Akt*rka - Olszańska Michalina - ebook

Akt*rka ebook

Olszańska Michalina

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 326

Data ważności licencji: 5/21/2032

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Michalina Olszańska Akt*rka ISBN © Michalina Olszańska, 2025 © Wydawnictwo Nowa Baśń, dla tego wydania, 2025 Redaktor prowadzący Tomasz Zysk Redakcja Małgorzata Korbiel Opieka promocyjna Angelina Gąkowska Projekt okładki Łukasz Zbieranowski / Fajne Chłopaki Łamanie i skład Jarosław Szumski Wydanie 1 {materia} jest marką wydawniczą Wydawnictwa Nowa Baśń sp. z o.o. ul. Święty Marcin 77/8a, 61-808 Poznań telefon 881 000 125www.nowabasn.com Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być kopiowana i wykorzystywana w jakiejkolwiek formie bez zgody wydawcy i/lub właściciela praw autorskich. Konwersję do wersji elektronicznej wykonał Jarosław Szumski.

Rozdział 1

Rebeka Kier oparła czoło o umywalkę i wykonała serię relaksacyjnych oddechów, które w teorii miały ją uspokajać, a zazwyczaj tylko jeszcze bardziej wkurwiały. Wychodziła jednak z założenia, że relaks, jak każdą inną umiejętność, należy trenować i doskonalić, więc nie poddawała się pomimo dotychczasowych porażek.

Rebeka w zasadzie nigdy się nie poddawała. Uważała, że wszystko da się osiągnąć przy odpowiedniej motywacji i samozaparciu, przez co niejednokrotnie ocierała się o załamanie nerwowe i całkowite fizyczne wycieńczenie. Balansując przez lata na krawędzi, nabrała przekonania, że jest na swój sposób niezniszczalna, i dopiero niedawno zaczęły ją nachodzić pewne wątpliwości. Teraz, stojąc nieruchomo i sapiąc nad kranem, zastanawiała się, czy jeżeli podniesie głowę, to zemdleje, czy tylko się zrzyga. Nigdy jeszcze nie zemdlała. A szkoda, bo mogło jej to pomóc uniknąć wielu niekomfortowych sytuacji. Takich jak ta, która czekała ją za drzwiami łazienki. Nieważne jednak, jak bardzo kręciło jej się w głowie, jak marnie się czuła i jak pragnęła choćby na moment zniknąć, zawsze stała mocno na dwóch nogach. Trochę tak, jakby cały jej organizm odmawiał jej prawa do słabości. Należało przecież stawić czoła wszystkiemu i w pełni świadomie odczuć każdą trudną emocję. A najlepiej jeszcze przeanalizować ją, zapamiętać i wykorzystać później w pracy.

Za chwilę miała kręcić scenę seksu z aniołem i choć wśród pierwszych wizji reżysera znalazło się lewitowanie, ogniste kręgi, a w kolejnej wersji cała sytuacja miała się odbywać pod wodą, to na szczęście stanęło na dość prostej sekwencji dotyków i pocałunków. Cały budżet produkcji pochłonęły dwie gigantyczne sceny bitewne, co przynajmniej zaoszczędziło Rebece zwisania nago na linach i innych akrobacji, ale i tak nie miała ochoty tego robić. W ogóle nie chciała tu być. Po ostatnim projekcie planowała pojechać na długie wakacje, odpocząć, przewietrzyć głowę. Przypomnieć sobie, jak ma na imię, po kilku latach przeskakiwania z filmu do filmu, z roli do roli. Ale wtedy zadzwoniła agentka z „jeszcze tym jednym scenariuszem”. I rzeczywiście wszystko w nim Rebekę urzekło. Temat, postaci, świetnie napisane dialogi. Nie zniechęcił jej nawet fakt, że reżyserem był człowiek, z którym od ponad dekady szczerze się nienawidziła. W ciągu tych lat pracowała z nim trzy razy, zawsze jakoś to było, więc i tym razem uznała, że da sobie radę. Ale chyba się pomyliła.

— Re… Rebeko, jesteś tam? — usłyszała zza drzwi piskliwy głos młodziutkiej charakteryzatorki, która bała się jej tak bardzo, że aż to Rebekę, niestety, bawiło.

— Ta, podmywam się — warknęła. — O co chodzi?

— Ja chciałam… to znaczy kazali mi sprawdzić, czy… czy się nie odkleja. Przepraszam…

Rebeka podwinęła szlafrok i pociągnęła delikatnie kępkę sztucznych włosów łonowych, które kazali jej nosić codziennie od miesiąca ze względu na dużą liczbę nagich ujęć. Gdyby nie dała się rok temu namówić na depilację laserową, nie musiałaby się teraz męczyć. A tak klej i spirytus wypalały jej skórę, każde kolejne klejenie sprawiało większy ból i żadna ilość kremu dla niemowląt nie była już tu w stanie pomóc.

— Hồ Chí Minh trzyma się świetnie, Olciu! — krzyknęła do charakteryzatorki, po czym dodała cicho: — W przeciwieństwie do mnie.

Podniosła wzrok na wiszące nad umywalką brudne lustro i spojrzała w oczy postaci, którą grała. Dziewczynie o wiele młodszej od niej, dopiero poznającej życie. Sama miała trzydzieści osiem lat i z jednej strony wiedziała, że obsadzanie jej w rolach dziewiczych młódek zaczyna graniczyć z absurdem, ale z drugiej schlebiało jej to i tłumiło nieco lęk egzystencjalny. Z trzeciej strony, mimo że jej skóra pozostawała jędrna, a kurze łapki i zarysowującą się powoli lwią zmarszczkę wciąż dawało się zakamuflować makijażem i miękkim światłem, coraz trudniej jej było wykrzesać z siebie młodzieńczą energię. No i to spojrzenie. Dawno straciło świeżość i niewinność. Każda emocja, którą Rebeka musiała celowo przepuścić przez siebie w pracy, zdawała się zostawiać w nim ślad. Z roku na rok ciemniało, gasło i aktorka obawiała się, że wkrótce nie będzie w nim już nic oprócz cierpienia.

— Nie dam rady, nie chcę — szepnęła, czując, że łzy napływają jej do oczu.

Zacisnęła mocno powieki i potrząsnęła głową. Na pewno nie mogła się teraz poryczeć. Nie tylko dlatego, żeby nie zrujnować charakteryzacji, ale jeszcze z dwóch innych, ważniejszych powodów. Po pierwsze, prywatny płacz na planie niejako dyskwalifikował aktora. Oznaczał, że w sposób oczywisty zawalał on jedyne zadanie, jakie mu powierzono, czyli całkowitą kontrolę nad swoimi emocjami. Nikt, rzecz jasna, nie powie tego na głos, wszyscy przyjdą pocieszać i zapewniać o swoim całkowitym zrozumieniu, ale Rebeka doskonale wiedziała, co się później mówi o tych, którzy się rozsypali w pracy. Którzy „nie dźwignęli roli”. Jak każdy w tej branży znała też opowieści o legendarnych już aktorach i aktorkach, którzy wchodzili na scenę tuż po otrzymaniu telefonu o śmierci bliskiej osoby i ciągnęli spektakl do końca, nie dając niczego po sobie poznać. Albo grali parę z byłymi małżonkami, w międzyczasie walcząc w sądzie o dzieci. Ładnych buziek są miliony, szkoły teatralne i filmowe wypluwają co roku setki uzdolnionych dzieciaków, ale potem zawód okrutnie weryfikuje, kto mu podoła, a kto utonie. Rebeka nie zamierzała tonąć. Nigdy. A nawet jeśli, to nikt nie miał prawa tego zobaczyć.

Drugi powód, dla którego nie chciała pozwolić popłynąć łzom, był taki, że miała przed sobą jeszcze wiele emocjonalnych scen, w tym jedną zwierzęcej wręcz rozpaczy. Wiedziała, że im mocniej zdusi teraz emocje i pozwoli im się nawarstwiać, tym łatwiej będzie później po nie sięgnąć w tych ujęciach. Musiała więc uspokoić się na tyle, by ukryć przed wszystkimi, co w istocie czuje, ale nie na tyle, żeby już tego nie czuć. Technikę tę opanowała do perfekcji lata temu, ale od jakiegoś czasu przychodziło jej to z większym wysiłkiem. Czuła, że się sypie. Że setki sekwencji, w których sztucznie rozbudzała w sobie najsilniejsze i najbardziej niebezpieczne ludzkie emocje, w końcu zbierają swoje żniwo. Była potwornie zmęczona. Chciała zasnąć. Zwinąć się gdzieś w kłębek i nie czuć zupełnie niczego. Wyłączyć kakofonię myśli, wiecznie rozsadzających jej czaszkę. Miała wrażenie, że część z nich nawet nie należy do niej. Że zaraziła się nimi podczas budowania tej czy innej postaci, bo przecież każda z nich miała swoją osobowość i traumy, i nawet najlepsze metody zrzucania z siebie roli nie były ich w stanie wyskrobać z Rebeki w całości.

— Dobra, dasz radę, głupia pizdo — syknęła wściekle do swojego odbicia, jakby konfrontowała się ze śmiertelnym wrogiem. — Kocham cię nad życie. — Poprawiła włosy, spryskała obficie dezodorantem pachy i uda i wyszła z podniesioną głową z łazienki.

Nikt, kto widział ją teraz maszerującą do garderoby, nie mógł się nawet domyślać, co się w niej dzieje. Szła dumna i pełna gracji, świadoma swojej reputacji diwy i starannie ją pielęgnująca. Całe jej dorosłe życie nazywano ją bestią ekranu, maszyną, ostatnią femme fatale kina, czasem też oczywiście kurwą i potworem, ale w tym momencie wszystkie te określenia wydawały jej się absurdalne i nietrafione. Teraz czuła się bardziej jak mała dziewczynka, która założyła buty mamy i próbuje nie spaść ze schodów.

Z ogromną ulgą otworzyła drzwi garderoby i zatrzasnęła je za sobą. Droga z łazienki kosztowała ją więcej, niż się spodziewała. Była tak pochłonięta walką z atakiem paniki i ściśniętym żołądkiem, że dopiero po kilku sekundach zorientowała się, że nie jest w pokoju sama. Na kanapie siedział półnagi mężczyzna w damskich bamboszach, ze szlafrokiem przewiązanym rękawami na biodrach. Na plecach miał zamontowany rozłożysty stelaż z dwoma zielonymi żaglami, które w postprodukcji zamienić się miały w anielskie skrzydła, przez co nie mógł się nawet porządnie oprzeć i siedział dziwacznie z głupią miną i wyciągniętymi przed siebie rękami. W jednej trzymał słoik nutelli, a w drugiej wielkiego, przerażająco realistycznego gumowego penisa. Rebeka popatrzyła na niego beznamiętnie, po czym uniosła jedną brew.

— Niech zgadnę. Jedna z tych rzeczy pozwoli mi wyrwać się z matriksa? — Podeszła do mężczyzny i wzięła od niego słoik. Musiała przyznać, że ten koszmarny dzień przez moment stał się minimalnie lepszy. Dobrze było poczuć, że ktoś ją tutaj chociaż trochę zna i troszczy się o nią. Mężczyzna uśmiechnął się promiennie.

— Nawet nie zapytasz? — Zaśmiał się, machając jej przed nosem prostetykiem.

— Nie. Jestem zmęczona i za dużo już widziałam. Nie chcę wiedzieć.

Z lekkim zawahaniem odkręciła słoik i zaczęła łapczywie wyjadać palcem czekoladowy krem. Wiedziała, że nie powinna tego robić. Ideologia ciałopozytywności kwitła może na Instagramie i w reklamach Nivei, ale do kina tak naprawdę jeszcze nie dotarła i długo miała nie dotrzeć. Chociaż wszyscy udawali, że jest inaczej.

Rebeka znała Amadeusza Petraitisa od prawie dwudziestu lat. Skończyli tę samą szkołę teatralną, a później często obsadzano ich jako parę lub rodzeństwo, bo dobrze się ich razem fotografowało i była między nimi wyjątkowa chemia. Lubili się tak bardzo, że nigdy ze sobą nie spali, co może wydawać się bez sensu, ale w branży filmowej oznaczało wiele. Była to dziwna, typowo aktorska przyjaźń, niewychodząca poza granice planu zdjęciowego, ale mimo to Rebeka niezwykle ją sobie ceniła. Teraz spojrzała na mężczyznę, który w skupieniu domalowywał szminką oczy i wąsy gumowemu członkowi, i uśmiechnęła się mimowolnie. Prawie zapomniała, jak bardzo dzisiaj postanowiła cierpieć.

— Mamy z tym grać? — spytała w końcu. — Pozowałeś do odlewu?

— Nie ja, Gwidon. Nie poznajesz? — Amadeusz zarechotał i zaczął animować penisa, naśladując głos reżysera, z którym właśnie pracowali: — Jak ty grasz, Petraitis? Co ty, aktor jesteś czy, kurwa, model? Jak tyś zmajstrował dwójkę dzieci, skoro nie masz w ogóle jaj?!

— No tak, wielki chuj. — Rebeka pokiwała głową. — To by się zgadzało.

— Przylazł do mnie przed chwilą i zapytał, czy pokażę kutasa w tej scenie. Powiedziałem mu, że nie, bo nie tak się z nim umawiałem i bez ochraniaczy nie gramy. On na to, że oczywiście przewidział, co powiem, bo jesteśmy dwie cipy, a nie aktorzy, więc kazał zrobić sztucznego.

— Mhm. Umotywował jakoś to zapotrzebowanie na genitalia?

— No niby. Bo faktycznie tutaj Helel staje się w końcu materialny, dlatego też puka Hekate. Pierwszy raz ma fizyczne ciało.

— No i? Ma się zachwycać nowym kutasem jak syrenka Arielka nogami?

— A ja wiem? Ty, ale wyobrażasz sobie to ograć? Helel totalnie olewa Hekate i zaczyna się bawić wackiem. Robi helikopter, podskakuje, odkrywa, że to się fajnie dotyka…

— Dobra, wystarczy! Baw się dobrze z nowym kolegą, ja go ogrywać nie będę. Za mało mi płacą.

Rebeka wyrzuciła do kosza do połowy wyjedzony słoik, usiadła na kanapie obok Amadeusza i mocno się w niego wtuliła. Jego ciało było ciepłe, pachnące i znajome. Na swój sposób znała je lepiej niż ciała wielu swoich kochanków, a przy tym dawało jej o wiele większe poczucie bezpieczeństwa. Mieli za sobą tyle wspólnych scen łóżkowych, że bliskość i dotyk nabrały dla nich zupełnie innego znaczenia. Byli jak dwa koty, które mogły zwinąć się razem w kłębek, nie oczekując od siebie nawzajem niczego poza ogrzaniem i pocieszeniem. Albo jak bardzo stare małżeństwo, u którego wygasła jakakolwiek erotyczna iskra. Rebeka zamknęła oczy, a Amadeusz nachylił się i cmoknął ją w głowę.

— Buniu, co się dzieje? — zapytał łagodnie.

— Nic.

— Nieprawda, przecież widzę.

— Niczego nie widzisz, spierdalaj. — Rebeka wiedziała, jak cudownie by było się przed nim otworzyć. Nie miała wątpliwości, że bardzo by jej to pomogło. Ale nie mogła tego zrobić. To była ta jedna granica, której nie wolno im było przekroczyć. Błąd, który jako młoda aktorka popełniła kilka razy, narażając na szwank swoją pracę i serce.

— Dobra, chodźmy już — zarządziła. — Bierz berło Heroda i powiedz rekwizytorom, że nie miałam niczego wspólnego z tymi bazgrołami.

— To nie są bazgroły! Nadałem mu osobowość.

— Świetnie.

— Tyyy! A gdyby Helel miał gadającego penisa? Jest aniołem, więc dlaczego nie?

— Nie widzę przeciwwskazań, Francuzi by oszaleli. Cannes nasze.

— Oto ja, wąż Edenu! Niebiańskie prącie plujące…

— Wychodzę!

Wyrwała Amadeuszowi jego nową zabawkę i walnęła go nią w głowę, tłumiąc śmiech. On natomiast rechotał w najlepsze, ponieważ, co jest cechą częstą u aktorów, mało co bawiło go tak bardzo jak jego własne żarty. Zaraz jednak zamilkł i spojrzał na Rebekę z troską.

— Buniu… — Uśmiechnął się ciepło. — Ale wiesz, że gdybyś chciała pogadać…

— Wiem. Chodź już.

Przeszli wąskim korytarzem na wielką, ciemną halę. Tam, za sięgającą sufitu czarną kotarą, czekać miał na nich zupełnie inny świat. Budowana pieczołowicie od tygodni, zapierająca dech w piersi scenografia, samo w sobie dzieło sztuki. Rebeka uwielbiała to uczucie, kiedy błądząc po ciemku pomiędzy kablami i stosami rekwizytów, przekraczało się nagle granicę pomiędzy rzeczywistością a opowieścią. Pamiętała dokładnie, jak dwadzieścia lat temu przeżyła to po raz pierwszy. Miała wtedy wrażenie, że wchodzi do baśniowego wymiaru niczym Alicja do Krainy Czarów i że odnalazła wreszcie swoje miejsce. I nigdzie indziej nie czuła się jak w domu tak, jak na tych dusznych od kurzu i dymu halach. Naturalnie filmy się zmieniały, zmieniali się ludzie, dekoracje i rekwizyty, a ona sama pojawiała się w nich za każdym razem jako ktoś inny, ale coś jednak pozostawało takie samo. Lubiła myśleć, że to właśnie ten inny wymiar, który odwiedza, by opowiedzieć kolejną historię.

Ostatni miesiąc zdjęciowy spędzili w plenerach. Głównie w lesie, ale też w górach i na pustyni. Ciężkie warunki, stres i zmienna pogoda mocno odbiły się na zdrowiu i samopoczuciu Rebeki. Od trzech tygodni była przeziębiona, a że aktora z pracy zwalniała wyłącznie nagła hospitalizacja lub zgon, nie miała nawet za bardzo kiedy odpocząć i wyzdrowieć. W hali było przynajmniej ciepło. Zmierzając do stanowiska dźwiękowców, żeby podpiąć mikroport, z zaciekawieniem, a nawet podekscytowaniem zajrzała za kotarę. Bardzo chciała już zobaczyć, jakich cudów tym razem dokonał najlepszy scenograf w kraju. Jego obecność stanowiła jeden z kilku powodów, dla których zgodziła się zagrać w tym filmie. Zdziwiła się więc, kiedy zobaczyła całą halę wypełnioną zielonymi ekranami.

— Co to ma być? — Zatrzymała się gwałtownie i złapała za ramię pierwszą osobę, która jej się nawinęła. Była to młoda dziewczyna, której najprawdopodobniej nie znała, chociaż nie miała pewności.

— Ale co, pani Rebeko, Jezus Maria?!

— Nie bój się mnie, odpowiadaj. Dlaczego wszystko jest wyjebane green screenem? Mówiłam wyraźnie, że się na to nie zgadzam.

— Ale ja nie wiem, to pan Gwidon zadecydował, ja tu jestem stażystką…

Rebeka zacisnęła usta. Wściekłość, którą poczuła, była niewspółmierna do sytuacji, i aktorka dobrze o tym wiedziała. Nie potrafiła sobie z nią jednak poradzić. Był to stan, w który zdarzało jej się wpadać podczas ­trudniejszych i bardziej intensywnych zdjęć, nazywała go nawet „trybem trzylatka”. Jeśli coś ją zaskakiwało lub szło nie po jej myśli, zalewała ją gorąca fala agresji. Niekiedy potrafiła to ukryć, ale często niestety nie. Najgorsze było to, że ludzie wokół nie rozumieli, o co jej chodzi. Nic dziwnego, bo błaha zwykle sytuacja, która stanowiła ostateczny zapalnik, nie równała się nigdy z realnym źródłem problemu. Zazwyczaj składało się na niego wiele dni stresu i frustracji, fizycznego i emocjonalnego zmęczenia oraz celowego przekształcania smutku w agresję. To ostatnie było koniecznością. Owszem, wybuchami złości Rebeka już dawno zaskarbiła sobie opinię kapryśnej gwiazdy, miała świadomość, że za jej plecami ludzie nazywają ją Królową Kier, ale przynajmniej ją szanowali i wiedzieli, że jeśli się wyzłości, to później i tak wejdzie przed kamerę i profesjonalnie wykona swoje zadanie. Paradoksalnie agresja pomagała jej utrzymać kontrolę nad emocjami. Smutek natomiast osłabiłby ją i rozłożył na łopatki.

Ale teraz zebrała wszystkie siły, żeby się jednak opanować. Mimo że wyraźnie zaznaczała przed rozpoczęciem zdjęć, jak bardzo zależy jej na prawdziwej scenografii. Uważała, że filmy robione w CGI wyglądają sztucznie i szybko się starzeją. Zapewniano ją, że producent i reżyser podzielają jej opinię, ale czego się mogła spodziewać po Gwidonie poza kłamstwami i manipulacją?

Amadeusz nachylił się do niej i szepnął:

— Ściąć mu głowę, o pani?

— Zamknij się — warknęła. Omiotła wzrokiem halę w poszukiwaniu reżysera, a kiedy go wyłapała, znów poczuła falę gorąca. Siedział na swoim wielkim krześle, komicznie kontrastującym z jego drobną, szczupłą sylwetką. Wyglądał jak goblin na tronie. Krzaczaste brwi i przyciemniane okulary lenonki jeszcze potęgowały to groteskowe wrażenie. Oglądał coś na monitorach i gestykulując zamaszyście, krzyczał na sekretarza planu, który stał bez słowa z opuszczoną głową i obgryzał paznokcie. Amadeusz klasnął w dłonie.

— Popatrz, komuś innemu się dostaje — zawołał radośnie. — Może się führerek wyżyje i da nam dzisiaj spokój?

— Z pewnością, Ami. Z pewnością.

Czasami, w dni takie jak ten, kiedy Rebeka wiedziała, że jest na granicy wybuchu, dawała sobie sama punkty za każdym razem, gdy się jednak opanowywała. Wizualizowała je sobie w postaci naklejek wklejanych do zeszytu. Prosty zabieg, który potrafił działać cuda, bo ta symboliczna gratyfikacja zaskakująco skutecznie poprawiała jej humor. Na chwilę.

— Brokatowa syrenka na jednorożcu — szepnęła do siebie. — Duża. Na pół strony. Kurwa, wypukła i fluorescencyjna!

— Dorzucę ci jeszcze futerkowego Pikachu, jeśli się z nim ładnie przywitasz — zachichotał Amadeusz.

— Nie przeginaj. Proszę, nie wytrzymam dzisiaj tego. Nie dzisiaj…

Uśmiech spełzł z twarzy mężczyzny. Widział, że z Rebeką coś się dzieje. Coś na tyle poważnego, że nie działały nawet sprawdzone sposoby odwracania jej uwagi. Nie miał wątpliwości, że to wszystko skończy się awanturą, że w którymś momencie Rebeka i Gwidon skoczą sobie do gardeł, ale obawiał się, że tym razem może być gorzej niż zwykle. Uważnie przyjrzał się przyjaciółce. Wycierała nerwowo spocone dłonie, była blada i rozedrgana, a jej spojrzenie, zazwyczaj intensywne i przewiercające człowieka na wylot, błądziło chaotycznie. Nie znał jej takiej. Przypominała przestraszone dziecko i tylko kiedy ktoś jej dotykał albo coś do niej mówił, przez ułamek sekundy na jej twarzy pojawiał się wyraz zniecierpliwienia i złości. Wracała pozorna siła, która znikała szybko, gdy aktorka myślała, że nikt na nią nie patrzy.

— Nie wytrzymam — szepnęła.

Amadeusz nie był pewien, czy powinien był to usłyszeć, a jeśli tak, to jakiej reakcji od niego oczekiwała. Bardzo możliwe, że Rebeka sama tego nie wiedziała. Zaciskała usta do białości, a oczy miała zwężone jak u jaszczurki, i widać było, że z całych sił stara się nie kopnąć dźwiękowca, który jej gmerał w peruce, próbując ukryć mikroport. Nie było to łatwe i chłopak z każdą sekundą robił się ze stresu coraz bardziej niezdarny, a pot ściekał mu ciurkiem po czole. Wyraźnie bardzo się denerwował, zwłaszcza że w kark dyszała mu Ziuta, legenda charakteryzacji, zgarniająca co roku właściwie wszystkie możliwe nagrody branżowe w kraju i przez to uważana za niezastąpioną, chociaż pogarszał się jej wzrok i miała przynajmniej dwie toczące się w sądzie sprawy o mobbing. Ziuta na rozprawy nie chodziła, bo żyła w przekonaniu, że niczego złego nie robi. Była po prostu starej daty. Reżysera traktowała jak cara, aktorów jak rozkapryszone książęta, reszta ekipy miała według niej status robotników, a jej własne podwładne uważała właściwie za niewolnice. I wszyscy wiedzieli, że umrze wierna swoim zasadom. A że była bardzo stara, przestali jej zwracać uwagę nawet ci, którzy wcześniej mieli odwagę coś powiedzieć.

— Uważaj, Lolek, na perukę, nie szarp tak — zachrypiała swoim niskim, prawie męskim głosem. — Źle to robisz, kto ciebie w ogóle do aktorki dopuścił?

— Nie nazywam się Lolek — wycedził przez zęby chłopak.

— E?

— Ziuteczko, pan nie ma na imię Lolek — wyjaśniła spokojnie Rebeka. Miała ogromną słabość do starej charakteryzatorki i niestety nie raz przymykała oko na jej zachowanie.

— Nie? A jak?

— Nie wiem, Ziuteczko. Na pewno nie Lolek.

— Nie Lolek? Dobra, Nielolek, jeśli mi zmechacisz perukę, to będziesz z nami dzisiaj siedział po nocy i szył nową. A za tę zapłacisz.

Ziuta rechotała jak traktor, chłopak był już bliski płaczu, a Rebeka miała ochotę zdrapać z siebie skórę. Od rana bez przerwy ktoś jej dotykał. Charakteryzatorki, dźwiękowcy, kostiumografowie — wszyscy ciągle przychodzili i coś poprawiali, często w pośpiechu, bez pytania, jakby była lalką na wystawie, a nie żywym człowiekiem. Oczywiście było to jedno z najnormalniejszych zjawisk w tym zawodzie i Rebeka dawno przyzwyczaiła się do tego, że ktoś jej ciągle zagląda pod spódnicę. Ale czasami, tak jak dzisiaj, czuła się po prostu przebodźcowana. Każdy najbardziej delikatny i ostrożny dotyk sprawiał jej fizyczny ból. Miała wrażenie, że pokryta jest setkami odcisków palców, których nigdy już z siebie nie zmyje.

— To może na udo założymy? — jęknął dźwiękowiec, wyraźnie już rozdygotany.

Rebeka spojrzała mu głęboko w oczy. Dwie siły ścierały się w niej zawsze, kiedy miała do czynienia z młodymi i niedoświadczonymi, dopiero poznającymi blaski i cienie pracy przy filmie. Z jednej strony rozczulali ją, chciała otoczyć ich opieką i jakoś pomóc na tej pięknej, uzależniającej, ale i cholernie trudnej drodze. Z drugiej budził się w niej chochlik.

— Jeżeli nie robią jeszcze mikroportów w tamponach, raczej nigdzie go nie ukryjemy w tej scenie — powiedziała beznamiętnie. — Będę bardzo naga.

Chłopak zarumienił się tak mocno, że nawet dłonie miał czerwone.

— No tak, no przecież, przepraszam… — wyjąkał, a Rebeka poczuła taki ucisk w gardle, że aż musiała odkaszlnąć. Wróciły do niej wspomnienia, których wcale nie potrzebowała teraz przywoływać.

Kiedy zaczynała karierę, wiele lat przed powstaniem ruchu #metoo i ogólnoświatową falą oskarżeń o molestowania seksualne, plan filmowy był specyficznym miejscem. Środowisko przymykało oko, a wręcz akceptowało zachowania, które poza nim uznawane już były za co najmniej kontrowersyjne. Rebeka, jak wielu młodych ludzi, miała wtedy do wyboru albo się w tym wszystkim odnaleźć, albo załamać psychicznie. Wybrała to pierwsze. Dziś miała świadomość, że jedyne, co ją uratowało przed konsekwencjami, to fakt, że była kobietą. Nie raz zdarzało jej się upatrywać sobie na planie jedną osobę, często najcichszą i najskromniejszą, i bezczelnie przy wszystkich flirtować z nią i onieśmielać dla czystej zabawy. Podobnie do Ziuty nie uważała wtedy, że przekracza jakąś granicę. Sądziła, że wszyscy dobrze się bawią, łącznie z ofiarą żartu. Do czasu, aż młody asystent gaffera zakochał się w niej tak bardzo, że wydzwaniał potem po nocach, grożąc, że się zabije. Rebeka była młoda i krnąbrna, u szczytu kariery, i niestety jedyne, co wtedy poczuła, to pogarda dla biedaka oraz lekki niepokój, że ktoś jej kiedyś może w afekcie oblać twarz kwasem. Dlatego porzuciła tę okrutną zabawę. Z biegiem lat jednak zaczynała inaczej na to wszystko patrzeć i wyrzuty sumienia gryzły ją coraz mocniej.

— Daj mi ten mikroport — powiedziała najłagodniej, jak potrafiła, wyciągając rękę do Nielolka. — Zamontujemy go z Ziutą, robiłyśmy to wiele razy.

— No jeszcze tego brakuje, żebym za dźwiękowców robotę odwalała!

— Ziuta, spokój. Nie dręcz człowieka. Dosyć mamy złej energii na tym planie.

Nielolek uśmiechnął się z wdzięcznością, przekazał jej sprzęt i czmychnął w głąb hali jak wypuszczony przez myśliwych zając. Rebeka na ułamek sekundy poczuła się ze sobą lepiej. Pomyślała, że może jednak uda jej się jakoś przetrwać ten dzień. W końcu tak długo już wytrzymała i radziła sobie całkiem dobrze. Co niby może pójść nie tak?

Ostatnie przygotowania przeszły w miarę bezboleśnie. Ustawienia techniczne wypróbowano wcześniej z pomocą dublerów, wystarczyło więc wejść, zrobić swoje i czym prędzej uciec do hotelu. Rebeka i Amadeusz, jeszcze w szlafrokach, uklękli naprzeciwko siebie w wyznaczonym miejscu i złapali się za ręce.

— Gotowa, Buniu? — Mężczyzna odgarnął jej włosy z czoła i uśmiechnął się ciepło. Cieszyła się, że jest z nią tutaj. Szczególnie dzisiaj granie takiej sceny z kimkolwiek innym byłoby dla niej nie do zniesienia.

— Jak nigdy w życiu — odparła. — Gwidon Junior jest już z nami?

Amadeusz zachichotał, rozejrzał się, jakby chciał sprawdzić, czy nikt na nich nie patrzy, co było dodatkowo komiczne przy skierowanych na nich trzech kamerach, i uchylił poły szlafroka.

— Na razie śpi. Bardzo się stresuje.

— Zrozumiałe. Pierwszy raz jest zawsze trudny. Spróbujemy w slow-mo?

Wstali i spojrzeli sobie w oczy. Mieli uzgodniony każdy najmniejszy ruch. Dla własnego komfortu, ale przede wszystkim dla nagrywanego obrazu. Szczególnie w filmie takim jak ten, gdzie strona wizualna odgrywała bardzo ważną rolę, nie było miejsca na improwizację czy niezgrabność. Nawet pocałunki musiały być nie tyle naturalne czy namiętne, ile estetyczne. Takie, z których spokojnie można zrobić stopklatkę i później użyć do materiałów promocyjnych.

— Przychodzę, widzę cię zmaterializowanego — zaczęła Rebeka.

— Z Gwidonem Juniorem.

— Tak. Mogę tu dodać na niego jedno speszone spojrzenie, ale nic więcej! Zbliżam się, dotykam twojego ramienia, potem sunę dłonią w dół po klacie.

— Ja chwytam twoją rękę i całuję ją.

— Ja się wstydkam.

— Biorę twoją paszczę w obie dłonie…

— Tylko mi nie rób pućków!

— Przecież wiem! Nachylam się i mamy pierwsze buzi. Zsuwam ci z ramion tę śmierdzącą szmatę i schodzimy do parteru.

— No. A potem misjonarzyk.

— Nie, ma być zmiana.

— Słucham?

— Nie słyszałaś? Teraz, kiedy zjedziemy na ziemię, ty odpinasz mi Gwidona Juniora, zakładasz sobie i ruchasz mnie nim w zadek. To taka metafora naszej pracy z Gwidonem Seniorem.

Rebeka przewróciła oczyma, ale cień uśmiechu przemknął przez jej usta. Zawsze bardzo ceniła ludzi z wulgarnym poczuciem humoru. Uważała ich za bardziej godnych zaufania.

— Może mam cię jeszcze trzymać za skrzydła? — Amadeusz zmarszczył czoło, wizualizując sobie w głowie całą sytuację, po czym wybuchnął niepohamowanym śmiechem, który Rebeka lubiła u niego najbardziej. Wysokim, chłopięcym, zupełnie niepasującym do jego wyglądu umięśnionego herosa. Mężczyzna reprezentował typ aktora, który na ekranie sprawiał wrażenie niezwykle charyzmatycznego, męskiego i seksownego, a w życiu prywatnym przypominał skrzyżowanie Piotrusia Pana z labradorem. Jego śmiech był tak zaraźliwy, że za chwilę chichotała połowa ekipy. Samson i Buła, dwóch oświetleniowców, zachowaniem i posturą przypominających tolkienowskie krasnoludy, zaczęli odgrywać zaproponowaną przez Amadeusza scenę, dodając do niej jeszcze więcej sprośnych elementów, a charakteryzatorki pochowały twarze w torbach z kosmetykami. Oprócz Ziuty, która rżała najgłośniej ze wszystkich, bo po latach pracy w filmie nic nie było w stanie jej zgorszyć czy zawstydzić.

Miło się zrobiło. Trochę jak za starych dobrych czasów, kiedy Rebeka grała w niskobudżetowych, niezależnych filmach kręconych z czystej pasji i miłości do kina. Uwielbiała tamtą atmosferę — artystyczną i naiwną. Wielogodzinne spotkania przed rozpoczęciem zdjęć, na których rozmawiało się o sztuce i przeprowadzało dogłębną analizę psychologiczną postaci, a potem, kiedy wino i zioło uderzały do głowy, spadało się z intelektualnych wyżyn w otchłanie głupawki i wymyślało najbardziej szalone scenariusze absurdalnych komedii, musicalów i horrorów, które miały nigdy nie powstać.

I nie powstawały. Każdego z tych ludzi pełnych ideałów i zapału dopadała w końcu rzeczywistość. Prędzej czy później orientowali się, że tworzenie artystycznych arcydzieł i autorskich, nowatorskich projektów jest przywilejem bardzo niewielu. Tych, którym się wyjątkowo poszczęściło, albo tych, którzy odbębnili wiele lat pańszczyzny przy reklamach, operach mydlanych i kasowych komediach romantycznych. I wreszcie, zbudowawszy nazwisko i pozycję w środowisku, mogli sobie pozwolić na coś szalonego.

Większość reżyserów, scenarzystów i pozostałych z ekipy pracującej przy filmie, żeby w ogóle przeżyć, musiała brać udział w projektach, którymi gardziła i przysięgała nigdy nie robić, kiedy jeszcze chodziła z podniesioną głową od sali do sali w szkołach filmowych i uczyła się o misji artystycznej garstki ludzi, którym się udało osiągnąć sukces.

Rebeka przez lata obserwowała, jak jej koledzy, z którymi kręciła pierwsze studenckie etiudy, stawali się zgorzkniali i tracili serce do swojej pasji. I choć jej ścieżka potoczyła się inaczej, bo branża pochłonęła ją i doceniła bardzo szybko, paradoksalnie im bardziej rozwijała się jej kariera, tym mocniej tęskniła do jej początków. I do tych planów zdjęciowych, na których ludzie spotykali się i cieszyli, że robią razem coś niezwykłego i w ich mniemaniu ważnego.

W obecnych filmach z jej udziałem najistotniejszy był zysk. Wszystko zaczynało się od niego i na nim kończyło. Wszelkie artystyczne wartości pojawiały się ewentualnie przy okazji, jeżeli starczyło czasu i reżyserowi się chciało. O dobrej, rodzinnej atmosferze nie było nawet co marzyć.

— Widzę, że rozkosznie się bawicie, ale mieliśmy zacząć kręcić piętnaście minut temu — zagrzmiał przez krótkofalówkę głos drugiej reżyser, Lejdi Agathy. Lejdi Agatha zawdzięczała swoje przezwisko pewnemu homofobicznemu kierownikowi planu, w niewybredny sposób naśmiewającemu się z jej wyglądu i zachowania zdecydowanie niepasującego do damy. Miała ogoloną głowę, nosiła flanelowe koszule i powyciągane dresy, przeklinała gorzej niż aktorzy i chodziła, bujając się na boki jak marynarz. Cechował ją jednak ogromny dystans do samej siebie, dlatego dumnie przyjęła ksywkę, która ostatecznie nabrała zupełnie innego znaczenia. Agata stała się bowiem prawdziwą szarą eminencją filmu. Pełniąc mało docenianą funkcję drugiego reżysera, w rzeczywistości to ona rządziła na planie, nie raz odwalając za głównych reżyserów całą robotę i stojąc za sukcesem wielu produkcji. Rebeka bardzo ją lubiła i nawet czuła przed nią respekt, co nie zdarzało się jej często.

— Dobra, mysie-pysie, zrzucamy ciuszki i rżniemy ten diamencik. — Lejdi Agatha podeszła do aktorów, po czym odwróciła się i obrzuciła badawczym wzrokiem ekipę. — Mamy tu scenę intymną — poinformowała przez radio. — Wszystkich, którzy nie muszą tu być, uprzejmie proszę o wypierdalanie. Dziękuję i pozdrawiam. Mysie-pysie w porządku? Możemy zaczynać?

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Spis treści

Okładka

Strona tytułowa

Rozdział 1