywała na boki, to na córki. Ubrane wytwornie księżniczki błyszczały pośród tłumu, przyciągając wzrok warszawiaków. Helena uważała, że klejnoty należy pokazywać światu, żeby świat mógł je podziwiać, dlatego zamiast karety wybrała sanie, i pęczniała z dumy, gdy słyszała głosy i widziała spojrzenia pełne podziwu dla urody jej latorośli.
Nieoczekiwanie przy kościele Świętego Krzyża dostrzegła kobietę w kapturze na głowie i w granatowym płaszczu, wicher szarpnął nim i odsłonił jasną suknię i pokaźny brzuch. Dama przytrzymywała ręką rąbek materii, jakby pragnęła skryć twarz, do tego starała się iść bardzo szybko, lecz świeży śnieg to utrudniał. Zdawało się, jakby przed kimś uciekała. Naraz ze sklepu wypadł młody, elegancko ubrany mężczyzna i w tej chwili Radziwiłłowa rozpoznała Jerzego Potockiego. Ale kim jest kobieta? – przeniknęło przez myśl księżnej. Była pewna, że to jego kochanka, a ten brzuch musi być jego sprawką. Potocki przyspieszył i chwycił damę za ramię, zanim zdążyła wsiąść do czekającej opodal karety. Kobieta gwałtownie się odwróciła i wyszarpnąwszy się z uścisku, uderzyła go w twarz. W tej chwili porywisty wiatr zerwał kaptur z jej głowy i księżna odkryła, że to Józefina Potocka, matka Jerzego.
– O putain! – rzuciła pod nosem, bardzo zbulwersowana tą sceną. Ciekawe, o co ta awantura – zastanowiła się. – Żeby tak od razu na ulicy policzkować? Helena poczuła się zgorszona, no bo jak to? Cała Warszawa wiedziała, że Jerzy Potocki to utracjusz, hulaka i kobieciarz, ale należy zachować jakieś pozory rodzinnej zgody, a brudy prać we własnym domu.
– Madame Witt! – krzyknęła Christine, rozpraszając uwagę matki.
Zofia, dostrzegłszy księżnę z rodziną, podeszła do sań i przywitała się skinieniem głowy.
– Pani Witt, miło panią znowu widzieć w Warszawie. Taka dziś ładna pogoda, trzeba korzystać, droga generałowo. A jak podobało się pani Grodno? Chyba nie jest ładniejsze od Warszawy?
– Na pewno nie, księżno, ale z pewnością również nie jest tak smutne.
– Otóż to! – Helena zupełnie się z nią zgodziła, jakby nagle znalazła bratnią duszę, tak samo cierpiącą na samotność i nudę w tym wielkim, lecz pustym mieście. – Smutna i nudna ta Warszawa. W takim razie proszę mnie koniecznie odwiedzić dziś wieczór, generałowo.
– Zrobię to z radością. O której mam przybyć?
– O ósmej. Będziemy robić to, co każda kobieta uwielbia.
– To znaczy? – Pani Witt dociekliwie na nią spojrzała.
– Będziemy pławić się w rozpuście plotek przy wyśmienitej kawie i kartach. Wszak my, kobiety, też mamy swoje małe wojny i wielkie sekrety.
Pani Witt podążyła swoją drogą, a Helena dyskretnie rozejrzała się za karetą, która jeszcze chwilę wcześniej budziła jej ciekawość, lecz po powozie, jak również po pani Potockiej i Jerzym, wszelki ślad zaginął. Ciekawe, czy wsiedli oboje, czy też Potocki, spoliczkowany publicznie przez matkę, uciekł w hańbie, odprowadzany pełnymi ciekawości, a zarazem pogardy spojrzeniami mijających go ludzi – dociekała Helena i kazała ruszać do Pałacu Saskiego.
Pani Clermont, uprzedzona o wizycie księżnej, czekała na nią i sama otworzyła drzwi, ledwo usłyszała pukanie. Modniarka pokazała najnowsze kapelusze. Tymczasem Antoni nudził się śmiertelnie. Widać było, że czas spędzony tutaj jest dla niego katuszą i najchętniej wyrwałby się z tego babskiego towarzystwa. Spędziwszy u pani Clermont jakąś godzinę, powrócili na Miodową. Helena wpadła w wir przygotowań do wieczornego przyjęcia. Do siódmej, kiedy to mieli przybyć goście do pałacu Radziwiłłów, brakowało dobre pół godziny. Służba już nakryła jedwabnym obrusem stół w salonie i zastawiła go najlepszą porcelaną wartą setki dukatów. Lokaje ubrani w lśniące liberie uwijali się w ostatnich przygotowaniach. Wkrótce księżna wyszła z buduaru, jak zwykle olśniewająco piękna, żeby osobiście dopilnować, czy wszystko zostało należycie przygotowane. Jej małżonek oraz Antoni, w oczekiwaniu na gości, siedzieli w salonie przy kominku, czytając gazety. Ujrzawszy żonę, Michał odłożył gazetę i ucałował dłoń Heleny, chwaląc ją, że jak zwykle wygląda cudownie. Wojewodzina uśmiechnęła się, zadowolona z komplementu, i zaraz poleciła pani Duvall, aby po kolacji poczytała coś dzieciom przed snem. Guwernantka oddaliła się, a tymczasem książę Michał dopytywał małżonkę, kogo sprosiła na przyjęcie. Gdy okazało się, że to ma być babski wieczór, zmarkotniał.
– Kochany, jeśli masz ochotę bawić się w naszym towarzystwie i jeśli za bardzo cię nie zanudzimy, to, proszę, zostań z nami – zaproponowała Helena.
– O nie! Co to to nie! – zaprotestował. – Gdyby było kilku panów, ale same damy? Rzeczywiście nic tu po mnie. Idę do swojego gabinetu, poczytam coś przed snem.
– Ale zajrzysz do nas na chwilę?
– Tak, tak – zapewnił pospiesznie, po czym czmychnął z salonu.
– A ja chętnie zostanę – zaofiarował się Antoni. – Mama wie, jak uwielbiam przyjaciółki mamy, i chętnie posłucham, o czym będziecie mówić.
Pierwsza zjawiła się księżna Izabela Ogińska, która zaraz po świętach Bożego Narodzenia przyjechała z Litwy, żeby w Warszawie spędzić karnawał. Helena powitała ją uprzejmie, powiedziała parę komplementów, że pięknie wygląda, a gdy przyglądała się krewniaczce, w myślach przyznała, że nic nie zastąpi młodości, która jest klejnotem najcenniejszym. W końcu Izabela była o kilkanaście lat młodsza od Heleny. Potem przybyła Maria, którą przywiózł książę Czetwertyński i zaraz chciał umknąć, lecz gospodyni zaproponowała, by napił się z nimi kawy. Książę, widząc, iż w salonie są same damy, wymówił się, że nie chce im psuć wieczoru, więc może skorzysta innym razem.
– Nie, drogi książę – zaprotestowała gospodyni. – Nie ucieknie nam pan tak łatwo.
– Rzeczywiście – wtrącił książę Michał Radziwiłł, który właśnie stanął na schodach, żeby powitać gości. – Zapraszam do mojego gabinetu, a potem zejdziemy do naszych pań.
Panowie przywitali damy ucałowaniem dłoni, po czym umknęli do gabinetu gospodarza. Gdy zegar wybił siódmą, zjawiła się księżniczka Christine, jak zwykle piękna i przyciągająca wzrok, ubrana w jasną suknię z holenderską koronką i delikatnym haftem. Usiadła przy Marii Naryszkinie. Minął kwadrans, gdy przybyła pani Witt, od progu przepraszając za spóźnienie. Damy siedziały już przy stoliku. Generałowa Witt rozglądała się po salonie – dość niedyskretnie, gdyż dostrzegła to Radziwiłłowa i zaraz zaczęła się dopytywać, czego szuka, a może czegoś jej potrzeba. Zofia najpierw się zmieszała, aż w końcu spytała, czy już nikt nie przyjdzie.
– Nikt, zupełnie nikt. Dziś mamy babski wieczór, no, nie licząc Antoniego. Ale nieraz, gdy patrzę na niego, zdaje mi się, że powinien urodzić się dziewczynką. – Radziwiłłowa mrugnęła okiem do syna.
Na to Christine parsknęła śmiechem, co widząc, księżna Ogińska również się rozweseliła, a na ustach pani Witt zagościł niemrawy uśmiech. Tylko Marina stała niewzruszona.
– Co też mama opowiada! – obruszył się Antoni, najwyraźniej nierad z matczynej uwagi.
– Mój drogi, w dzieciństwie przedkładałeś towarzystwo dziewczynek nad zabawy z chłopcami. Byłeś tak ślicznym dzieckiem, że nieraz brano cię za dziewczynkę, a teraz wyrosłeś na pięknego mężczyznę – dodała z dumą. – À propos, jak ci minął dzień, Marino? – spytała, spoglądając na hrabinę, i uśmiechnęła się życzliwie.
– Dobrze – odparła bez przekonania.
– Ach! – zawołała nagle Radziwiłłowa, jakby rażona piorunem. – Byłabym zapomniała! Nie zgadniecie przenigdy, kogo widziałam dziś na Krakowskim Przedmieściu w pobliżu kościoła Świętego Krzyża!
– Generałową Witt! – wykrzyknęła Christine z wypiekami na twarzy.
– Rzeczywiście, lecz nie o naszym gościu mówię – odparła wojewodzina i uśmiechnęła się uprzejmie do Zofii.
– Zatem kogo? – dociekał Antoni.
– Panią Potocką!
– Którą Potocką? – dopytywała księżna Ogińska.
– Józefinę, żonę Szczęsnego – wyjaśniła Helena.
– Cóż w tym dziwnego? – spytał Antoni.
– W zeszłym roku, zaraz po porodzie, a było to, zdaje się, w lutym albo w marcu, wyjechała za granicę.
– Widać wróciła – rzekł książę.
– Owszem, lecz nie sama.
– A z kim? – spytała Christine, nie mniej ciekawa.
– Z brzuchem!
– Niemożliwe! – Pani Ogińska zrobiła wielkie oczy.
– Tak, moja droga – ciągnęła Helena. – Dokładnie rok temu była w zaawansowanej ciąży i, jak widać, znowu dała się podejść jakiemuś gachowi.
– Obrzydliwe! – rzuciła Ogińska.
– Pomyślałam to samo! – zawtórowała jej wojewodzina. – Ona skończyła czterdzieści pięć lat! I żeby w tym wieku dać sobie zmajstrować brzuch, zamiast bawić wnuki!
– To już podłość! – skwitowała z niesmakiem Izabela. – Żeby tak się nie szanować i przywozić bękarty z zagranicy.
– I wyobraźcie sobie, że publicznie spoliczkowała najstarszego syna, Jerzego. Na oczach tłumu!
– Coś podobnego! Chciałbym to widzieć – wtrącił mocno ożywiony Antoni. – Dlaczego mama nic o tym nie mówiła podczas przejażdżki?
– Ależ synu, jechały z nami wasze młodsze siostry.